Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Obca w świecie singli - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2023
Ebook
42,99 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obca w świecie singli - ebook

Powieść o samotności, która ma wiele twarzy.

Karoliny i Jakuba los nie oszczędzał. Oboje w ostatnim czasie wiele stracili i zawiedli się na najbliższych. Nie pragnęli zostać singlami. To nie był ich wybór. Karolina zamierza skupić się wyłącznie na wychowywaniu córeczki i ratowaniu własnej restauracji. Stara się chronić dziecko przed obojętnością ojca. Jakub chciałby uczestniczyć w wychowaniu swojego dziecka, ale jego partnerka postanawia go ukarać i skutecznie mu to uniemożliwia. Tych dwoje postanawia pomóc sobie nawzajem. Staną się najlepszymi singlami, jakich kiedykolwiek widziano. Silni i niezależni. Ale czy w życiu tylko o to chodzi? Czy naprawdę tylko na tym im zależało?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-074-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Są takie poranki, w które warto się obu­dzić.

Karo­lina Mazur otwo­rzyła oczy i z przy­jem­no­ścią prze­cią­gnęła się w sze­ro­kim łóżku. Za oknem majowe słońce stało już wysoko na nie­bie, a ptaki kon­cer­to­wały, jakby uczest­ni­czyły w castingu do Metro­po­li­tan Opera. Miały spore szanse się dostać. Wro­dzony talent, entu­zjazm i codzienne ćwi­cze­nia – te wszyst­kie punkty planu na suk­ces zali­czały od wielu tygo­dni.

Karo­lina odgar­nęła z czoła zmierz­wione włosy i odru­chowo prze­je­chała dło­nią po dru­giej poło­wie łóżka.

Patryk znowu nie wró­cił na noc. Nie­do­bre prze­czu­cie lekko ukłuło ją gdzieś w oko­li­cach serca, ale nie pozwo­liła, by się roz­pa­no­szyło na dobre.

Leżała bez ruchu, oddy­cha­jąc spo­koj­nie, i przy­wo­ły­wała wspo­mnie­nia. Bała się drgnąć, żeby ich nie spło­szyć. Wszyst­kie wspólne chwile wyświe­tlały się w jej gło­wie jak ulu­biony film, który bawi i poru­sza, choć znamy każdą scenę na pamięć. Patryk był fascy­nu­ją­cym męż­czy­zną. Wiele kobiet tra­ciło dla niego głowę i nie działo się to bez powodu. Naprawdę umiał dać swo­jej dziew­czy­nie szczę­ście.

Karo­lina wie­działa o tym naj­le­piej.

Był wesoły, namiętny, ener­giczny. Oczy­wi­ście w chwi­lach, w któ­rych był. Bo poja­wiało się coraz wię­cej nie­obec­no­ści. Pustych godzin. Samot­nych poran­ków, zim­nych nocy i posił­ków zja­da­nych w towa­rzy­stwie kuchen­nej ściany.

Musiała się z tym pogo­dzić. Takie Patryk miał zaję­cie i nic nie można było na to pora­dzić. Ktoś musiał pra­co­wać na utrzy­ma­nie rodziny.

Wes­tchnęła, co niczego nie zmie­niło w jej sytu­acji. Nie pod­no­sząc powiek, znów prze­su­nęła dło­nią po zim­nym prze­ście­ra­dle. Wyda­wało jej się, że jeśli się dobrze postara, poczuje pod pal­cami szorst­kie policzki Patryka, jego zawsze cie­płe usta i wyso­kie czoło. Tęsk­niła ogrom­nie.

W takich momen­tach powta­rzała sobie, że to cena praw­dzi­wej miło­ści. Gdyby stwo­rzyła zwy­kły zwią­zek, w któ­rym tem­pe­ra­tura uczuć osiąga zale­d­wie letni poziom, a ludzie żyją bar­dziej obok sie­bie niż naprawdę razem, pew­nie z łatwo­ścią zno­si­łaby roz­łąkę.

To wszystko jed­nak nie zmie­niało faktu, że było jej przy­kro.

Sły­szała, jak za oknem ptaki na­dal kon­cer­tują, budząc tych szczę­śliw­ców, któ­rzy przy tym miłym akom­pa­nia­men­cie mogą przy­wi­tać dzień, uśmiech­nąć się do kogoś bli­skiego, odsło­nić firanki, prze­cią­gnąć roz­kosz­nie i wysta­wić policzki na cie­płe pro­mie­nie słońca, a potem wtu­lić w czy­jeś ramiona.

Wszystko zachę­cało do podej­mo­wa­nia takich dzia­łań. Maj był w tym roku wyjąt­kowo cie­pły i przy­roda reago­wała istną feerią barw oraz dźwię­ków. Bzy kwi­tły jak w sen­ty­men­tal­nych pio­sen­kach i fak­tycz­nie pach­niały cie­płym desz­czem.

A Karo­lina w takie poranki tęsk­niła jesz­cze moc­niej.

Wzięła do ręki leżący na sto­liczku przy łóżku tele­fon i przy­mknęła drzwi, żeby nie obu­dzić śpią­cej w pokoju obok córeczki. Patryk ode­brał po kilku sygna­łach. Był zachryp­nięty, jakby go wyrwała z głę­bo­kiego snu.

– Co robisz? – zapy­tała.

– Zasu­wam w pracy – odpo­wie­dział. Zakasz­lał lekko, po czym, jak jej się wydało, cze­goś się napił i zaczął reago­wać przy­tom­niej.

– Zasną­łeś nad papie­rami? – domy­śliła się. Uśmiech­nęła się z czu­ło­ścią na myśl, że Patryk drze­mie gdzieś pochy­lony nad sto­sami fak­tur i zamó­wień. Miała ochotę okryć go kocem, popra­wić włosy nad czo­łem i zro­bić dobrej kawy.

– Nie spa­łem – wyraź­nie skła­mał, ale to ją wzru­szyło. Prze­pra­co­wy­wał się i nie chciał do tego przy­znać, jak wielu męż­czyzn. – Tylko tro­chę mi się film urwał – odpo­wie­dział już cał­kiem prze­bu­dzony. – Usły­szała znowu w jego gło­sie wesołe nuty i ener­gię, za którą go kochała. Wewnętrzna siła nie opusz­czała Patryka nawet o szó­stej rano po zarwa­nej nocy.

– Dla­czego nie wró­ci­łeś do domu? – zapy­tała. – Mogłeś prze­cież przej­rzeć te papiery dzi­siaj. Pomo­gła­bym ci.

– I tak mam już dużo zale­gło­ści – odparł szybko. – Wiem, że nie jest ci łatwo, ale zro­zum, koteczku, pra­cuję dla rodziny. Lenka rośnie i potrze­buje róż­nych rze­czy.

Karo­lina nie ode­zwała się. Nagle przy­szło jej do głowy, że Patryk celowo użył tego ogól­nego sfor­mu­ło­wa­nia, bo tak naprawdę nie ma poję­cia, czego aktu­al­nie potrzeba jego córce. Zbyt rzadko się z nią widy­wał.

Pro­wa­dził restau­ra­cję. W tym biz­ne­sie nie­ła­two prze­wi­dzieć kolejne wyzwa­nia. Rezer­wa­cje bywają zaska­ku­jące, czę­sto poja­wiają się w ostat­niej chwili, pro­blemy i awa­rie też nie kon­sul­tują swo­jego nadej­ścia z wła­ści­cie­lem, lecz wyska­kują, kiedy chcą, zwy­kle w naj­mniej odpo­wied­nim momen­cie.

Wpraw­dzie pro­wa­dzony przez Patryka lokal nie zasłu­gi­wał w pełni na szumną nazwę topo­wej restau­ra­cji i zwy­kle klienci nie prze­sia­dy­wali w nim do rana, jed­nak szef był mocno obcią­żony obo­wiąz­kami, zwłasz­cza że więk­szość z nich wyko­ny­wał samo­dziel­nie.

– Kocha­nie, wyna­gro­dzę ci to – powie­dział, a Karo­lina od razu poczuła cie­pły dreszcz na ple­cach.

Patryk potra­fił speł­nić swoje obiet­nice. Tylko że ona potrze­bo­wała cze­goś wię­cej.

– Wróć dzi­siaj na kola­cję – popro­siła. – Zjedzmy razem w domu, we trójkę. Lenka się ucie­szy. Cią­gle o cie­bie pyta. Już naprawdę nie wiem, co mam jej mówić.

– Jest dziec­kiem, szybko zapo­mni – odpo­wie­dział. – A jak tylko roz­kręcę inte­res, będziemy mieć dla sie­bie wię­cej czasu.

– Mówisz tak już od czte­rech lat – wyrwało jej się, choć nie miała ochoty na kłót­nię o poranku.

– Potra­fisz to zro­bić lepiej? – zapy­tał. – To zapra­szam. Zamieńmy się rolami.

Wes­tchnęła tylko. Nie znała się na biz­ne­sie, mimo że ofi­cjal­nie była wła­ści­cielką firmy, bo do niej nale­żał lokal, który odzie­dzi­czyła po babci. Patryk zare­je­stro­wał dzia­łal­ność na nią, żeby łatwiej było roz­li­czać się z podatku. Nie wni­kała w te zawiłe szcze­góły. Wystar­czało, że dobrze funk­cjo­no­wali, pod­czas gdy wiele firm w oko­licy upa­dało, a pod nie­któ­rymi adre­sami roz­wi­jały się już piąte czy szó­ste dzia­łal­no­ści. Patryk trwał na poste­runku.

Tylko że cena za to trwa­nie sta­wała się coraz wyż­sza. Dziecko pra­wie nie widy­wało ojca, który pra­co­wał także w week­endy, kiedy w lokalu pano­wał naj­więk­szy ruch. Wie­czo­rami prze­sia­dy­wał za ladą, a bla­dym świ­tem zry­wał się, by dopil­no­wać zamó­wień.

– Co to za życie?, pomy­ślała, po czym wypo­wie­działa na głos, zanim zdą­żyła się powstrzy­mać.

– Na razie innego nie ma – odparł twardo Patryk. – Ale pro­szę cię, kur­czaku, nastrosz piórka i nie pod­da­waj się złym myślom. Obie­cuję, że będę dzi­siaj na kola­cji. Posie­dzimy razem, będzie wesoło.

– Ale potem nie wró­cisz do pracy? – Tknęło ją złe prze­czu­cie.

– Nie chciej za dużo – powie­dział sta­now­czo. – To nie­bez­pieczne. Nauczy­łem się tego w przed­szkolu z bajki o zło­tej rybce. Cza­sem w życiu lepiej się nie wychy­lać, tylko spo­koj­nie pocze­kać. Ow­szem, będę musiał poje­chać na chwilę, ale może wrócę tro­chę wcze­śniej. Nie mogę na razie obie­cy­wać. Czas pokaże. Pa, kocha­nie. – Roz­łą­czył się, nie cze­ka­jąc na jej odpo­wiedź.

Zapie­kło ją pod powie­kami, ale nie pozwo­liła sobie na płacz. Wie­działa, że lada moment obu­dzi się Lenka i przy­bie­gnie tutaj w swo­jej nie­bie­skiej piżamce z księż­niczką Elsą z _Kra­iny Lodu_, uko­cha­nym misiem i potar­ga­nymi wło­sami. Sło­dziak naj­uko­chań­szy.

Karo­lina nie chciała, by córeczka widziała jej smu­tek. Bez tego dosta­tecz­nie mocno tęsk­niła za tatą.

– Wytrzy­maj – powie­działa sobie. – To przej­ściowa sytu­acja – powtó­rzyła słowa Patryka i uśmiech­nęła się wresz­cie. Pomy­ślała o ich miło­ści. Była wyjąt­kowa. Kochała tego męż­czy­znę ponad wszystko. Zwią­zała się z nim wbrew opi­nii rodziny i przy­ja­ciół. Wcale tego nie żało­wała, choć nie­raz było jej ciężko. Jeden krótki wie­czór z Patry­kiem wart był tygo­dni cze­ka­nia, jedna noc całych dni tęsk­noty. Od razu napły­nęły wspo­mnie­nia, a jej zro­biło się gorąco. Mijał już siódmy rok ich związku, a wciąż byli za sobą tak samo stę­sk­nieni i odkry­wali się w nocy, jakby to robili po raz pierw­szy.

Bywało, że dopa­dały ją wąt­pli­wo­ści, ostat­nio coraz czę­ściej, ale odpę­dzała je jak chmarę czar­nych, brzyd­kich pta­ków, by nie wla­ty­wały na jej niebo.

Chciała być szczę­śliwa.

Ale na to musiała jesz­cze chwilę pocze­kać. Cza­sem prze­peł­niała ją złość. Gdyby to ona pro­wa­dziła biz­nes, na pewno doło­ży­łaby wszel­kich sta­rań, by jak naj­szyb­ciej wra­cać po pracy do domu. By choć na chwilę wziąć bli­skich w obję­cia przed snem albo przy­tu­lić się nad ranem, choćby tylko na dwie godziny. Nawet jeśli trzeba byłoby w tym celu jechać przez całe mia­sto. Patryk jed­nak podej­mo­wał inne decy­zje. Coraz czę­ściej zosta­wał na noc w restau­ra­cji i tam spał na roz­kła­da­nej kana­pie w maga­zy­nie, choć nie mogło mu być w tym miej­scu ani cie­pło, ani wygod­nie.

– Wytrzy­maj – powie­działa do sie­bie szep­tem jesz­cze raz.

– Co musisz wytrzy­mać, mamu­siu? – Lenka wbie­gła do pokoju. Przy­ci­skała do piersi mocno wysłu­żo­nego misia, a jej włosy wyglą­dały dokład­nie tak, jak je zwy­kle cha­rak­te­ry­zo­wała bab­cia. Jak po ude­rze­niu pio­runa w szczy­pio­rek.

– Rany! – zawo­łała Karo­lina na jej widok. – A ty jak zwy­kle boso! Chodź tu szybko pod koł­drę. Grze­jemy nóżki.

Wzięła do rąk dwie małe stópki, zimne niczym sople lodu, choć droga z pokoju córki do sypialni rodzi­ców wyno­siła zale­d­wie kilka metrów. A potem jak zawsze nastą­piły łaskotki, dłu­gie przy­tu­la­nie i żarty. Pora­nek od razu stał się lep­szy. Zro­biły jaski­nię z koł­dry i bawiły się przez chwilę w rodzinę misiów, która przy­go­to­wuje się do zimo­wego snu. Córeczka zwi­nęła się w kłę­bek i przy­tu­liła. Obu zro­biło się miło i cie­pło.

Karo­lina zna­la­zła w sobie dość siły, by wresz­cie uśmiech­nąć się, wstać, zapa­rzyć dla sie­bie kawę, a dla Lenki tru­skaw­kową her­batkę i przy­go­to­wać kanapki. Potem pospiesz­nie się ubrały i ruszyły do przed­szkola, żeby zdą­żyć na zaję­cia. Wciąż był z tym pro­blem. Karo­lina miała wra­że­nie, że pani wycho­waw­czyni z tygo­dnia na tydzień uśmie­cha się do niej jakby mniej sze­roko. Ale nic to, grunt, że Lenka bar­dzo ją lubiła.

Kiedy zakoń­czyły wszyst­kie przy­go­to­wa­nia, zamknęły drzwi miesz­ka­nia i, śmie­jąc się do sie­bie, zeszły po scho­dach.

Karo­lina już pla­no­wała sobie dzień. Posta­no­wiła przy­go­to­wać pyszną kola­cję i ścią­gnąć Patryka z restau­ra­cji choćby siłą, jeśli – jak mu to się cza­sem zda­rzało – zmieni w ostat­niej chwili plany. Ści­skała cie­płą rączkę Lenki i zasta­na­wiała się, co faj­nego ugo­to­wać lub upiec.

Swoją drogą cza­sem ciężko jej było zro­zu­mieć, jakim spo­so­bem lokal pro­wa­dzony przez Patryka od czte­rech lat dobrze sobie radził na rynku i gene­ro­wał dochody. Jedze­nie było tam nie­spe­cjalne. Atmos­fera rów­nież dziw­nie mar­twa. Ile­kroć tam przy­cho­dziła popra­wić deko­ra­cje, zawsze widziała wiele pustych sto­li­ków. Ale nie wtrą­cała się. Z wykształ­ce­nia była flo­rystką, o gastro­no­mii wie­działa tyle, ile można się nauczyć z kuli­nar­nych pro­gra­mów roz­ryw­ko­wych, czyli nie­wiele. Za to nazwę Lawen­dowy Zaką­tek wymy­śliła sama i była z niej dumna, mimo że Patryk tylko się skrzy­wił, kiedy usły­szał tę pro­po­zy­cję.

– Poba­wię się dzi­siaj z Miko­ła­jem – powie­działa Lenka, prze­ry­wa­jąc tok jej myśli. Pocią­gnęła ją mocno za rękę w stronę nad­cho­dzą­cego z prze­ciw­nej strony kolegi.

– Dobrze – uśmiech­nęła się Karo­lina. – Tylko się nie sprze­czaj­cie o zabawki.

– Ni­gdy! – zawo­łała Lenka gło­sem tak prze­peł­nio­nym nie­win­no­ścią, że gdyby ktoś nie widział tych dwóch anioł­ków w akcji, ni­gdy by nie uwie­rzył, że jesz­cze wczo­raj kłó­cili się do upa­dłego o to, kto pierw­szy będzie poli­cjan­tem, a kto ucie­ka­ją­cym przed nim łobu­zem z ich ulu­bio­nej zabawy.

Spo­tkała się w drzwiach przed­szkola z tatą jakie­goś dziecka z młod­szej grupy i z zazdro­ścią w sercu obser­wo­wała, jak ten męż­czy­zna towa­rzy­szył syn­kowi w szatni. Tatu­sio­wie nie byli tutaj rzad­ko­ścią. Bar­dzo wielu anga­żo­wało się w wycho­wa­nie dzieci, codzienne odpro­wa­dza­nie i przy­pro­wa­dza­nie, wspólne sza­leń­stwa i popo­łu­dniowe wyprawy na liczne pobli­skie place zabaw. Karo­lina pospiesz­nie prze­szu­kała zasoby pamięci, by przy­po­mnieć sobie, kiedy ostatni raz Patryk odpro­wa­dził Lenkę do przed­szkola. Szybko jed­nak porzu­ciła to depre­syjne zaję­cie. Pro­wa­dziło do wnio­sków, o któ­rych wolała teraz nie myśleć.

Sku­piła się na wie­czor­nych pla­nach. W końcu bez prze­sady, roz­wi­ja­jący się biz­nes roz­wi­ja­jącym się biz­nesem, ale jedną kola­cję Patryk spo­koj­nie może zjeść w domu.ROZDZIAŁ 2

Budzik zadźwię­czał o szó­stej rano. Agnieszka Michal­ska zerwała się od razu. Kon­tro­l­nie spoj­rzała na drugą połowę łóżka. Strata czasu. Jasna sprawa, że była pusta. Ten drań, sukin­syn i słaby pra­co­ho­lik nie­ma­jący wła­snej woli oczy­wi­ście nie wró­cił na noc.

– I bar­dzo dobrze! – wyszep­tała mści­wie, wycho­dząc z łóżka. Owi­nęła się szla­fro­kiem, po czym szybko pobie­gła do łazienki. Ptaki za oknem darły mordy, co ją dodat­kowo roz­wście­czyło. Mogłyby prze­cież choć przez jeden pora­nek sie­dzieć cicho. Zacho­wać tro­chę taktu i nie zapo­da­wać ckli­wych melo­dii, kiedy komuś wła­śnie wali się życie. Jeśli obu­dzą dziecko, ona nie zdąży przy­go­to­wać się do wyj­ścia.

Na szczę­ście Mar­tynka spała mocno, więc Agnieszka szybko uwi­nęła się z poran­nymi czyn­no­ściami upięk­sza­ją­cymi.

Poza tym była spa­ko­wana. Trzy ogromne walizki stały w salo­nie. Tak­sówkę z odpo­wied­nio pojem­nym bagaż­ni­kiem zamó­wiła na siódmą. Bilety w spe­cjal­nej koper­cie leżały przy­go­to­wane na sto­liku obok.

Gdyby Jakub wró­cił na noc, miałby szansę – ostat­nią – zare­ago­wać. Agnieszka nie kryła się ze swo­imi dzia­ła­niami. Pro­wa­dziła je zupeł­nie jaw­nie. Ale nie było nikogo, kto by się nimi zain­te­re­so­wał. Ani Jakub, ani rodzice, a przede wszyst­kim tata.

Jak zawsze. Stary zapie­kły żal do ojca spo­wo­do­wał gry­mas bólu na jej twa­rzy. Prze­żyła wiele rodzin­nych uro­czy­sto­ści, na które tata noto­rycz­nie się spóź­niał lub wcale nie przy­cho­dził. Restau­ra­cja za każ­dym razem oka­zy­wała się waż­niej­sza. Naj­lep­sza w całym Kra­ko­wie, a jed­no­cze­śnie z przy­stęp­nymi cenami. Kul­towe miej­sce. Legen­darne. Tuż u stóp Wawelu.

Ludzie mówili: „Michal­scy obok Wawelu”, a ojciec: „Wawel obok Michal­skich”. Skrom­ność ni­gdy nie była jego cnotą. Restau­ra­cja nato­miast naj­więk­szą miło­ścią.

– Niech prze­pad­nie! – wyszep­tała Agnieszka. Ze zło­ścią wyko­pała spod umy­walki zapo­mniany różowy balo­nik. Nie powinno go tam być. Wyda­wało jej się, że wczo­raj w nocy bar­dzo dokład­nie posprzą­tała miesz­ka­nie. Usu­nęła wszel­kie ślady uro­dzi­no­wego przy­ję­cia córki.

Wspa­niałe, wyjąt­kowe, uro­cze – to były naj­częst­sze komen­ta­rze matek licz­nie zapro­szo­nych dzieci, Mar­tynka też zda­wała się dobrze bawić. Obsy­pana pre­zen­tami, bro­dziła w morzu kokard, kolo­ro­wych papie­rów i pudeł z zabaw­kami. Obja­dała się sło­dy­czami i bie­gała wraz z roz­wrzesz­czaną gro­madą swo­ich gości po całym miesz­ka­niu, roz­no­sząc bała­gan, płatki kon­fetti i okru­chy cze­ko­la­do­wego cia­sta. Jakby nie zauwa­żyła, że jej tata nie przy­szedł.

A może tak się przy­zwy­cza­iła do jego nie­obec­no­ści, że było jej już wszystko jedno?

Agnieszka nie miała tak łatwo. Dla niej obec­ność zarówno wła­snego ojca, jak i Jakuba była ważna. Zaci­skała usta, zanim jesz­cze impreza się zaczęła. Czuła, że tak to się może skoń­czyć. Jakub opu­ści uro­dziny córki z powodu jakichś nie­cier­pią­cych zwłoki zamó­wień. Nie mogła prze­stać o tym myśleć. Ciśnie­nie i tak od rana miała pod­nie­sione po wczo­raj­szej roz­mo­wie z matką, która – prze­żyw­szy całe lata obok męża wiecz­nie zaję­tego pracą – nama­wiała Agnieszkę, by prze­stała histe­ry­zo­wać i spoj­rzała na sprawę z dystan­sem. Uro­dziny dziecka są co roku, a męż­czyźni mają swoje sprawy i trzeba dać im tro­chę wol­no­ści. Zwłasz­cza jeśli zapew­niają rodzi­nie taki kom­fort życia.

Agnieszka miała ser­decz­nie dość kom­fortu. Chciała bli­sko­ści, praw­dzi­wego żywego związku i nie zamie­rzała pozwo­lić, by jej córka prze­ży­wała to samo co ona w dzie­ciń­stwie. Ojciec był świet­nym kucha­rzem, czę­sto przy­no­sił do domu różne łako­cie, ale jego córka pamię­tała tylko, jak sma­kują poły­kane w samot­no­ści łzy. To one koja­rzyły jej się z dzie­cię­cymi latami. Nie będzie patrzeć bez­czyn­nie, jak Jakub ma zamiar to samo zgo­to­wać Mar­tynce.

– Nie­do­cze­ka­nie twoje, zdrajco jeden! – wyszep­tała jesz­cze ze zło­ścią, po czym sta­ran­nie się ubrała. Nowe życie zamie­rzała zacząć jak należy. Wyszła z łazienki gotowa do dzia­łań.

Kop­nęła ze zło­ścią nie­roz­pa­ko­wany pre­zent od dziadka dla rze­komo tak bar­dzo kocha­nej wnuczki. Przy­słał go kurie­rem, bo oczy­wi­ście zawo­dowe obo­wiązki nie pozwo­liły mu się wyrwać z pracy. W wiel­kim pudle znaj­do­wała się zapewne jakaś droga zabawka. Nawet nie poka­zała jej Mar­tynce. Ostat­nie, czego dziew­czynka teraz potrze­bo­wała, to nowe rze­czy. Miała ich tak wiele, że led­wie mie­ściły się w pokoju, a przy­ję­cie uro­dzi­nowe znacz­nie ten stan powięk­szyło.

Agnieszka popra­wiła włosy i wypro­sto­wała się.

Dość roz­my­ślań o ponu­rych spra­wach. Miała zamiar roz­po­cząć nowe życie. Wyjeż­dżała z nie­wiel­kim baga­żem. Tylko naj­waż­niej­sze rze­czy. Prze­szłość też pla­no­wała zosta­wić tutaj. Wystar­cza­jąco się już w życiu nacier­piała z jej powodu.

Z tru­dem obu­dziła Mar­tynkę i nie cał­kiem jesz­cze przy­tomną ubrała w baweł­nianą sukienkę. Dobrze, że od rana zapo­wia­dała się piękna pogoda i nie trzeba było wkła­dać dziecku kilku warstw odzieży. Dzi­siaj wystar­czyły jesz­cze san­dałki i mała była gotowa do drogi.

Śnia­da­nie zjemy na lot­ni­sku – posta­no­wiła Agnieszka. Żołą­dek miała tak ści­śnięty z emo­cji, że nie mogłaby teraz niczego prze­łknąć. A malutka, posa­dzona w fotelu, natych­miast znowu zasnęła. To samo zapewne miało nastą­pić w tak­sówce.

Agnieszka jesz­cze raz spraw­dziła doku­menty. Prze­szła przez miesz­ka­nie, zaglą­da­jąc wszę­dzie, czy niczego nie zapo­mniała. Spoj­rzała na wnę­trza, w któ­rych spę­dziła ostat­nie pięć lat. Zamie­rzała porzu­cić je bez żalu. Mało miała z nich naprawdę dobrych wspo­mnień. Zabrała jesz­cze z gar­de­roby zapo­mnianą plu­szową kaczuszkę. Na wszelki wypa­dek. A nuż Mar­tynka sobie o niej przy­po­mni i będzie pła­kać? Wszyst­kich zaba­wek nie mogła spa­ko­wać, i tak już jedna walizka w cało­ści była wypeł­niona wczo­raj­szymi pre­zen­tami. Wspa­nia­łymi. Tylko że jej dziecko bar­dziej niż kolej­nych rze­czy potrze­bo­wało bli­skich i obec­nych w jej życiu ludzi.

Agnieszka wes­tchnęła ciężko. Już miała zamknąć drzwi gar­de­roby, kiedy jej wzrok padł na foliowy pokro­wiec z sukienką ślubną. Wisiała tam od dawna. Zdą­żyła pożółk­nąć, nie docze­kaw­szy się na odpo­wiedni ter­min.

– I już się nie doczeka! – powie­działa sta­now­czo i zatrza­snęła drzwi. – Koniec z tym! Zacznę od nowa. Lepiej. Na wła­snych warun­kach. A Jakub niech zdech­nie z tęsk­noty za córką! Niech poczuje, co to zna­czy, kiedy się na coś bar­dzo czeka. Jak ciężko zno­sić kolejne roz­cza­ro­wa­nia, zma­gać się z nie­do­trzy­ma­nymi obiet­ni­cami. Zamie­rzała odpła­cić mu z nawiązką za każdy samotny wie­czór. A szcze­gól­nie za wczo­raj­sze uro­dziny.

Wie­działa, że to go mocno zaboli. Wiele pra­co­wał, przy­szły teść uczy­nił go swoją prawą ręką w restau­ra­cji i sta­wiał wyso­kie wyma­ga­nia. Ale Jakub, choć nie był tatą dosko­na­łym, kochał małą. Miała tego świa­do­mość. Biegł do Mar­tynki w każ­dej wol­nej chwili. Czę­ściej nawet niż do Agnieszki. Mieli swoje rytu­ały i ulu­bione zabawy. Teraz to się skoń­czy. Kara będzie dotkliwa. Nie ma lito­ści dla face­tów krzyw­dzą­cych rodziny.

– Nie ma – powtó­rzyła sta­now­czo Agnieszka. Wzięła córeczkę na ręce i popro­siła tak­sów­ka­rza, by jej pomógł z waliz­kami. Chwilę póź­niej była już w dro­dze. Nikomu nie powie­działa, dokąd się wybiera. Wysłała tylko krótki ese­mes do matki, żeby się nie mar­twiła, ale szcze­gó­łów nie podała nawet jej.

***

Karo­lina wyszła z przed­szkola i szyb­kim kro­kiem wró­ciła do domu. Przy­go­to­wa­nia do wyjąt­ko­wej kola­cji posta­no­wiła zacząć od sprzą­ta­nia. Nie­wiel­kie trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie było bar­dzo łatwe do zaba­ła­ga­nie­nia, za to trudne do upo­rząd­ko­wa­nia. Wszę­dzie plą­tały się zabawki. Zapro­wa­dza­nie ładu w znacz­nej czę­ści pole­gało na cho­dze­niu i nosze­niu rze­czy. Odkła­da­niu ich na wła­ściwe miej­sce, z któ­rego natych­miast tajem­ni­czym spo­so­bem zni­kały, by znów leżeć nie tam, gdzie powinny. Ten pro­ces był kla­syczną syzy­fową pracą.

Karo­lina wes­tchnęła ciężko i zaczęła segre­go­wać klocki.

Macie­rzyń­stwo ma dwie twa­rze. Jedną piękną. Tę naj­czę­ściej uwiecz­nia się na zdję­ciach i poka­zuje w sieci. To słod­kie uśmie­chy, duma z dziecka i miłość do niego. Czu­łość oraz szczę­ście. Wszyst­kie te chwile, kiedy nasze życie jest nie­mal ide­alne, bo możemy je dzie­lić z kimś wyjąt­kowo bli­skim. Córeczką lub syn­kiem.

Ale jest też druga twarz macie­rzyń­stwa. Szara jak zmę­czona po kilku nie­prze­spa­nych nocach twarz matki. To znu­że­nie mono­to­nią dni, znie­cier­pli­wie­nie wobec wyzwań, które wpraw­dzie nie są duże, ale za to ni­gdy się nie koń­czą. Nie ma bowiem prze­rwy od bycia mamą. Wol­nych week­en­dów, świąt ani wie­czo­rów. Usta­wo­wego urlopu. Dyżur trwa bez ustanku.

Karo­lina jed­nak, choć miała chwile zmę­cze­nia, nie narze­kała. Od pię­ciu lat swój czas spę­dzała w domu, pomię­dzy kuchenką, pralką i deską do pra­so­wa­nia, ale jej naj­więk­szym marze­niem było dru­gie dziecko. Chciała, by Lenka miała rodzeń­stwo, a czas spę­dzony w domu został jak naj­le­piej wyko­rzy­stany. W jej sercu wciąż znaj­do­wało się sporo miej­sca. Pra­gnęła jesz­cze kogoś poko­chać rów­nie mocno jak córeczkę.

Patryk za to wciąż odsu­wał w cza­sie decy­zję o dru­gim dziecku. Poda­wał kolejne powody, dla któ­rych moment był nie­od­po­wiedni. Nawet się nie obej­rzeli, jak minęło pięć lat.

Może dzi­siaj wie­czo­rem o tym poroz­ma­wiamy? – zasta­no­wiła się. To był bar­dzo dobry pomysł i od razu popra­wił jej humor. Nazbie­rało się jesz­cze kilka innych tema­tów doma­ga­ją­cych się omó­wie­nia już od dłuż­szego czasu. Cała orga­ni­za­cja życia rodzin­nego tak naprawdę już nie ist­niała. Funk­cjo­no­wali z dnia na dzień, ale nie o to im prze­cież cho­dziło, kiedy pod­jęli decy­zję, by być razem. To miało być praw­dziwe wspól­nie prze­ży­wane szczę­ście.

Karo­lina zaprze­stała na chwilę sprzą­ta­nia i sta­nęła przy oknie. Poczuła dziwny dreszcz nie­po­koju. Jakby ją tknęło złe prze­czu­cie.

Pew­nie mama za chwilę zadzwoni, pomy­ślała.

Szy­ko­wał się ślub jej sio­stry i w domu rodzin­nym nie mówiło się o niczym innym. Wszy­scy byli pod­eks­cy­to­wani. W kółko opo­wia­dali o kolej­nych szcze­gó­łach. Her­ba­cia­nych różach, które na stoły zamó­wił przy­szły teść, mocno nad­wy­rę­ża­jąc swój budżet, o sukni z mate­riału tak mięk­kiego, że ukła­dał się niczym pianka, o koron­ko­wym welo­nie spre­zen­to­wa­nym przez ciotkę chlu­biącą się szla­chec­kim pocho­dze­niem i przede wszyst­kim wiel­kiej miło­ści mło­dych.

– Wzroku od nich nie można ode­rwać – mówiła mama, kiedy ostatni raz dzwo­niła. – I nie boją się ślubu – doda­wała z nie­sku­tecz­nie ukry­wa­nym wyrzu­tem.

Karo­lina wes­tchnęła. Cie­szyła się szczę­ściem sio­stry, ale nie­ła­two jej było funk­cjo­no­wać w tym przed­we­sel­nym sza­leń­stwie i zacho­wać spo­kój.

– Mamu­siu, a jaką ty mia­łaś sukienkę na swoim weselu? – zapy­tała ją ostat­nio Lenka.

Nie mia­łam żad­nej – nie udzie­liła tej odpo­wie­dzi. Zaczęła tłu­ma­czyć córce, że nie każdy zwią­zek wygląda tak samo i nie­ko­niecz­nie trzeba go pie­czę­to­wać papier­kiem i huczną uro­czy­sto­ścią. Ale nie czuła się do końca dobrze z tymi wyja­śnie­niami. To nie były jej poglądy, tylko Patryka.

Karo­lina wciąż w głębi serca pie­lę­gno­wała marze­nie, że uko­chany męż­czy­zna jej się oświad­czy. Nie musiała mieć koniecz­nie wiel­kiej wesel­nej uro­czy­sto­ści. Ale chciała mieć poczu­cie, że jest dla Patryka kimś wyjąt­ko­wym. Jedyną miło­ścią. Kobietą, z którą on chce być przez całe życie. I nie boi się tego wyraź­nie powie­dzieć.

Mieli dziecko, miesz­kali pod jed­nym adre­sem, pro­wa­dzili wspólny biz­nes, ale bra­ko­wało jej tej jed­nej roman­tycz­nej dekla­ra­cji. Wyzna­nia uczuć.

Wes­tchnęła po raz kolejny i wró­ciła do sprzą­ta­nia. Roz­pa­mię­ty­wa­nie żalów nie poma­gało, sku­piła więc siły, by o nich zapo­mnieć, i zajęła się pla­no­wa­niem kola­cji.ROZDZIAŁ 3

Jakub Radecki obu­dził się z bólem głowy o wiele kosz­mar­niej­szym niż po naj­gor­szym kacu. Dud­niło mu w skro­niach i pul­so­wało okrut­nie, nie pozwa­la­jąc zebrać myśli nawet na krótką chwilę. W ustach czuł suchość, a powieki pod­no­sił z tru­dem, jakby mu ktoś nasy­pał tro­cin w oczy. Pie­kły nie­mi­ło­sier­nie. Nie spał już któ­rąś noc z kolei. Nawet nie byłby w sta­nie ich poli­czyć.

Jaki jest dzi­siaj dzień? – zasta­no­wił się, pró­bu­jąc oprzy­tom­nieć. Miał nadzieję, że zgod­nie z jego przy­pusz­cze­niami nade­szła wresz­cie długo przez niego ocze­ki­wana środa. Ale bez tele­fonu pod ręką nie był w sta­nie odpo­wie­dzieć na to pozor­nie pro­ste pyta­nie. Ostat­nio doby zle­wały mu się w jakąś paskudną całość. Nie odróż­niał week­endu od zwy­kłego dnia. Nocy od poranka. Być może dla­tego, że nie­wiele się róż­niły.

Pra­co­wał w kuchni, dużym pomiesz­cze­niu bez okien, przy sztucz­nym oświe­tle­niu. W kółko przy­go­to­wy­wał i wyda­wał te same potrawy. Takie same zupy bul­go­tały na pal­ni­kach wciąż goto­wane od nowa. Jakub krę­cił masy do ciast i piekł zapie­kanki. Nie­koń­czący się potok głod­nych ludzi zda­wał się nie­moż­liwy do zatrzy­ma­nia. Puste żołądki zapeł­niały się, na twa­rzach klien­tów poja­wiały się pełne zado­wo­le­nia uśmie­chy, po czym zni­kali, kel­ner zmie­niał zastawę i gra zaczy­nała się od nowa.

Kolejne naczy­nia. Nowe zupy, kremy i zapie­kanki.

Restau­ra­cja osią­gnęła suk­ces. Ogromny. Kon­ku­ren­cja nie miała szans. Jakub był jed­nym z fila­rów tego zwy­cię­stwa. To on opra­co­wał rewo­lu­cyjne menu. Kilka potraw, pro­stych, smacz­nych i nie­zbyt dro­gich, a jed­no­cze­śnie ele­gancko poda­nych wywin­do­wało to miej­sce do rangi ulu­bio­nego lokalu w oko­licy. A jego beza z porzecz­kami docze­kała się nawet okre­śle­nia kul­to­wej. Jakub miał do tego dystans. Wie­dział, że to słowo jest obec­nie mocno nad­uży­wane.

Wła­ści­ciel nato­miast zacie­rał dło­nie i liczył zyski. Mówił do Jakuba „synu” i w jego gło­sie brzmiała praw­dziwa szcze­rość. Nie było to tylko puste okre­śle­nie. Jakub miał się nie­ba­wem oże­nić z jego córką, był też ojcem naj­więk­szego skarbu szefa: wnuczki Mar­tynki. Poja­wiła się na świe­cie nieco wcze­śniej, niż przy­szli teścio­wie się spo­dzie­wali, ale to niczego nie zmie­niało w ich peł­nej żaru miło­ści do dziew­czynki.

Sza­leli za nią.

To ponoć dla zabez­pie­cze­nia jej przy­szło­ści w restau­ra­cji haro­wano ponad siły.

Ale Jakub zaczy­nał mieć dość. Tego życia w nie­woli gor­szej niż na gale­rach. Pracy bez końca. Wiecz­nego sta­wia­nia sobie kolej­nych celów. Prze­kra­cza­nia gra­nic fizycz­nej i psy­chicz­nej wytrzy­ma­ło­ści. Braku czasu, by się cie­szyć tym, co zostało już osią­gnięte. Nawet o tym pomy­śleć. Przy­szły teść nie miał umiaru. Firma była jego domem. Od lat żył w ten spo­sób. Jego żona już się przy­zwy­cza­iła.

Tego samego wyma­gał od ewen­tu­al­nego zię­cia i następcy. Mak­sy­mal­nego zaan­ga­żo­wa­nia. Na początku brzmiało to dość logicz­nie. Jakub miał talent, ale pocho­dził ze skrom­nego domu, nie mógł nawet marzyć o wła­snej restau­ra­cji. Kiedy poznał Agnieszkę, nie wie­dział, czyją jest córką. Poko­chali się, a potem oka­zało się, że zawo­dowo też sta­no­wią wyma­rzone połą­cze­nie.

Wyma­rzone głów­nie dla przy­szłego teścia, który nie miał syna i z rado­ścią powi­tał w rodzi­nie dru­giego kucha­rza. Jakub sta­rał się zasłu­żyć na przy­wi­leje, jakie stały się jego udzia­łem. W głębi serca wciąż czuł się gor­szy. Ubogi chło­pak zni­kąd wśród zamoż­nej rodziny, od poko­leń zaj­mu­ją­cej się gastro­no­mią. Pró­bo­wał nad­ra­biać pra­co­wi­to­ścią, a ojciec Agnieszki przyj­mo­wał to jako oczy­wi­stość i wyko­rzy­sty­wał bez oporu. Jakub zasu­wał w kuchni jak wyrob­nik.

Ter­min ślubu wciąż odkła­dano pod róż­nymi pre­tek­stami i ten okres próby zda­wał się nie mieć końca.

Aż Jakub obu­dził się dzi­siaj na zaple­czu i poczuł, że ma dość. Cho­ler­nie, sakra­mencko dość. Ponad wszystko. Z tru­dem wstał z tap­czanu, na któ­rym spę­dzał ostat­nio wiele nocy. Zbyt wiele nocy z dala od kobiet, które kochał.

Zro­bił kilka nie­pew­nych kro­ków w stronę łazienki i odkrę­cił kurek z zimną wodą. Prze­mył twarz, po czym spoj­rzał w lustro. Oczy miał prze­krwione jak stary pijak. Chwiał się na nogach i wielu postron­nych obser­wa­to­rów pew­nie uzna­łoby, że ma za sobą nie­złą imprezę. Miał. I to nie­jedną. Każdą spę­dził nad patel­nią, garami i deską do kro­je­nia. Wczo­raj­sza skoń­czyła się o trze­ciej nad ranem, poprzed­nia rów­nież. Jakub był chro­nicz­nie prze­mę­czony. Czuł, że dotarł do jakiejś gra­nicy, któ­rej nie da się już prze­kro­czyć.

Po chwili jed­nak otrzeź­wiał i poczuł, jak krew szyb­ciej krąży mu w żyłach. Zmę­cze­nie na kilka sekund znik­nęło prze­pę­dzone nagłym zastrzy­kiem adre­na­liny.

Uro­dziny! – Ta myśl zaświ­dro­wała Jaku­bowi w mózgu, powo­du­jąc, że pod czaszką poja­wiło się znie­nacka jakby milion małych ostrych odłam­ków. To dzi­siaj, pomy­ślał z nadzieją, bo strach zale­wał mu umysł złym podej­rze­niem. Zakrę­cił szybko kurek, dowlókł się z powro­tem do tap­czanu i odszu­kał porzu­cony byle jak smart­fon.

Sie­dem­na­sty maja.

Data wypi­sana była dużymi lite­rami. Nie spo­sób się pomy­lić. Nie miał też powodu, by podej­rze­wać, że popu­larna sieć tele­fo­nów go oszu­kuje w kwe­stii dnia mie­siąca, choć teraz wła­śnie tego naj­bar­dziej pra­gnął.

Usiadł, aż zaję­czał mate­rac. Zła­pał się za głowę. Dosko­nale wie­dział, co ozna­cza ten okropny fakt, że jest sie­dem­na­stego. Wszystko mu się pochrza­niło. Obu­dził się pół­przy­tomny nie w śro­dowy pora­nek, jak się z nadzieją łudził, lecz okropny, naj­gor­szy na świe­cie czwar­tek. O jeden dzień za późno.

Uro­dziny Mar­tynki odbyły się wczo­raj! A on spę­dził je w pracy! Nie ist­niała naj­mniej­sza szansa, że Agnieszka przyj­mie ten fakt ze zro­zu­mie­niem. Kłó­cili się o to wiele razy. Ostat­nio coraz gorzej się mię­dzy nimi ukła­dało, co sta­no­wiło oczy­wi­stą kon­se­kwen­cję jego trybu pracy. Dawne poro­zu­mie­nie, czu­łość i bli­skość znik­nęły bez śladu. Mię­dzy innymi wła­śnie dla­tego dzi­siaj poczuł, że dotarł do gra­nicy, któ­rej nie mógł już prze­kro­czyć.

I tak gry­zły go okropne wyrzuty sumie­nia, że obu­dził się za późno.

Mar­tynka!, pomy­ślał roz­ża­lony i sku­lił się, jakby go ktoś pchnął sil­nym cio­sem.

A potem opa­no­wała go wście­kłość. Dokład­nie spraw­dził powia­do­mie­nia. Nie było żad­nych nie­ode­bra­nych połą­czeń. Nikt nie pró­bo­wał się wczo­raj do niego dodzwo­nić. Przy­po­mnieć o waż­nej dacie. Teść, nawet jeśli pamię­tał, sło­wem się nie ode­zwał. Fala nie­spo­dzie­wa­nych gości po pół­nocy była waż­niej­sza niż wszystko inne. Nale­żało ich przy­jąć za wszelką cenę. Cóż z tego, że Jakub ledwo trzy­mał się na nogach, a jego pomoc­nik pił jeden napój ener­ge­tyczny za dru­gim, żeby jakoś prze­trwać? Reszta per­so­nelu pra­co­wała na zmiany. Wycho­dzili po ośmiu godzi­nach i nic ich nie inte­re­so­wało. Jakub zosta­wał do końca.

Rzu­cił tele­fon na szafkę.

Tego było za wiele. Miał dość. Cią­głej koniecz­no­ści udo­wad­nia­nia, że jest wart tego, by być człon­kiem rodziny, sze­fem kuchni, przy­szłym następcą. Wcale już nie był pewien, czy w ogóle chce nim być.

– Obu­dzi­łeś się! – W uchy­lo­nych nagle drzwiach poja­wiła się głowa Zyg­munta Michal­skiego, ojca Agnieszki. Szpa­ko­waty, wciąż przy­stojny sześć­dzie­się­cio­la­tek wyglą­dał, jakby tej nocy dosko­nale się wyspał, a prze­cież poło­żył się póź­niej niż Jakub. Ale on nie haro­wał w kuchni, a jedy­nie bawił gości i liczył zyski. – To dobrze, że wsta­łeś – powie­dział z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla niego wiecz­nym zado­wo­le­niem z samego sie­bie i zatarł dło­nie. – Bo robota czeka. Sprzą­taczki dzia­łają od świtu, ale trzeba je przy­pil­no­wać. Dostawę już przy­ją­łem – pochwa­lił się. – Ale czas już nasta­wiać zupy i przy­go­to­wać pół­pro­dukty. Liczę, że pierwsi goście wpadną na obiad przed połu­dniem. Twój cudowny rosół sta­ro­pol­ski powi­nien być gotowy, a sam mówi­łeś, że potrze­buje się goto­wać przy­naj­mniej trzy godziny, naj­le­piej cztery. Czas nagli, więc nie wyle­guj się w łóżku, jeśli łaska.

Znowu zatarł dło­nie. Miał widać wiele powo­dów do satys­fak­cji.

Jakub nie odpo­wie­dział. Spoj­rzał na niego z nie­chę­cią i odwró­cił głowę.

– Zapa­rzę ci dobrej kawy – zare­ago­wał na ten gest przy­szły teść i pobiegł w stronę dro­giego, jak go Agnieszka okre­ślała, mak­sy­mal­nie wypa­sio­nego eks­presu, w któ­rym w rze­czy samej można było zapa­rzyć bar­dzo dobrą kawę.

Ale to nie wystar­czyło, by dzi­siaj pomóc Jaku­bowi. Wstał z tap­czanu, umył się, prze­brał w czy­ste ciu­chy, któ­rych spory zapas od dawna miał na zaple­czu, i pobież­nie popra­wił nieco przy­dłu­gie blond włosy, po czym wszedł do lokalu. Wyglą­dał źle. Jak prze­żarty nało­giem alko­ho­lik, który o poranku chwiej­nym kro­kiem rusza w poszu­ki­wa­niu pierw­szego klina. Dwu­dniowy zarost, pod­krą­żone oczy, nie­dbała fry­zura i krzywo zapięte guziki koszuli dopeł­niały tego smut­nego wize­runku.

Naj­wy­raź­niej praca ponad siły może czło­wieka wykoń­czyć rów­nie szybko jak nałóg, któ­rym w isto­cie rów­nież jest.

– Jadę do domu – powie­dział do wielce z sie­bie zado­wo­lo­nego przy­szłego teścia, który wła­śnie spraw­dzał stan spie­nie­nia mleka, pogwiz­du­jąc wesoło pod nosem. W głębi sali sprzą­taczki pil­nie pole­ro­wały pod­łogę i co jakiś czas spo­glą­dały na szefa. Cze­kały, aż pój­dzie gdzie indziej, żeby zwol­nić tempo i poplot­ko­wać.

– Idę do domu – powtó­rzył Jakub, bo miał wra­że­nie, że nikt go nie sły­szy.

– Słu­cham? – zdu­miał się Zyg­munt i odwró­cił wresz­cie od eks­presu.

– Mar­tynka miała wczo­raj uro­dziny. – Jaku­bowi lekko zadrżała broda, kiedy wypo­wia­dał te słowa. – Nie było mnie.

– Daj spo­kój – obru­szył się przy­szły teść. Już się wystra­szył, że stało się coś poważ­nego. – Będzie mieć jesz­cze nie­raz. Wiem coś o tym, też mam córkę i pamię­tam, że uro­dziny są co roku. Dzieci nie zając, nie uciekną. A klienci już nie będą mieć tyle wyro­zu­mia­ło­ści.

Jakub sły­szał ten tekst już chyba po raz tysięczny. Ale tym razem naprawdę go zemdliło. Być może dla­tego, że – choć cały czas pra­co­wał wśród jedze­nia – od dawna nie miał w ustach porząd­nego posiłku. Z braku czasu. Albo z tego powodu, że cynizm przy­szłego teścia zda­wał się nie mieć gra­nic. Dorów­ny­wać pozio­mem mogło mu tylko jego wieczne samo­za­do­wo­le­nie.

– Wie­dzia­łeś o tym? – wyce­dził z tru­dem przez zaci­śnięte wście­kło­ścią zęby. – I nic mi nie powie­dzia­łeś?

– Na litość boską, uspo­kój emo­cje.

Zyg­munt pod­szedł do niego z uśmie­chem jak cele­bryta, który sączy kon­ku­ren­cji do ucha okropne słowa na pre­mie­rze filmu, ale cały czas ma pogodny wyraz twa­rzy, na wypa­dek gdyby ktoś robił mu zdję­cie. W tym samym momen­cie dys­kret­nie spoj­rzał w stronę sprzą­ta­czek i sta­rał się zacho­wać pozory spo­koj­nej poga­wędki. Nie chciał skan­dalu w fir­mie.

– Czego ty ode mnie chcesz? – zapy­tał, pod­cho­dząc do przy­szłego zię­cia. – Nie ocze­ku­jesz chyba, że będę ci pil­no­wał pry­wat­nego kalen­da­rza. Zresztą, nie martw się. Posła­łem dla Mar­tynki świetny pre­zent. Powiemy, że to od nas obu i będzie spo­kój.

Jakub czuł, jak kręci mu się w gło­wie, a w oczach wiro­wały mu z gniewu jakieś dziwne błysz­czące iskry.

– Gdy­byś był czło­wie­kiem – powie­dział powoli – to zare­ago­wał­byś po ludzku. Przy­po­mniał mi o uro­dzi­nach córki, bo dobrze wiesz, w jakim kotle żyłem przez ostat­nie dni. Ale tego nie zro­bi­łeś, bo już nie masz ludz­kich odru­chów – dodał i zła­pał się ręką za opar­cie krze­sła. Był tak słaby, że ledwo stał o wła­snych siłach.

Ojciec Agnieszki zanie­po­koił się tymi sło­wami, ale jesz­cze nie tak bar­dzo. Przy­wykł do sytu­acji kry­zy­so­wych, były jego normą. W restau­ra­cji cią­gle coś się działo. Klienci skła­dali zaża­le­nia, to znów pra­cow­nicy mieli o coś pre­ten­sje. Zyg­munt roz­wią­zy­wał takie kwe­stie spraw­nie, jak inni łami­główki w gaze­cie. Nawet z przy­jem­no­ścią. Lubił swoją sku­tecz­ność.

– Praca czeka – przy­po­mniał Jaku­bowi naj­waż­niej­szą jego zda­niem życiową zasadę.

– Niech Daniel się tym zaj­mie – odparł chło­pak i ruszył w stronę drzwi. Nawet nie tknął poda­nej mu przez ojca Agnieszki kawy. – Zna wszyst­kie prze­pisy. Ja jadę do rodziny.

– Jesz­cze nie jest twoja. – W gło­sie przy­szłego teścia poja­wiły się groźne nutki. Umiał w sekundę prze­obra­zić się z jowial­nego ojczulka w suro­wego prze­ło­żo­nego. A teraz zaczy­nał tra­cić cier­pli­wość. Każdy ma prawo prze­cho­dzić kry­zys, ale on nie miał zamiaru dys­ku­to­wać o tym bez końca. Zwłasz­cza kiedy nale­żało pil­nie zająć się pracą.

– Oba­wiam się, że jak tak dalej pój­dzie, ni­gdy nie będzie moja. – Jaku­bowi było już wszystko jedno. – Mam tego dość. Wra­cam do nich, a o naszej przy­szło­ści poroz­ma­wiamy, jak odpocznę. Dłu­żej nie spo­sób tak funk­cjo­no­wać.

Odwró­cił się i wyszedł lekko chwiej­nym kro­kiem. Naprawdę wyglą­dał, jakby był pijany. Skrajne prze­pra­co­wa­nie cał­ko­wi­cie go wycień­czyło.

Ojciec Agnieszki zro­bił krok w jego stronę, ale zaraz się cof­nął.

Niech idzie, pomy­ślał. Bły­ska­wicz­nie doko­nał rachunku zysków i strat. Nawet jeśli Jakub miałby się zbun­to­wać na dobre, co było oczy­wi­stą kon­se­kwen­cją spo­sobu, w jaki był trak­to­wany przez szefa, i tak rodzinny biz­nes już zyskał na nim dużo. Ostat­nie dwa lata były bar­dzo tłu­ste. Chło­pak oka­zał się nie­zwy­kle zdolny, pra­co­wity i miał w sobie wcale nie tak czę­sto spo­ty­kane zacię­cie do walki, cha­rak­te­ry­styczne dla dzieci, któ­rym od początku było trudno. Firma sporo na nim zaro­biła.

Wbrew temu, co Jakub sądził, Michal­ski umiał powie­dzieć sobie „stop”. I wła­śnie to zro­bił. Posta­no­wił odsta­wić przy­szłego zię­cia na boczny tor. Do odwo­ła­nia lub na stałe, to się zoba­czy. Niech odpocz­nie, skoro tak bar­dzo tego chce. Suk­ces nie jest dla mię­cza­ków. Znaj­dzie się ktoś na jego miej­sce. Na przy­kład pomoc­nik Daniel, który nie bez powodu zasuwa tyle godzin. Tylko czeka, by zająć miej­sce Jakuba.

Zyg­munt spoj­rzał w stronę drzwi, które dopiero co zamknęły się za ojcem jego uko­cha­nej wnuczki. Poten­cjal­nym przy­szłym zię­ciem. Obie­cał chło­pa­kowi prze­pi­sać po ślu­bie restau­ra­cję. Poczuł się tro­chę nie­swojo na myśl, jak ciężko Jakub pra­co­wał, by na to zasłu­żyć. Ale Michal­ski szybko wytłu­ma­czył się sam przed sobą, a potem spraw­nie unie­win­nił.

Prze­cież jest jesz­cze dużo czasu, pomy­ślał. Mło­dzi teraz nie spie­szą się z takimi sta­ro­świec­kimi obrzę­dami. Na co im to wszystko? – powta­rzał przy każ­dej oka­zji. – Tylko nie­po­trzebny wyda­tek. Jak ktoś chce być szczę­śliwy, to i bez papierka będzie – na dobre uspo­koił swoje sumie­nie. Coś mu tam pod­po­wia­dało cicho, że to nie w porządku kazać komuś pra­co­wać ciężko wiele lat, by w końcu wysta­wić go do wia­tru, ale nie prze­jął się tym. Nie oszu­kał prze­cież Jakuba. Miał zamiar prze­ka­zać mu wszystko, tylko jesz­cze nie teraz. W cza­sie bli­żej nie­okre­ślo­nym. Jak przyj­dzie pora na eme­ry­turę.

Na razie jed­nak się na nią nie wybie­rał.ROZDZIAŁ 4

Patryk sie­dział przy sto­liku pod oknem. Wpa­try­wał się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w pustą salę. W sumie nie­zła była ta robota. Przez więk­szą część dnia nie miał żad­nego zaję­cia. Lokal nie cie­szył się zbyt­nim powo­dze­niem i nie trzeba się było prze­mę­czać, by obsłu­żyć nie­licz­nych, przy­pad­ko­wych gości. Coś dziw­nego było w tym miej­scu i Patryk nie­jedną godzinę spę­dził na pró­bach roz­wią­za­nia tej zagadki. Nie­raz widział, jak ludzie wcho­dzą, roz­glą­dają się i po chwili wycho­dzą, niczego nie zama­wia­jąc. Nie wie­dział, czy winna temu była loka­li­za­cja wśród wielu innych restau­ra­cji, menu czy też wystrój.

Ale jedno już od dawna było dla niego oczy­wi­ste. Inte­res szedł mar­nie i nie wyglą­dało na to, by sytu­acja w naj­bliż­szym cza­sie miała się zmie­nić.

Cztery lata temu na fali popu­lar­no­ści pro­gramu kuli­nar­nego pro­wa­dzo­nego przez cha­rak­terną blon­dynkę uznał, że wła­sna restau­ra­cja to jego wyma­rzony spo­sób na życie. Był bar­dzo pewny sie­bie. Prze­ko­nany, że nie popełni tych wszyst­kich głu­pich błę­dów, które mieli na sumie­niu poka­zani w tele­wi­zji biedni wła­ści­ciele upa­da­ją­cych inte­re­sów. Miał swoją wizję. Wyda­wała mu się nie­zwy­kle odkryw­cza. Mini­malne koszty, mak­sy­malny zysk. Szanse na powo­dze­nie oce­niał wysoko, zwa­żyw­szy na fakt, że w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści kon­ku­ren­tów nie musiał opła­cać czyn­szu.

A jed­nak coś wyraź­nie nie wycho­dziło. Tanie potrawy cie­szyły się nie­wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem, nisko­bu­dże­towy kucharz śred­nio przy­kła­dał się do pracy, a Patryk nie miał poję­cia, czym się zająć w cza­sie cią­gną­cych się nie­mi­ło­sier­nie godzin pracy, w cza­sie któ­rych nie miał nic do roboty.

Pomoc­nik kucha­rza sam zała­twiał nie­wiel­kie zakupy. Kilka zamro­żo­nych potraw cze­kało na przy­pad­ko­wego prze­chod­nia lub nie­zo­rien­to­wa­nego w kuli­nar­nej ofer­cie Kra­kowa tury­stę. Stali klienci wybie­rali sąsia­dów.

W sumie Patryk nawet im się tak bar­dzo nie dzi­wił. W lokalu było smutno i cicho. Pach­niał płyn do dezyn­fek­cji i stary kurz. Jedze­nie poja­wiało się w tak małych ilo­ściach, że nie miało szans, by zdo­mi­no­wać atmos­ferę. Utarg wystar­czał, by z tru­dem trzy­mać się na powierzchni, ale czę­sto, ostat­nio coraz czę­ściej, trzeba było łatać dziury budże­towe pożycz­kami.

Już od kilku mie­sięcy Patryk zamar­twiał się tym sta­nem. Ukry­wał marną sytu­ację przed Karo­liną. Nie było to bar­dzo trudne, bo na papie­rze nie wyglą­dała ona tak źle. Firma przy­no­siła pewien zysk. Nie gene­ro­wała wiel­kich kosz­tów, ale jej pozorny suk­ces opie­rał się na pry­wat­nych, ni­gdzie ofi­cjal­nie nie­no­to­wa­nych dłu­gach. Kolej­nych pożycz­kach, któ­rymi zała­twiano nie­prze­wi­dziane wydatki, opła­cano nie­które pen­sje i zama­wiano towar, nie regu­lu­jąc fak­tur na czas. Jed­nak to jest sys­tem, który zawsze prę­dzej czy póź­niej się sypie. Pętla nagle się zaci­ska, zaczyna bra­ko­wać chęt­nych do udzie­le­nia następ­nego kre­dytu, wie­rzy­ciele coraz bar­dziej się dener­wują, a zły stan finan­sów prze­staje być tajem­nicą.

Patryk był o włos od tego momentu.

Był zły na sie­bie, że nie wyco­fał się wcze­śniej. Od dawna miał świa­do­mość, że sprawy źle się mają. Ale wciąż liczył na zmianę. Bał się powie­dzieć Karo­li­nie prawdę. Wie­rzył, że w kolej­nym mie­siącu coś się zmieni. Nagle odbije się od dna i zacznie lepiej funk­cjo­no­wać. Przy­bę­dzie gości, będzie można spła­cić długi. Wyobra­żał sobie, że suk­ces mógłby mu dodać skrzy­deł. Pomóc w pod­ję­ciu kilku pil­nych życio­wych decy­zji, które od wielu mie­sięcy tro­chę tchórz­li­wie odkła­dał.

Cze­kał, aż upo­rząd­kuje sprawy zawo­dowe. Chciał przy­naj­mniej pod tym wzglę­dem być w porządku. Ale czas mijał, a sytu­acja tylko się pogar­szała.

Dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że powi­nien poroz­ma­wiać z Karo­liną. Miał jej wiele do powie­dze­nia. Nie tylko na temat sła­bej kon­dy­cji restau­ra­cji. Ale na samą myśl dosłow­nie cier­pła mu skóra. Czuł, jak dreszcz prze­biega mu po ple­cach. Jesz­cze ni­gdy w życiu nie stał przed tak poważ­nym wyzwa­niem. W głębi serca był bowiem tchó­rzem. Oszu­ki­wał wszyst­kich wokół, bo nie było go stać na szcze­rość.

Pod­świa­do­mie liczył na cud. Że sta­nie się coś, co zwolni go od odpo­wie­dzial­no­ści za decy­zję. Ale czas dzia­łał wyjąt­kowo leni­wie. Patryk patrzył przez okno restau­ra­cji na gwarne kra­kow­skie życie. Wszy­scy cho­dzili w szyb­kim tem­pie, nawet tury­ści pospiesz­nie masze­ro­wali. Nikt nie miał czasu na spo­kojne spa­ce­ro­wa­nie. Każda wycieczka czy grupa ma teraz napięty plan i nie wczuwa się w atmos­ferę wawel­skiego wzgó­rza, lecz posłusz­nie zasuwa do kolej­nych zabyt­ków.

Tylko w Lawen­do­wym Zakątku wszystko działo się jak na zwol­nio­nym fil­mie. Patryk sie­dział bez­czyn­nie pod oknem, senny kucharz prze­glą­dał wia­do­mo­ści w tele­fo­nie, a z kwiatka w wazo­nie powoli opadł na obrus zwięd­nięty pła­tek.

Co za cho­lerne miej­sce! – zde­ner­wo­wał się Patryk i ze zło­ścią popa­trzył na wiel­kie zdję­cie babci Jadwigi. To ona, ku wiel­kiemu obu­rze­niu rodziny, zapi­sała ten lokal wnuczce, pomi­nąw­szy trzy swoje córki. Nie miała niczego wię­cej i z tego powodu pozo­stali człon­ko­wie rodziny musieli obejść się sma­kiem. Do tej pory w każde święta dys­kret­nie lub cał­kiem jaw­nie toczyła się przy stole ostra dys­ku­sja, czy Karo­lina powinna sprze­dać spa­dek i podzie­lić się z krew­nymi. Temat wra­cał regu­lar­nie, a tem­pe­ra­tura emo­cji mimo upływu czasu wciąż była wysoka.

Ale Karo­lina sza­no­wała wolę babci. Uparła się, że to miej­sce pozo­sta­nie w rodzi­nie. Chciała otwo­rzyć tutaj kwia­ciar­nię, ale Patryk prze­ko­nał ją, że restau­ra­cja będzie lep­szym wybo­rem. I naj­wy­raź­niej nie miał racji.

Wstał od sto­lika i posta­no­wił natych­miast wyjść. Czuł, że jeśli jesz­cze chwilę tutaj posie­dzi, zwa­riuje. Zanim to jed­nak zro­bił, speł­nił jedno ze swo­ich uta­jo­nych pra­gnień. Pod­szedł do por­tretu babci i odwró­cił go do ściany. Cią­gle mu się wyda­wało, że ona wszystko o nim wie. Zna nawet tę jedną naj­bar­dziej sta­ran­nie skry­waną tajem­nicę. I że go potę­pia.

Ale zapo­mniał o tym, kiedy tylko wyszedł na ską­paną w słońcu ulicę. Szybko wysłał ese­mesa i zaczął się uśmie­chać. Wresz­cie ryso­wały się przed nim wesel­sze per­spek­tywy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: