- W empik go
O SHIT! - ebook
O SHIT! - ebook
"O Shit!" katapultuje Osobę Czytającą w absurdalną rzeczywistość początku lat 90-tych i nikogo nie oszczędza! Miłość. Seks. Narkotyki. Złamane serce. Trup-ściele-się-gęsto. To tylko niektóre słowa kluczowe tej szalonej opowieści. Zaryzykujesz? Posłuchaj muzyki, której słuchała główna bohaterka Sara w 1992! https://open.spotify.com/playlist/5UbfW8GowFGkKUwnu3Iy5D?si=57a42502b54a47ac
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788393615902 |
Rozmiar pliku: | 981 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jako wydawczyni, muszę ostrzec, że tekst “O shita!” napisany jest językiem, którym operowano na początku lat 90-tych. Oznacza to, że pojawiają się tutaj słowa i wyrażenia takie jak: czarny, Murzyn, Arab, gej, nie mam nic przeciwko, ale… itp. Z drugiej strony opisy seksu bardziej przypominają sny Ani z Zielonego Wzgórza niż kontent 50 twarzy Greya. Takie były czasy, taki był język.
Zdecydowałam się nie ingerować w tekst w imię pamięci historycznej. Z fascynacją oglądałam kiedyś na YT kompilację scen łóżkowych z “Seksu w wielkim mieście”. Od przysłowiowych gustownych przejść na kominek po mniej lub bardziej softy z Porn Huba. “O shit!” to zapis z początku lat 90-tych i niech tym właśnie pozostanie. Bez podtekstów, bez czarno-białych deklaracji charakterystycznych dla naszych czasów, bez ideologii, z dobrą zabawą w szalonym świecie dwudziestoletniej Sary.
Uśmiechu!
Asia WrześniowskaPROLOG
W Warszawie spadł obfity, acz ciepły deszcz. Tłum kłębiący się przed najmodniejszym klubem muzycznym Fugazi zaczął pospiesznie wchodzić do budynku.
– Kurde balans! – zaklęła całkiem urodziwa czarnowłosa dziewczyna, ubrana
w dżinsy składające się z większej liczby dziur niż materiału, jedwabną koszulę
z wielkim żabotem a la Prince i kilkanaście luźno zwisających chust i chustek, przytroczonych niedbale do szlufek i włożonych od niechcenia do kieszeni. Na głowie miała, doskonale korespondującą z kolorem oczu, turkusową przepaskę.
– Przecież miała być ładna pogoda. Prawie cała jestem przemoczona. Mam
nadzieję, że się nie przeziębię.
– Nie przesadzaj, przecież jest lato. I mamy jeszcze jedną butelkę. W końcu
dzisiaj są moje urodziny.
– Chodź, usiądziemy tutaj. Zobacz, co mam. Tortowe świeczki. Zróbmy tort z tej ławy.
I dziewczyny zaczęły ustawiać zapalone świeczki na ławie, znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie słynnego autobusu na podwyższeniu. Ława była drewniana, ciemna i mocno pachnąca piwem.
– Czy wyście zwariowały? – niezbyt już trzeźwy chłopak o długich blond włosach przysiadł się do nich. – Kto ustawia świeczki na drewnianym stole?
– Fatim, nie przesadzaj, dzisiaj są moje urodziny. Luzik – dziewczyna w obcisłej czerwonej sukience uśmiechnęła się zachęcająco.
– No to wszystkiego najlepszego – Fatim uśmiechnął się czarująco i pocałował dziewczynę w rękę.
– To co, Marion? Otwieramy tę ostatnią butelkę? – zapytała Sara, nie mogąc się doczekać kolejnej porcji alkoholu. Głowę miała mocną i spragnioną ostrych wrażeń. Jak coś robiła, to do końca i na full. Nie oszczędzała ani siebie, ani tych, z którymi akurat balowała.
– Dobra.
– To ja przyniosę kubeczki. I zaproszę Młodego, jeśli można – chłopak zrobił niewinną minę.
– Pewnie, że można – dziewczyny roześmiały się.
Kilka minut później całe towarzystwo przeniosło się do autobusu zamontowanego zmyślnie przy jednej ze ścian mniejszej sali Fugazi i będącego swego rodzaju enklawą, oddzielającą wybrańców od kłębiącego się niżej tłumu.
– To za Marion. Które urodziny? – zagaił Młody, podnosząc kubek od coli wypełniony zimną wódką. Kubki miały tendencję do przeciekania, jeśli wódka trzymana była w nich zbyt długo czyli… kilkanaście minut. Dlatego doskonale wpisywały się w mega imprezowy charakter Fugazi, gdzie nikt za kołnierz nie wylewał.
– Ej, kobiet się o wiek nie pyta…
– No to przepraszam. Za Marion. Miło cię w końcu poznać. Mijaliśmy się często i nie było jak dotąd okazji – Młody przysunął się bliżej.
– Jak macie zamiar romansować to się przenieście na świeże powietrze. Przestało już padać. Tutaj się chleje i balanguje i opowiada chore historie. O!
– O basta, Sar, przestałabyś. Przecież ja z nim nie romansuję.
– Słuchaj, a kim ty właściwie jesteś, żeby jej mówić co ma robić? – Młody wyraźnie nie lubił Sary.
– Jej matką – Sara także nie darzyła go zbytnią przychylnością.
– Dobra dzieciaki, przestańcie. Mam propozycję. Chodźmy zagrać w bilard – Fatim jak zawsze umiejętnie rozładował rosnące napięcie. Niepozorny, o chłopięcej urodzie i z rozbrajającym uśmiechem, był jednym z najlepszych perkusistów w Polsce. Przy okazji pisywał wiersze i nigdy nie gwiazdorzył.
– Pójdźmy więc, krówki boże, robić z siebie kompletne idiotki – Sara westchnęła teatralnie.
– Co znowu?
– Nie umiem grać w bilard.
– Nauczę cię – Fatim objął ją ramieniem i cała czwórka, przeciskając się przez gęsty tłum, ruszyła w stronę sali bilardowej. To ciekawe, że w Fugazi tłumu nie było w zasadzie tylko między siódmą a czternastą. Klub otwarty był przez całą dobę, zawsze ktoś się w nim kręcił, zawsze wieczorami i nocami było mnóstwo ludzi.
– Sławku, dostaniemy stół? – Sara pracowała czasami za barem w Fugazi i miała dobre relacje z szefostwem – Dzisiaj Marion obchodzi osiemnaste urodziny.
– Nie ma sprawy. Dla mojej najlepszej barmanki wszystko. Ale są już tylko
dwa kije.
– Damy sobie radę.
– Dzisiaj masz stół na całą noc. Osiemnaste urodziny nie zdarzają się zbyt często.
– Zazwyczaj raz w życiu.
– To właśnie chciałem powiedzieć. Bawcie się dobrze.
– Dzięki, kiedyś ci się odwdzięczę – i Sara cmoknęła go słodko w policzek.
– To kto rozbija? – zapytał energicznie Fatim.
– Wy. My jesteśmy już na tyle pijane, że nic by z tego nie było.
– Zaczynamy więc – Fatim przymrużył jedno oko i wbił połówkę.
– Super. To możemy sobie usiąść – prychnęła żartobliwie Sara.
– Nie ma po co. Już skończyłem. Gracie całe.
– Czarna na końcu, co nie? – Sara trochę średnio trzymała się na nogach. Flaszka w drodze do Fugazi i druga na miejscu zaczęły działać.
– Chyba, że chcesz nam postawić następną butelkę – Fatim zaśmiał się
szelmowsko.
– Raczej nie. No to do roboty.
I zaczęło się pukanie. Sara, ku własnemu zdziwieniu, wbiła aż cztery bile.
– I ty nie umiesz grać? – Marion była niepocieszona.
– Oczywiście, że nie umiem. Zobacz, co Młody teraz zrobi.
Ale Młody, zapatrzony w czerwoną sukienkę Marion, nie zrobił nic.
– To teraz ja? O Boże, a jak się trzyma kij? – Marion wiedziała jak podrywać facetów. Młody od razu stanął tuż za nią, włożył kij w jej ręce, a potem zaczęli razem wstukiwać kolejne kule zatrzymując się dopiero przy czarnej.
– Fatim, twoja kolej.
– Zrzekam się. Nie jestem w stanie. Ty graj moje połówki – wyseplenił, podając kij Sarze. – Czy ktoś ma ochotę na coś do picia? Nieważne, przyniosę wszystkim piwo.
– To czekamy. Gdzie te połówki? Są, zwierzątka słodkie. No to wpadajcie do jamy smoczej – Sara z dużym skupieniem na twarzy i papierosem w ustach dokończyła grę.
– Jest piweczko. Mała przerwa nikomu nie zaszkodzi. Marion, ustaw bile.
– Dobra. A czy jest na to jakiś specjalny patent? – i znowu Młody wykorzystał sytuację.
Sara zaczynała mieć tego dosyć. Obiecały sobie z Marion, że przynajmniej przez chwilę nie będzie żadnych facetów. Ale wyglądało na to, że instynkt był silniejszy. Wypiła swoje piwo bardzo szybko, udała się do baru i tam na miejscu wypiła jeszcze dwie whisky. Gdy wróciła, gra już się toczyła.
– Masz Sar, twój turn. Połówki – Sara wzięła kij, ale stół nie wyglądał na zbyt stabilny. Falował tak jakoś, a i bile zmieniały swe położenie co chwila.
– Nie, muszę sobie odpocząć. Idę na spacer. Trzymajcie stół, żeby nie odpłynął. Zaraz wracam.
Wychodząc, minęła w drzwiach grupę całkiem nieźle wyglądających facetów. Jeden zainteresował ją nawet, ale wiedziała, że musi trochę wytrzeźwieć. W chwili gdy znalazła się na powietrzu znowu zaczęło padać.
– Kiego diabła! Dlaczego, gdy wychodzę na dwór to od razu zaczyna padać? Wszystko jedno. Może to i lepiej. Szybciej dojdę do siebie – zrobiła parę skłonów, przysiadów i przebiegła się dookoła klubu, pooddychała głęboko. „Jest dobrze. Mogę wracać” – pomyślała i powoli skierowała się do wejścia.
– No i jak tam? – Sara podeszła do stołu, na którym siedziała Marion w otoczeniu facetów z drzwi. – Dlaczego nie gracie?
– Czekamy na ciebie – odpowiedział ten, na którego kilka minut wcześniej zwróciła uwagę.
– Miło mi. Mamy jeszcze coś do picia?
– Na co masz ochotę?
– Whisky. Dużo i bez dodatków.
– Już przynoszę.
Sara podrapała się po głowie. Prawie nikogo w Fugazi nie stać było na ten trunek. Kim więc był ten niesamowicie przystojny facet? Miasto? Diler? Hmmm…
Po chwili pojawił się z rozpromienioną twarzą. W jasnych dżinsach, białym t-shircie i czarnej jedwabnej marynarce zupełnie nie pasował do portretu klasycznych kochanków Sary, którymi byli zawsze czystej wody rokendrolowcy, mniej lub bardziej odrealnieni.
– Proszę - uśmiechnął się i podał jej szklankę.
– Ale to jest pusta szklanka – Sara pomyślała, że padła ofiarą durnego żartu w wykonaniu pieprzonego ex-cinkciarza-cwaniaczka ze Stadionu.
– Chwileczkę. Najpierw szklanka, a potem butelka.
– Butelka? – Sara nie była pewna czy dobrze usłyszała. Na stoliku pojawiła się cała butelka Ballantaine’a. – Uwielbiam whisky. Marion, napijesz się?
– Nie, dzięki. Gramy dalej?
– Gramy. Ja i Marion kontra nasz nowy, tajemniczy znajomy . Co ty na to?
– Mam na imię Piter.
– Sara – podali sobie ręce.
– Ja będę rozbijać, dobrze?
– Dobrze, Marion. Tylko nie zrób żadnej ryfy.
Marion usiadła na stole i trzymając kij za plecami rozpoczęła grę. Nie wbiła oczywiście nic, więc postanowiła się wycofać. A Sara z Piterem grali dalej. Grali, i grali, i grali. Koło stołu stały już dwie puste butelki po whisky i kilka po piwie. O dziwo, choć stół momentami zaprzeczał prawom grawitacji w opinii Sary – wygrała.
– Długo grasz? – Piter z uśmiechem podał jej butelkę piwa.
– Kpisz czy o drogę pytasz? W ogóle nie gram. Nie umiem grać. Chyba jestem nieźle pijana. Dziki fart.
– Sar, chodźmy już do domu – Marion nie wyglądała najlepiej.
– Jaki czas?
– Prawie siódma rano.
– O Boże! Gdzie jest Fatim? – Sara była prawie przerażona i prawie trzeźwa.
– Po co ci Fatim? – Piter wydawał się być zniesmaczony.
– Oni grają dzisiaj koncert gdzieś w Polsce. Fatim musi być o siódmej pod
Remontem. Obiecałam Michasiowi, że tego dopilnuję. Wiesz, on jest ostatnio w ciągu, pije i pije. Od dwóch tygodni, co sobota, odstawiam go na miejsce zbiórki. Dżamba nie może zerwać kontraktu z tym nowym sponsorem.
– Dlaczego tak się tym przejmujesz?
– Bo Ron jest moim przyjacielem. Nie chcę, żeby stracił ten kontrakt. To wszystko. Więc gdzie jest ten cholerny Fatim? Kurwa! Fatim! – Sara chodziła po pustym już niemal klubie.
– Jest na zewnątrz – powiedziała jakaś panna.
– Dzięki! – Sara wybiegła i wpadła w ramiona unikanego od pewnego czasu
byłego narzeczonego.
– Sar, kochanie, tak dawno cię nie widziałem. Piękna jak zawsze. Co u ciebie
słychać?
– Puść mnie, koteczku. Nie mam ochoty z tobą teraz rozmawiać. Fatim! Stój! Gdzie ty idziesz, głupku?! No puść mnie wreszcie! Później z tobą pogadam.
– Na muzyków się przerzuciłaś?
– Odczep się ode mnie! – Sara zaczęła się szamotać. Fatim i Piter zareagowali jednocześnie. Były narzeczony dostał po twarzy i umknął na przystanek autobusowy.
– Dzięki – Sara poprawiała fryzurę.
– Zawieźć was do tego Remontu?
– Będę ci bardzo wdzięczna.
– Niestety dzisiaj dysponuję tylko maluchem. Ale jakoś się zmieścimy. To chodźcie.
– Chodź, Fatim. Jedziemy spotkać się z resztą.
– Jaką resztą? – Fatim przytulił się do Sary, udając małego chłopca.
– Z resztą Dżamby. Gracie dzisiaj wieczorem.
– O kurwa. Znowu? Przecież ja nie mam siły. Musimy tam jechać?
– Nie gadaj tylko wsiadaj. Albo poczekaj, ja i Marion usiądziemy z tyłu, jesteśmy mniejsze – Marion weszła pierwsza na tył malucha, Sara wgramoliła się za nią bacznie obserwując Fatima. Bała się, że ucieknie, albo coś… Ale nie uciekł. Grzecznie wsiadł i zamknął drzwi. – Ok, możemy jechać – uśmiechnęła się do Pitera.
I wystartowali. Ulice były puste, jechało się bezkolizyjnie i bardzo szybko. Gdy dotarli do Remontu był tam już Melon. Zostawili więc Fatima i pojechali na śniadanie.
– Gdzie będziemy jedli śniadanko? – odezwała się znienacka Marion z tylnego siedzenia.
– Kotku, nie zadawaj takich pytań. Nie widzisz gdzie jesteśmy? - Piter zwrócił się do niej, jak do małego dziecka.
– Na Żoliborzu. No i co z tego?
– No nic. Mamy tu bardzo przyjemny markecik. Kto idzie do sklepu?
Dziewczyny wysiadły. Sara zawsze śmiesznie się czuła, gdy wracała rano z imprez i spotykała wyspanych ludzi. Czasami, gdy kończyła imprezowanie w Marylin na Polach Mokotowskich, spotykała tam pewnego pana z jamniczkiem. Zawsze patrzył na nią z obrzydzeniem i pożądaniem jednocześnie. A ona uśmiechała się do niego i mówiła „dzień dobry”.
– Na co macie ochotę? – Piter czuł się w sklepie jak u siebie w domu. Był na swoim terenie.
– Jak śniadanko to może twarożek i chlebek sojowy.
– Ja jeszcze dodam po Marsie dla każdego. A ty, Marion?
– Ja sobie coś znajdę – Marion poszła na drugą stronę sklepu. Piter objął Sarę.
– Ej, przestań.
– Nie żartuj. Strasznie mi się podobasz. Już wtedy, w drzwiach, wiedziałem,
że spędzimy ten poranek razem. Jesteś hrabią Monte Christo. Pocałuj mnie,
proszę.
– Piter, basta. Chyba mnie z kimś pomyliłeś.
– Nie. To jesteś właśnie ty. Nie Marion. Ona jest taka jak wszystkie. Ty jesteś
zupełnie inna.
– No co jest? Idziemy? – Marion stała już przy kasach.
– Idziemy. Chodź Piter.
– Trzeba się jej jakoś pozbyć – szepnął Sarze do ucha.
– Nie opowiadaj takich rzeczy. To moja córka.
– Więc ja będę jej tatą. Marion, czas spać. Jedziemy do domu.
– Nareszcie – Marion była wykończona.
Nie wszystkie dziewczyny miały tyle energii co Sara. Większość odpadała koło 3 rano, a naprawdę mało która była w stanie imprezować non stop przez tydzień. Sara nie tylko to robiła, ale i kochała to robić.
Gdy podjechali pod blok Sary, Marion podreptała grzecznie do swojego bloku obok. Piter natomiast zaprosił się do Sary na śniadanie.
– Ale w domu jest matka.
– I co z tego?
– Niby nic.
– Chodźmy więc. Teraz cię nie zostawię.
I rzeczywiście. Nie zostawił jej. Zjedli razem śniadanie, po czym zostali wysłani przez mamę do sklepu po zakupy na cały weekend.
– Musimy tam teraz iść? – Piter spojrzał Sarze w oczy.
– Co proponujesz?
– Macie tu jakiś park albo lasek?
– Mamy forty.
– Więc udajmy się na forty.
– Po co?
– Chcę pobyć tylko z tobą. Czy ty nic nie widzisz? Kocham cię.
– Przecież nic o mnie nie wiesz.
– Wiem więcej niż ci się wydaje. Nie bój się. Jest tak jak miało być. Musieliśmy się spotkać.
– Co ty prorok jesteś, czy to jakiś nowy styl podrywania niewinnych dziewcząt?
– Czy ty nic nie rozumiesz? Ja cię wcale nie podrywam. To wszystko było
dokładnie zaplanowane.
– Przecież znamy się od kilku godzin. Może jednak wrócimy...
– Głupi pomysł. Przecież jesteśmy już chyba na miejscu.
– Tak, to są właśnie forty. A tam jest moja ulubiona jabłoń. Jest piękna gdy kwitnie, prawda?
– Prawda. Usiądziemy?
– Czemu nie – Piter rozłożył na trawie swoją jedwabną marynarkę. Sara zdążyła się przebrać domu. Miała na sobie krótką spódnicę i T–shirt. Gdy usiedli Piter zaczął ją całować, a ona nie była bierna. Kiedy jednak jego ręka zawędrowała zbyt daleko, zaprotestowała.
– Ale dlaczego?
– Dlatego, że to ani czas, ani miejsce.
– Nie rozumiem. Przecież jesteśmy sami. Świeci słońce, jesteśmy młodzi i się
kochamy.
– Wszystko się zgadza. Więc czas zrobić zakupy.
– Sar, proszę.
– Może jutro, albo za tydzień. Na pewno nie dzisiaj.
– Jak chcesz. Ale ja już powiedziałem. Nie zostawię cię, nie dam ci spokoju.
– To twój problem – Sara nie do końca wiedziała co ma myśleć. Zazwyczaj przelot był prosty. Albo ona wyjmowała faceta, albo facet wyjmował ją, ale nie gadał o miłości ani przeznaczeniu. Sara miała alergię na barokowy podryw. A mimo to Piter pociągał ją niesamowicie. Było w tym coś zwierzęcego. Nic o nim nie wiedziała. Nie kochała go. Miała ochotę się z nim pieprzyć, ale nie chciała tego zrobić na zasadzie jednego strzału. Może rzeczywiście byli sobie przeznaczeni? A może powinna się wyspać, wytrzeźwieć do końca i popatrzeć na całokształt z jakiejś innej perspektywy.CZĘŚĆ PIERWSZA
– Kocham cię. Szaleję za tobą. Jesteś taka gorąca.
– Przestań, normalna jestem.
– Nieprawda. Jeszcze nigdy nie kochałem się z nikim tak jak z tobą. Nie wiem, co ty robisz, ale nawet wtedy, gdy nie będziemy mieli o czym rozmawiać, będę z tobą. Bo kochać się z tobą to więcej niż siedzieć w raju.
– Super. Ale ja naprawdę nie robię nic specjalnego. Taka po prostu jestem. Lubię to. I lubię to robić z tobą. Może po prostu do siebie pasujemy.
Seks z Piterem był zawsze świetną zabawą i doskonałym zaspokojeniem wszystkich możliwych pragnień. Nie wstydziliśmy się siebie w ogóle, niczego przed sobą nie ukrywaliśmy, robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę i obojgu nam sprawiało to niebywałą frajdę. Uwielbiałam jego zapach i smak. Uwielbiałam jego gładką skórę i twarde mięśnie. Globalnie rzecz ujmując wydawało mi się, że bardzo go kocham i jedynym sposobem, by zatrzymać go na jakiś czas przy sobie był seks, dla niego najważniejszy.
Gdy go spotkałam, wpadłam po uszy po pierwszym spojrzeniu. Chociaż, jak to ja, udawałam chojraka i zanim poszliśmy do łóżka minęły ze trzy dni. Był nieprzytomnie piękny, nie miał ani grama tłuszczu, sama skóra, mięśnie i żyły, miał słodkie zielono–brązowe oczy okolone czarnymi, długimi rzęsami, i to co zachwycało mnie najbardziej, czyli szpakowate włosy. Po naszym drugim spotkaniu przeprowadziłam dyskretny, acz dogłębny wywiad na jego temat. Dowiedziałam się, że pół roku wcześniej skończył trzydzieści jeden lat i nie był z nikim związany. Z dziewczyną nie mógł być dłużej niż tydzień. To był rekord pewnej mojej znajomej. Ona też poinformowała mnie, że nie traktuje kobiet jak ludzi i lubi czasami zabawić się z chłopcami. Niewątpliwie był dla mnie wyzwaniem. Spotykaliśmy się od trzech tygodni i wszyscy w towarzystwie nie mogli się nadziwić temu fenomenowi. A ja byłam szczęśliwa.
Lato raczyło świat wszystkimi swoimi urokami. Noce były upalne i przeznaczone tylko do zabawy. Korzystałam z tego w pełni. W domu jedynie spałam i zmieniałam kreacje. Matka wpadała w szał, a mi było wszystko jedno. Liczyło się tylko dobre samopoczucie i fakt, że Piter był dla mnie cudowny. Jeździliśmy jego mistyczną Białą Damą od knajpy do knajpy. Oglądaliśmy wschody słońca, tańczyliśmy jak wariaci, cały czas się śmialiśmy i kochaliśmy w różnych dziwnych miejscach i na wszystkie możliwe sposoby.
– Czy ty sypiasz z tym swoim Piterem? – matka zawsze chciała wszystko wiedzieć. Denerwowało mnie to okrutnie, bo jej życie seksualne zupełnie mnie nie interesowało.
– Nie, dlaczego raptem? Znamy się dość krótko, a ja nie sypiam z facetami których znam trzy tygodnie, przecież wiesz o tym.
– To dobrze. Martwię się trochę. Nie jestem przekonana czy on jest dla ciebie odpowiedni. Z tego co mówiłaś nie robi nic konstruktywnego, nie wiesz czym zajmują się jego rodzice i jeszcze te ciągłe balangi w jego wieku. To chyba nie jest dobre towarzystwo.
– Mamo, daj spokój. To jest moje życie i to są moi przyjaciele. Pitera bardzo lubię i chcę z nim być. Dobrze się razem czujemy. Po za tym jest lato i trzeba odpocząć.
– Pół roku już odpoczywasz. Przerwałaś studia, nic nie robiłaś, i z tego, co mówisz, pewnie nie dostaniesz się na akademię.
– Dlaczego zaraz mam się nie dostać? Angielski i test mam na pewno dobrze. Problemem może być polski, ale to zależy od osoby, która będzie to sprawdzała. Napisałam na temat. „Tradycja a sztuka współczesna”. A że pisałam o Jimim Hendriksie, Andy Warholu, Clashach i Sex Pistolsach, to wcale nie znaczy, że oni nie mają nic wspólnego z tradycją. Mają, i to bardzo dużo. Oni przeciwstawili się tradycji i ja to w swojej pracy udowodniłam. I nie mów, że nic nie robiłam przez te pół roku. Wychowałam i wyszkoliłam ci psa, prowadziłam dom, udzielałam korepetycji, z powodzeniem, bo Tomek miał czwórkę na koniec roku, a Marta napisała maturę na maksa, i jeszcze pisywałam do różnych gazet. Bądź chociaż odrobinę obiektywna.
– No już dobrze. Tylko ty też zrozum, że ja się o ciebie martwię. Chciałabym, żebyś się jakoś w tym życiu ustawiła. Musisz skończyć studia, mieć odpowiednie towarzystwo, nie tak jak twój brat, który nie wiadomo co robi i gdzie się włóczy.
– OK, możemy skończyć tę rozmowę? Umówiłam się i chciałabym jeszcze umyć głowę.
– Kiedy wrócisz?
– Jutro rano, jak zawsze. Przecież mamy umowę, że jeżeli nie odezwę się przez dobę możesz zacząć się o mnie niepokoić.
– Tak, tak. Tylko uważaj na siebie. Ja idę na dyżur. Za kilka minut ma przyjechać po mnie samochód. Będę w domu za trzy dni. Chciałabym, żebyś była w domu jutro przed dziesiątą. Mają dzwonić ze Szwecji. Nie, co ja mówię, nie jutro tylko pojutrze. Zapomniałam im powiedzieć, że będę w szpitalu, a nie chcę wydawać pieniędzy na dzwonienie do nich.
– Dobrze, ale to ostatni raz. Ciągle o czymś zapominasz, a ja to muszę potem odkręcać. I to wcale nie jest wesołe.
– Zobaczymy.
W tym momencie zadzwonił domofon. Matka pojechała do swojego szpitala, a ja zajęłam się sobą. Piter miał przyjechać o dziewiątej. Tym razem czekała nas wycieczka na rancho dziewczyny jego przyjaciela.
Wyszłam z Bestią, naszą suką, pobawiłyśmy się w „sajgon”, czyli maksymalne szaleństwo. Słońce zamieniło się w karminowoczerwoną płonącą kulę, co wcale nie wróżyło wiatru, bo jak wiadomo dzięki industrializacji klimat dostał pomieszania głowy, a Pitera nie było. Nie przyjechał o dziesiątej, o jedenastej i o dwunastej. Jak głupia stałam w oknie, paliłam papierosa za papierosem i czekałam. A jego nie było. Ogarniało mnie przerażenie. Szalałam za nim, wybaczałam amfetaminę, chciałam mieć z nim dzieci i mówiąc krótko gotowa byłam zrobić dla niego wszystko. A on umówił się i nie przyjechał. Nie chciałam wierzyć, że już mu się znudziłam. To byłoby zbyt banalne. Zbliżały się moje dwudzieste pierwsze urodziny, chciałam je spędzić właśnie z nim, kupiłyśmy na spółkę z Marion, moją przyjaciółką, zabójczą sukienkę na ten jeden dzień, a on mnie najzwyczajniej olewał. Wyciągnęłam z tajemnego barku mojej matki wielką butlę whisky i spiłam się jak chomik.
Następnego dnia kac nie męczył mnie wcale. Jakość ma jednak swoje mocne strony. Postanowiłam zająć się sobą i nie popadać w histerię. Sprzątnęłam całe mieszkanie, pośpiewałam z Korą i Deuterem, poszłam na sześciokilometrowy spacer z psicą, ugotowałam sobie prawdziwy obiad i pod wieczór zasiadłam przed telewizorem.
O ósmej ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam i własnym oczom nie uwierzyłam. To był on we własnej osobie.
– Jedziemy? – zapytał jakby nic się nie stało.
– Czy ty zwariowałeś? Mieliśmy jechać wczoraj, nie mogłeś mnie jakoś zawiadomić, że plany się zmieniły?
– Plany się wcale nie zmieniły. Ja po prostu zaspałem.
– Jak to zaspałeś? Dwadzieścia cztery godziny?
– Kochanie, przecież wiesz, że ja inaczej mierzę czas. Chodź, oni czekają w samochodzie.
I ja, jak ostatnia idiotka, wzięłam szczoteczkę do zębów i poszłam.
Rancho okazało się być zwykłą działką rekreacyjną w lesie.
– Tylko wceluj w bramę.
– Jakże ja mógłbym nie wcelować. Sar, powinnaś wiedzieć coś na ten temat, a ty mówisz takie głupoty.
– Wcale nie mówię głupot tylko jest ciemno, a Mercedes to duże auteczko.
– Coś ci się w mojej Białej Damie nie podoba?
– Dzieciaki, opanujcie się. Jesteśmy na miejscu i teraz trzeba się relaksować – przytomnie zauważył Marek.
– Puszczamy muzyczkę? – zapytałam z nadzieją na dobrego bluesa.
– Nie ma tu niestety żadnego radia – odpowiedziała Angela.
– A samochód?
– Sar, przecież mi akumulator siądzie.
– Nic ci nie siądzie. Poza tym musi być światło, żeby ognisko rozpalić. Angela, nie masz jakichś spodni? Zimno się zrobiło, a ja niczego nie wzięłam.
– Chodź do domu. Poszukamy. A wy zabierzcie się za to ognisko.
– Dobrze, dobrze.
– Pasują?
– Trochę za obcisłe jak na moje tłuste nogi, ale mogą być.
– Nie przesadzaj.
– Tak sobie gadam.
– Możesz wziąć chleb?
– Oki doki.
– Jak ognisko? Coś wam nie idzie.
– Idzie, idzie, tylko potrzebujemy więcej drewna.
– Jest za domem.
– A kibelek gdzie jest?
– Pod gołym niebem.
– To lubię – Piter wzniósł oczy do niebios. Podszedł do mnie kładąc mi rękę na pośladkach – Moje rancho to jest prawdziwe rancho, a nie takie nic, gdzie nawet ubikacji nie ma. Pojedziemy tam kiedyś, dobrze kochanie?
– Dobrze, kochanie.
– Możemy już piec – powiedział Marek.
– A patyki są? – rozglądałam się, ale ich nie zauważyłam.
– O rany, jeszcze patyki.
– To panowie niech przygotują nam patyki, a my przygotujemy herbatkę – Angela zachowywała się jak moja własna babcia.
– Angela, nie przesadzasz?
– Chodź Sar, mamy już patyki.
– Dobra, dawaj kiełbaski. Piter, nie tak. Czy ty nigdy nie piekłeś kiełbasek. Daj to. Zobacz. Jeżeli nałożysz ją w taki sposób to nie pęknie. Kumasz? – dlaczego uczyłam trzydziestoletniego faceta nabijania kiełbaski na patyk?
– Kumam.
– Sar, długo to trzeba piec?
– Tak circa about. Zobaczycie. Już skwierczą, a to znaczy, że tłuszcz z nich wypływa.
– Niech to diabli!
– Piti, co się stało?
– Oparzyłem się.
– Czy mogę się tym zająć? Ty się w ogóle nie nadajesz do pieczenia.
– No pewnie, że się nie nadaję do pieczenia. Za chudy jestem.
– Nie przesadzaj. Trochę mięska to by się z tych kości obgryzło – zachichotał Marek.
– Marek, ty świnio – Piter udawał bardzo obrażonego geja.
– Zostaw mojego narzeczonego. Dobrze ci radzę – pogroziłam palcem jak na samicę alfa przystało.
– To jest niesprawiedliwe. Im się lepiej te kiełbaski pieką. To jakieś kumoterstwo – Piter kontynuował w tym samym stylu.
– Przecież nasze też się dobrze pieką- roześmiałam się i przytuliłam go.
– Ale oni to robią oddzielnie, a naszymi tylko ty się zajmujesz.
– Więc ty zmień muzyczkę. Proponuję Toma Waitsa.
– Już się robi, mój hrabio Monte Christo – Piter wstał szybko i poszedł do samochodu. Ruszał się jak pantera. Miękko i zdecydowanie. To przez niego zaczęłam zwracać uwagę na męskie tyłki. Do tej pory były mi obojętne. A jego tyłek był jak orzech: kształtny, twardy i maksymalnie kuszący.
Piter poszedł do samochodu, a Marek podstępnie położył na leżaku Pitera latarkę. Ciemno było więc Piti jej nie zauważył.
– Co jest?
– Chłopcy, chłopcy. Nie lubisz tego? – na twarzy Marka pojawił się złośliwy uśmieszek.
– Żeby życie miało smaczek raz dziewczynka, raz chłopaczek – powiedziałam z uśmiechem numer pięć. Atmosfera siadła. Angela wylądowała na kolanach Marka, ja patrzyłam w gwiazdy, a Piter wrzucał gałązki do ogniska. Może trzeba było zapodać Boney M, a nie Toma Waitsa…
– Dobre było jedzonko – zagaiłam.
– Trochę za słone – odpowiedziała Angela.
– Chodźmy spać – zaproponował Marek
– Zobaczcie jakie niebo piękne. Może poczekamy na spadające gwiazdy? – miałam nadzieję, że jednak wieczór uda się zaliczyć do udanych.