- promocja
- W empik go
O psie, który uratował święta - ebook
O psie, który uratował święta - ebook
Rodzinna, kojąca duszę, świąteczna powieść o tym, co może się stać, gdy ludzie otworzą swoje serca na nowe możliwości. W. Bruce Cameron, autor bestsellerowych książek z cyklu „Był sobie pies”, opowiada o pielęgnowaniu relacji, nadziei i cudzie przebaczenia, których możemy się uczyć od naszych czworonożnych przyjaciół.
W rodzinie Gossów każdy ma swoje problemy, którym musi codziennie stawiać czoła.
Trzyletni rozbrykani bliźniacy marzą tylko o zabawie.
Nastoletnia Ello przeżywa okres buntu i jest pogrążona w głębokim smutku.
Tata Hunter boryka się z problemami w pracy.
Dziadek Sander dwa lata temu stracił ukochaną.
Merdający ogonkiem psi senior Winstead przygląda się temu, co dzieje się dookoła.
Julianna… Matka, żona i córka, która z całych sił stara się być wsparciem dla każdego i sprawiać, by czuli się rodziną mimo tak wielu trudności. Gdy przed zbliżającymi świętami dopada ją ciężka choroba, pozostali domownicy, którzy ledwo potrafią ze sobą porozmawiać, muszą stanąć na wysokości zadania.
Może się wydawać, że ostatnie, czego Gossowie teraz potrzebują, to zagubiony szczeniak wymagający opieki i poświęcenia. A może właśnie ten mały puchaty pies wykrzesze z nich iskrę przebaczenia i nadziei?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67069-29-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ander otworzył oczy i w myślach zrobił przegląd znajomych dolegliwości. Natychmiast się odezwały. Ból w jego sześćdziesięciosiedmioletnich kolanach, który zawdzięczał pracy z lat licealnych przy układaniu wykładziny. Powykręcane reumatyzmem palce. Rwanie w krzyżu przybierające na sile podczas podnoszenia przedmiotów, kichania i najmniejszego ruchu. A nawet przy jego braku.
Nikt go nie ostrzegł, że starzenie się będzie tak bolesne.
Odwrócił głowę, oszukując się, że leżący obok rząd poduszek to sylwetka jego śpiącej żony. Żywej. Ale wpatrywał się w niezbyt długo i w mroku nocy dopadł go inny znajomy ból, gorszy od całej reszty. Barbara nie żyła od ponad dwóch lat.
Wstał i powlókł się do łazienki. Czasami miał wrażenie, że w nocy spędza tam więcej czasu niż w łóżku. Wracając, tuż nad sercem poczuł nieznajome ukłucie. Przysiadł na brzegu materaca i ze zmarszczonymi brwiami zaczął rozmasowywać bolące miejsce.
– To nowość – mruknął.
Jego pies, Winstead, poruszył się na podłodze, podnosząc głowę na dźwięk głosu swojego pana.
– Ostry, przeszywający ból – poinformował go Sander.
Może coś w jego tonie zaniepokoiło Winsteada, bo dźwignął się z posłania, poczłapał do niego i położył mu głowę na udzie, co było nie lada wysiłkiem dla tego dziewięcioletniego wilczura. Sander wyciągnął rękę i delikatnie podrapał go za uchem, a zadowolony z pieszczoty Winstead przekrzywił głowę.
– Grzeczny piesek – szepnął Sander. Wciągnął powietrze i powoli je wypuścił, zamyślając się. – Boże, tak bardzo za nią tęsknię. – Spojrzał na poduszki.
Przez dłuższą chwilę słychać było tylko cichy szum radiobudzika przy łóżku.
– Nie zmieniłbym niczego – zapewnił w końcu swojego przyjaciela. – Została w domu i umarła w naszym łóżku, tak jak tego chciała. Nie powiedziałem jej, ile kosztuje opieka i że po jej odejściu będę musiał sprzedać dom. Nigdy by na to nie pozwoliła. – Przesunął dłoń za drugie ucho Winsteada, a pies przekrzywił głowę w jej stronę. – Nie mogłem pozwolić, żeby umarła w szpitalnej sali.
Po dłuższej chwili dźwignął się z łóżka i usiadł w swoim przepastnym fotelu z podnóżkiem, jednym z nielicznym mebli, które zabrał ze sobą po przeprowadzce do syna i jego rodziny. Przyłożył dłoń do piersi i wziął kilka głębokich oddechów jak przy badaniu lekarskim. Winstead wrócił na swoje legowisko i zwalił się z jękiem.
– Okej – powiedział na głos Sander. – Chyba już pora.
Winstead uderzył ogonem, nic nie rozumiejąc.
Nazajutrz rano Ello z walącym jak młotem sercem otworzyła drzwi sypialni dziadka. Nie odpowiedział na jej ciche pukanie i bała się, że Umarł W Nocy, a ona go znajdzie.
Ze wszystkich emocji, które się w niej kotłowały, odkąd skończyła trzynaście lat – lęku, niepokoju, obaw, gniewu – ta była najgorsza. To… przerażenie. Najgorsze i najczęstsze. Czuła je z myślą o wszystkim: szkole, swoim ubiorze, przyjaciołach. Wszystkim.
Jedna z nauczycielek powiedziała jej, że to normalne, że kiedy hormony zaatakują organizm żywiciela, zaczyna się istny „rollercoaster emocji”. Jakby to była ekscytująca przejażdżka kolejką górską z przerwami na hot doga i watę cukrową… Ello by tego tak nie nazwała. Jeśli rzeczywiście utknęła w jakimś szalonym wesołym miasteczku z piekła rodem, to nie na rollercoasterze, tylko na karuzeli. Karuzeli, która nigdy się nie zatrzymuje, a Ello tylko przesiada się z konika na konika.
Weszła do środka z tacą, na której stała filiżanka kawy oraz talerz z idealnie wysmażonymi jajkami sadzonymi, tostami i parówką. Było to codzienne śniadanie dziadka Sandera, przynoszone mu do pokoju przez Ello, jakby była Służącą We Własnym Domu. Wedle uznania kuchni zmieniał się tylko dodatek mięsny. Dzisiejsza parówka wyglądała obrzydliwie.
Zawsze gdy pukała i otwierała drzwi jego pokoju, przejmował ją blady strach. Tego ranka siedział zgarbiony w swoim fotelu. Miał ziemistą cerę, a jego przerzedzone włosy od dawna nie widziały grzebienia. Pobladła skóra dziadka współgrała z kolorem włosów, te z kolei z barwą ust, a usta – zębów.
Wiedziała, że powinna go kochać, bo to jej dziadek, ale jakoś nie potrafiła się na to zdobyć.
A teraz przerażenie ogarnęło ją całkowicie, bo się nie poruszał. Oczy miał nie do końca zamknięte – okropność! – jakby umarł, zanim powieki zdążyły mu opaść. Ello znieruchomiała, zastanawiając się, czy nadszedł dzień, którego tak się bała. Spojrzała na Winsteada. On też się nie poruszał i chyba nie oddychał.
Może obaj nie żyli. Może ona nie żyła.
Czy to byłaby taka tragedia? Gdyby umarła, nie musiałaby iść do szkoły i stawić czoła niemożliwej do zniesienia presji ósmej klasy. Nie musiałaby znosić więcej upokorzeń. Wstąpiłaby do nieba, zanosząc w darze tę tacę śniadaniową, i zostałaby przeniesiona z powrotem do szóstej klasy, w czasy, gdy po raz ostatni zasmakowała prawdziwego szczęścia, wszyscy przyjaciele ją kochali, a jej chłopak dał jej walentynkę z czekoladowym sercem, zanim z nim zerwała.
Z przedpokoju dobiegł ją tupot stóp jej braci, zupełnie jakby Święty Mikołaj spadł z dachu i huknął o ziemię. Za parę sekund bliźniacy albo przemkną obok otwartych drzwi, albo wpadną do pokoju dziadka i rzucą się na niego, jak to mają w zwyczaju. Zawsze też budzili się jednocześnie niczym rażeni jednym piorunem.
Tego ranka postanowili wpaść z wizytą do dziadka. Trzyletni Garrett i Ewan robili przy tym tyle hałasu co stado słoni. Gdy Garrett wskoczył mu na kolana, Sander gwałtownie się przebudził, prostując wszystkie cztery kończyny jak rażony prądem. Winsteadem odruchowo szarpnęło, jakby to on padł ofiarą jednego z bliźniaków.
Ello stwierdziła, że dziadek jednak nie umarł.
– Który to? – zapytał tonem, jak gdyby było mu wszystko jedno.
– Garrett – przypomniała mu Ello, stawiając tacę na przenośnym stoliku obok fotela.
– Cie dziadzia, ciem baju! – zawołał Garrett.
Sander podejrzliwie zmarszczył brwi, nic nie rozumiejąc.
– Mówi „dzień dobry, dziadku” i „poczytaj mi bajkę” – przetłumaczyła Ello.
Ewan podniósł zabawkę Winsteada – czerwoną gumową piłkę – i wrzeszcząc „bum!”, cisnął nią ze wszystkich sił w nieokreślonym kierunku. Piłka przewróciła zdjęcie w ramce, odbiła się i wylądowała na środku łóżka dziadka. Winstead strzygnął uchem, sygnalizując, że w innych okolicznościach zainteresowałby się tak brutalnym potraktowaniem swojej własności.
Nie po raz pierwszy Ello zastanowiło, dlaczego piłka jest czerwona. Ze szkoły pamiętała, że psy nie widzą tego koloru. Wydawało jej się to okrutnym żartem z wilczura, tak jak jej rodzice okrutnie zażartowali sobie z niej, zmuszając ją, by tu mieszkała, pomagała w domu i chodziła do szkoły, chociaż Wcale Nie Prosiła Się Na Świat.
– Znikaj, Garrett – nakazał dziadek.
Ello uśmiechnęła się ironicznie. Gdyby to tylko było takie proste! Jak gdyby bliźniacy nie wparowali do ich życia niczym mordercy z siekierami na odludną farmę.
– Chłopcy, idźcie na śniadanie – poinstruowała.
Malcy wyszli, ale nie dlatego, że im kazała – nigdy nie robili tego, co im kazano – tylko dlatego, że słowo „śniadanie” przypomniało im, że w kuchni czeka jedzenie, którym mogą się obrzucać. Wybiegli z sypialni, lecz Ello jeszcze chwilę została. Zgodnie z życzeniem ojca zapytała dziadka, czy czegoś nie potrzebuje.
Sander z kwaśną miną rzucił okiem na talerz.
– Jakoś nie mam dziś apetytu – stwierdził. Mówił tak co rano, więc nie odpowiedziała.
Boże, jak ona nienawidziła tu mieszkać!
– No to na razie – powiedziała po chwili posępnego milczenia.
Karuzela. To samo miejsce, ci sami ludzie, identyczne rozmowy. Po przebudzeniu dziadka spadła z grzbietu konia przerażenia i trafiła na ponurego wierzchowca apatii. Teraz śniadanie, później szkoła, powrót do domu i tak w kółko. Wszystko Bez Sensu.
Powietrze było tak przesycone boskim zapachem kiełbaski, że Winstead mimowolnie dźwignął się z posłania i poczłapał do jego źródła. Usiadł w najwdzięczniejszej pozie grzecznego pieska, na jaką było go stać, i wlepił wzrok w swojego człowieka, który z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie nagrodził go nawet najmniejszym kęsem soczystego mięsa. Winstead umiał chwytać je w locie – to była jego popisowa sztuczka.
W myślach nazywał swojego człowieka „Tatusiem”. Tego uczono go od szczeniaka. „Idź do Tatusia! Chodź do Mamusi! Daj buziaka Tatusiowi!”
Nie odrywając od niego oczu, wreszcie zmusił Tatusia, by podniósł wzrok. „Teraz na pewno podzieli się z nim tym smakowitym jedzeniem”, pomyślał podekscytowany.
Tatuś podniósł widelec.
„Tak!”
Odkroił kęs mięsa, wypełniając powietrze jego świeżą wonią.
„Tak!”
Uśmiechnął się do Winsteada.
– Chcesz trochę?
Pora na kolejną sztuczkę. Przypadł do podłogi jak na godnego kiełbaski psa przystało, wiedząc, że lada chwila zostanie nagrodzony.
„Tak!”
Pochwycił kawalątek i połknął go tak pospiesznie, że nie zdążył nawet poczuć jego smaku. Ponownie wlepił wzrok w kiełbaskę w oczekiwaniu na dokładkę.
– Czasami mam wrażenie, że już tylko ty mnie kochasz, Winstead – wyszeptał Tatuś. Coś w jego głosie i niezrozumiałych słowach sprawiło, że pies oderwał zahipnotyzowany wzrok od talerza. Ostatnio często słyszał ten ton… Przytulił się do nogi Tatusia i rozpoznał bijący od niego nastrój, gdy tylko poczuł głaszczącą go dłoń. Smutek. Tatuś był smutny, a on nie mógł nic z tym zrobić, bez względu na to, jak grzecznym był pieskiem.
Juliana bez słowa obserwowała, jak Ewan wpatruje się w swój plastikowy widelec z szelmowską miną. Dobrze wiedziała, co się kroi: jej syn przygotowywał się do wbicia miękkiego sztućca w wybraną część ciała swojego brata bliźniaka. Najpewniej ucierpią na tym jednak tylko bębenki Juliany: Garrett zacznie wrzeszczeć wniebogłosy, po czym nastąpi eskalacja konfliktu, gdy zawartość jego talerza wyląduje na twarzy Ewana.
– Ewan, ani się waż użyć tego widelca w innym celu niż nabranie jajecznicy i włożenie jej sobie do buzi – ostrzegła syna.
Jego zdumiona mina mówiła jedno: „Jakim cudem zgadła?”.
Tymczasem Garrett lepił właśnie jajecznego stegozaura.
– Garrett, przestań się bawić jedzeniem i kończ śniadanie – nakazała.
Udając nagły atak głuchoty, chłopiec tworzył dalej pod złowrogim spojrzeniem brata.
„Co by było – zastanowiła się na głos Juliana – gdybym po prostu pozwoliła im się pozabijać?” Czy to czyniłoby ją wspólniczką podwójnej zbrodni? A niby skąd miałaby wiedzieć, co planują – która normalna matka mogłaby przypuszczać, że jej synowie pałają do siebie żądzą mordu?
„Mogłabyś się zasłonić niepoczytalnością”, podpowiadał jej umysł prawnika. Ludzie, którzy mówią do siebie, to szaleńcy, prawda? Juliana zaczęła ze sobą rozmawiać od narodzin dzieci, pewnie z tęsknoty za dorosłym rozmówcą.
Westchnęła. Kilka dni temu weszła do kuchni i zobaczyła Ewana pomagającego Garrettowi wspiąć się na blat w celu sięgnięcia po kuchenny nóż z drewnianego stojaka. Gdy ich zbeształa, odpowiedział jej szatański chichot rozbawionych bliźniaków. To ciekawe, że Ewan dopomagał w planach własnego wypatroszenia. A może ofiarą miał być ktoś inny. Może zamierzali zaszlachtować rodziców, zabrać samochód i wyskoczyć na ferie do Miami Beach.
– Dzień dobry, Ello – przywitała się z córką, która weszła do kuchni, powłócząc nogami. Jak wszystkie dziewczęta w jej wieku Ello opanowała sztukę chodzenia bez odrywania stóp od podłogi. „Pewnie oszczędzała energię na następny wybuch złości”, stwierdziła w myślach Juliana.
Nie odzywając się ani słowem, Ello usiadła przy stole i zaczęła pałaszować jajecznicę. Z niewymownie pogardliwą miną odsunęła parówkę jak najdalej od siebie. Była właśnie na etapie wegetarianizmu – z wyłączeniem jajek. I nabiału. I steków.
– Ello… – zaczęła Juliana.
Jej córka podniosła wzrok i zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem, zatrzymując się na poporodowym „pofałdowaniu”, jak nazywała je matka Juliany – i ten widok ewidentnie budził jej dezaprobatę. Prawdę mówiąc, tego ranka Juliana otaksowała się w lustrze takim samym krytycznym wzrokiem. Odkąd bliźniacy przejęli jej niegdyś gibkie ciało i pochłaniali cały jej czas, ani razu nie zajrzała na siłownię. Kiedyś chodziła na plażę w bikini. Potem w jednoczęściowym kostiumie. Następnym razem pewnie ukryje się pod dresem. O to chodziło? To dlatego Ello patrzyła na nią z taką odrazą?
Postanowiła zignorować pogardę córki.
– Mam wieści.
Ello wróciła do jedzenia, demonstrując brak zainteresowania. Tymczasem Ewan próbował zdzielić brata swoim kubkiem niekapkiem, ale Garrett nawet nie podniósł wzroku, pochłonięty rzeźbieniem w jajecznicy.
– Chłopcy, przestańcie – nakazała mechanicznie Juliana. Powtarzała to tak często, że powinna umieścić te słowa na koszulce, nalepce na zderzak i swoim nagrobku. – Ello, nie jesteś ciekawa, co to za wieści? – dopytywała, gdyż na widok kamiennej twarzy dziewczyny można było odnieść wrażenie, że matka przemawia do niej w obcym języku.
Garrett zmiażdżył pięścią głowę swojego stegozaura, obryzgując jajecznicą siebie i brata.
– Jestem – przyznała niechętnie Ello.
– Rano na portalu dla rodziców pojawiła się informacja, że naprawiono szkody po zalaniu w szatni dziewcząt, więc spakuj dziś strój sportowy. Lekcje WF-u wracają.
Ello już dawno osiągnęła mistrzostwo w rzucaniu pustego spojrzenia, jakby radosna dziewczynka, za którą Juliana tak tęskniła, odeszła na zawsze. Jej matka sądziła, że Ello lubi WF – kto go nie lubi? – więc nie spodziewała się żadnej reakcji.
Ale Ello zakołysała się na krześle, wybałuszyła oczy i zszokowana wciągnęła powietrze.
– Nie! – zawyła. – Nie. Nie mogę. Nie. Nie mogę. Nie.
Juliana była zdezorientowana.
– Jak to nie możesz? Czego nie możesz?
– Nie mogę i już! – krzyknęła jej córka, podrywając się na równe nogi. – Nikogo w tej rodzinie nie obchodzę. To najgorszy dzień w moim życiu!
Wybiegła z niemym krzykiem, jakby goniły ją wampiry. Juliana spokojnie nalała sobie kawy. Najwidoczniej z Ello działo się coś ważnego – coś, co miało związek z lekcjami WF-u.
„Ciekawe, co to może być”, pomyślała.ROZDZIAŁ 2
dy do kuchni wszedł jej mąż, Juliana była zajęta starannym usuwaniem resztek śniadania Garretta z twarzy Ewana.
– Minąłem się w przedpokoju z twoją córką – zakomunikował.
– Z moją córką – powtórzyła jego żona, więc zorientował się, że zrozumiała aluzję. Podeszła do kuchenki, by nałożyć mu jajecznicy, a w tym czasie Hunter nalał sobie kawy. Był wyraźnie wzburzony, bo przy okazji zachlapał blat.
– Ma mocniejszy makijaż niż kandydatka na miss – podsumował z nieskrywaną dezaprobatą. Przesłanie było jasne: „Jesteś jej matką. Zrób coś. Zatrzymaj pokwitanie”.
– Zetrzyj gąbką – poinstruowała go Juliana.
Hunter odpowiedział zdezorientowanym spojrzeniem; „co ma piernik do wiatraka?”.
Juliana wskazała brodą zachlapany blat.
– Wsiąknie – doprecyzowała usłużnie.
– Nie możemy puścić jej tak do szkoły – nie ustępował Hunter. – Wyrzucą ją. A nas oskarżą o udzielanie schronienia potworowi.
– Nie wyrzucą – odparła Juliana.
Zrezygnowała z dalszych prób wytarcia do czysta buzi Garretta, który oswobodziwszy się z jej kleszczy, popędził do brata, by coś zniszczyć.
– To tylko błyszczyk.
– Obrysowała sobie oczy czarną kredką. A piegi przykryła jakąś… papką.
– Wszystkie dziewczynki z jej klasy tak wyglądają, Hunter. Całymi dniami nic, tylko się malują.
– I jak to później usuwają z twarzy? – dopytywał. – Watą stalową? Piaszczarką? Mówienie, że „wszystkie dziewczynki tak wyglądają”, to żadne usprawiedliwienie.
– Chcesz jej narzucić swoją wolę – stwierdziła Juliana.
Uparty Hunter wysunął podbródek.
– I wyznaczyć nieprzekraczalne granice – ciągnęła jego żona. – Z tarczą albo na tarczy, mam rację?
Rozrzucił ręce pokonany.
– No co?
Gdy stawiała przed nim talerz, na jej twarzy malowała się wyrozumiałość.
– Nauczyłam się, by nie toczyć bojów o nieistotne sprawy, Hunter. Po prostu odpuść. Zaręczam, że nie zawsze będzie się tak mocno malowała. Teraz chce wyglądać jak reszta koleżanek z klasy. Kiedy pójdzie do liceum i zobaczy starsze dziewczęta, zapragnie wyglądać jak one.
Hunter westchnął.
– Po prostu tęsknię za naszą małą córeczką. Nie ma jakiejś pigułki, która by nam ją przywróciła? – Próbował zażartować, ale na jego twarzy malowało się niedowierzanie, że dziecko w kapciach króliczkach, które jeszcze nie tak dawno siadywało mu na kolanach, domagając się bajeczki, dziś zachowuje się tak, jakby się nim brzydziło.
– Jeśli to cię pocieszy, mnie traktuje jeszcze gorzej – odparła Juliana. – Ty możesz uciec do pracy, a ja siedzę tu cały dzień z bliźniakami i gdy Ello wraca ze szkoły… – Słowa uwięzły jej w gardle. Nie chciała zaczynać tego tematu.
Jeszcze nie.
Ello stała lekko pochylona nad lustrem w swoim pokoju, wpatrując się we własne odbicie. Nienawidziła wszystkiego, co widziała. Po matce odziedziczyła brazylijskie rysy, ale już bez ciemnej karnacji do kompletu. Bóg postanowił sobie z niej zakpić i obdarzył ją bezpłciową bladą cerą przywiezioną przez przodków ojca zza oceanu, gdzie wszyscy wyglądali upiornie tak samo.
Od szyi w dół było nie lepiej. A raczej jeszcze gorzej. Przejrzała wszystkie swoje braki, nieznośne mankamenty Najbrzydszego Ciała Świata, i odwróciła się ze wstrętem. Rano z zazdrością przyglądała się swojej seksownej matce, która pomimo porodu zachowała idealną figurę. Przy tej supermodelce robiącej śniadanie Ello czuła się jak mors. Przecież jej mama była stara. To Takie Niesprawiedliwe.
Na komodzie pod lustrem stały puchary z konkursów tańca na lodzie, który trenowała od siódmego roku życia. W piątej klasie stanęła w szranki ze starszymi dziewczynkami na zawodach regionalnych i wygrała. Jej tato gwizdał i krzyczał ile sił w płucach, gdy podjeżdżała odebrać trofeum. A potem wszystkie zawodniczki otrzymały identyczne puchary, więc stwierdziła, że nie ma sensu się starać.
Sięgnęła po obszerny bury sweter, który od wakacji uosabiał jej styl. Tonęła w tym bezkształtnym namiocie, tak jak chciała. Poniżej ramion było widać tylko jej stopy.
Nie po raz pierwszy w tym tygodniu – a nawet tego ranka – rzuciła okiem na oprawiony w ramkę kolaż zdjęć, głównie selfie, który rok temu zastąpił na ścianie plakat z jednorożcem. Był to prezent od jej najlepszej przyjaciółki; na wszystkich fotografiach widniały tylko we dwie, roześmiane i szczęśliwe.
Brittne. Była pępkiem świata Ello. Największe brązowe oczy pod słońcem, idealny uśmiech, kaskada prostych blond włosów. Od rodziców Brittne pod każdym względem biła przeciętność, ale w pokoju, do którego wchodziła ich córka, momentalnie robiło się cicho. A miała dopiero trzynaście lat. Niemniej Brittne kochała Ello, Ello kochała ją i obie były nierozłączne. Przyjaciółka była jedynym powodem, dla którego Ello jeszcze nie odechciało się żyć.
Odwróciła się z powrotem do lustra.
– Fuj – podsumowała elokwentnie. Jak ona przeżyje lekcje WF-u?
Totalna Katastrofa.
Stękając z wysiłku, Sander ściągnął ciężką urnę z półki w łazienkowej szafie. Schował ją tak wysoko, by bliźniacy jej nie dosięgli i nie rozsypali w salonie prochów swojej babci.
Dziś rano nie mógł przestać myśleć o Barbarze, pewnie dlatego, że przez nocne bóle w klatce piersiowej sądził, że dostał zawału, choć ta ewentualność budziła w nim mieszane uczucia. Postawił urnę na toaletce, obrzucając ironicznym spojrzeniem jej jaskrawoturkusowe zdobienia. Jego żona zawsze kochała biżuterię w takim stylu i byłaby nią zachwycona, ale znajdowała się w środku, a on na zewnątrz, i właśnie z niesmakiem przyglądał się wesołym kolorom na bądź co bądź grobowcu swojej żony. Kiedy skremują jego, pewnie złożą prochy w posępnym metalowym pudełku, bo odkąd zgasło światło jego życia, w takiego właśnie człowieka się zamienił.
– Wkrótce się spotkamy, kochana – wyszeptał. Wyciszył oddech, nasłuchując odpowiedzi z urny, ale usłyszał tylko, jak Winstead drapie się za uchem.
Juliana patrzyła ze współczuciem na męża i jego rosnący stres, przejawiający się nerwowym siekaniem jajecznicy.
– To najważniejsze spotkanie w mojej karierze – zaczął rozgorączkowanym głosem. – Zamieniliśmy z panią O’Brien tylko parę słów o nowej aranżacji, ale teraz chce pełnego raportu. Na już. Pięć minut przed północą.
Juliana zmierzyła męża wzrokiem.
– W tym idziesz? – zapytała neutralnym tonem.
Zaniepokojony Hunter podniósł gwałtownie głowę.
– To znaczy?
Juliana uśmiechnęła się do niego ciepło.
– Krawat chyba nie pasuje do koszuli – podpowiedziała. – Znajdę ci inny.
– Widziałaś może, gdzie postawiłem kawę? – zapytał.
Podeszła do blatu i podała mu kubek. Wzięła głęboki oddech, przygotowując się psychicznie na swoje następne słowa.
– I nie zapomnij o naszym dzisiejszym lunchu.
No cóż, najwidoczniej już zdążył o nim zapomnieć, bo posłał jej skruszone spojrzenie.
– Och.
Juliana pokręciła głową.
– Od dawna wisi w kalendarzu, Hunter – odparła z wyrzutem. – Musimy porozmawiać. To ważne.
Wstał i zaniósł talerz do zlewu, by domowe skrzaty wstawiły go do zmywarki.
– Wiem – przytaknął, choć było jasne, że wcale nie wiedział, nie miał pojęcia, o czym chciała z nim porozmawiać. – Ale mamy opóźnienie i… To duży projekt, skarbie.
– Wiem – powtórzyła za nim. Często to sobie mówili, ale czy naprawdę wiedzieli?
W roztargnieniu postawił kubek na blacie i wyszedł. Juliana cierpliwie czekała, aż wróci. I rzeczywiście: po chwili w drzwiach pojawiła się jego głowa.
– Zostawiłem tu kawę?
Bez słowa podała mu kubek i odwróciła się do zlewu, by wstawić jego talerz do zmywarki. Z piersi wyrwało się jej ciężkie westchnienie. Przygotowywała się do tego lunchu jak kiedyś do procesu, ale pomimo prób przed lustrem ogarniała ją niepewność.
– Jak ja mu to powiem? – zapytała na głos samą siebie.
Bliźniacy siedzieli w fotelikach, wymachując nogami i wesoło gaworząc. Juliana zerknęła na swoje dzieci w lusterku wstecznym. Markotna (albo udająca markotną) Ello wyglądała przez szybę. Garrett nie mógł dosięgnąć piąstką brata, więc rzucił weń kawałkiem ciastka.
Ewan skomentował to w ich niezrozumiałej mowie i obaj się rozchichotali.
– Co powiedział? – zapytała swoją córkę tłumaczkę.
– Że Garrett zsiusiał się w spodnie – poinformowała ją Ello.
Kolejne salwy śmiechu.
– A zsiusiał się? – dopytywała Juliana.
– Ja na pewno nie sprawdzę – odparła z uśmiechem Ello.
Juliana zachodziła w głowę, jak to możliwe, by jej córka w ułamku sekundy z normalnej dziewczyny potrafiła zamienić się w wiedźmę, ale dla własnego bezpieczeństwa postanowiła tego nie komentować.
Jak co dzień najpierw odwiozła Ello do gimnazjum. Dziewczyna wysiadła z auta przygarbiona, demonstrując bezbrzeżną pogardę, i ruszyła prosto do stojącej przed budynkiem szkoły zwartej grupki dziewcząt u progu kobiecości.
– Towarzystwo, które moja córka woli od własnej rodziny – mruknęła Juliana.
Przywódczynią stada była najlepsza przyjaciółka Ello od pierwszej klasy: Brittne. Juliana jej nie ufała i nie zmieniło się to, odkąd rodzina Brittne wprowadziła się do sąsiedniego domu w ich dawnym sąsiedztwie. Gdy kupili z Hunterem nowy dom, Juliana miała nadzieję, że Ello znajdzie sobie innych przyjaciół, ale mówiła tylko o Brittne.
Minivan wjechał z hukiem w jakąś gigantyczną dziurę i przestraszeni chłopcy się uciszyli. Juliana nasłuchiwała nieprzyjemnych wibracji przebitej opony, ale na szczęście się ich nie doczekała. „Muszę być uważniejsza”, upomniała się w duchu. Zatrzymawszy się na światłach, rozejrzała się po krajobrazie martwej roślinności, charakterystycznym dla Michigan pod koniec listopada. Wysoko nad opustoszałym skrzyżowaniem płynęły chmury; w lecie korek w tym miejscu potrafił ciągnąć się na pół kilometra, ale gdy tylko wiatr zerwał z drzew jesienne liście, każdy, kto miał dość pieniędzy i rozumu, uciekał ze stanu.
Następny przystanek: przedszkole. Zaparkowała i wypięła synów z fotelików.
– Gotowi do szkoły? – zapytała śpiewnym głosem, prowadząc ich za rączki do budynku. Bywały dni, gdy chłopcy wyginali się w łuk i wrzeszczeli, jakby prowadziła ich do Alcatraz. Ale bywały też dni takie jak ten, kiedy tuż po przekroczeniu progu wyrywali się z jej uścisku i biegli do grupki kolegów okładających się kijami ze styropianu.
Wreszcie była wolna. Z uśmiechem ruszyła niespiesznie w stronę supermarketu.
– To twój czas na relaks, chwila tylko dla siebie: wycieczka do Targeta – oznajmiła na głos bez ironii.
Nagle na ekranie minivana pojawiło się połączenie przychodzące: pani Espinoza. Juliana z walącym sercem wpatrywała się w wyświetlacz.
– O nie…
Nie mogła nie odebrać, więc wcisnęła kciukiem guzik na kierownicy.
– Halo? – powiedziała, siląc się na spokojny ton.
– Pani Goss? – odezwał się głos pani Espinozy.
Choć niania pochodziła z Hondurasu, a Juliana z Rio de Janeiro i nie łączył ich wspólny język ojczysty, Juliana zawsze uważała ją za jedynego wiernego sojusznika w szalonym świecie dziecięcych histerii, napadów złości i prania, prania, prania. Ale sojusze bywają kruche i Juliana czuła przez skórę, że ostateczna zdrada przybierze formę porannego telefonu.
Pani Espinoza była pewnie chora i nie będzie mogła przyjść dziś do pracy. Albo wygrała w lotto, a może jej mąż dostał przeniesienie – to by było coś.
– Jadę autem brata – poinformowała ją pani Espinoza. – Moje się zepsuło. Muszę to zgłosić w przedszkolu?
Juliana prawie załkała z ulgi.
– Nie, nie ma takiej potrzeby – odparła. – Czyli może pani dziś odebrać chłopców?
– Tak, jak zwykle – uspokoiła ją pani Espinoza.
– Dziękuję. Dziękuję. – Juliana miała ochotę ją uściskać. Nie powiedziała jej tego, ale gdyby pani Espinoza zażądała miliona dolarów, wydobyłaby te pieniądze choćby spod ziemi. W nieoznaczonych banknotach. Żeby policja nie wpadła na ich trop.
Rozłączyły się. Juliana miała listę zakupów i wiedziała, że szybko się z nią upora.
– Spokojnie zdążę na lunch z Hunterem – powiedziała do siebie.
Serce znowu zaczęło jej bić jak szalone.ROZDZIAŁ 3
instead leżał na swoim wygodnym posłaniu z poduszek, na którym mógł się bez trudu wyciągnąć. Spędzał na nim tak dużo czasu, że zupełnie przesiąkło jego zapachem.
Słyszał, jak mieszkańcy jeden po drugim opuszczali dom. Najpierw na samotną wyprawę wyruszył mężczyzna, Hunter. Potem matka, Juliana, zagoniła resztę stada do garażu, z którego przez chwilę dobiegały mechaniczne dźwięki. W końcu dom pogrążył się w ciszy. Tatuś siedział przygarbiony w swoim fotelu. Książka, którą trzymał, wysunęła mu się z rąk, usta miał otwarte, a oddech płytki. Choć w nocy nie mógł spać, w ciągu dnia często ucinał sobie krótkie drzemki i jego oddech stawał się wtedy świszczący.
Winstead czuł ból w stawach i wiedział, że jego pan również nań cierpiał – mówiły o tym jęki, jakie mimowolnie wydawał, wstając z łóżka.
Martwił się o niego. Kiedyś Tatuś zabierał go na długie spacery i bawił się z nim na podłodze.
Ale potem coś się stało z Mamusią, która od pewnego czasu zaczęła ucinać sobie częste drzemki i zajmowali się nią ludzie o ostrym chemicznym zapachu. Winstead nie widział jej, kiedy to się stało, ale usłyszał zrozpaczony płacz Tatusia i zaczął panicznie drapać drzwi pokoju, w którym była zamknięta. Wreszcie się otworzyły i wyszedłszy, Tatuś osunął się z nim na podłogę, przyciskając wilgotną twarz do jego sierści. Jacyś szepczący ludzie wślizgnęli się niemal bezszelestnie do sypialni i po chwili wywieźli zapach Mamusi na wysokim łóżku na kółkach.
Winstead nigdy nie zapomniał tego dnia, choć nic z niego nie rozumiał.
Niedługo potem przeprowadzili się z Tatusiem tutaj, do domu, w którym mieszkało dwóch małych głośnych chłopców, miła dziewczynka, która czasami go głaskała, i dwoje dorosłych niemających czasu dla pieska.
Mieszkali w tym nowym hałaśliwym domu dość długo – minęły dwie zimy, a trzecia właśnie się zbliżała. Pies nie rozumiał, dlaczego nie wracają do siebie, ale Tatuś był dla niego wszystkim i dopóki był tam gdzie on, Winstead był szczęśliwy, choć wiedział, że Tatuś nie jest. Bez względu na to, jak wielką miłością darzył swojego pana, tylko Mamusia mogła go uszczęśliwić. Zasypiając, często wyobrażał sobie, że czeka na nich w domu.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_