Obcy chłopiec - ebook
Obcy chłopiec - ebook
DO CZEGO SIĘ POSUNIESZ, BY ZACHOWAĆ TO, CO POSIADASZ?
Cecilia Wilborg ma wszystko – kochającego męża, dwie piękne córeczki i wspaniały dom w bogatej dzielnicy małego miasteczka. I ciężko pracuje, by to wszystko zatrzymać. Zbyt ciężko... W jej życiu nie ma miejsca na błędy. Nawet zabranie do domu małego chłopca, którego rodzice zapomnieli odebrać z basenu, może zaburzyć starannie zaplanowany plan dnia Cecilii. Zwłaszcza gdy przyjeżdża pod wskazany adres i znajduje pusty, opuszczony przez mieszkańców dom... Cecilii nie pozostaje nic innego, jak zabrać chłopca do siebie, choć nie zdaje sobie sprawy, że wkrótce jego cicha obecność i przenikliwe spojrzenie wywołają niechciane wspomnienia z jej przeszłości i burzę w jej starannie ułożonym życiu...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-253-5 |
Rozmiar pliku: | 614 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś jest wtorek i budzę się poirytowana. Szczerze mówiąc, zdarza mi się to dość często, ale dzisiaj jestem wyjątkowo wkurzona. Po pierwsze dlatego, że budzę się sama – Johan już po raz trzeci w tym miesiącu wyjechał do Londynu – a po drugie dlatego, że jest październik i prawie do dziewiątej na zewnątrz będzie zupełnie ciemno. Wstaję niechętnie z łóżka i przez chwilę patrzę przez okno z widokiem na port. Nie ma jeszcze siódmej, ale samochody jadące wzdłuż zatoki uformowały już korek biegnący w stronę autostrady. Woda w zatoce odbija blask księżyca, zniekształcając go przez cienką warstwę lodu. Na parterze moje córki rozpoczęły już swoją zwyczajową kłótnię. Sprawdzam telefon, na którym znajduję mnóstwo wiadomości i nieodebranych połączeń, ale teraz nie mam czasu się przez to wszystko przebijać. W panującym ostatnio zamieszaniu ledwie udało mi się wpaść do biura w ubiegłym tygodniu, dzisiaj z pewnością będę musiała tam zajrzeć.
Biorę kilka przesadnie głębokich oddechów, nie spuszczając spojrzenia z księżyca wysoko na niebie. Słyszałam powiedzenie, że rozwaga jest sposobem na kroczenie naprzód. Próbuję patrzeć na Sandefjord w taki sam sposób, jak robię to latem, kiedy stanie w oknie naprawdę sprawia mi przyjemność i kiedy przyglądam się spokojnym wodom zatoki, pełnym prywatnych łodzi skąpanych w blasku zachodzącego słońca. Mamy tu więcej światła słonecznego niż gdziekolwiek indziej w Norwegii, ale muszę przyznać, że zimy są wyjątkowo mokre i bure. Według prognoz po południu możemy się spodziewać kolejnego ulewnego deszczu, ale na razie powietrze jest chłodne i przejrzyste. Biorę jeszcze kilka głębokich oddechów, przygotowując się mentalnie na nadchodzący dzień. Chyba każdy odnosi czasami wrażenie, że świat jest bardzo mrocznym miejscem.
***
Wtorek jest w moim świecie naprawdę gównianym dniem, szczególnie teraz, kiedy Marialuz postanowiła nagle nas opuścić i zostaliśmy bez opiekunki do dzieci. Z tymi ludźmi chyba nie da się wygrać, mimo że podpisaliśmy umowę. Nieszczególnie cieszy mnie goszczenie obcych w domu, ale już z całą pewnością nie kręci mnie zajmowanie się wszystkim osobiście. To po prostu niemożliwe. Zwłaszcza we wtorki, kiedy dziewczyny mają zajęcia pozaszkolne po przeciwnej stronie miasta. Nicoline ćwiczy o piątej taniec baletowy, a Hermine ma o szóstej pływalnię. W związku z tym, że Nicoline kończy o osiemnastej trzydzieści, muszę jeździć po nią do miasta, a potem wieźć z powrotem na basen, gdzie siedzimy na niewygodnych plastikowych krzesełkach i obserwujemy, jak dzieci kołyszą się na wodzie do dziewiętnastej piętnaście. Nicoline zawsze narzeka, że musimy tam spędzić całe pół godziny, pozwalam jej więc oglądać filmy instruktażowe dotyczące nakładania makijażu na YouTubie i kupuję słodycze.
Dzisiaj jestem szczególnie zestresowana i podenerwowana, bo w pracy nie wszystko idzie zgodnie z planem. Staję na głowie dla moich klientów, a oni i tak narzekają. Angela Salomonsen miała dziś czelność wysłać mi maila z informacją, że fioletowe jedwabne poduszki, których uszycie zamówiłam w Lyonie, przybierają barwę gołębiej szarości w blasku świateł jej konserwatorium i że powinnam do niej natychmiast zadzwonić, żeby to omówić. Takimi właśnie rzeczami muszę się zajmować jako stylistka wnętrz w bogatym miasteczku, pełnym zepsutych i znudzonych żon. Czasami uważam za cud to, że w ogóle pracuję, zważywszy na posiadanie dwójki małych dzieci i męża, który nieustannie podróżuje, oraz brak opiekunki. Choć nie muszę robić tego, co robię, bardzo to lubię, a ponadto mój styl życia jest dość kosztowny. Poza tym w naszych kręgach siedzenie w domu uważa się za lenistwo. No, chyba że prowadzi się biznes oparty na robieniu muffinów, siedząc przy kuchennym stole, i prowadzi bloga, ale ja nie znoszę i muffinów, i blogów.
Na zewnątrz zaczyna lać, a kiedy patrzę na krople spływające po ciągnących się od podłogi do sufitu oknach hali basenowej, uświadamiam sobie, że nie pamiętam już dnia, w którym nie padało. Październik pewnie taki jest w wielu miejscach, ale ja chyba należę do osób, które są wyjątkowo wrażliwe na widok ponurego nieba i mokry wiatr – jestem zodiakalnym bykiem i lubię, gdy w moim otoczeniu zawsze jest pięknie.
Kiedy dzieci ustawiają się w kolejce do długiej na metr deski do skoków do wody, moją uwagę przyciąga jakiś chłopiec. Sama nie wiem dlaczego. Jest drobniejszy od innych, a jego skóra ma głęboki, oliwkowo-brązowy odcień i jest bardzo gładka. Kołysze się na piętach, pociera ramiona, jego twarz jest całkowicie pozbawiona głupkowatych min robionych przez inne dzieci czekające na swoją kolej. Sprawia wrażenie przestraszonego. Rozglądam się, wypatrując innych rodziców na zaparowanej, wilgotnej hali. Szukam kogoś, kto mógłby być rodzicem chłopca – nie przypominam sobie, żebym go tutaj wcześniej widziała. Dostrzegam grubą matkę pulchnej Sary, z którą rozmowy zawsze unikam – słyszałam od kilku osób, że jest wyjątkowo kapryśna, a ostatnią rzeczą, jakiej mi teraz trzeba, jest jakaś szukająca kontaktu mama przyjaciółka. Widzę również tatę Emrika – przystojnego faceta, z którym chodziłam do jednej szkoły, a który jest teraz funkcjonariuszem policji i podnosi czasami głowę w moim kierunku, po czym szybko ją odwraca. Czuję teraz na sobie jego spojrzenie, ale czekam dziesięć sekund dłużej, niż tego chcę, zanim spotykam się z nim wzrokiem. Uśmiecham się do niego zdawkowo, a on natychmiast odpowiada w podobny sposób, niczym wdzięczny szczeniak. Jestem obecnie grzeczną dziewczynką, choć nie przychodzi mi to z łatwością. Bywały czasy, kiedy takie gierki wywoływały we mnie dreszcz podniecenia. Czasami odpinałam jeden guzik bluzki albo przesuwałam powoli językiem po zębach. Wracam do obserwacji pozostałych rodziców, celowo ignorując teraz spojrzenia taty Emrika.
Na krzesełkach siedzą dziadkowie Amalie, najlepszej przyjaciółki Hermine ze szkoły. Stykają się ramionami i częstują herbatnikami ze starej, wypłowiałej, czerwonej puszki z cyny. Widzę również smukłą, rudowłosą kobietę zajmującą miejsce blisko wyjścia. Na jej białym, pokrytym piegami dekolcie pojawiła się czerwona plama. Ona również przygląda się uważnie chłopcu. To prawdopodobnie jego matka, choć oznaczałoby to, że ma to dziecko z kimś odmiennym etnicznie – mały jest taki ciemny, że ojciec musi mieć jeszcze głębszy kolor skóry, a ona nie sprawia wrażenia kogoś gotowego na taką egzotyczną przygodę.
Poza tym na trybunie nie ma nikogo innego. Pozostali rodzice czekają zapewne na parkingu, woląc własne, osłonięte przed deszczem kokony i czytanie gazety od przenikliwych krzyków dzieci w parnym powietrzu.
Grupa Hermine kończy wreszcie zajęcia po dwóch dość trudnych próbach skoków do wody. Moja córka podchodzi do krzesełek, na których siedzimy z Nicoline.
– Widziałaś to? – Uśmiecha się i eksponuje szeroką, mięsistą szczerbę po sześciu brakujących jednocześnie zębach.
– Fantastycznie – odpowiadam. Wstaję, zbieram nasze rzeczy i trącam Nicoline, która ogląda, jak dziesięciolatka ze Stanów nakłada grubą warstwę podkładu i sprawnie konturuje swoją elfią twarz. – Pospiesz się w szatni. Zaczekamy w holu.
Hermine wcale nie spieszy się w szatni, a Nicoline i ja wpatrujemy się ze zniecierpliwieniem w ceglaste ściany holu i strugi deszczu siekącego parking. Zerkam co chwila na zegarek. Moja córka zjawia się w końcu o dziewiętnastej trzydzieści, ze świeżo wysuszonymi włosami i lekko pomalowanymi błyszczykiem ustami, choć za moment ma znaleźć się w ulewie.
Czuję już praktycznie cienką, chłodną nóżkę kieliszka z winem w dłoni i popadam w lekką histerię na myśl o tym, że będę się jeszcze dziś użerała z dziewczynami. Siostry zaczynają się o coś kłócić przy drzwiach, a ich jazgoczące głosy i szum deszczu zagłuszają mi inny dźwięk, który dociera do moich uszu dopiero po chwili. Odwracam się i zauważam recepcjonistkę, starszą, zmęczoną życiem kobietę o siwych włosach, ubraną w sweter z napisem „Wesołego Halloween”. Woła mnie i zachęca gestem dłoni do powrotu do środka. Jakie to typowe – jedna z dziewczyn musiała coś zostawić.
– Cecilia, tak? – pyta, kiedy wracam do budynku, już przemoknięta. Znów zauważam chłopca, który przyciągnął moją uwagę na basenie. Siedzi na ławce, wbija wzrok w podłogę, a krople z jego włosów spadają na brązowe płytki.
– Tak?
– Wie pani… zastanawiałam się, czy byłaby pani tak dobra i zabrała tego chłopca do domu? Nikt po niego nie przyjechał.
– Jak to: nikt po niego nie przyjechał?
Recepcjonistka podchodzi bliżej i ścisza głos do szeptu, wskazując siedzącego na ławce chłopca.
– Może doszło do jakiegoś nieporozumienia… Wie, że mieszka w Østerøya. Sprawdziłam na liście, to niedaleko pani domu.
– Przykro mi, to dość kłopotliwe – odpowiadam, zerkając tęsknie w stronę czarnego, mokrego wieczoru. – Nie ma nikogo innego, kto mógłby go zabrać? Była tutaj pewna kobieta, myślałam, że to jego matka.
– Obawiam się, że to nie ona, wszyscy już wyszli.
Przeklęta Hermine i jej suszenie włosów.
– Dzwoniła pani może do rodziców?
– Tak. Odzywa się poczta głosowa.
– Nie może pojechać autobusem albo coś?
Recepcjonistka rzuca mi chłodne spojrzenie i wskazuje głową ulewę na zewnątrz.
Nicoline i Hermine stoją z otwartymi ustami i patrzą to na mnie, to na chłopca, to na kobietę. Sama świadomość bycia nieodebranym przez rodzica po zajęciach sprawia, że czują się niekomfortowo. I słusznie. Jakim trzeba być rodzicem, żeby nie przyjechać po swoje dziecko. Niektórym ludziom naprawdę powinno się zabronić rozmnażania.
– W porządku – odpowiadam. – Oczywiście, że go zabiorę. – Patrzę na chłopaka, oczekując, że ten wstanie i pójdzie za nami do samochodu, ale mały dalej siedzi i gapi się w podłogę.
– Nigdy wcześniej go tutaj nie widziałam – oznajmiam kobiecie. – Jak ma na imię?
– Tobias. Przychodzi dopiero od kilku tygodni. Ma osiem lat, ale jest dość drobny jak na swój wiek i nie pływał wcześniej zbyt wiele, więc przesunęliśmy go do siedmiolatków.
– Rozumiem. – Staram się nie myśleć o dodatkowej półgodzinie, którą są mi winni cholerni rodzice tego dzieciaka, i o planach związanych z dużym kieliszkiem Chablis przy kominku przed przyjazdem Johana do domu. Podchodzę do ławki.
– Chodź – mówię, ale mój głos brzmi dość nieprzyjemnie. Kucam obok niego i dopiero wówczas unosi wzrok. Wygląda jak wróbel, z nerwowymi oczkami, ale delikatną, słodką buzią z wyraźnymi, ciemnymi brwiami. Jest drobny – wydaje się niemożliwe, że jest o rok starszy od mojej wysokiej Hermine. Jest w nim coś tak poważnego i niedziecięcego, że aż się odsuwam, ale zaraz próbuję wykrzesać w sobie empatię – to musi być efekt pochodzenia z rodziny, która zapomina odebrać ośmiolatka z basenu w zimny, mokry, październikowy wieczór. – Chodź – powtarzam łagodniej. Nie chwyta mojej wyciągniętej ręki, ale staje i zabiera swoje rzeczy.
W samochodzie dziewczyny milczą jak grób, a jedynym dźwiękiem jest powtarzające się szuranie wycieraczek na przedniej szybie. Nicoline siedzi obok mnie z przodu i patrzy na migoczące światła portu, kiedy przejeżdżamy przez nasze miasteczko w drodze do Østerøya. Spoglądam w lusterko i widzę, że Hermine zerka odruchowo na Tobiasa, który patrzy przez okno. Moja córka zaczyna rysować na parze, która zgromadziła się na szybie – serca przebite strzałami, swoje inicjały H.W. i małe uśmiechnięte króliczki.
– Mamo? – pyta Nicoline.
– Tak?
– Możesz wysadzić nas przed domem, zanim odwieziesz tego chłopca?
To tylko dwuminutowy zjazd z obranej trasy i w sumie byłoby dobrze, gdyby dziewczęta zabrały się już do swoich obowiązków.
– Jasne. Ale taty nie ma jeszcze w domu. Ląduje o dwudziestej drugiej.
– Okej.
– To nie potrwa dłużej niż dwadzieścia minut, więc możecie już przebrać się w piżamy i wyszorować zęby. – Skręcam na nasz długi podjazd i zerkam ponownie na chłopaka, kiedy stajemy pod domem. Lśniący, czarny dach, liczne oświetlone łagodnie okna, potrójny garaż, ledwie widoczny zza żywopłotu basen, bliskość morza i czerwone drzwi muszą robić spore wrażenie. Ciekawe, czy chłopak kiedykolwiek znalazł się w takim domu. Trudno stwierdzić, jego neutralny wyraz twarzy niczego nie zdradza. Kiedy wracamy na drogę, próbuję nawiązać z nim rozmowę.
– To jak, do której szkoły chodzisz?
Cisza.
– Tobias?
Cisza.
– Jesteś w… drugiej klasie? Trzeciej?
Cisza. Poddaję się.
Zatrzymuję samochód pod adresem zapisanym mi przez recepcjonistkę na odwrocie wizytówki Sandefjord Svømmeklubb – Østerøysvingen 8, ale wygląda na to, że nikogo nie ma w domu. Zerkam na Tobiasa, jednak ten siedzi bez ruchu, jakby nigdy wcześniej tutaj nie był.
– Tobias? Czy właśnie tutaj mieszkasz? – Kiwa niemal niedostrzegalnie głową. Mój wzrok przebija się w końcu przez mrok i deszcz i dostrzegam kontury oddalonego nieco od drogi budynku wzniesionego na skalnym urwisku. – Okej, to na razie – dodaję, ale chłopak nawet się nie porusza. – Hm, chciałbyś może, żebym odprowadziła cię do drzwi?
Tobias unosi powoli wzrok, a w jego spojrzeniu jest coś, co natychmiast wzbudza mój niepokój. Kiwa głową. Odwracam spojrzenie i wycofuję auto w kierunku czegoś, co wygląda na mały, drewniany domek, klnąc pod nosem. I pomyśleć, że mogłabym teraz wyciągać nogi na nowym pufie InDesign i z kieliszkiem wina w dłoni przerzucać strony magazynu „Scandinavian Homes”. Na kolanach miałabym kaszmirowy koc Missoni i słuchałabym trzasku płomieni i wycia wiatru. Zamiast tego tkwię w ulewie z dziwnym niemową i próbuję odnaleźć jego rodziców. Wybiegam z samochodu na stromą, żwirową ścieżkę prowadzącą do drzwi domku. Chłopiec idzie za mną, zupełnie nieporuszony chłoszczącym w twarz deszczem. Pukam do lichych drzwi z odłażącymi płatami niebieskiej farby, a te uchylają się lekko w reakcji na dotyk, jakby w ogóle nie zostały poprawnie zamknięte. Sama już nie wiem, czy dudniący dźwięk pośród deszczu dobiega z mojej klatki piersiowej, czy z wnętrza domu.
– Halo? – wołam głośno, ale nieco niepewnie, otwierając je do końca. Z zewnątrz wchodzi się bezpośrednio do salonu, ale dom sprawia wrażenie, jakby nikt tutaj nie mieszkał – nie ma żadnych mebli poza drewnianym szkieletem sofy na samym środku. Wszędzie widać kłęby kurzu, z ciemnych, wilgotnych zakamarków zwisają pajęczyny, a na podłodze walają się mysie bobki. Odwracam się pospiesznie do stojącego w progu chłopca, nie mając już wątpliwości, że dudnienie to odgłos mojego walącego serca.
– Tobias – mówię, chwytając chłopca za kościste ramiona. – Czy to jest twój dom?
Kiwnięcie głową.
– Gdzie są twoi rodzice?
Żadnej reakcji.
– Tobias, popatrz na mnie! Musisz mi wyjaśnić, co się tutaj dzieje! Czy ty mieszkasz w tym domu? Tu raczej nikt nie mieszka. – Wciąż nie odpowiada, ale podążam za jego spojrzeniem w stronę wąskich schodów. Wchodzę na górę, a moje kroki odbijają się echem w pustej przestrzeni. Drżę na myśl o nim, stojącym samotnie na dole w ciemnościach. Przez krótką chwilę jestem wdzięczna, że mam moje dwie dziewczyny. Pomimo rozmaitych wad i ciągłej irytacji związanej z wysłuchiwaniem ich niekończących się kłótni daleko im do tego dziwaka na parterze.
Na piętrze zauważam białą, czystą lampę z Ikei. Niepodłączona, ale postawiona tutaj niedawno wśród kurzu. Podłączam ją i rozglądam się dookoła w jej blasku. Na górze są dwa pokoje, po obu stronach schodów, a do tego niewielki zlew. W jednym z pokoi znajduję brudny materac oparty o ścianę, a w kącie kosz pełen ubrań. W drugim pomieszczeniu pod oknem leży kolejny materac, a na gwoździu wisi przymocowana pocztówka z Krakowa. Odwracam ją, ale z tyłu nic nie napisano.
Wracam na parter. Tobias stoi tak, jak go zostawiłam, nie rozglądając się wcale po pomieszczeniu. Kucam na wprost niego, zdeterminowana, by znaleźć jakąś metodę komunikacji.
– Tobias, musisz mi powiedzieć, co się dzieje, i to natychmiast. Naprawdę tu mieszkasz? – Kiwa głową. – Gdzie twoi rodzice, Tobias?
Żadnej odpowiedzi.
– Posłuchaj, będę musiała zadzwonić na policję.
– Nie! – krzyczy. Jestem zaskoczona, jak silny ma głos. Zważywszy na jego sylwetkę, spodziewałabym się raczej cichego pisku.
– Muszę, Tobias. Nie mogę cię zostawić w tym… pustym domu. Gdzie są twoi rodzice, skarbie? – Sięgam do kieszeni po iPhone’a i zaraz do mnie dociera, że zabrała go Nicoline. – Musimy wrócić do mojego domu, gdzie wykonam parę telefonów. Jesteś dzieckiem i nie zrobiłeś niczego złego. To na pewno jakieś nieporozumienie. Okej? – Kręci zdawkowo głową, a jego obojętna dotąd twarz pochmurnieje. Wstaję i sięgam po jego dłoń, która jest zimna i mokra. – Chodź, skarbie. Wszystko będzie dobrze. Pomogę ci. – Patrzy mi prosto w oczy i kiwa lekko głową. W oczach ma smutek.
Wróciwszy do domu, parkuję przed garażem, bo najprawdopodobniej resztę wieczoru będę musiała poświęcić na wożenie tego samotnego dzieciaka, kiedy policja w końcu zlokalizuje jego rodziców. Z pewnością nie ma ich w tej ruderze. Wyłączam zapłon, zerkam we wsteczne lusterko i zastygam z dłonią na klamce. Tobias płacze bezgłośnie, a wielkie łzy płyną mu z oczu i spadają na przemoczone już dżinsy.
– Hej – mówię. – Hej… chodźmy do środka. Zrobię ci gorącą czekoladę i obejrzysz z dziewczynami jakiś film, dopóki wszystko się nie wyjaśni, dobrze? – Wydaje mi się, że kręci głową, ale jego łkanie jest tak intensywne, że może być to po prostu drżenie jego ciała.
– Proszę – szepcze w końcu. – Czy mogę zostać dziś na noc? Tylko dzisiaj? Oni jutro wrócą. Obiecuję. Obiecuję! Tylko dziś! Proszę, niech pani nie dzwoni na policję!
– Ale powiedz mi, Tobias, gdzie oni są? Kim oni są? Twoimi rodzicami?
– Tak.
– Gdzie są?
– Jutro wrócą.
– Skąd wiesz?
– Tak powiedzieli. – Usłyszawszy to, wzdycham z irytacją. Zważywszy na stan, w jakim znajduje się dom, nie uwierzyłabym tym ludziom na słowo. – Proszę – powtarza. W jego oczach pojawia się coś, co sprawia, że milczę przez chwilę. Muszę odmówić. To dziecko nie może tutaj zostać. Podejrzewam, że przyjęcie go na noc bez powiadomienia o tym fakcie przynajmniej władz, byłoby nielegalne. Mogłabym teraz zadzwonić, a oni zaraz by przyjechali – poważnie wyglądający mężczyźni i kobiety z aktówkami, siedzący w moim salonie i zadający pytania temu milczącemu chłopcu. Wiadomo, byłoby sporo telefonowania, płaczu, próśb, a do tego pełne zdumienia spojrzenie Johana po powrocie z lotniska za niecałe dwie godziny. Chyba że… chyba że przenocuję go dziś w pokoju gościnnym, tylko tę jedną noc, a rano zawiozę do szkoły i będzie po problemie. Jeśli jego rodzice nie wrócą, sprawą zajmą się już dalej nauczyciele.
– Okej – mówię w końcu. – Oczywiście, że możesz dziś zostać. Ale tylko na jedną noc.
Kiwa głową i uśmiecha się lekko, kiedy pokonujemy ostatnie stopnie prowadzące do drzwi wejściowych. Obok nich wisi drewniane serce wykonane przez Nicoline z napisem „Witamy w rodzinie Wilborgów!”. Tobias staje przed nim na kilka sekund, a na jego poważnej twarzy pojawia się coś dziwnie niepokojącego. Jest jeszcze coś w jego uśmiechu – wygląda znajomo, jakbym gdzieś go już widziała. To małe miasteczko. Mogłam minąć się z nim gdziekolwiek. To wcale nie jest takie dziwne. Ale ten uśmiech… tak dziwnie znajomy.
– Witaj – mówię, przytrzymując mu drzwi i uśmiechając się trochę sztywno.
Kiwa głową i wchodzi do środka.
***
Czasami gdy budzę się w środku nocy, kiedy w domu panuje cisza wynikająca z całej tej słodkiej normalności, idę korytarzem i staję na chwilę w drzwiach pokoju jednej z dziewcząt. Stoję bez ruchu, nasłuchując cichych, powolnych oddechów. Pomimo piekła, które mi czasami urządzają, i pomimo faktu, że tak naprawdę jestem kolejną pracującą matką, która usiłuje wszystko powiązać w całość, płacąc za to astronomiczną cenę, jestem wdzięczna za ich istnienie. To cudowne, że ktoś tak doskonały jak one wybrał nas z Johanem na swoich rodziców.
Hermine jest pyskata i nieziemsko piękna. Bystra i samodzielna, opanowała zdolność wyrażania sarkazmu już w maleńkości. Nicoline wdała się w Johana – jest staranna zarówno w czynach, jak i w myślach, i mówię to nie bez powodu, bo nikt w tej rodzinie nie jest tak niezwykle sympatyczny jak one dwie. Nicoline chce przez cały czas mieć nas wszystkich blisko siebie i z łatwością wyczuwa, kiedy coś jest nie tak. Pewnego dnia zostanie wspaniałą matką, która będzie żyła dla widoku radości na brudnych od cukru małych buźkach. Matką, jaką ja nie jestem.
Kocham moje dziewczyny, ale moje zamiary często przekraczają praktyczne możliwości. Chcę być rodzicem, który czyta im godzinami po zakończeniu popołudniowej misji polegającej na pieczeniu różowych, bezglutenowych ciastek w kształcie jednorożców. Chcę być matką, której wyraz twarzy pozostaje spokojny i opanowany, nawet kiedy wołają „mamo” po raz siódmy z rzędu w ciągu minuty. „Mamo, mamo, mamo!” „Tak?”, chciałabym odpowiedzieć. „Jestem tutaj”. Jednoosobowa stacja dozowania komfortu, jednoosobowy sklep z jedzeniem, zabawa i niekończące się poczucie bezpieczeństwa. Ale przez większość czasu nie jestem taką matką. Jestem matką, która fantazjuje na temat champagne piscine na Mala Beach, która ma ochotę coś rozbić, kiedy dziewczyny się kłócą, której zapasy matczynej cierpliwości są naprawdę skromne.
Ale uwielbiam moje córki. Szczególnie w tych godzinach ciszy i mroku, kiedy ich twarze są bezbronne w blasku księżyca, kiedy ich oddechy są kontrolowane i spokojne, a małe rączki przyciśnięte do podbródków, co powoli zbliża się do końca wraz z dzieciństwem.
Dziś wszystko jest inne. Przez kilka godzin leżę w łóżku, skupiając się wyłącznie na zsynchronizowaniu oddechów z łagodnym, regularnym ich rytmem u Johana. Jakaś część mnie chce pójść i stanąć w progu sypialni jednej z córek, żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku, tak jak powinno, ale tego nie robię, bo tej nocy jest dziwnie i inaczej i wiem, że kiedy przesunę się choćby o centymetr, wybuchnę płaczem.ROZDZIAŁ 2
W Sandefjord mamy wszystko. A raczej – nie mamy wszystkiego i o to właśnie mi chodzi. Brakuje nam niepożądanych składników, które sprawiają, że życie jest takie niemiłe w wielu innych miejscach: zanieczyszczeń powietrza, biedy, kryzysów w branży nieruchomości, nadmiernej przestępczości, problemów z imigrantami – mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. To nie jest miejsce, w którym mali chłopcy pojawiają się ot tak, znienacka, z pustym spojrzeniem, bez rodziców, z niczym poza foliową torbą zawierającą kąpielówki z Batmanem i postrzępiony dziecięcy ręcznik. Sandefjord nie jest tego typu miejscem. Nie był.
To ten rodzaj miasteczka, w którym wszyscy chcą żyć. Piękne jak z pocztówek, czyste i zabudowane po sam szczyt fiordu, często pada ofiarą kpin ze strony mieszkańców mniej atrakcyjnych miejscowości. Nie można ich oczywiście za to winić – nie każdy ma przecież przywilej mieszkania w takim miejscu. Tutaj wszyscy mają piękne domy kupione na własność, nowy samochód w garażu, dobrze płatną pracę, kilka wyjazdów zagranicznych w ciągu roku i domek letniskowy w górach. A przynajmniej wszyscy, których znam.
Telefon zadzwonił w porze lunchu. Dopiero zaczęłam się odprężać po wydarzeniach minionej doby i choć w biurze byłam zaledwie godzinę, postanowiłam zrobić sobie wczesną przerwę na posiłek, żeby móc przedłużyć rzęsy – Johan je uwielbia. Kiedy oddalałam się od swojego biura w Kilen, mijałam sklep rybny, łodzie ściągnięte na brzeg przed nastaniem zimy i stalowoszare wody wewnętrznej zatoki, uświadomiłam sobie, że całe miasteczko wygląda tak, jak ja się czuję – jest zimne i przemoczone deszczem. Po drodze kilkakrotnie zajrzałam do telefonu, choć nie jestem pewna dlaczego. Później, kiedy leżałam na stole, a młoda dziewczyna pracowała w pocie czoła nad moimi nowymi rzęsami, usłyszałam wibracje dobiegające z torebki. Raz za razem. To nie mógł być nikt z pracy – nic, co robię, nie jest aż tak ważne, żeby ktoś wielokrotnie próbował się do mnie dodzwonić. Dziewczyna przerwała na moment i zapytała, czy chcę odebrać.
– Nie – odparłam, próbując zwalczyć w sobie uczucie irytacji. Czy wtedy, na jakimkolwiek poziomie, wiedziałam to, co wiem teraz?
– Cecilia Wilborg? – usłyszałam łagodny, kobiecy głos, kiedy w końcu za szóstym razem odebrałam telefon, wychodząc z salonu na zewnątrz.
– Tak?
– Nazywam się Vera Jensrud i dzwonię ze szkoły Østerøyparken. Cieszę się, że udało mi się panią złapać. Znalezienie pani numeru nie było łatwym zadaniem. Zakładam, że zna pani powód, dla którego dzwonię?
– Obawiam się, że nie. Tak naprawdę jestem w tym momencie nieco zajęta – skłamałam, szczypiąc skórę dłoni. – W czym mogę pani pomóc?
– Czy to prawda, że dziś rano zostawiła pani w szkole małego chłopca?
– Tak, zgadza się.
– Czy mogę spytać, jakie relacje panią z nim łączą, pani Wilborg?
– Żadne. Absolutnie żadne. Obawiam się, że muszę już…
– Ale Tobias mieszka z panią i pani rodziną, prawda? – Przerwała mi Vera Jensrud.
Wybucham krótkim, nerwowym śmiechem.
– Słucham?
– Proszę posłuchać, ten chłopiec nie chodzi do naszej szkoły.
– To do której chodzi?
– Tego nie wiemy. Nie chce powiedzieć. Może sobie pani tylko wyobrazić, jakie to wszystko trudne dla wszystkich, włącznie z tym dzieckiem. Musimy bezzwłocznie ustalić, kim jest i pod czyją znajduje się opieką, a jak dotąd udało się nam tylko dowiedzieć, że mieszka z wami.
Zerkam przelotnie na mój biurowiec, starając się nie krzyknąć.
– Z całą pewnością z nami nie mieszka! Nie znam tego dziecka!
– Ale przywiozła go pani tutaj dziś rano?
– Owszem, ale poznałam go dopiero wczoraj.
– Rozumiem. – W głosie Very Jensrud dało się wyczuć niepewność, jakby nie potrafiła zdecydować, czy powinna uwierzyć niewiele mówiącemu ośmiolatkowi, czy mnie. – Chwileczkę. Twierdzi pani, że spotkała go wczoraj? Ale przenocował u was w domu?
Zawahałam się. Poczułam, jak wpełza we mnie paskudny i zimny strach, jak trucizna w pory skóry. Wiatr szarpał moją kurtką i przebiegłam krótki odcinek dzielący mnie od biura.
– Tak. To była bardzo dziwna sytuacja. Powiedział, że chodzi do waszej szkoły, więc uznałam, że najlepiej będzie go tam po prostu przywieźć.
– Zakładam, że rozmawiała pani z jego rodzicami, zanim zabrała go pani do siebie na noc? Z tego powodu właśnie dzwonię, bo chciałbym się dowiedzieć, czy w jakikolwiek sposób się z nimi pani skontaktowała.
– To nie tak… Kobieta na basenie kilkakrotnie próbowała do nich telefonować, ale nie odebrali telefonu.
– A później, kiedy próbowała pani dzwonić z domu?
– No cóż… nie próbowałam. Tobias poprosił wyraźnie, żebym tego nie robiła.
– Pani Wilborg, ten chłopiec ma nie więcej niż osiem lat. Czy nie przyszło pani do głowy, żeby spróbować zadzwonić do jego rodziców, zanim postanowiła go pani przenocować?
– Przykro mi, że nie potrafię wam pomóc. Obawiam się, że muszę już kończyć… – wymamrotałam i się rozłączyłam. Telefon zadzwonił ponownie, zanim jeszcze zdążył zgasnąć ekran, a kiedy się zorientowałam, że obserwują mnie faceci z biura po przeciwnej stronie, odebrałam połączenie. Wyprężyłam pierś, ale odwróciłam głowę, żeby nie zauważyli mojej irytacji. – Słucham? Przecież mówiłam, że nie mogę wam pomóc!
– Pani Wilborg, mówi inspektor policji Thor Ellefsen. Siedzę tutaj z panią Verą Jensrud, nauczycielką ze szkoły Østerøyparken, jak również pracownikiem opieki społecznej. Proszę bardzo, żeby jak najszybciej pani do nas dołączyła, żebyśmy mogli przedyskutować tę sytuację.
– Proszę posłuchać – powiedziałam tak spokojnie, jak tylko potrafiłam, choć zdążyła mnie już przepełnić panika i poczułam, że cała drętwieję. – Oczywiście, że chciałabym pomóc i jest mi bardzo przykro z powodu tego dziecka. Nie jestem po prostu przekonana, czy uda mi się cokolwiek dodać do waszego… śledztwa.
– Chłopiec twierdzi, że z panią mieszka.
– To nieprawda.
– To wyjątkowo dziwna sytuacja. Czy uda się pani tutaj przyjechać w ciągu kwadransa? Uważam, że powinien pani również towarzyszyć mąż.
– Johan? Och, nie, nie. To naprawdę nie jest konieczne.
– W tego typu przypadkach preferujemy obecność obojga partnerów. Naprawdę przydałaby się nam pomoc pani i męża. Jeśli pani woli, możemy sami do niego zadzwonić.
– Nie, ja się z nim skontaktuję. – Irytacja ustąpiła już miejsca wściekłości. Kiedy się rozłączyłam, popatrzyłam na lekko wzburzone morze, na rzędy małych domków przy brzegu, na biało-szare, nisko wiszące chmury, na połacie zadeptanych liści w kolorze ochry w parku po drugiej stronie ulicy.
Kochałam to miasteczko przez całe życie, ale w takich chwilach go nienawidziłam i miałam ochotę przebić się przez nie jak jakiś gigant, rozbijając i niszcząc wszystko po drodze, aż pozostaną jedynie zwęglone szczątki. A teraz, jadąc powoli i w zamyśleniu do szkoły, w której rano wysadziłam Tobiasa, czuję się niewiele lepiej. Widzę zaparkowany samochód Johana i wyobrażam sobie, jak siedzi poważny i zamyślony za kierownicą, wypatrując mnie i zastanawiając się, dlaczego został wezwany przez policję. Będzie się martwił o to dziecko, wyginał nadgarstki i stresował wpływem całej tej sytuacji na mnie. Zanim mnie zauważy, w ostatnich kilku minutach przed dotarciem na miejsce muszę przypomnieć sobie jeszcze raz wszystkie wydarzenia z wczorajszego wieczoru i dzisiejszego poranka, żeby we właściwy sposób dobierać słowa.
Zanim Johan wrócił do domu z lotniska, udało mi się przywrócić w domu pozory normalności. Dziewczęta niechętnie poszły do łóżek, podekscytowane obecnością chłopca. W całym domu panowała atmosfera niepewności. Umieściłam Tobiasa w pokoju należącym do Marialuz w piwnicy i natychmiast poczułam się źle, że zostawiłam go dwa piętra niżej, szczególnie w tak niespokojny wieczór. Ale musiałam przecież postąpić tak, żeby wyszło jak najlepiej dla mojej rodziny, prawda?
Usłyszałam ciche stuknięcie drzwi na parterze, a po nim znajomy odgłos kroków Johana. Kiedy wszedł na górę, odwróciłam się w jego stronę, siedząc na fotelu przy oknach na całą wysokość ściany, i uśmiechnęłam się do niego najładniej, jak tylko potrafiłam. Zapaliłam świeczki w niezliczonych metalowych słoiczkach, a w kominku trzaskał ogień. Na stole stała butelka ulubionego wina Johana, Côte de Beaune-Villages. Napełniłam mu kieliszek i patrzyłam, jak siada ciężko na sofie, pocierając oczy. Usiadłam przy nim i spojrzałam tak, jak powinna patrzeć kochająca żona.
Wiem już, że facetów należy traktować w sposób stanowiący połączenie zwykłej rezerwy, ostrej nagany i szczerej adoracji. To na nich działa, przywraca ich do pionu. Nie można być miłą przez cały czas. To poważny błąd.
– Skarbie – wyszeptałam – wyglądasz na wyczerpanego. Położymy cię za chwilę do łóżka… – Zmrużyłam lekko oczy i położyłam mu dłoń na udzie. – Tęskniłam za tobą…
Johan się uśmiechnął, a na jego twarzy zagościła wdzięczność za tak ciepłe powitanie w domu. Nie zawsze jestem taka miła, łagodnie mówiąc, kiedy zostawia mnie na cztery dni samą z dziećmi.
– Muszę ci o czymś powiedzieć – ciągnęłam. – Kolega Hermine z basenu zostaje dziś tutaj na noc, okej? Jest na dole, w pokoju Marialuz.
– W środku tygodnia?
– Tak… Chyba miał miejsce jakiś rodzinny problem i uznałam, że tak będzie najlepiej.
Johan pokiwał z zamyśleniem głową.
– Dlaczego nie dałaś mu jednego z pokoi gościnnych na naszym piętrze?
– Hermine i Nicoline fatalnie się dziś zachowywały, kłóciły się i krzyczały przez cały czas. Pomyślałam, że będzie najlepiej, jeśli damy mu odrobinę prywatności. – Roześmiałam się krótko. – Jest przecież i tak pod naszym dachem. Poza tym wyglądał na bardzo zmęczonego. To taki drobniutki chłopiec.
– Jaki rodzinny problem miałaś na myśli, kochanie? – Johan popatrzył na rubinowy osad w kieliszku z winem i zmarszczył czoło.
– Och, nie jestem pewna. Nie chciałam się w to mieszać, szczerze mówiąc. Daj. – Zabrałam mu kieliszek z dłoni i pociągnęłam za ręce, by wstał. Stanęłam na palcach i zadarłam głowę w oczekiwaniu na całusa. Johan był nieco zmieszany, ale pochylił się i pocałował mnie pospiesznie w usta. Przyciągnęłam go bliżej do siebie i wsunęłam mu język w usta, przywierając do niego całym ciałem. Odsunął się po chwili i popatrzył na mnie zaskoczony, ale zadowolony.
– Skarbie… – wyszeptał.
– Ciii – odparłam i razem wbiegliśmy po schodach w mrok. Kiedy szłam przed nim korytarzem w stronę sypialni, zerknęłam przelotnie w świetlik dachowy i zobaczyłam dziwny, niepokojący księżyc wyłaniający się zza gęstej chmury. Wciąż padał deszcz. Moje myśli pobiegły nagle w miejsce, w które nigdy nie pozwalam im biec – do innej zimnej, ciemnej nocy, najciemniejszej w moim życiu.
Słyszałam praktycznie trzask płomieni, zawodzący na zewnątrz wiatr, mój własny oddech przerywany od czasu do czasu wysokimi jękami, kiedy przeszywał mnie ból. Wciąż nie wierzę, że przeżyłam… Nie należę do osób, które łatwo wytrącić z równowagi, ale w tej chwili, starając się odwzajemnić pocałunki Johana, poczułam przypływ paniki i musiałam przełknąć łzy. Strach nie minął, a kiedy Johan się na mnie położył, musiałam sięgnąć do włącznika lampki przy łóżku, żeby się upewnić, że to naprawdę on.
Później, kiedy jego oddech zmienił się w powolne, spokojne pomruki, leżałam długo na wznak, walcząc ze spływającymi po policzkach łzami. Ich przyczyną nie były już złe wspomnienia ani ja sama, ale mały chłopiec.
***
Johan czeka na mnie na parkingu. Parkuję dość niezdarnie dwa miejsca za jego teslą. Uśmiecha się, ale ma poważne spojrzenie.
– Powiedzieli, że chodzi o tego chłopca.
– Tak, najwyraźniej – odpowiadam i ruszamy żwirową dróżką w stronę wesołego, żółtego budynku szkoły.
– Nie jestem pewien, czy wspomniałaś wczoraj wieczorem, o jakiego rodzaju problemy rodzinne chodziło.
– Daj spokój, Johan, czekają na nas. Już ci mówiłam, że nie wiem. Chciałam mu po prostu pomóc i założyłam, że szkoła najlepiej sobie poradzi w tej sytuacji.
– To… co my tutaj w ogóle robimy?
– Wygląda na to, że on w ogóle nie chodzi do tej szkoły.
– Ale… powiedział przecież, że chodzi. Do której jest w takim razie zapisany?
– Wygląda na to, że wszyscy szukają odpowiedzi na to pytanie.
W tej samej chwili w drzwiach mniejszego budynku przylegającego do gmachu szkolnego pojawiają się mężczyzna i kobieta, którzy wskazują nam gestami drogę.
– Ja będę mówiła, dobrze, skarbie? – mówię cicho i uśmiecham się uspokajająco do męża.
Wewnątrz zostajemy przedstawieni inspektorowi policji Thorowi Ellefsenowi, nauczycielce Verze Jensrud i pracownicy opieki społecznej, Laili Engebretsen. Ta ostatnia wygląda znajomo i dopiero po chwili uświadamiam sobie, dlaczego – kiedyś nazywała się Laila Hansen i razem chodziłyśmy do podstawówki. W tamtych czasach była zahukaną, pulchną dziewczynką z kucykami i ciuchami po kimś z rodziny. Niewiele się zmieniła. „Niechlujna” to słowo, które natychmiast przychodzi mi do głowy. Muszę przyznać, że przeobraziła się z dziwnie wysokiej i grubokościstej w coś, co ludzie określiliby mianem „postawnej”, ale z całą pewnością zachowała tę charakterystyczną, klaunowatą sylwetkę, którą zapamiętałam z dzieciństwa. Jestem zaskoczona, że wyszła za mąż i zmieniła nazwisko. Ciekawe, jaki facet dał się porwać jej wątpliwemu seksapilowi.
Uśmiecha się do nas przelotnie, ale dość szybko na jej twarzy pojawia się wyraz powagi i smutku. Kiwa głową w stronę okienka z widokiem na inne pomieszczenie, w którym Tobias siedzi na podłodze otoczony wesołymi poduszkami z Ikei w kształcie zwierzęcych głów. Patrzy na ekran telewizora, choć musi być świadom okienka i ludzi, którzy z troską go obserwują. Czuję ucisk w żołądku, jakby czyjaś dłoń wykręcała mi wnętrzności. Odwracam się do Very, Laili i Thora, próbując przywdziać podobny wyraz troski i empatii.
– Cecilio, Johanie – mówi Laila – dziękuję za przybycie, szczególnie w tak krótkim czasie. – Unoszę brew i wydymam usta w wyrazie zgody. Zgadza się, to był krótki czas, ale zaraz sobie przypominam, że jesteśmy tu po to, by okazać chęć pomocy i troskę.
– Ależ oczywiście – odpowiadam. – Bardzo się martwimy o Tobiasa.
– Tak – przyznaje Vera Jensrud.
– To naprawdę bardzo nietypowa sytuacja – dodaje Thor Ellefsen. – Jestem policjantem w Sandefjord od trzydziestu dwóch lat i powiem szczerze, że z czymś takim się jeszcze nie spotkałem. Jesteśmy trochę zagubieni i mamy nadzieję, że przekażecie nam jakieś cenne informacje. – Kiwamy z Johanem głowami. Siadam na niskiej zielonej sofie i tracę Tobiasa z pola widzenia, ale chłopiec pozostaje w mojej głowie, jakby mój mózg zapamiętał wszystkie cechy tego małego przybysza znikąd: gładką oliwkową skórę; miękkie czarne włosy; poważne, choć pozbawione wyrazu oczy; ostre, zbyt duże zęby, które wydają się nowym nabytkiem w jego rozwoju; drobne małe dłonie, które zaciska w piąstki. – Czy może nam pani zrelacjonować wydarzenia z poprzedniego wieczoru, które doprowadziły do tego, że Tobias znalazł się na noc w państwa domu? – pyta Ellefsen.
Kiwam głową, odchrząkuję i zaczynam mówić. Opowiadam o tym, jak zobaczyłam Tobiasa na basenie, na jak wystraszonego wyglądał. Wspominam o recepcjonistce i o tym, że nikt po niego nie przyjechał, oraz o numerze telefonu rodziców, który prowadził od razu do poczty głosowej. Mówię o tym, jak zawiozłam chłopca pod adres w Østerøya. Przerywam, zdenerwowana, zauważywszy, jak na mnie patrzą.
– Jaki to był adres?
– Østerøysvingen 8.
Laila Engebretsen kiwa głową.
– Podał nam dokładnie taki sam adres – przyznaje cicho. – Biedny chłopiec. To dla niego taka trauma. Nie ufa dorosłym. Dopiero po dwóch godzinach udało mi się wycisnąć z niego kilka słów.
– Problem w tym – wtrąca inspektor Ellefsen – że dom przy Østerøysvingen 8 został opuszczony w dwa tysiące dziesiątym, kiedy zmarła właścicielka, starsza kobieta. Jej syn, który odziedziczył budynek, mieszka w Kristiansund i nigdy tu nie przyjeżdża.
– Ale… weszłam do środka. Z chłopcem. I wyglądało na to, że ktoś niedawno tam przebywał. Znalazłam na piętrze materace i lampę…
– Zorientowaliśmy się, że dom mógł kilkakrotnie pełnić rolę squatu. Byliśmy tam dwa czy trzy razy, ale w środku nie było nikogo. Minionej zimy nocowało tam kilkoro Łotyszów imających się różnych prac, nigdzie niezarejestrowanych. Jak pewnie pani pamięta, przez kilka ostatnich lat mieliśmy tutaj w Sandefjord żebraków z Europy Wschodniej. Rumunów. Zastanawialiśmy się, czy również nie korzystali okazjonalnie z tego domu.
– Ale co z Tobiasem? – pyta Johan z czerwonymi plamami na twarzy. Robi mu się tak, kiedy jest wzburzony, i mogę sobie jedynie wyobrazić, jakie myśli krążą mu teraz po głowie. Johan jest niezwykle wrażliwym człowiekiem. – Kto się nim zajmie?
Przyciskam dyskretnie, ale mocno, kolano do jego uda. Musi zrozumieć, że to ja prowadzę tutaj rozmowę.
– Wygląda na to, że jest synem tych bezdomnych? – dodaję.
– Sprawdzamy to, ale od kilku lat nie mamy żadnych zgłoszeń mówiących o grupach osób z Europy Wschodniej z dziećmi. Poza tym mówi płynnie po norwesku.
– Wygląda na dziecko romskiego pochodzenia – zauważam.
– Rom? – pyta Laila, a w jej łagodnych oczach pojawia się nagle jakiś chłód.
– Tak myślę. Wspomnieliście, że były tutaj problemy z żebrzącymi Rumunami. Jest całkiem prawdopodobne, że to jeden z nich. – Laila zapisuje coś w notatniku. Widzę to wyraźnie z miejsca, w którym siedzę. „Rumun?”
– Okej, wróćmy do wczorajszego wieczoru. Co pani zrobiła, kiedy się okazało, że w domu przy Østerøysvingen 8 nikogo nie ma? – Inspektor Ellefsen patrzy mi intensywnie w oczy i natychmiast czuję się irracjonalnie zestresowana. Nie zrobiłam przecież nic złego.
– Zamierzałam do kogoś zadzwonić.
– Do kogo?
– Chyba do recepcjonistki z basenu. Gdyby mi się to nie udało, myślałam o policji lub opiece społecznej.
– Ale nie zadzwoniła pani?
– Zrobiłabym to, ale telefon był w domu, zabrała go moja starsza córka. Grała na nim w samochodzie w Minecrafta.
– Rozumiem. Co zatem pani zrobiła?
– Szczerze mówiąc, trochę mnie to przeraziło. Ten dom… był taki pusty i zimny. Na zewnątrz lał deszcz, a ja byłam wyczerpana po całym dniu. Wtorki są dla mnie bardzo trudne. A ten chłopiec, Tobias… zrobiło mi się go bardzo żal. Wcale nie wyglądał na zaskoczonego widokiem opuszczonego budynku. Sprawiał wrażenie odrzuconego przez los. Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do mnie do domu. Pomyślałam, że zrobię mu kubek gorącej czekolady i jakąś przekąskę. Planowałam zadzwonić w kilka miejsc…
– Ale tego pani nie zrobiła.
Przełykam głośno ślinę, pamiętając o zatroskanej minie, ale wracam myślami do tej irracjonalnej paniki. Mam ochotę wstać, wyjść, pobiec do samochodu i oddalić się od tych grzecznych twarzy, uważnych spojrzeń i wnikliwych pytań.
– Nie, nie zrobiłam.
– Dlaczego, Cecilio? – pyta łagodnym głosem Laila.
– Jak już powiedziałam, byłam zmęczona. Rozbita. Kiedy wróciliśmy do domu, Tobias zapytał, czy mogę go przenocować. Błagał, dokładniej rzecz biorąc. Powiedziałam, że muszę zatelefonować w kilka miejsc, ale tak się zdenerwował i wystraszył, że po prostu nie wiedziałam już, co mam robić. Chyba po prostu nie widziałam niczego złego w tym, żeby został na jedną noc. Powiedział mi, że chodzi do tej szkoły, byłam więc spokojna, że będziecie w stanie mu pomóc, jeśli faktycznie ma jakieś rodzinne problemy.
– Wydaje mi się, że powinna pani była przynajmniej wejść z Tobiasem do szkoły dziś rano, żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku – powiedziała powoli Vera Jensrud, patrząc na mnie jak na kryminalistkę, a nie zatroskaną matkę. Suka.
– No cóż, powinnam była, ale zasugerował mi, żebym tego nie robiła – przyznaję. – Powiedział: „Dziękuję, dalej pójdę już sam”. Dokładnie tak. – Tak naprawdę poprosił mnie, żebym go odprowadziła, ale odpowiedziałam, że się spieszę, i tylko się pochyliłam, żeby otworzyć mu tylne drzwi, wypełniając samochód rześkim powietrzem. Potem gapiłam się przez okno, aż w końcu wysiadł i zatrzasnął delikatnie drzwi. Czuję gorąco na twarzy. Swędzą mnie stopy. Zerkam przelotnie na Johana, który patrzy na mnie z wyrazem współczucia na twarzy, wymieszanym jednak z czymś jeszcze – z szokiem.
– Ale on ma tylko siedem lat – mówi Vera Jensrud, zapisując coś w notatniku. Mam ochotę zdzielić ją dłonią w tę pomarszczoną gębę.
– Osiem – poprawiam ją.
Zapada długa cisza. Czuję, że Johan nie spuszcza ze mnie wzroku. Laila Engebretsen szeleści kartkami, pewnie po to, by złagodzić napięcie.
– Tak czy inaczej, cieszymy się, że jesteś tu z nami.
– To co teraz będzie z tym biednym dzieckiem? – pytam.
Laila wymienia zdawkowe spojrzenia z inspektorem Ellefsenem.
– Cóż, robimy wszystko co w naszej mocy, żeby określić pochodzenie tego dziecka i zlokalizować jego rodzinę. Na razie zostanie w bezpiecznym, rodzinnym otoczeniu tutaj w Sandefjord.
Kiwam głową.
– A w dłuższej perspektywie?
– Mamy nadzieję szybko rozwiązać ten problem i zapewnić Tobiasowi możliwość stabilnego rodzinnego życia.
– Czyli udało się wam znaleźć dla niego jakieś tymczasowe miejsce? – upewnia się szczerze zatroskany Johan.
– W związku z międzynarodową sytuacją z migrantami, których setki, jeśli nie tysiące trafiły również do Norwegii, nasze tymczasowe rodziny zastępcze są niestety całkowicie niedostępne w tym regionie. W tej fazie traumatycznej sytuacji najważniejsze jest ograniczenie liczby zmian, na które narażone jest dziecko. Chcielibyśmy zapytać, czy byliby państwo gotowi rozważyć przyjęcie Tobiasa na jakiś czas, może na kilka tygodni. Chyba zdążył się do was przekonać. Wiemy również oczywiście, że moglibyście zapewnić mu bezpieczne rodzinne środowisko w czasie, który jest nam potrzebny do rozwiązania problemu.
Laila Engebretsen patrzy na mnie z oczekiwaniem, jakby prosiła mnie o zwyczajną przysługę, na przykład o podlewanie jej roślin czy odbieranie poczty w trakcie jej wyjazdu na Teneryfę. Rzadko mi się to zdarza, ale odbiera mi mowę. Kręcę mocno głową, ale zauważam jednocześnie, że Johan kiwa swoją. Kiedy widzę, jak jego podbródek unosi się i opada, mam ochotę go w niego walnąć. Widzę, jak jego warga drży, a w oczach pojawiają się łzy.
– Oczywiście, że się nim zaopiekujemy – mówi i zaraz dodaje: – Dziękuję. Dziękuję.
Ciąg dalszy w wersji pełnej