- W empik go
O tym się nie mówi - ebook
O tym się nie mówi - ebook
Wciąż istnieją wśród nas tematy trudne i wstydliwe. Tabu, które budzi przerażenie, pogardę lub śmiech. Mimo iż stopniowo otwieramy się na rozmowę o zdrowiu psychicznym, to najczęściej nie chcemy mieć z tym nic wspólnego. Boimy się tego, co odmienne.
Hanna lubi porządek i czuje nieustanny przymus powtarzania oraz liczenia różnych rzeczy. Izabela żyje z chwili na chwilę, w permanentnym bałaganie i słowo „plan” zna tylko ze słownika. Obie trafiają do jednej sali w miejscowym szpitalu psychiatrycznym. Hanna i Izabela – dwa przeciwieństwa, dwie różne osobowości. Każda z nich ma swój własny sposób na przetrwanie i radzenie sobie z życiowymi trudnościami. Długo nie zdają sobie sprawy, że łączy ich ten sam cel.
Bohaterowie powieści „O tym się nie mówi” to pacjenci szpitala psychiatrycznego. Marzą, tęsknią, przeżywają smutki, przyjaźnią się, czekają, radują i walczą jak każdy człowiek. Mają swoje obowiązki, czas wolny, przyjęcia, strajki i Dzień bez Lekarza Dyżurnego. Często gromadzą się wokół oddziałowej budki telefonicznej, która stanowi dla nich symbol innego życia i świata zewnętrznego. Każdy dzień, choć pozornie wygląda tak samo, niesie za sobą nowe przeżycia, porażki i sukcesy.
Książka zabiera nas w ten świat i, niczym przewodnik, prowadzi przez codzienność i niecodzienność szpitalnej rzeczywistości, oswajając, zmuszając do refleksji i ucząc dystansu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-064-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Budka telefoniczna dla pacjentów znajdowała się na korytarzu, przy pokoju lekarskim. Zaraz obok stał automat ze słodyczami i zimnymi napojami. Dzwonek telefonu przypominał sygnał alarmu, jaki wydaje w szpitalu aparat przywołujący pielęgniarkę. Tylko że w tym szpitalu takiego przycisku nie było. Nie było też tego charakterystycznego dryń, dryń, które powinien wydawać dzwoniący telefon, więc przeważnie mijała chwila, zanim ludzie zorientowali się, co to za odgłos.
Budka telefoniczna była bardzo ważnym miejscem na całym oddziale. Miejscem, gdzie spotykali się i rozmawiali pacjenci, gdzie stały jedyne na korytarzu krzesła – przystanek dla zmęczonych, spacerujących w kółko osób. Miejscem zapewniającym rozrywkę w ciągu długiego, nudnego szpitalnego dnia. Punktem, z którego wypatrywało się lekarza dyżurnego, i najlepszą lokalizacją do obserwacji dyżurki pielęgniarek, pokoju lekarzy, gabinetu zabiegowego, sal obserwacyjnych i wyjścia z oddziału. Wreszcie miejscem, gdzie można było nawiązać kontakt ze światem zewnętrznym.
Właśnie teraz, przy tej budce telefonicznej, spotkało się trzech pacjentów. Siedzieli na krzesełkach i patrzyli przed siebie, dokładnie na drzwi pokoju numer dwadzieścia jeden.
– Agresja nie musi być chorobą. Agresja może być agresją samą w sobie, a to zupełnie co innego – odezwał się młody mężczyzna o czerwonej jak burak twarzy. – Jestem diabłem! – dodał donośnym głosem.
– Wiecie co, w naszym kraju są trzy ludzie… – zaczął swój wywód drugi z nich, staruszek o pomarszczonej skórze i siwych włosach, nie zważając na słowa kolegi. Kiwał się przy tym miarowo na krześle, powodując jego skrzypienie.
– Co ty mówisz? – oburzył się trzeci pacjent, włączając się do dyskusji. Na głowie miał wypłowiałą czapkę z daszkiem. – Trzy rodzaje ludzi, jak już! Tak się mówi.
– Nie możesz się do mnie odzywać!
– Dlaczego nie mogę? – Mężczyzna w czapeczce zdziwił się.
– Bo nie! – lakonicznie wyjaśnił staruszek. – No więc w Polsce są trzy rodzaje ludzi: sataniści, katolicy i ateiści – kontynuował.
– Mareczku, chodź już na salę, no chodź. – Słychać nagle głos pielęgniarki, która właśnie wychyliła się z dyżurki, trzymając w ręku termometr.
Podeszła do siedzących pacjentów, wzięła młodego chłopaka pod ramię i poprowadziła go w głąb korytarza. Starszy człowiek powolnym krokiem podążył za nimi.
– A ja jestem diabłem – powtórzył mężczyzna z czerwoną twarzą, patrząc cały czas przed siebie, ale nikt go już nie słyszał.
W tym momencie zabrzmiał ten dziwny dźwięk, który oznaczał, że dzwoni telefon. Mężczyzna podający się za diabła podniósł słuchawkę.
– Halo! – krzyknął do aparatu. – Halo! Kto? – Nastąpiła chwila ciszy. – Ale z jakiej sali? Dobrze, już wołam. – I oddalił się w pośpiechu.
W pobliżu telefonu zdążyła się już zgromadzić grupka innych pacjentów, mających nadzieję, że to właśnie oni zostaną wywołani.
Ponieważ telefon w szpitalu psychiatrycznym był także symbolem nadziei.
*
Donośne głosy za drzwiami wyrwały z zadumy Hanię, która, siedząc po turecku na łóżku, zastanawiała się nad kolejnym punktem do listy Rzeczy do zrobienia na dziś. Lista miała już kilkanaście punktów i Hania intensywnie myślała, czy jest jeszcze coś, o czym zapomniała. Trzymany w dłoni długopis miarowo uderzał w skórzaną okładkę notatnika. Gdy przymierzała się do dopisania kolejnego zadania, drzwi gwałtownie się otworzyły i do pokoju weszła Izabela. „Weszła” było może mało odpowiednim słowem, bo otwarte drzwi z impetem odbiły się od ściany i zatrzasnęły z powrotem, a sprawczyni zamieszania energicznym krokiem przemierzyła pokój, trzymając się za głowę.
– Ja już nie wytrzymam! Nie wytrzymam! Następnym razem dojdzie do rękoczynów! – Podeszła do szafki, niedbale zrzuciła stertę gazet na podłogę i wywaliła całą zawartość szuflady na łóżko. Twarz miała mokrą od łez. – Gdzieś tu, do cholery, były chusteczki! – Szlochała, przekładając swoje rzeczy z jednej sterty na drugą. – No przecież pamiętam!
Hania odłożyła na bok notes i długopis i zakodowała w myślach, że jak tylko Izabela wyjdzie, trzeba będzie na nowo poukładać gazety. Otworzyła swoją szafkę, wzięła jedną paczkę chusteczek z idealnie ułożonego stosiku i podała ją współlokatorce, mówiąc:
– Proszę.
– Wykończę się przez niego! – Izabela praktycznie wyrwała chusteczki z rąk koleżanki. – Zobacz, do czego on doprowadza! Zobacz, w jakim ja jestem stanie! – krzyczała, nerwowo krążąc po pokoju. – Porwę, uduszę, zadźgam i każdy sąd mnie uniewinni! Idę po coś na uspokojenie.
Wyszła z pokoju równie energicznie, jak weszła, zostawiając uchylone drzwi, a Hania po raz kolejny ze zgrozą spojrzała na jej łóżko i pozostawiony bałagan. Dzisiaj już dwa razy układała rzeczy na szafce koleżanki.
Środa była dniem, w którym Izabela miała sesję rodzinną, czyli spotkanie z terapeutką i mężem. Nie lubiła tych sesji i czuła się do nich w pewien sposób zmuszona. Jednak nie umiała odpowiedzieć na wciąż zadawane jej pytanie, jak inaczej widzi osiągnięcie porozumienia w swoim małżeństwie. Środa była również nazwana przez wszystkich pacjentów Dniem Bez Lekarza Dyżurnego, który sama wymyśliła i o którym nieustannie zapominała, i co tydzień, po każdej sesji rodzinnej, szlochając, gnała do dyżurki lekarskiej w poszukiwaniu ratunku.
Hania wyjrzała za Izabelą, która już stała przed pokojem lekarzy i pukała do drzwi. Gabinet lekarski znajdował się bardzo blisko ich sali, nie musiała więc całkowicie wychodzić, by widzieć, co się dzieje. Pięć razy nacisnęła klamkę z jednej i drugiej strony. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… – Hania odruchowo liczyła mijające sekundy. Gdy doszła do pięćdziesięciu trzech, drzwi uchyliły się i lekarz, nie przerywając rozmowy przez telefon komórkowy, zaczął dawać pacjentce wyraźne znaki, by sobie poszła.
– O nie, to znowu ten – westchnęła cicho Izabela. – Mogę dostać coś na uspokojenie? – zapytała już trochę głośniej.
Lekarz, wciąż rozmawiając przez telefon, dwa razy machnął na nią ręką, po czym zamknął drzwi. Przez chwilę miała ochotę kopnąć je z całej siły, ale zawahała się i posłusznie wycofała do pokoju, cały czas płacząc. Czy nikt tu nie widział, jak ona cierpi?
Byłoby lepiej, gdyby doszła do pięćdziesięciu pięciu sekund albo gdyby doktor otworzył drzwi, gdy było ich równo pięćdziesiąt – pomyślała Hania. Zła liczba wywoływała znajomy niepokój.
Obydwie były bardzo zaskoczone, gdy doktor Piasecki zajrzał wieczorem do ich pokoju, pytając, czy wszystko w porządku.
– Nie, nie jest w porządku! Już kilka godzin temu próbowałam to panu powiedzieć! Prosiłam o leki na uspokojenie. – Izabela była mocno poruszona, co dało się słyszeć w jej głosie.
– Proszę pani, my tu nie karmimy lekami na zawołanie. Tu są też inni pacjenci – odparł lekarz stanowczym i nieco aroganckim tonem.
Hania nie patrzyła na nich, próbując czytać książkę. Plan na dzisiaj zakładał trzydzieści stron. Równo.
– Ja, proszę pana, kolejki pacjentów nie widziałam! – Izabela nie wiedziała, czy jest bardziej wściekła, czy rozżalona. W takich chwilach marzyła tylko o kieliszku. Tylko jednym małym kieliszku. Właściwie wystarczyłby tylko jeden mały łyk. – Nie! Nie mogę! – powiedziała na głos, by brzmiało bardziej stanowczo i przekonująco. Opanuj się kobieto, weź się opanuj – dodała w duchu.
Hania popatrzyła na nią pytającym spojrzeniem.
– Co? Powiedziałam to na głos? Nieważne.
Lekarz wyszedł bez słowa, Izabela usiadła gwałtowanie na łóżku, tak że część rzeczy znów spadła na podłogę. Hania zakryła głowę rękami i zaczęła kołysać się miarowo. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…Rozdział 2
Izabela siedziała w świetlicy i malowała na „wściekły róż” paznokcie pani Helence, starszej kobiecie z długimi siwymi włosami, splecionymi w gruby warkocz.
– No, pani Helenko, teraz to będzie z pani niezła laska. – Zaśmiała się i z dumą popatrzyła na swoje dzieło. – Myślę, że ten róż wyszedł nam dużo lepiej niż poprzednio.
– Pasuje do tej bluzki, którą wczoraj wyszukał dla mnie pan Cezary, prawda? – Pani Helenka wyprostowała przed sobą jedną rękę i przyjrzała się świeżo zrobionym paznokciom.
– Pasuje, pasuje. Tylko następnym razem niech pani przyjdzie po obchodzie, to nie będziemy się musiały tak śpieszyć. Jak mi pani co chwilę wstaje i wygląda na korytarz, to ja nie mogę spokojnie pracować.
– Tak jest, pani Izuniu, złotko moje. – Staruszka wstała i zasalutowała na potwierdzenie. – Teraz jest ładnie. Kobieta zawsze powinna wyglądać ładnie. – I z tymi słowami oddaliła się, podśpiewując pod nosem i pozostawiając po sobie przyjemny kwiatowy zapach wody toaletowej.
Izabela spojrzała na swoje dłonie, na poobgryzane paznokcie i wystające w kilku miejscach skórki. Odruchowo powędrowała palcami jednej ręki w stronę drugiej. Skóra była szorstka w dotyku. Już nie pamiętała, kiedy ostatni raz wyglądała ładnie. Włosy, niedbale związane gumką, były zniszczone i zdecydowanie wymagały ponownego nałożenia farby. Ciemne odrosty rzucały się w oczy na tle końcówek w odcieniu żółtawego blond. Jakoś nigdy nie mogła się zmotywować. Jeansy i golf, które nosiła prawie codziennie, wydawały się za duże, tak bardzo ostatnio schudła. Zmęczona twarz i podkrążone oczy na pewno nie dodawały jej uroku. Chciała kiedyś, z ciekawości, zapytać kogoś, na ile lat wygląda, ale nie miała złudzeń, że padłaby liczba większa niż czterdzieści trzy. A miała dokładnie czterdzieści trzy lata. Jakiś czas temu przestała patrzeć w lustro. Tak po prostu było wygodniej i stwarzało to pewnego rodzaju iluzję, że skoro ona siebie nie widzi, to może inni też nie zwrócą na nią uwagi.
Uwielbiała za to dbać o wygląd innych. Malowała paznokcie, farbowała i czesała włosy, doradzała, w co się ubrać. Inne pacjentki chętnie ją o to prosiły, a ona nieustannie zastanawiała się, jak komukolwiek chce się dbać o siebie w takim miejscu. W sali numer trzy była kobieta, która zmieniała kolor włosów równo co dziesięć dni, a jej sąsiadka nigdy nie wyszła z pokoju, póki nie ubrała kolorowych rajstop, sukienki i butów na obcasach. Za te ostatnie była regularnie karcona przez personel, ale prawdopodobnie każdego dnia na nowo wierzyła, że tym razem złamanie zasady ujdzie jej na sucho.
– Ale przecież kapcie nie pasują do sukienki – tłumaczyła pielęgniarce oczywistą rzecz, gdy ta spokojnym głosem prosiła ją o zmianę obuwia.
Niektóre kobiety chodziły po oddziale w pełnym makijażu, elegancko ubrane i uczesane. Izabela wielokrotnie pojawiała się na korytarzu w piżamie i szlafroku i nawet nie miała w zwyczaju regularnego mycia włosów. Być może wierzyła, że w jakiś sposób stanie się atrakcyjniejsza przez swój udział w dbaniu o urodę innych. Dawało jej to też możliwość spędzania prawie całego czasu poza pokojem, który działał na nią przygnębiająco. Czasami nie mogła tam wytrzymać. Katafalk całymi dniami leżała na łóżku, patrzyła w sufit i nie było z nią prawie żadnego kontaktu. Aldona ciągle spała, okropnie przy tym chrapiąc, i budziła się tylko wtedy, kiedy pielęgniarka przychodziła do niej z lekami. Wstawała też nocami. Chodziła wtedy po pokoju lub paliła w łazience. Krystyna była jeszcze całkiem w porządku, ale ciągle siedział u niej ktoś z rodziny i Izabela nie mogła już słuchać tych opowieści o tym, jak ciocia taka a taka zrobiła to a to. Zresztą Krystyna miała lada dzień zostać wypisana do domu. Nie było sensu się przywiązywać.
Izabela głośno westchnęła i popatrzyła w kierunku pani Helenki, która pokazywała ozdobione paznokcie ochroniarzowi w dyżurce.
– Panie Cezary, to specjalnie do tej bluzki – szczebiotała radośnie. – Będę dziś ładnie wyglądać na moim przyjęciu. Przyjdzie pan na moje przyjęcie?
Izabela widziała z oddali, jak pan Cezary uśmiechnął się i zaczął tłumaczyć, że bardzo chętnie by przyszedł, ale ma dyżur i nie może opuszczać stanowiska pracy.
Przyjęcia eleganckiej pani Helenki były słynne na cały oddział. Prawie każdego dnia wieczorem, zaraz po kolacji, niektórzy pacjenci gromadzili się w pokoju numer dziesięć, a starsza pani tanecznym krokiem poruszała się między łóżkami i krzesełkami, nalewając herbaty i częstując swoich gości kanapkami. Była zdecydowanie duszą towarzystwa i najpopularniejszą pacjentką w szpitalu.
Izabela nie pamiętała jej z poprzedniego pobytu w zeszłym roku, ale już w pierwszym tygodniu na korytarzu dostrzegła tego samego faceta, którego wtedy mijała prawie codziennie. Nasze kryzysy zbiegły się w tym samym czasie – pomyślała. Może zadziałała jakaś siła wyższa i teraz są po prostu niekorzystne warunki dla zdrowia psychicznego, tak jak były wtedy?
Znów to samo miejsce, dokładnie po dziesięciu miesiącach. Te same schody, te same drzwi na oddział, ta sama zapadnięta kanapa w dyżurce, ci sami ludzie. Czy przez ten czas nie zrobiła żadnego postępu? Czy po prostu można, tak nagle, cofnąć się o parę kroków i być usprawiedliwionym? Ale tym razem wszystko było inaczej. Czuła się inna, tym razem chciała wszystko zmienić. Wtedy, dziesięć miesięcy temu, pragnęła jak najszybciej znaleźć się na wolności i udowodnić wszystkim, nawet sobie, że wszystko jest w porządku, że da sobie radę sama. Myślała, że w każdej chwili może przestać pić, że to kontroluje, że to jest takie proste. Obiecywała sobie, obiecywała w domu, obiecywała w pracy, ale nigdy nic z tych obietnic nie wychodziło. „Ale to przecież nadal mój wybór” – powtarzała jak mantrę za każdym razem i przekładała decyzję o zaprzestaniu picia na inny dzień. Gdyby tylko były inne warunki, gdyby jej życie inaczej się układało, gdyby nie było tak ciężko. Zawsze było jakieś „gdyby”. I wtedy, gdy trafiła tutaj za pierwszym razem, chciała przestać pić dla tych wszystkich, którzy widzieli problem. Chciała im pokazać, że może. Ale terapeutka powiedziała:
– Musi pani przestać pić dla siebie, nie dla kogoś innego.
I wtedy Izabela uświadomiła sobie, że to nie zadziała, że to nie jej wewnętrzna motywacja pchnęła ją ku drzwiom szpitala. I że nie chce przechodzić tego wszystkiego tylko dla siebie. Woli alkohol. Czy jest coś złego w tym, że od czasu do czasu sięgnie po butelkę? Tak dla rozładowania napięcia, poradzenia sobie ze stresem? Miała wrażenie, że oni sami sobie ustalają, gdzie przebiega granica pomiędzy normalnym piciem a alkoholizmem. Niech jej pokażą czarno na białym, że tyle butelek to jest norma, a tyle to już choroba.
Życie na trzeźwo było trudne do przyjęcia, trudne do zaakceptowania i jeszcze trudniejsze do przeżycia. Ale tym razem miała motywację. Chciała to zrobić dla siebie, jednak decyzja nie była prosta. Ulga mieszała się z paniką, że pozwala na to, że nie protestuje, że bezkarnie mówi codziennemu życiu „stop”.