- W empik go
Oaza - ebook
Oaza - ebook
Najważniejsza powieść Grzegorza Walczaka, dzięki której trafił do leksykonu prozaików Janusza Termera. Książka portretuje pokolenie autora - ludzi urodzonych po drugiej wojnie światowej. Choć bezpośrednio nie dotknęło ich okrucieństwo wojennej rzeczywistości, żyją w jej cieniu, pod jednym dachem z rodzicami i dziadkami - wojennymi kombatantami o skomplikowanych biografiach i niejednokrotnie złamanej psychice. Przeszłość odciska piętno na ich współczesnej sytuacji społecznej, politycznej i intelektualnej.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-4940-2 |
Rozmiar pliku: | 487 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
T. E. Lawrence
_—_ Cofaliśmy się. To ładnie powiedziane. Spieprzaliśmy — proszę panów. Dopalały się nasze czołgi. Te kiepskie valentiny, a nam się wydawało, że to już sfajczyła się cała pustynia. Wtedy, ledwo żywy, ceniłem życie jak nigdy dotąd.
— Tak, rozumiem pana — przerwał mojemu rodakowi hodża. Wsadził w zęby pożółkłą krótką faję. Pyknął raz i drugi. Wsmakował się w to paskudztwo. — Allach daje nam różne możliwości, byśmy lepiej mogli poczuć sami siebie. Na przykład taka drobna fajeczka. — Uśmiech rozpogodził mu dobrotliwą twarz. — Allach ma całą plantację fajeczek. Są różne przyjemności, które utwierdzają człowieka w jego egzystencji. Podobnie jak ból sprawia, że wyraźniej odczuwamy siebie.
— Owszem, ma efendi rację, ból albo jakieś inne drobne dolegliwości. Otóż to — przytakiwał Borowik. Pochyliło nas na zakręcie. Samochód położył się na boku i dalej pomknął jak jego szybki cień. Kierowcę mieliśmy z animuszem. Jechaliśmy chwilę, a wieżyczki sarajewskich dżami uleciały bokiem i zamieniły się w prawdziwy las.
— Otóż to, kiedy człowiek jest zdrowy, nasycony i nic go nie gryzie — wskoczył Borowik w wątek hodży — to wtedy nie jest fizycznie siebie świadomy. Owszem, zdaję sobie sprawę z tego, że żyję, nie zastanawiając się zresztą nad tym, ale nie bardzo to odczuwam. Musi mnie złapać kolka brzuszna, żebym pojął, co to znaczy być stworzeniem bożym, żyć na ziemi, w królestwie mego Pana. W różny sposób objawia się smak życia. Czasem pachnie sianem, czasem szpitalnym eterem. Bywa szaloną pianką w kącikach ust, pryszczem na delikatnej skórze; wrażliwego może to wykończyć. Są też natury odporne, których nie mogą złamać najcięższe niepowodzenia, przeżycia tak bolesne, aż dziwne się staje, że ci dzielni ludzie nadal potrafią się uśmiechać. A jednak ci twardzi ludzie mają często swoją szczególną wrażliwość, która ich łamie. Zapadają wtedy na zdrowiu, wariują albo stają się artystami.
— Albo duchownymi — dorzuca hodża ze szczyptą pobłażliwej autoironii.
— Owszem — potwierdził Borowik. — Ja również byłem zawsze wrażliwy na Boga, zapewne jak efendi, choć może to był nieco inny Bóg — dobrotliwy i niesprawiedliwy w swej jednostajnej dobroci. Byłem w seminarium duchownym w Brescii. Matka moja pochodziła z Piranu, małego, naówczas włoskiego, miasteczka nad Adriatykiem. — Zamyślił się i zapewne ujrzał siebie w wąskich uliczkach południowego miasteczka. Tam, wśród starych murów, w dzwonnicach wiecznych kościołów, a nawet w nieustannie opuszczonych żaluzjach chroniących przed południowym słońcem, łatwo można znaleźć to, co nieograniczone. W minaretach czai się przestrzeń, w przeszłości zamkniętej kluczem wojny pozostała jego młodość, a z nią wspomnienie Wszechmocnego. I powiedział zwracając się do hodży: — Moja matka była Włoszką, ojciec ogrodnikiem spod Warszawy, przyjechał kiedyś do Piranu i tak bardzo zachwycił się tamtejszym zachodem słońca, że, niestety, musiałem się urodzić.
Samochód gwałtownie zahamował. Kierowca, właściciel auta podobnego do naszego żuka, zabrał z szosy następnych dwóch pasażerów. Usadowili się w wygodnych, miękkich fotelach i natychmiast zaczęli ćpać brzoskwinie. Starszy przypomniał sobie naraz o gościnności i słysząc, że jesteśmy Polakami, bardzo serdecznie zaczął nas częstować. Przyjąłem chętnie, Borowik również. Hodża odmówił. Młodszy z tych dwóch nowych ukradkiem przyglądał się mojej żonie. Była milcząca, wyrzeźbiona w upale. Pomimo całkowicie otwartego okna męczyła nas nieznośna duchota.
— To ciekawe, co pan mówi. Twórczość może wynikać z dolegliwości — zastanawiał się hodża. Trafili na siebie. Borowik lubił głośno myśleć. Bez wątpienia należał do ludzi skazanych na wieczny monolog, tych którzy nawet w dialogu z przygodnym słuchaczem wolą słuchać swojego głosu. Borowik też bardziej potrzebował słuchacza aniżeli rozmówcy.
— Tak, twórca pieczołowicie przechowuje w sobie dolegliwość zwaną wrażliwością, troszczy się o nią, celebruje ją, bez niej skazany jest na typowość i jałowość. Z niej jak pająk wydobywa nici, mota swoje misterne przędze. Twórca niedolegliwy jest oszustem i bardzo szybko przestaje być twórcą.
Borowik chwycił właściwą nitkę, okręcił się nią szczelnie, wyłączył pozostałych i jakby z konieczności, nieomalże z utrapieniem przejął obowiązek narratora.
— Ale nie, nie chcę mówić o ludziach sztuki ani o duchownych — przerwał sobie ostro. — Mówiłem panu — zwrócił się do hodży — o pozornie nieistotnych właściwościach człowieka, które potwierdzają jego egzystencję, utwierdzają jego samego w jego własnym doznaniu. Najczęściej przyczyną pobudzenia ludzkiej fizjologicznej samowiedzy, samoodczuwalności — pojmuje efendi? — jest dręcząca materia, nazwałbym ją — dolegliwa. A najgorzej, jak natrafi na szczególnie uwrażliwionego. Może być nią na przykład kurz, tak, zwykły kurz.
— Oho, będziesz miał pan zaraz tego pod dostatkiem — odezwał się wreszcie kierowca. — Objazd. Trzeba by kawał drogi, cholera, nałożyć. Przez drugi most. Chrzanię, pojedziemy na skróty.
Zjechaliśmy za jakimś samochodem na wąską górską drogę. Miękkie, sypkie podłoże uniosło się pyłem, otoczyło nas zewsząd. Poprzedzające nas samochody wzbijały za sobą całe masy białoszarego kurzu. Wniknęliśmy z rozpędem w to fruwające mleko.
Wszystko się robi białe. Toczy się wielka kula słońca. Złomotali nasze ostatnie działo. Manierki puste. Chce się pić. Jakiś gruby potwór wysyła ogniste serduszka. Wali w naszą stronę. Cofamy się. To ładnie powiedziane. Ucieczka — między kopcącym żelastwem przez otwartą przestrzeń. Jakieś dziwaczne drzewo, kępa drzew. U licha, jak się one nazywają? Co mnie obchodzi, jak się nazywają? Czy muszę znać się na afrykańskiej florze? Nasz czołg, za którym zwykle biegamy, gdzieś się zapodział. Jak głupi psiak pognał za zwierzyną. Możemy chwilę odsapnąć. Kto może odsapnąć? Borowik? Nie — ja. Ależ nie, to nie Borowik, to ja-Borowik, ja — człowiek lat siedemdziesiątych, mały asystent wielkiego uniwersytetu, żonaty z tą oto kobietą, która spokojnie śledzi nieustannie rozchylające się i zamykające usta faceta, co gada. Muszę chwilę odsapnąć, mam urywany oddech, piach w gębie, gęsią skórę z przerażenia, włosy zmierzwione, oblepione papką piaskowego potu. To przecież ja widzę, jak z boku od strony drogi za nadpalonymi drzewami pojawiają się motocykle, kilka pustynnych pancerników, za nimi ciężarówki. Wysypują się z nich i rozbiegają kąśliwe skurwysyny — tak by Borowik nie powiedział, a może właśnie by powiedział — w biegu strzelają, już strzelają, śpieszy się im. Matraszko rozłożył się pod eukaliptusem i gasi ich z erkaemu. Trzej inni Polacy wspierają go ze zwykłych karabinów. Położyli się za jakąś stertą gruzu i jakby nigdy nic pukają sobie spokojnie do nadbiegających Niemców. Wycofujemy się skokami. Osłaniam Antoine’a i dwóch Tommies, bohaterskich uciekinierów z tej paskudnej Przełęczy Halfaya. Obydwaj wsławili się jak mogli, jeśli w ogóle można się wsławić w marszu w dyrdy do tyłu, w takim jak w czerwcu czterdziestego pierwszego, gdy generał Wavell musiał się szybko oglądać za siebie, by dojrzeć swoje pięty w kurzawce piasku i dymu po nieudanej próbie odblokowania fortecy. Jeden z nich jest nauczycielem i jasnym blondynem, drugi, podobny do ludzi, trochę za chudy, to porucznik. Daje ręką znak. Każe biec blondynowi, który wyraźnie się ociąga. My z Antoine’em rwiemy jak antylopy, na łeb, na szyję, bo to nasz skok. Jak to długo trwa. Doznaję sprzecznych uczuć: chcę jak najdalej uciekać i uciekać, coś mnie jednocześnie popycha na ziemię, przywrzeć by do niej, rozpłaszczyć się, nie pamiętać. Gwiżdże koło uszu. Która trafi? Liczę. Kroki liczę? Nie. To przecież nie ten rytm. Kroki są tak drobne i szybkie, że nie zdążyłbym ich policzyć. To we mnie jakiś zegar liczy zagęszczone chwile, przebieganie czasu albo przebieganie moje przez ten czas. Potykam się, padam. I dobrze. W tym miejscu, gdzie właśnie miałem się znaleźć, podskakuje ziemia. Trawa się rozchyla jak przecięta ostrym strumieniem wody albo lotem błyskawicznego, niewidocznego węża. To nic, że węże nie latają — a potem banieczki, takie grudki ziemi, pstryk, pstryk. Znowu biegnę. Jesteśmy już prawie przy wylotowej drodze, gdzie pomiędzy drzewami palą się nasze samochody. Machinalny zwrot w przeciwną stronę i mój automat, który nie zdążył ani trochę przestygnąć, rąbie po coraz bliższym wachlarzyku biegnących naprzeciw. Jest we mnie ukryta moralność wojny. Nic prostszego jak dopaść któregoś z całych jeszcze samochodów i zwiewać, zwiewać. Ale nie — skok mój skończył się w tym właśnie miejscu. Wiem to, chociaż nikt tego nie wymierzył, nie zaznaczył chorągiewką, nie narysował. Na mnie jeszcze nie czas, choć już w myślach jestem po drugiej stronie szosy. Moja maszynka pracuje sprawnie, grzechocze seriami, żyje w rękach. Kilka kroków opodal w zaciętym stężeniu astmatyczny porucznik George. Dzielny chłopak, wygląda na całkiem opanowanego, a przecież to cholerny nerwus. Ale teraz o tym nie pamiętam. Mam ochotę na zsiadłe mleko, a jeszcze większą — zdjąć portki i opalać się nago. Jest cholernie gorąco, ale ja opalałbym się nad Wisłą. A oni by mogli przebiegać sobie koło mnie, ale co z tego, kiedy ja się opalam i w ogóle się nimi nie interesuję. Toby musieli sobie tak przebiegać, bo kto strzela do opalającego się bez spodni człowieka? Jest jednak we mnie moralność wojny. Nie zakopuję głowy, nie zdejmuję spodni ani nie udaję nieżywego jak ten przed niedźwiedziem w „Starej baśni”. Wiem, że o George’u nie myślę, nie pamiętam, i tak dokładnie o tym wiem, że aż sobie o nim przypominam, i nie tylko, że kilka metrów dalej leży za mną i że go osłaniam, bo mu muszę dać szansę, ale przypominam sobie nawet to, co mi opowiadał jeden z patrolu, którym George dowodził kilka dni temu. Doszli do skraju miasta. Zupełny spokój, aż tu łomot, coś się łamie na poddaszu jednego z tych domów bez okien, z małym otworem w dachu dla światła. I tam gdzieś pod tym dachem aż się roi. George wbiega do środka, patrzy — dwóch żołnierzy goni wyrywającą się im Arabkę. Ubranie na niej porwane. Zachodzą ją jak królika. Chwycili. W rogu przykucnięte kilkuletnie Arabiątko ślipie na nich. George przygląda się bez ruchu. Żołnierzyki rwą na dziewczynie resztki szmat. Powalili ją na ziemię. Wyrywa się im jak zwierzę, nie wydając z siebie głosu. George ciągle patrzy. Grdyka mu chodzi. Arabka się wyrywa. Jeden z żołnierzy dogania ją i zaczyna bić z całej siły w twarz i brzuch. Upadła. Dopiero wtedy... Zaryczał. Wyjął pistolet i byłby ich pozabijał, ale go złapał ten jego przeklęty kaszel, i kaszlał tak, aż rzucało nim w lewo i w prawo, trzymał się za głowę. Żołnierze splunęli i odeszli. Jest we mnie moralność wojny. George też ją musi mieć. Czeka. Osłania tych, którzy teraz skokami, tak jak my przed chwilą, biegną ku nam. Są też wśród nich Polacy. Jeden się zatrzymał. Przysiadł. Inni już są przy nas. Antoine nagle się potyka. Biegnący lepiej rozumieją to jego potknięcie niż my. Są bliżej. Mają w biegu bardziej wyostrzony refleks, chwytają go pod ręce i wloką za sobą. Porucznik gwałtownie odgryza się Niemcom. Ja też ciągnę po tych, co się rozgdakali z cekaemu. Ktoś z naszych dopada samochodu. Antoine stara się nam pomóc, kuśtykając na jednej nodze. Podnosimy go, żeby było szybciej. Matraszko kinie, jakby mu przycięło ogon. — Co z Frankiem? — pytam. — Został — Antoine krzywi się z bólu. — Zdaje się, że całkiem — dodaje po chwili Matraszko. Jesteśmy już w jeepie. Przed nami ciężarówa, wskoczył do niej jakiś kapitan. Rusza z maksymalnym przyśpieszeniem. Nie czeka na nadbiegających. Żołnierze zatrzymują się w zastygłym geście przekleństwa. Niemal wśród nich wybucha czerwono-czarny gejzer. Nie sięga kapitana. Nagle jego wóz zatacza się, zjeżdża z drogi. Po chwili bucha ogniem. A my do dechy. Wyrywamy w pustynny piach.
_—_ Dwie pancerne, 7 i 10, jeśli jeszcze pamiętam, dwie południowoafrykańskie dywizje piechoty, nowozelandzka i indyjska — przedzierały się od granicy egipskiej na Tobruk. Część uderzyła w Bardię. Sollum zostawili nieco na południe. My, „szczury pustyni”, wyskoczyliśmy z nory, żeby się z nimi szybciej spotkać i nadgryźć Niemca od tyłu. Kończył się czerwiec i można było zdechnąć bez pomocy stukasów i całego żelastwa Afrika Korps. Powiadam panom — niekiepskie piekło. Pomyśl tylko, efendi — zwrócił się niespodziewanie do hodży — co mogą zrobić z człowiekiem sprzysiężone armie największych sukinsynów świata: pustynnych pcheł, pustynnych much i uzbrojonych Niemców. Gryzło nas to robactwo od świtu do rana. Wszystko się trzęsło od wybuchów bomb, od zadyszki armat — waliło się to nam na łeb niemal każdego dnia. Tobruk dostał czkawki. A do tego na tę chorą, rozpaloną galaretę spadały dość często plagi dobrotliwego Allacha, który — wybacz, efendi — zdawało się nam wtedy, że kolaborował z duce.
_—_ Panowie, chodziliśmy po tych piaskach trochę za wiele — raz w jedną, raz w drugą stronę. Biegliśmy pod Trypolis, to znów pod El-Alamein. Tam Auchinleck, a on nie był głupi, mimo swej strategii musiał zmykać z walecznymi Tommies po słynnej Czarnej Sobocie, chyba dla niego najczarniejszej. Wtedy Niemcy wzięli Tobruk — 25 tysięcy żołnierza, ale nas tam już nie było. Nasza Karpacka, jak panowie się domyślają, była niezwyciężona. — Wargi Borowika poruszają się systematycznie, zatokował się całkiem, już mu rozmówca niepotrzebny. Wszystko pamięta, dywizje, numery, nazwiska. „Panowie” — mojej żony raczej nie zauważa — „efendi” — ten dźwięczny wyraz wypowiada z lubością, smakuje narrację, cmoka cmokiem człowieka światowego. Przeszedł niejedno, ma prawo do wciąż jeszcze jątrzących oparzeń i odcisków na swym wojennym naskórku. Czasami ustaje, jakby się zamyślał, lecz zaraz dalej pomyka przez ożywione przestrzenie przeraźliwej pamięci. — Był chyba 23 czerwca. Tego dnia „Lew pustyni” okazał się szybszy. 88-milimetrowe lufy Rommelowych tygrysiątek pokąsały brzydko 8 armię Brytyjczyków, co jak zwykle odgrażali się po angielsku: „We’ll show them, bloody bastards”. Ale jak powiadam, 23 pokazali Niemcom tylko pięty w odwrocie. Tak, panowie, chcieliśmy i my zmykać do fortecy, kiedy nas przykryli czapkami, ale to było dość trudne, bo się przebili przez naszą I armię i zaszli nas akuratnie od Tobruka, i trzeba było leźć w głąb pustyni albo nocą wprost nadziać się na ich główne siły. Jakeśmy się wpakowali do tego zapchlonego jeepa, dowodził nami angielski porucznik, który chyba całkiem zwariował przez tę swoją astmę, bo się nagle zląkł pustynnego kurzu bardziej niż Niemców i rozkazał nam jechać na wschód, prościutką elegancką drogą, jakbyśmy się wybierali na piknik do Aleksandrii albo do Kairu.
Opowiada nam facet historię, która, czuję to coraz wyraźniej, jest dla mnie tylko filmem. Tak, to jeszcze jeden film, a może ten sam nieustannie powracający znanymi nam klatkami ujęć. Znów ta wędrówka pól bolesnych, sosnowych lasów lub brzóz, znów płonąca Warszawa, piosenka znad Oki, ta sama chorągiew na Brandenburskiej Bramie. Powtarza się ten film już przeszło trzydzieści lat i każdy z nas jest chory na ten film, i tylko tym się różnimy od siebie, że młodsi patrzą na to jak na film, a ci starzy nie chcą w żaden sposób uwierzyć, że to już tylko klatki pamięci. Pokolenia nie tyle różnią się programem, co kodem świadomości. Doświadczenia nie tylko uczą, ale i odbierają możność nowej przyswajalności. Stary Borowik może być sobie bohaterem, nawet politycznie wyrobionym, ale już w tym wyrobieniu uformowanym. Jego język jest językiem rzeczywistości przeszłej, co nie znaczy, że nie potrafi się nim dziś porozumiewać. Robi to lepiej i skuteczniej niż moi rówieśnicy. Ale jego język mimo całej barwności i nowoczesnych pieprznych wstawek jest językiem świadomości, która się dokonała, zamknęła w swym ustalonym uporządkowaniu. Może się mylę. Pewnie bronię swego milczenia, tego że nie mam nic do przeciwstawienia Borowikowi ani zdatnego do kontynuacji. Żona spokojna, niemal nieobecna słyszy go zapewne inaczej niż ja. Czy odbiera tylko treść? Ciekawe, jak się dla niej realizuje Borowik we własnym stosunku do tego, co mówi. Sprawa wiarygodności, prawdy opowiadanej zagłusza w nas zazwyczaj resztę możliwych obserwacji. Może wynika to ze zbyt łatwej zgody na przestawienie zegarów z czasu słuchania na czas akcji. Może też na tym polega paradoks fikcji, której przedmiot dla innych okazuje się prawdziwy, a dla nas przeżyty jako przedmiot sztuki. Ludzie wojny mówiąc o niej nie przestawiają czasu fikcji na czas prawdy, oni po prostu wracają do czasu prawdy. Dlatego dla nich ten film nie może być tylko zwykłym filmem, tak jak dla nas najokrutniejsza z przeszłych prawd musi być wyłącznie filmem. I to mnie bardziej oddala od Borowika niż jego doświadczenie, jego siwe włosy, twarz pocięta zmarszczkami jak delikatny liść. Dzieli nas najbardziej nieprzekładalność jego doświadczenia na mój biologiczny czas. Ale słucham go, choć budzi się we mnie jakaś niejasna niechęć, nieuzasadniona i konkretnie nie zaadresowana drwina. Przeciw komu? Może to przekora. Pogrążam się w jego słowach cały ze swym totalnym, nieskończonym egocentryzmem — ja, jedyny bohater na świecie, jedyny doznający podmiot. I tak to wpływam w roztopioną w słońcu pustynię, uciekam wpław przez faliste diuny starym frontowym jeepem z Antoine’em, najdzielniejszym z Francuzów, który wraz ze wznoszącym się coraz gwałtowniej piaskiem przeżuwa swoje sacrebleu i swój ból przestrzelonej nogi, płynę w drgającym powietrzu z milczącym aż do przesady albinosem-Anglikiem i z porucznikiem, którego coraz bardziej nierówny, świszczący oddech zapowiada zbliżanie się chamsinu.
Więc kazał nam jechać na wschód, prościutko elegancką drogą, jakbyśmy się wybierali na piknik do Aleksandrii albo do Kairu. — Sir — powiadam, ale on tylko nerwowo macha rękami, jakby chciał spędzić z twarzy jedną z tysiąca much, które nawiedzają tu człowieka nie tylko na jawie, ale i we śnie.
Powoli zaczyna się ruszać, podmuchy suchego wiatru zakolebały pustynią. Przeszorowało po twarzach — na razie do wytrzymania. — Co robić, sir? — denerwuje się Matraszko przy kierownicy. — W każdej chwili możemy nadziać się na przednie siekacze Rommla. Z tyłu ci, co nam zrobili kuku, zaraz będą tędy walić. Całkiem przyjemna pozycja. — W pustyni udusi — broni się porucznik. — A gdyby tak na północ, nad morze? — Nie wierzy w to, co mówi. — Niezłe, całkiem niezłe — usłyszałem swój głos — można by umyć sobie buzię, odpocząć. — Porucznik patrzy w kierunku wielkiej wody. Miny. Tam muszą być miny. Czy on, u licha, nie zdaje sobie sprawy z tego, że ocalić nas może jedynie pustynia? Przecież dobrze wie, że nasza zawrotna jazda po tym jedynym, na końcu świata trakcie musi się zaraz skończyć. — Sir — powtarzam już bardziej zdecydowanie. Udaje, że nie słyszy. Ten człowiek musi się panicznie bać piasku. Jest jednak wciąż jeszcze opanpwany. A drugi Brytyjczyk? — fatalny blondyn, to już zupełna kukła. Milczy. I naraz przychodzi mi do głowy, że blondyn jest niemową. Przecież się ani razu nie odezwał. Staram się przypomnieć go sobie w akcji. W Tobruku musiałem go również spotkać, przecież taki rzuca się w oczy. Na pewno coś gadał, choćby „yes”. Nie, nie pamiętam mówiącego blondyna. Nad czym ja się zastanawiam, przeklęty bubek nie otworzy gęby, a nawet gdyby otworzył, to i tak astmatyczny histeryk zaraz nas zawiezie, poczciwe owieczki, Niemcom na ofiarę, żeby tylko pan Bozia dał się przebłagać i zechciał powstrzymać wiatr, którego angielski dżentelmen bardzo nie lubi. Chamsin zaczyna swoje. Ciągnie już po pustkowiu pylastą zawiesinę. Piasek dostaje się wszędzie — we włosy, do kieszeni, za kołnierz, zasypuje oczy, włazi do nosa, odbiera oddech. Powietrze gęstnieje, wszystko robi się szare i ruchome. Z porucznikiem coraz gorzej. Schował głowę w ramiona. Zasłania się chusteczką, widać, że się dusi. Co chwila kaszle kaszlem suchym jak wszystko tutaj. Niewiele już widać, ale poprzez zawodzenie wiatru zdaje mi się, że słyszę miarowy żelazny bas. — Panowie! — przekrzykuję tumult. — Czyście zwariowali!? Tobruk jest tam! — Wskazuję nerwowym gestem miejsce, od którego się wciąż oddalamy. Dobry chłop białostocki, Matraszko, roztropnie zatrzymuje wóz. Porucznik wyszarpuje z kabury pistolet i przezwyciężając ostry atak astmy woła: — Będę strzelać! Naprzód! — Chwytam go za rękę. Przez chwilę się mocujemy. Porucznik wypuszcza pistolet. Wygląda, jakby chciał coś niebywale ważnego powiedzieć. Wargi poruszają mu się bezgłośnie, dolna szczęka drga w maksymalnym napięciu, łapie powietrze jak ryba, czerwone gałki oczu wychodzą mu na wierzch. Charcze jak śmiertelnie ranione zwierzę. Powoli osuwa się wzdłuż mojego boku. Niby zawstydzony swoją siłą starszy brat biorę go w ramiona i już całkiem bezwolnego opieram o ramię kamiennego blondyna. Przejmuję dowodzenie, po poruczniku jestem najstarszy stopniem.
_—_ W pustynię! — wydaję krótki rozkaz Matraszce. Ostrożnie wjeżdżamy w roztańczone morzem piasku diuny.
Kamera chrobocze nieustannym szmerem. Najeżdża kępę lichej roślinności, zatacza łuk wzdłuż niezbyt gęsto rozrzuconych skał i oddala się w ciemniejące pasmo morza. Grzebie się w tym oddaleniu, by odnaleźć ów konwencjonalny przedziałek między wodą i niebem. Chwyta horyzont. Wreszcie najeżdża na rzadki palmowy gaj, wybiera najwyższą palmę, zbliża się do niej, by na pniu jej rozpoznać czarnego pająka. Pająk biegnie czarnymi kreskami, kreski nieruchomieją, zastygły w kształt swastyki.
_—_ Każde społeczeństwo wytwarza warstwę uprzywilejowaną, każde, powiadam. Dążenie do równości jest pięknym dążeniem do absolutu. Za tę wiarę kocham wiecznie młodych. Cóż, kiedy tak łatwo dosięga nas ociężałość, bierność i konformizm — wygłaszam swoje śmieszne przemówienie, a on patrzy na mnie z pobłażaniem, kiwa głową.
I to już nie było ważne, że gdzieś pod Tobrukiem czy Gazelą, i nieważne, kto dowodził Brytyjczykami i że przesilał się czterdziesty pierwszy. Świat mnie otaczał nie istniejącą jeszcze we mnie groźbą, gdy palce i język uczyły się wypukłości przedmiotu, niemowlęcego rozeznania.
Pustynia ruszyła — wielowymiarowa, nieprawda, że płaska. Zaczęła płynąć całą swoją skotłowaną objętością i nauczyłem się spierzchniętych warg. Język mój stał się wyschniętą żółwicą, która po złożeniu jaj podąża gnana atawistyczną nadzieją i pragnieniem do odległego morza. Jechaliśmy uporczywie, dopóki było to możliwe. Wreszcie zdławieni tumanami piaskowego wiatru zatrzymaliśmy się, by się schronić w lichym cieniu jeepa i słuchać skowytu naszych serc. Wpółuduszony porucznik nie wydawał już głosu. Gdy wiatr nieco zelżał, ruszyliśmy dalej, ale nadal brązowiły się w powietrzu słupy zawiesistego pyłu. Nie wiem, jak długo plątaliśmy się po rozpalonych słońcem piaskach, potem po nierównej tafli skalnej. Nagle zamajaczyła przed nami jakaś bezkształtna masa — coś ciemniejszego wyróżniało się z tła. Znaleźliśmy się na tyłach trwającej w bezruchu niemieckiej kolumny na tej samej drodze, która chyba nie kończy się nigdy i prowadzi do serca samego Allacha. Tylko desperacka odwaga mogła nas ocalić. Po prostu wyłączyliśmy motor, nic więcej. Niemcom, którzy niebawem ruszyli, nie mogło chyba przyjść do głowy, że ich niezwyciężony Afrika Korps powiększył się o jednego alianckiego jeepa. Pojechaliśmy dalej w kolumnie aut pancernych — szczury Tobruka, którym Pan pod wieczór odebrał rozum.
_—_ Bo ja wiem? Czy to jest w porządku. Trudno to teraz, tak na gorąco, ustalić. Może za kilka lat przyznam ci rację.
— Z perspektywy historycznej? Kpię sobie z twojej perspektywy historycznej. Wszystko potrafisz wytłumaczyć racją nadrzędną. Wiesz, łatwiej się nazywać marksistą, trudniej nim być!
— Aleś mądry.
Na niebezpieczną odległość zaczął się do nas zbliżać motocyklista. Pasma kurzu i wieczorny mrok osłaniały nas jeszcze przed jego wzrokiem. Niemiec nie miał jednak swojego dnia, bo kiedy się z nami zrównał, nie spodobały mu się nasze wypłowiałe koszule koloru khaki i krótkie, trochę harcerskie spodenki. Może wyglądaliśmy zbyt operetkowo. Nie wiadomo zresztą, co mu się mogło u nas nie spodobać. Gotów byłem przysiąc, że nie widząc jego twarzy dojrzałem na niej śmiertelne zdziwienie, które mu też zaraz śmierć przyniosło. Można by powiedzieć, że umarł ze zdziwienia. Zatrzymał nagle motor tuż koło nas. Może nawet chciał zawrócić. Posłyszałem tylko, jak zaskowyczał, i zobaczyłem końcową fazę błyskawicznego ruchu ręki blondyna. Zeskoczył z jeepa i poprawił łopatką. Spokojnie teraz wycierał nóż. Pomogliśmy mu ściągnąć trupa z drogi. A gdy ciskaliśmy motocykl na pożarcie pustyni, majaczyła już przed nami sylwetka samochodu pancernego. I wydało mi się, że wyszedł z niego Rommel, spytał kulturalnie, która godzina, a potem dorzucił dobrotliwie: — Schnell — więc pośpieszyliśmy, bo na uprzejmość trudno nie reagować. Zjechaliśmy z drogi na rozpędzone piaski, gdyż podróż w niemieckiej kolumnie, choć dość atrakcyjna, przestała nas pociągać. I znów niby rasowy dromader kołysał się nasz wszędobylski jeep na piaszczystych diunach. Spojrzałem na Anglika. Spokojna, ogorzała od afrykańskiego słońca twarz nic nie wyrażała. Patrzył, nie patrząc, w piaskową mgłę i długie ręce miał martwe jak twarz.
_—_ Dlaczego nie wstąpiłem do partii? Bo ja wiem? Najpierw zaciążył na mnie romantyczny indywidualizm i przekora. Później, no tak...
Całą noc błąkaliśmy się po pustyni. Staraliśmy się zbyt daleko w głąb nie zapuszczać. Ale przy drodze było zbyt niebezpiecznie. Przyświecałem sobie latarką i przeglądałem pomiętą, zapiaszczoną mapę. Nad ranem chamsin nieco ustał. W powietrzu wciąż jeszcze tkwiła szarożółta zawiesina. Porucznik wyglądał jak ryba wyjęta z wody. Daliśmy mu łyk. Swój zapas już dawno wypił. Patrzył na świat przekrwionymi oczami, wydając z siebie ciężki, świszczący oddech.
Na zachód od nas w dość dużej odległości odezwały się działa. Kompas był już zbyteczny. Systematyczne dudnienie, jakby ktoś bił żelaznym prętem w wątrobę pustyni. To dobijano Tobruk. Ale tym razem jeszcze nie dobito. Nagle coś koło nas zaszamotało się, przebiegło. Pustynią pędził szalony struś. Robił przemyślne kręgi, ósemki, niby misterną fastrygą przecinał piachy, wzniecając za sobą smugę pyłu.
Kamera trzeszczy miarowo i natrętnie jak w Wajdowym „Piłacie”. Droga krzyżowa polskiego kombatanta jest równie malownicza. Reżyser ściera pot z czoła. Widzę, że go coś denerwuje, czegoś mu brak. Krąży, węszy, macha rękami — stop!
Ryzykujemy szosą. Musimy natychmiast dostać się do twierdzy, bo nas wypatrzą z góry. Luftwaffe widzi i we mgle. Oho, ruszyło się i od Bardii. Słychać głuchy pomruk niemieckich dywizji pancernych.
Za oknem mleko. Żona trzyma przy nosie białą chusteczkę. Borowik już nie terkocze. W pobliżu rozterkotał się karabin maszynowy. — Gazu! — wrzeszczę do Matraszki. Jeep zakołysał się na nierównym terenie, ugrzązł, koła zaczęły buksować. Podniosła się chmura kurzu. Ruszamy! — Nie! — wrzeszczy porucznik. Wyskakuje w biegu. Biegnie teraz jak ten szalony struś w przeciwnym niż my kierunku. Przecina szosę i dąży tam, gdzie mruczy wielka woda. Nie możemy mu pomóc, bo zza skalnego zrębu kropi w nas kilka ukrytych luf. Gnamy po skalnej patelni jak po asfaltowej szosie. Silnik wyje na maksymalnych obrotach. Porucznik wciąż biegnie równolegle do przydrożnych wielkich kamieni. Jak długo trwa tych kilkadziesiąt sekund? Czas zna najlepiej ten, kto uciekał. Broń nas, pustynna Matko, rozpętaj nieokiełznany żywioł wszystkich chamsinów, przysłoń kurzem rozgrzanym jak strach, wbij sztylety szybkiego piasku w płuca, ale osłoń nas, ukryj przed kulą, która naprawdę zabija. Huk po drugiej stronie szosy, trysnęła w górę ziemia. Leci porucznik do nieba, leci na minie w kawałeczkach pomieszanych z jałowym złotem tej krainy. Broń nas, pustynna Panno, przed wielością ciała jednego, przed rozszarpaniem przez minę, przed skurczeniem się w brzusznym bólu, przed wywleczeniem kiszek niespodziewanie długich i obmierzłych. Zachowaj przed przedwczesnym morzem, które wabi, mrukliwe, uwiązane u cypla minowego pola.
— Spieprzamy, chłopaki! — Tobruk przed nami. Już od dłuższego czasu nietęgo się czuję. Jakiś jestem dzisiaj marny. Boli mnie głowa, a jak tak patrzę przez nieustępliwą warstwę kurzu na pomykające za oknem góry, robi mi się niedobrze. W samochodzie upał. Okna szczelnie zamknięte, a i tak oddychamy pyłem. Borowik drzemie. Ot, stary weteran, temu nic nie zaszkodzi.
Ryzykujemy szosą. W pobliżu rozterkotał się karabin maszynowy. Kamera jest gorsza niż budzik. Daliśmy mu wody, swój zapas dawno już wypił, i co? — popędził jak ten szalony struś. Skały i skały, całe morze kamienia, żadnej roślinności, słońce już się wydźwignęło, praży. Oczy mi się zamykają. Tak jest zazwyczaj pod koniec podróży. Kiedy trzeba wysiadać, nadchodzi senność. Walczę z nią, bo wiem, że najgorzej rozespanemu, a tu już drugi mostek, Kurówka, już nawet zwalnia. Na pewno matka będzie czekać na peronie. Wprawdzie nie napisałem. Ale czyż nie przeczuje serce matki? Czasami się tylko pomyli. Wychodzi i czeka, i czeka, aż wszyscy wysiądą, przejdą, popatrzy, skąd przyszedł pociąg, i wraca powoli, powolutku. Serce matki przeczuje. Już nadbiegają zapalone latarnie. Już słychać jedyny w swoim rodzaju odgłos hamującego pociągu. Jest w tym jakaś rzetelność prawdziwej, twardej materii, ale i żal, i skarga prowincjonalna. Peronik. Matka nie przyjdzie, bo już dawno umarła. Wtem, w ohydnym strachu nagłego przebudzenia, w takim momentalnym skurczu serca wracam do rzeczywistości. Matraszko przyhamował gwałtownie. Nawet nie wiem, kiedy wjechał na drogę! — Po nich! — wrzeszczę. — Po nich! — Tuż przed naszym samochodem przeciągają w leniwym, majestatycznym marszu spore pustynne żółwie. I one pewnie idą ku morzu śladem angielskiego porucznika, nieulękłe, niebaczne na miny. — Po nich, Matraszko! Przecież te krowy — wołam ze złością — będą się chrzanić godzinę. — Nie mogę, panie sierżancie — usprawiedliwia się dość stanowczo mój dobry Matraszko — jestem gospodarski syn. — Jesteś sukinsyn — dodaję spokojnie i siadam, chcąc nie chcąc, bom do rozkazywania się podniósł, siadam, chcąc nie chcąc, a to dlatego, że Matraszko nagle ruszył, a siedzenie jeepa samo się wprasza pod tyłek. Matraszko energicznie wykręcił, zjeżdża z szosy, wymija ignorujące nas żółwie i znów prujemy w rozpaloną, jednobarwną dal. — Czytałeś „Faraona”, Matraszko? — uśmiecham się pojednawczo. — Co bym miał czytać? — Matraszko jest jeszcze dotknięty na honorze. — No, to skąd wymyśliłeś te żółwie? — Wylęgły się. — Z czego? — Z jajów pana sierżanta. — Śmiejemy się głośno i prawdziwie, a linia naszych okopów jest już na odległość karabinowej kuli.
Zanim spostrzegłem ich słuchem, zwietrzyłem cień, którego jeszcze nie było. Ale już nadlatywał ptakiem niewidocznej nocy, chociaż ogromne słońce rozsiadło się na samym horyzoncie nieba. Po chwili już wiedziałem, tak jak się wie zwyczajnie, że niepokój w moim sercu wyprzedził odległy pomruk samolotów. W powietrzu wisiał zapach suszonych melonów, kiedy wjeżdżaliśmy w mury Tobruka. I tyle pamiętam.
Pierwsza bomba, która tego dnia spadła na niezwyciężone miasto, spadła na nas. Miasto błogosławione urodzajem rwącego, odłamkowego żelastwa przyjęło nas godnie. Oderwały się z ziemi migdałowe drzewa i zaczęły frunąć ku chmurom. Cierpliwe skarabeusze porzuciły wydeptane szlaki i jaja dopiero co złożone w kulistych spiżarniach ulepionych z wielbłądziego łajna. Frunęły teraz i one, jakby miały skrzydła, a z nimi rącza gazela o oczach pięknej, bezmyślnej dziewczyny. Frunęły węże i hiena chichocząca w locie. Nie powiem już o koniach polskiej kawalerii. I wyciągnęła się ku nim moja oderwana ręka, i uśmiechnęły się oczy, choć w kącikach ust miałem krew. Odurzał mnie jej zapach — słodkich palonych migdałów. Obok mnie leciał blondyn ze spokojną twarzą, tym razem nieco zdziwioną. Pomachałem mu chusteczką z wyszywanym monogramem. To jedyny ślad, który mi pozostał na obczyźnie po pracowitej i dokładnej ręce mojej matki. Ona mi ten monogram wyszyła. W powietrzu robiło się coraz cudowniej, leciał uroczy Matraszko, szalało się wprost od słodyczy migdałów i smaku oliwek, nawet junkersy i meserszmity poczuły się swobodniej. Przelatując obok nas machały skrzydłami. Widziałem dokładnie, jak młodzi niemieccy chłopcy przy drążkach sterowych przesyłali nam z uśmiechem całusy. Melodia podniebnego zbratania, pełne wzajemnego zrozumienia wzloty tak mnie rozmarzyły, że zawadziłem niechcący o błotnik dispatch-ridera i wpadłem w korkociąg.
Leciała wtedy moja dobra ziemia, ręce wyciągnęła i leciała ku mnie. Cóż, że twarda, jeśli serdeczna. Tak oto zginąłem. Był rok 1941. Urodziłem się 5 lutego 1941 r. Ojca nie pamiętam. Miałem 3 miesiące, kiedy go zabrali do Oświęcimia. Później umarła też moja matka. To wszystko, co się wydarzyło w moim życiu.
Spojrzałem nieco przytomniej na skupionych w swym biernym oczekiwaniu podróżnych. Hodża miał zamknięte oczy, usta jego poruszały się niedostrzegalnie, przeżuwał zapewne mądrości Koranu. Żona stała się jeszcze bardziej bryłowata — posążek epoki nowożytnej. Borowik wyglądał na człowieka zmęczonego, i to nie tą dzisiejszą jazdą. Przyprószeni hercegowińskim pyłem niby muzealną patyną, ci milczący, zasłuchani w siebie ludzie uświadomili mi istotę istnienia poza obiektywnym czasem. Czas każdego z nich był odrębny, miał w innym rytmie pulsujący zegar, nastawiony na inne godziny, minuty początku, kulminacji i końca. Miał przez to inne znaczenie. A mimo to nasze czasy się zeszły w tej krótkiej chwili wspólnego dążenia do Sarajewa, po prostu do Sarajewa. Czasy nasze się zeszły nieoczekiwanie, przypadkowo, we wzajemnym postrzeganiu pozostałych współuczestników podróży. Jest to zdarzenie niezwykłe i piękne. To nic, że tego typu zdarzeń jest tyle, ile gwiazd na niebie, że są potoczną, a nawet konieczną codziennością. Jest to niezwykłe i piękne, żyłem tyle lat, zmierzyłem pół świata, wydeptałem ścieżki wojenne Europy i Afryki, przeszedłem dobry kawał prawdziwej pustyni, zdobyłem i straciłem Tobruk, zginąłem od bomby lotniczej i nic o tobie nie wiedziałem, więc nie szedłem na twoje spotkanie, i nie wołałem twego imienia, a jednak nasze oczy spoczęły w głębi wzajemnej i nic innego ich lustrzane dno nie odbija, tylko wzajemnie siebie, ja ciebie, ty mnie. Ty mnie, ja ciebie. Jakie to niezwykłe. W kurzu rozjechanej sarajewskiej drogi ty z Grudziądza, a ja spod Warszawy. Ale inni nie dojrzą w sobie nic prócz normalnych zmęczonych ludzi, co to już mają dosyć, bo żar i duszność okrutna, i ten kurz, ten cholerny kurz, który jednoczy, siwizną własną wszystkich upodabnia. A gdyby to zrozumieli, za każdym razem ci, którzy by się spotkali po raz pierwszy, mogliby powiedzieć: jakież to niezwykłe i piękne zdarzenie. I kochaliby uczuciem, a nie zaraz podbrzuszem. Aż mi się śmieszne wydaje, że tak mogłoby być.
Nadal patrzę na Borowika, tego starego grzyba, którego moja żona słucha oczami. Chcę nawet coś powiedzieć, tym bardziej że już długo panuje milczenie, ale nic nie mówię, bo język mam niechętny do mówienia, w tym kurzu wyschnięty i kołkowaty, posypany przydrożnym talkiem. Staram się więc znowu trochę odskoczyć i dostać się do tej twierdzy, która wciąż oddalona o karabinowy strzał. Jeszcze cień nie zamajaczył, jeszcze nie odczułem skurczu przerażonego serca, przeczucie migdałowych drzew jest mi jeszcze nie znane. Tobruk niedaleko, a sępy spadają na zdechłego węża, co się zatruł własną śmiertelną trucizną.
Po obu stronach starej drogi leżały gładkie popękane kamienie, które służyły do budowania wspaniałych meczetów i dumnych wież. Przypominam sobie, sam nie wiem skąd, taką świątynię z białych kamiennych płyt. Na jednym z jej murów stał monumentalny koń sułtana Bajbarsa, a na nim siedział sam Bajbars i patrzył na Wschód, na Północ i na Południe. I nawet wiem, co widział w marnych trawach, w gorącym piasku nadbiegającej do meczetu drogi, w kamieniach ostrych, kaleczących końskie kopyta. Tak, już wiem — to odurzający zapach jemszanu. Nim to zauroczył mnie Morys Szamis nazywający zorzę wieczorną w języku bajów i emirów krwią proroka Husajna. I piłem jego słodką krew w złotych, wysokich czarach, krew przemienioną w aleksandryjskie wino. I siadywałem na wytwornym kobiercu opodal fontanny, by w samotności pogawędzić z Prorokiem o życiu i śmierci, o czasie zapomnianym przez Stwórcę. Starałem się wyjaśnić Prorokowi, że Pan jest bardzo dobrym stworzycielem i wyrozumiałym, lecz zmęczonym. Jakżeby mogło być inaczej. W nieskończenie powtarzalnym skrzypieniu osi światów od ich obrotów muzyka sączy się senna. I światła się skrywają w cieniach, a cienie w nikłych światłach, i tak na przemian, podobnie i ludzie, i zwierzęta w nieustającym porządku krwiożerczej natury nie mogą zbytnio cieszyć Pana. Więc przymyka Pan znużone oczy i wtedy zło jątrzy się najbardziej. Wybuchają gejzery krwią niewinnych dzieci, wojownicy dobywają sprzęt wojenny, rzeki występują z brzegów, a spieczona surowym słońcem ziemia nie zaznaje deszczu. Mrą stada zwierząt, padają od zarazy ludzie, ogień grasuje po wsiach i lasach. Pan otwiera tylko jedno oko i widząc ziemię w takim upodleniu, smuci się niezmiernie, a że jest bardzo litościwy, depcze marnotę, by dłużej nie dręczyć. Lecz kiedy tylko znowu oko przymknie, umyka mu czas, co miał być czasem tworzenia. I mroczne rzeki tego czasu łączą się ze sobą, tworzą umarłe stawy lub jeziora w niewiadomej stronie. Próżno by szukać straconego czasu. Prorok mnie słuchał, kiwał starą głową i nic nie mówiąc, nagle z trudem się podnosił i nawet nie oddając swemu Panu wieczornych pokłonów szedł wzdłuż ciasno ustawionych domów, zlepionych z kamienistej gliny, z małymi szczelinami przepuszczającymi światło, szedł nie zwracając uwagi na szalonych od modlitwy wiernych, którzy w rozkrocznym przysiadzie unosząc ciężkie zady, zwróceni twarzą do Mekki, bili wielekroć głową w bruk lub w piasek przed świątynią albo też w dach, na którym siedzieli, chcąc w czas modlitwy być bliżej Pana. I raz tylko wcinając jakiś lepki i okrągły placek odezwał się do mnie Prorok: — Pluń na wszystko i przystań do przemytników. — Ponieważ dostrzegł moją głupią minę, wyjaśnił bez pośpiechu: — Gdybyś, synu, wiedział to, co ja wiem, i gdybyś poznał to, co ja znam, tobyś zaraz plunął w sam środek świata i przystał do przemytników. Chcesz kawałek placka? — Wziąłem, bo lubię skosztować. Był słodki i mdły, rozłaził się w gębie, przyklejał do zębów. Powiedziałem, że wiem, ile na świecie jest łajna, że wcale mnie to nie dziwi, ale zaraz z tego powodu nie zamierzam dorzucać i siebie. — Być przemytnikiem to zaszczyt, patrz, jakie góry — tu mi zakreślił swobodną ręką półkolisty kształt — będziesz bohaterem. — Tym ostatnim słowem nadwątlił moją pewność, więc przezorny spytałem: — A co miałbym jako ten przemytnik czynić? Co przemycać? — Idee, synu — odpowiedział — chcesz jeszcze kawałek? — Potem długo malował nęcące perspektywy, dawał mi plantację diamentów, najlepsze haremy, źródełka świętej wody, oliwkowe gaje, pól bazaru w Kairze, córkę szacha Iranu, a na dodatek bardzo znakomitą lornetkę, aparacik filmowy oraz supernadajniczek. Powiedziałem mu, że kocham ojczyznę i żeby się odpieprzył. A kiedy zawołał na mnie Allacha, wgniotłem mu w proroczą gębę nie kończący się w swej słodkiej rozciągłości placek, którym mnie poczęstował, i dodałem, że jest nie tylko fałszywym prorokiem Allacha, ale i fałszywym prorokiem Jahwe, o co go od początku podejrzewałem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.