Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Obchód - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obchód - ebook

Takiej książki jeszcze nie było!

Polska medycyna widziana oczami lekarza w czasach trzeciej i czwartej Rzeczypospolitej

Dr n. med. Piotr Jan Marczyński znakomitym piórem opisuje historię kariery lekarza – od lat studiów, stażu, przez pracę na prowincji i w pogotowiu ratunkowym, aż po ordynatora w znanym warszawskim szpitalu.

Od marzeń po przeczytaniu Pacjentów Jurgena Thorwalda po rozczarowanie polską służbą zdrowia.

Kipiąca humorem, pełna anegdot, ironiczna i autoironiczna powieść stylizowana na autobiografię pokazuje zarówno powszechnie znane, jak i starannie

skrywane przed pacjentami absurdy naszej medycyny.

A toczy się w rytm piosenek m.in. Lady Punk, Perfectu czy Kuby Sienkiewicza (również dr. n med.). Ale też szantów (bo i o żeglowaniu jest ta opowieść).

To nie daleki od rzeczywistości thriller medyczny, lecz historia tocząca się tu i teraz, która pozwoli lepiej zrozumieć polskiego lekarza i rozprawić się

ze stygmatyzującymi stereotypami wypalenia zawodowego czy syndromu Boga...

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64378-72-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pradziadek był felczerem, mama chciała być lekarką, ja zostałem lekarzem.

Zaraz, to nie tak. Najpierw oczywiście chciałem być śmieciarzem. Ku utrapieniu rodziców i babci, zainspirowany pracującą pod oknem śmieciarką, budowałem własną – z kilku taboretów i wiklinowego fotelika, który w moich oczach do złudzenia przypominał podnoszący się na zawiasie pojemnik – i tak zaimprowizowanym pojazdem rysowałem dębowy parkiet trzydziestu metrów kwadratowych mieszkania rodziców.

Już ta pierwsza, szybko zresztą porzucona, ścieżka kariery doprowadziła mnie do progu sławy. „Pana syn zakłóca spokój całej kamienicy”, pisał do mojego ojca anonimowy donosiciel.

Później nie byłem już oryginalny: swój przyszły zawód zmieniałem systematycznie, uprzedni porzucając bez żalu. Aż wreszcie objawienie – z zapartym tchem (dosłownie w jedną noc) przeczytałem Pacjentów Jürgena Thorwalda, a wkrótce potem jego Stulecie chirurgów. I już wiedziałem, co będę robić.

Będę chirurgiem.

A skoro inaczej się nie da, skończę medycynę.

Decyzja ta, podjęta bodajże w drugiej klasie liceum, spotkała się z różnym odbiorem. Mama była zachwycona, widząc w niej z jednej strony kontynuację własnych marzeń, a z drugiej bodziec, który mógłby mnie zmotywować do nauki.

Biegunowo inna była reakcja ciotecznej babci, która poinformowana dwa lata później, że mam wymarzony indeks, skomentowała krótko: „To niemożliwe”. Oddawało to chyba wierniej „wiarę” (niezaślepioną matczyną miłością) rodziny w moje możliwości. Zapamiętałem to ciotecznej babci do końca życia i przypomniałem po obronieniu doktoratu – podczas (jej oczywiście) dziewięćdziesiątych urodzin.

Potem kilka lat nauki, trochę wzlotów i upadków – i z dyplomem lekarza w ręce stanąłem na rozdrożu kariery: musiałem wybrać między pracą bosmana na żaglowcu a posadą lekarza stażysty. Nie bez wewnętrznej rozterki założyłem biały kitel.

Jeszcze tylko rok stażu i droga do chirurgii stanęła przede mną otworem. A jak długa to droga, miało się dopiero okazać.ROZDZIAŁ PIERWSZY
ORDYNATOR – OWOCE SUKCESU, CZYLI KONIEC POCZĄTKU

Kolejny dzień. Sprawdzam pocztę. Trzy anonse: Allegro – skasować, Pudelek donosi (co za debil nazwał tak ten portal?!) – skasować, Pudelek donosi – skasować (jak zablokować to gówno?!), oferta nurkowań – skasować, reklama Leroy Merlin – skasować, oferty pracy…

OK. Przerwa. Zalałem kawę. Odprawa – zabrać kalendarz!

– Proszę czytać raport z dyżuru – przerywam poranną wymianę plotek w pokoju lekarskim.

– Raport… Przyjęcia… Pooperacyjni… – Jednostajny głos doktora Bocianowskiego usypia. Zamyślam się. – Interwencje… Brak krwi…

Czemu ten uroczy, zawsze elegancko ubrany siedemdziesięciolatek w staroświeckiej muszce, dawny wieloletni dyrektor szpitala na Solcu, musi dorabiać do emerytury nocnymi dyżurami? – myślę. I co będzie, jeśli to jemu coś się stanie?

Z drugiej strony, gdyby nie tacy jak on, dyżuranci z zewnątrz, już teraz trzeba by było zamknąć oddział…

– Proszę powtórzyć, zamyśliłem się. Dla kogo brakuje krwi?

– …OK, proszę poinformować ich, że po raz trzeci „spadną” z zabiegu.

– Pozostały plan operacyjny na dziś bez zmian, babcia z sali jedenastej prosiła, żebym ją zrobił, umyjemy się razem. Ma osiemdziesiąt osiem lat, niech się nie stresuje, wiek ma swoje prawa.

– Plan na jutro – rzucam w stronę asystenta. – Marcin, rozpisz tych, którzy dziś spadli. Powiedz im, że to znów warunkowo, bo zależy od krwi, to samo dotyczy operacji nerek.

– Sprawy bieżące: dyrekcja podała nowe dyrektywy NFZ. Do wglądu w sekretariacie, jak zwykle niejasne.

– Jak zwykle – mruczy Marcin, po czym dodaje ciszej: – I tak zmienią je najdalej za tydzień.

Dwa łyki kawy. Uporządkować myśli. Co jeszcze muszę zrobić przed zabiegami?

Telefon na tomografię – mogę zejść za kwadrans. Zabieg za dwadzieścia pięć minut, jest chwila na przejrzenie poczty.

Przyszły dwie kolejne propozycje pracy, tym razem prywatna klinika w Arabii Saudyjskiej szuka urologa, szpital w Irlandii zatrudni konsultanta. Wczoraj dzwoniła pani z firmy headhunterskiej i namawiała mnie na pracę w Hiszpanii. Poszukują urologa, płacą sześć tysięcy euro brutto miesięcznie, pochodne, premie, dyżury pod telefonem, etc. Zbyłem ją:

– Jeśli pani znajdzie również pracę dla mojej żony, to chętnie.

– Będę próbowała, ale na miejscu byłoby prościej szukać.

– Nie chcę prowizorki i działań partyzanckich, to mam tutaj. Będzie oferta, to rozpatrzę.

– Prześlę propozycję mailem, pozostajemy w kontakcie, do widzenia.

– Do widzenia, czekam.

Kolejna przerwa między zabiegami. Można zrobić przegląd prasy przesłanej przez dyrekcję – ciekawe, co nowego po doktorze Mengele, po „skórach”. Kogo tym razem aresztowali i wyprowadzili z pracy lub dyżuru?

DRRR, DRRR, DRRR – dzwoni telefon.

– Słucham?

– Czy to Warszawa?

– Tak.

– Szpital?

– Tak.

– Jaki?

– Wolski.

– Wolski?

– Tak, Wolski.

– A gdzie to właściwie jest?

– A do kogo pani chciała się dodzwonić?

Po drugiej stronie ktoś ciężko wzdycha:

– Bo ja w sprawie męża Mariana.

– Ale w czym mogę pomóc? Tu doktor Mrówczyk.

– Bo… bo… mężowi spuchły nogi w zeszłą środę.

– A czy mąż u nas leży?

– Nie, ale…

– To proszę zgłosić się do swojego lekarza.

– Ale ja nie mam lekarza.

– To proszę sobie wybrać, zapisać się i zgłosić.

– Ale jak mam się zgłosić? Osobiście?

– Myślę, że tak będzie najlepiej – odpowiadam, patrząc na zegarek. Zabieg! – I – dodaję szybko – przepraszam, ale jestem zajęty, do widzenia pani.

DRRR, DRRR, DRRR, DRRR – znowu dzwoni telefon.

– Izba przyjęć?

– Nie, urologia.

– To proszę przełączyć.

– Nie mam możliwości.

– Jak to pan nie ma? To co pan tam właściwie robisz?

– …Do widzenia.

Na szczęście za chwilę przeprowadzam zabieg. Jeszcze jeden telefon i zapomniałbym, po co tu jestem.

PUK, PUK.

– Proszę.

– Panie ordynatorze, ktoś do pana dzwoni!

– Czemu nie na mój numer?

– Bo nie znał?

– To może i dobrze – wzdycham.

– Słucham? W czym mogę pomóc?

– Ja ze skargą do pana ordynatora…

– Co się stało?

– Nie chcieli mnie zapisać przez telefon na środę do doktora Iwańskiego. Powiedzieli, że może być piątek, a jak powiedziałem, że mi piątki nie pasują, to pani była chamska i oznajmiła, że mogę do kogo innego i że nie ma czasu ze mną rozmawiać!

– Może rzeczywiście nie ma czasu. Tam pracują tylko dwie panie; rejestrują, umawiają zabiegi, odbierają telefony, a pacjentów jest ponad sześćdziesięciu dziennie.

– Ale ja na was płacę!

– Myślę, że ta rozmowa nie ma sensu.

– Za moje pieniondze siem chamie wykształciłeś! – słyszę jeszcze.

– Żegnam. – Odkładam delikatnie słuchawkę.

PUK, PUK, PUK.

– Proszę?

– Panie ordynatorze…

– Tak, pani Aniu?

– Zamówiłam trzy ryzy papieru, dali jedną. Dzwoniłam do zaopatrzenia, powiedzieli, że więcej nie dadzą…

– Co ja pani poradzę… Wie pani co? Jak się zgłosi jakaś firma, to ją pani podeślę, spróbuję naciągnąć. Coś jeszcze? – pytam, widząc zakłopotanie na poczciwej twarzy mojej oddziałowej.

– Tak, zepsuła się kolejna dźwignia Albarrana…

– To proszę dać do naprawy i… – podpowiadam uprzejmie, ale pani Ania wchodzi mi w słowo:

– Nie da się jej już naprawić. Byli z serwisu i mówili, że trzeba kupić nową, więc dzwoniłam do zaopatrzenia, a tamci odesłali mnie do dyrektora, a dyrektor odmówił – wzdycha.

– OK, ja to załatwię – mówię szybko. – A co z pozostałymi?

– Została ostatnia.

– Jak to? – pytam spokojnie.

– Trzy są w naprawie od sześciu miesięcy – informuje mnie, wzdychając, oddziałowa.

– To trzeba monitować – niepotrzebnie ją pouczam.

– Dzwoniłam wielokrotnie i słyszałam, że jak szpital nie płaci, to nic nie zrobią.

Wykonuję w jej stronę zapraszający gest.

– Dobrze, niech pani usiądzie, zadzwonię do nich.

– Sekretariat dyrektora? Piotr Mrówczyk się kłania, poproszę z panem dyrektorem Bobrowskim.

– Słucham, panie ordynatorze, co się stało?

– Nie mamy czym pracować, sprzęt zalega w naprawie, zużywa się.

– Niech mi pan to napisze.

– Złożyłem kolejne pismo w tej sprawie już w zeszły poniedziałek. I poprzednie w ubiegłym miesiącu.

– Dobrze, to niech pan mi to przyśle jeszcze raz.

– Pani Marto… – zwracam się do sekretarki przez interkom.

– Tak, panie ordynatorze?

– Niech pani to pismo o zaleganiu sprzętu w naprawie jeszcze raz, proszę, wydrukuje i złoży na dziennik w dyrekcji, z potwierdzeniem na kopii, jak zwykle.

Już widzę, jak twarz pani Marty rozświetla porozumiewawczy uśmiech.

– Załączniki też? To piętnaście stron, a papier się kończy.

– Też. Jak zwykle. Dziękuję, to wszystko.

Kieruję się w stronę siedzącej u mnie w gabinecie oddziałowej.

– Pani Aniu, niech pani ściągnie tę blondynkę ze Storza, trzeba jej wytłumaczyć, żeby wymienili na nowe, a wystawili fakturę na naprawę, bo inaczej będziemy patykiem operować, a wypisy dawać na korze topoli…

Dzwoni Jacek:

– Tomek jest w Polsce, przyjechał na urlop pół roku po wyjeździe do Hiszpanii. Opowiadał mi, jak tam wygląda jego praca. Gdy się tego słucha, to się nóż sam w kieszeni otwiera: „piętnastu pacjentów na konsultacje dziennie, wszystko umówione, zorganizowane, przyniesione, grafik godzinowy, cisza, spokój, pełny profesjonalizm; sekretarka, dyktafon, te rzeczy”. Mówił, że żona już po miesiącu znalazła pracę. Zadowoleni, cieszą się z podjętej decyzji, choć trochę nostalgii słychać było w jego głosie.

Mail od Czarka, od ośmiu miesięcy konsultanta w Walii:

„Na początku nie rozumiałem, co do mnie mówią, ale życzliwość i lektorka zrobiły swoje. Do systemu przyzwyczaiłem się po dwóch miesiącach czy coś koło tego: jestem od leczenia, konsultowania, operowania, a od pisania są biura, od zarządzania – menadżer, od noszenia – goniec. Mam dwie sekretarki, dyktafon. Po kilku tygodniach zaniepokoiłem się, że nie robię wypisów. Pytam sekretarkę, czy ona je sporządza. Zrobiła okragłe oczy. Nie wiedziała, o co mi chodzi! Druga tak samo. Zacząłem dyskretnie szukać. Odkryłem wreszcie, że w suterenie mieści się specjalny dział zajmujący się wyłącznie wypisami. I tak ze wszystkim”.

Gdy to czytam, zaczynam się wahać: tu kariera niby u siebie – ale czy na pewno? Na szczęście kicha w polityce. Zaczęli zajmować się sobą i nawzajem oblewać pomyjami, a nas zostawili na chwilę w spokoju.

W końcu, wykorzystując prywatny układ, załatwiam jakoś sponsora na stałą dostawę papieru dla oddziału. Po miesiącach oczekiwań przychodzi nareszcie nowy sprzęt.

Znów afera! Staruszek z rozsianym nowotworem, którego przyjęliśmy wczoraj, wskutek krwotoku oddał ducha Bogu, a rodzina awanturuje się na korytarzu, wyzywa, grozi prokuraturą.

Jak zwykle, gdy mam już wszystkiego dość, dzwonię do Dagi:

– Niech żyje minister Ziobro i jego CBA! Rozwalił transplantologię, zniszczy całą resztę!

– I po co się denerwujesz? – odpowiada spokojnie. – Czy to twój system? Niech rozpieprzą, Urbana rząd sam się wyżywił, lekarze IV RP też się wyleczą, a reszta wybrała, to ma, niech się jeszcze raz zlustrują. Pamiętaj, kochanie, kolacja o ósmej – mówi dobitnie i odkłada słuchawkę.

Ma rację. Byle chłopek-roztropek uważa, że wie lepiej, jedna trzecia nie płaci za leczenie, a ja mam się przejmować? Spadam do drugiej roboty.

Zapamiętać: sprawdzić ofertę z Ceuty i pogadać z Dagą, jak ona widzi tę Hiszpanię. Weterynarzy też tam przecież potrzebują, a dzieciaki dadzą sobie radę. Spytać, czy załatwiamy papiery w ambasadzie. No, tak na wszelki wypadek. W razie czego ostatni gasi światło. Niech się sami leczą…

A tak swoją drogą, jeśli murarz się za moje wykształcił, to dlaczego u mnie darmo nie muruje, skoro ja mam go darmo leczyć?Rozdział drugi
Egzamin wstępny

DRRR, DRRR, DRRR… Dobiegam do telefonu.

– Słucham?! – krzyczę.

– Są wyniki! Jesteś! Dostałeś się! – drze się Anka. – Masz sto szesnaście punktów!

– Jak to? Miały być jutro? To pewne? A ty? A jaka była poprzeczka?

Niedowierzanie, radość, gonitwa myśli. Krzyczę na całe mieszkanie:

– Tato! Są wyniki! Podobno się dostałem?!

– Ja też – mówi Anka. – Poprzeczka dla dziewczyn była sto dziesięć, dla chłopaków sto dwa punkty.

– Ile miałaś?

– Sto dwanaście. Przyjedziesz zobaczyć? Dzwoniłam do wszystkich.

Mityguję się.

– No właśnie, a jak inni? – pytam.

Prosto spod dziekanatu, gdzie wisi lista przyjętych, jedziemy na działkę. Mamy z Pawłem nigdzie nie widać, tata po cichu wyjmuje z bagażnika siatkę flaszek i czym prędzej kieruje się do studni. Wysiadam, idę do domu, zza którego wybiega, krzycząc, Pawełek, mój młodszy braciszek, a za nim mama. Macham do nich.

– I?… – zaczyna mama, ale ojciec wchodzi jej w słowo, oznajmiając z grobową miną:

– Nie zdał, ale nawet mu nieźle poszło, miał osiemdziesiąt dziewięć punktów, zaliczało dziewięćdziesiąt…

Patrzę na reakcję mamy – jest wyraźnie zawiedziona i zmartwiona. Mimo tylu wspólnych lat z tatą nie rozgryzła specyficznego poczucia humoru ojca. Paweł wisi na mojej nodze, podskakuje i wrzeszczy.

– Nie martw się, coś wymyślimy, może spróbujesz znowu za rok – mówi cicho mama.

– Ale żeby go do wojska nie wzięli – dodaje grobowym głosem ojciec.

– Trzeba będzie szybko złożyć papiery do jakiejś szkoły pomaturalnej – podchwytuje mama. – A może lepiej, żeby popracował na punkty, zawsze trochę łatwiej by mu było, przy tylu kandydatach z punktami za pochodzenie wszystko się liczy. – Mamie jest wyraźnie przykro, przygarnia mnie ręką. – Nie martw się – mówi – będzie dobrze, masz rok w zapasie, bo poszedłeś wcześniej do szkoły. A teraz siadajcie do stołu, w końcu już wakacje…

– Tylko co z tym wojskiem? – podejmuję grę rozpoczętą przez ojca. – I co na obiad? – Gra grą, a obiad obiadem.

– Nie spodziewałam się was dzisiaj, ale jest zupa i kotlety, zawołaj tatę i siadaj, a ja zrobię jakąś sałatkę. Paweł, przestań!

Wyraźnie niezainteresowany naszą rozmową mój braciszek robi buźkę w podkówkę i przestaje ściągać mamie spódnicę na gumkę.

– Tata! Obiad! – wołam, biorę brata na rękę i wchodzę z nim po schodkach na taras. Rozstawiam talerze.

– Sztućce ja rozkładam! – krzyczy z uporem Pawełek.

Siadamy, zjawia się mama z parującą zupą, znika i znów się pojawia, tym razem z półmiskiem kotletów.

– Może byś mi pomógł? – prosi.

Odnotowuję w myślach, że ze względu na przykrą dla mnie sytuację, powstrzymała się od swojego zwykłego komentarza o nastolatkach, u których coraz powszechniej występuje „zespół ołowianej dupy”.

Idę za mamą do kuchni, przynosimy sałatkę, ziemniaki, zsiadłe mleko (więc jednak nie głodowali tu z Pawłem). Mama, widząc moje pytające spojrzenie, mówi:

– Trochę jednak liczyłam, że przyjedziecie… Ale gdzie ojciec? Jaaanek!!!

Zza iglaków wyłania się grobowa mina ojca, a po chwili, nieco niżej, taca z kieliszkami i szampanem. Widzę, jak na twarzy mamy malują się kolejno konsternacja, niedowierzanie i wreszcie – radość.

– Dostałeś się! – stwierdza z dumą i przytula mnie. – Dlaczego nie powiedzieliście mi od razu? – Spogląda z wyrzutem na ojca, który jest wyraźnie dumny ze mnie, że zdałem, i z siebie, że udało mu się nabrać matkę.

Tylko Paweł niezainteresowany rozwojem sytuacji siedzi, machając nogami, i ze znudzoną miną dłubie w nosie.

Jak sięgam pamięcią, każdą taką okazję obchodziliśmy razem. Nie ma z nami tylko Darka, mojego starszego brata, który po obronie dyplomu przygotowuje się do wyjazdu na stypendium doktoranckie do Hagi. Może i ja kiedyś do niego dojadę? Ha, pomarzyć dobra rzecz.

Wstajemy, wznosimy toast szampanem. Jestem dumny i szczęśliwy. Jestem dorosły, mam indeks, będę chirurgiem, odniosłem sukces! Świat jest piękny, przyszłość różowa. Jeszcze triumfalny objazd rodziny, no i wakacje – zasłużone! Słyszę głos ojca:

– Trzeba ci zorganizować jakieś wakacje, zasłużyłeś. Masz już plany?

– Miesiąc muszę przepracować jako salowy w szpitalu, to takie praktyki robotnicze, a potem chciałbym pojechać na obóz roku zerowego i do Trzebieży na kurs na sternika. Później od razu jakiś rejs po Bałtyku, no i jeszcze gdzieś z Agnieszką…

– Widzę, że masz dużo planów – wchodzi mi w słowo ojciec (słyszę lekki sarkazm w jego głosie). – Zdążysz zrobić to wszystko?

– Nie dokuczaj mu, to jego dzień – prosi mama. I dodaje z dumą: – A poza tym to już student i ma o miesiąc dłuższe wakacje!Rozdział trzeci
Liceum

Odkąd pamiętam, pomysł na medycynę świtał mi w głowie. Stąd wzięła się decyzja o wybraniu w liceum klasy o profilu biologiczno-chemicznym.

Historie z czasów studenckich mamy mieszały się z opowieściami kilku zaprzyjaźnionych z rodzicami lekarzy. Nie wiedzieć czemu, opowiadania ojca inżyniera nie robiły na mnie specjalnego wrażenia. Czyżby zadecydowała podświadoma rywalizacja samców? Chyba nie?

Z ojcem polowałem z kuszą na ryby, konkurowałem na nartach. Pod jego wpływem zacząłem żeglować i podnosić swoje kwalifikacje, by w końcu tak jak on prowadzić jako kapitan jachty po morzu. Udało się, dopiąłem swego, a nawet poszedłem krok dalej.

Kilka lat później, mając w jednej ręce patent kapitana żeglugi jachtowej i instruktora żeglarstwa, a w drugiej jeszcze ciepły dyplom lekarza, po długim namyśle odrzuciłem posadę bosmana na jednym ze szkolnych żaglowców. Nęciły dalekie rejsy, przy ziemi trzymała świadomość, że to tylko epizod w życiu i że na krótkim trzymiesięcznym sezonie żeglarskim nie można budować przyszłości swojej i rodziny.

A może było można? Z perspektywy czasu wygląda to wszystko inaczej. Wtedy „pozostać tam” znaczyło „być może nigdy tu nie wrócić”. Czasy się zmieniły. Teraz, gdy prawie ćwierć wieku od matury chciałbym służyć tym, czego się nauczyłem i wciąż się uczę, pracując uczciwie, żyjąc godnie, jestem opluwany, poniżany i straszony – i to przez kogo? Przez nową, demokratycznie wybraną władzę. Ja, przedstawiciel jednego z najtrudniejszych, najcięższych i dotychczas zawsze szanowanych zawodów.

Przeraża hipokryzja tych, którzy odpowiadając za żenująco niski poziom świadczeń medycznych i bezpieczeństwa obywateli, odwracają ich uwagę, organizując igrzyska.

Nigdy nie ślubowałem ubóstwa, więc czemu zarzuca mi się, że nie żyję w biedzie? Odniosłem sukces i jestem z tego dumny, wszystko, co mam, sam zdobyłem, ciężką pracą od świtu do nocy (a często i w nocy), dyżurując po kilkanaście razy w miesiącu – latami. Latami wyrzeczeń.

Czemu więc z obawą spoglądam przez ramię?

„Obława, obława, na młode wilki obława…”¹ To przecież nie miało być o nas.

Wtedy, w liceum, świat miał inne barwy. A może były to czasy idealistów? Jest coś z prawdy w słowach, że kto w młodości nie był rewolucjonistą, ten na starość będzie świnią.

Ucieczki z żoliborskiego liceum, by podawać paczki strajkującym studentom Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej (którzy nie chcieli podlegać MSW), czy nasz udział w mszach odprawianych przez księdza Jerzego Popiełuszkę przeplatane były głupimi dowcipami i szczeniacką walką z noszeniem tarcz szkolnych.

Jedna trzecia naszej klasy wybierała się na medycynę, z czego połowa miała się dostać (wtedy na jedno miejsce było jeszcze ośmiu kandydatów), z tych, co się dostali, większość skończyła, z tych, co skończyli, niektórzy są jeszcze w Polsce.

„Co się stało z naszą klasą?”²

Pamiętam, jak Jacek (ze znanej warszawskiej rodziny lekarskiej, syn słynnego wtedy profesora okulisty, aktualnie pracuje w Toronto) pożyczył mi Stulecie chirurgów. Zakochałem się w tej książce i już wiedziałem, że chcę być chirurgiem!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: