Obcy - ebook
Obcy - ebook
Są ludzie którzy twierdzą, że zło to brak dobra. A ja jestem pewny, że zło to tylko i wyłącznie człowiek.
Retlowowie przyjeżdżają do Polski jako repatrianci. Osiadają w spokojnej wiosce, a ich największym marzeniem jest stać się „swoimi”.
Co muszą zrobić, żeby zostali zaakceptowani? Czy to w ogóle możliwe?
Szybko okazuje się, że nic nie jest takie, jak wydawało się na początku.
Wszędzie może zagościć zło.
Czy przyjezdni nie mają czegoś na sumieniu?
Zachowują się, jakby mieli coś do ukrycia.
Chcesz poznać ich głęboko skrywaną tajemnicę?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-921-6 |
Rozmiar pliku: | 708 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku był raj.
Lecz raj był tylko przedsionkiem piekła. A piekło przepełniało zło.
Podobno wszystko jest jedynie kwestią perspektywy, ale w tym przypadku zaręczam wam, że nie było żadnych perspektyw. Od samego początku wiodła nas jasno wytyczona droga. Kręta i wyboista. Wąska. Z jasno określonym końcem.
Nie sądzę, żebyśmy mieli możliwość uciec. Każdemu pisany jest jakiś los, a naszym losem było trafić właśnie tam. Do piekła.
Ach, tak. Nie wierzycie w piekło.
Ja też w nie nie wierzyłem. Zdaje się, że nie wierzyła w nie również Mała Maria. Ani żadne z moich rodziców. Gdy każdego poranka znów wstaje słońce, trudno jest myśleć o ciemności, która kryje się tuż obok, w sercu innego człowieka. Łatwiej wierzy się w Bezgraniczne Wspaniałe Dobro niż w Dające w Kość Zło. Zresztą po co wierzyć w zło? To wygodne tylko dla paranoików.
Czy w ogóle macie pojęcie, czym jest zło? Czy kiedykolwiek staraliście się je zdefiniować? Zastanawialiście się nad nim?
Jasne, są filozofowie, którzy twierdzą, że zło to brak dobra. Po prostu. A ja jestem pewny, że zło to wyłącznie człowiek.
Człowiek przykładający pochodnię do chrustu, nad którego wiązką uwięziona jest kobieta.
Człowiek wpatrujący się w oczy tej kobiety, gdy języki ognia smagają jej nogi i gdy wytapiający się z nich tłuszcz zaczyna cuchnąć i skwierczeć.
Człowiek wbijający drugiemu palec w oko i sprawdzający, czy da się je wyłupić ot tak. Bez pomocy żadnych narzędzi.
Człowiek gwałcący ośmioletniego chłopca z policzkami mokrymi od łez.
Człowiek bijący psa, który przed chwilą merdał do niego ogonem i wlepiał w niego ufne spojrzenie.
Człowiek z premedytacją odbierający nadzieję.
Człowiek.
Mówię wam.
Jedynym złem jest człowiek.
Gdybyście wiedzieli to, co ja wiem, również nie mielibyście żadnych wątpliwości. Pozwólcie mi się przekonać, że piekło istnieje. I jest tu, obok was. Tuż za rogiem.
Rozlewa się szybciej niż dżuma, cholera lub tyfus…
Zło.
Człowiek.
Piekło.1.
Kabatamarat pamiętam jak przez mgłę. Kilkanaście niepokaźnych domów rozciągniętych po obu stronach dziurawej drogi. Leżące na poboczu śmieci. Żółte i zielone fasady chałup. Gładka równina, zakończona masywem górskim wyłaniającym się na horyzoncie zza wiecznie rozedrganej mgły. Bezchmurne niebo. Wszechobecny kurz.
Pamiętam letnie upały, kiedy przenosiliśmy się do niewielkiej chaty nad lazurową rzeką. Potem z dnia na dzień rzeka zamieniała się w strumień, następnie w strugę, a ostatecznie całkowicie odsłaniała kamieniste, muliste dno, na którym ostatnie ryby z godną podziwu desperacją walczyły o przetrwanie. Uwięzione na płyciznach rozpaczliwie tłukły łbami i ogonami. Niektórym z nich pomagaliśmy i wrzucaliśmy do marnej pozostałości dawnego nurtu. Płynęły kilka metrów, by znów rozbić się niczym okręt na mieliźnie.
Inne miały jeszcze więcej pecha. Stawały się naszymi tarczami. Ciskaliśmy w nie kamieniami lub strzelaliśmy do nich z wykonanych z czwórczaków łuków. Swoją drogą, od wielu lat nie widziałem czwórczaka… Choć to nikogo nie zainteresuje. Pewnie nie widziała go większość z was.
Tak więc byliśmy niczym bogowie, którzy decydowali o życiu i śmierci. Jeżeli mieliśmy taki kaprys, deptaliśmy łby ryb butami. Wydłubywaliśmy im oczy. Chodziły słuchy, że Kanat, popisując się przed dziewczynami, zjadł kiedyś jedną żywcem. Jej ogon tłukł go po wargach, kiedy już przełykał głowę. Podobno nawet nie mrugnął. Podobno otarł usta i powiedział, że bardzo mu smakowała.
Jednak gdy Jurcio podsunął mu kolejną rybę, stanowczo odmówił. Na jednej musiał być koniec. Jedna całkowicie go nasyciła. Chciało mu się pić i tym się tłumacząc, szybko pobiegł do domu. Albo w kierunku domów.
Chodziły słuchy, że Jurcio był rozczarowany tym, że widowisko nie będzie kontynuowane. Liczył na to, że Kanat zje tyle ryb, aż pęknie jak łakomczuch w którejś z bajek. Miał wtedy sześć albo siedem lat i naprawdę wierzył w te sprawy.
Gdy Kanat pobiegł do domu, Jurcio wyładował swoją frustrację na rybie, którą mu chwilę wcześniej podsuwał. Tłukł nią o kamień tak długo, aż w dłoni została mu tylko skóra. Głowa odpadła, a wnętrzności wylały się na wysuszone w piekielnym upale kamienie.
Chodziły słuchy, że matka wściekła się na Jurcia, że poplamił czarną krwią nową bluzkę. To był naprawdę ciężki grzech.
Nie wiem, jaka była prawda. Jednak z całą pewnością, jak co roku, upały zakończyła gwałtowna ulewa. W kilka chwil ledwie dostrzegalna strużyna zamieniała się w rwący potok. Rwący potok w ciągu nocy stawał się szeroką i niebezpieczną, błotnistą rzeką.
Wtedy przychodził czas powrotu do Kabatamarat. Tam nie groziły nam ani powódź, ani pogrzebanie żywcem w zwalisku drewnianej chaty. Ojciec zawsze używał tego zwrotu – pogrzebanie żywcem.
Nie było chyba nic bardziej plastycznego i bardziej tajemniczego niż te słowa. Rozważałem je na milion sposobów. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak można zostać pogrzebanym żywcem. Aż któregoś razu zrozumiałem, że ryby, które wyrzucaliśmy na brzeg, grzebaliśmy żywcem.
Tylko na swój sposób.
Na odwrót.
W każdym razie Kabatamarat jest miłym wspomnieniem. Nawet te lodowate zimy, gdy w rurach zamarzała woda i przed domem trzeba było palić ogniska. Z miasta przyjeżdżały do nas wielkie pojazdy straży pożarnej, a beczkowozy blokowały całą drogę. Żaden kierowca nie odważył się choćby jednym kołem zjechać na pobocze. Zupełnie, jakby pod śniegiem kryła się piekielna otchłań.
A właśnie!
Kiedyś rodzice zabrali mnie i Małą Marię do Szonży. Teraz wiem, że gorące źródła to nic wielkiego. Wtedy ojciec naopowiadał mi, że to kominy piekieł, które wypuszczają gorące powietrze i roztapiają śnieg. Mogłem zapytać: a skąd w takim razie ta woda?
Przecież w piekle wszyscy cierpią niewyobrażalne katusze bez wody, piwa i mleka. Tak mi mówiłeś, tato. A ja nie wierzyłem, że gdzieś może nie być mleka. Właśnie dlatego te piekielne kominy wydawały mi się tak bardzo nierealne. Byłem dziecinnie naiwny, myśląc, że piekło to brak wody i mleka. Ale to też nieważne.
Może Kabatamarat pamiętam jak przez mgłę, jednak nigdy nie zapomniałem wnętrza naszego domu. Pamiętam pachnącą drewnem sień i dwie omszałe kolumny przed wejściem. Pamiętam wielki pokój z drewnianym parkietem i piec, w którym nigdy nikt nie zapalił. Ale przede wszystkim pamiętam bibliotekę wypełnioną książkami od podłóg aż po sufit. Ojciec powtarzał, że nie ma pojęcia, jakim cudem ten zbiór przebył cholerne kilka tysięcy kilometrów (zawsze akcent kładł na cholerne). Ja też nie mam pojęcia.
Pamiętam nasz pokój. Miał szmaragdowe ściany, na których wisiało mnóstwo maleńkich ilustracji. Moje łóżko stało przy wejściu, bo przecież zadaniem chłopca było bronienie siostry przed ewentualnym intruzem. Nie wiedziałem tylko, przed kim miałbym bronić Małą Marię, więc co noc wymyślałem nowe potwory.
Z perspektywy lat wiem, że właśnie przez to śniły mi się te wszystkie koszmary. Przed nimi nikt mnie nie mógł obronić. Nawet odważny sierżant Waligóra.
Nawet ty, tato.
Pamiętam ten dzień, gdy wróciliśmy znad potoku, który zbyt szybko stawał się błotnistą rzeką, i matka wyciągnęła z żółtej skrzynki na listy cały plik papierów. Nie wiem, dlaczego rodzice na letnie miesiące nie zmieniali adresu doręczeń, ale co roku ten plik był coraz większy. Jakbyśmy coraz bardziej wrastali w Kabatamarat i odrywali się od reszty świata. Lecz to było jedynie wrażenie.
Tamtego dnia matka wygrzebała list w śnieżnobiałej kopercie. Wszystkie inne rzuciła na ziemię i ze łzami w oczach wpatrywała się w ten jeden jedyny. Ojciec podszedł do niej bez słowa. Odstawił walizkę, po czym delikatnie sięgnął po kopertę. Wspólnie, jakby dzieląc się sekretem, zaczęli ją otwierać.
Mała Maria płakała, że chce już do domu. Że chce, aby wreszcie otworzyli jej drzwi. Po podróży była głodna.
Zamiast drzwi ojciec definitywnie otworzył list i uroczyście przegładził go dłonią. Przez chwilę czytał ze zmrużonymi oczami. Swoim zwyczajem mruczał cicho pod nosem. Nagle jego twarz rozpogodziła się i wtedy spojrzał na mamę.
– Więc? – zapytała z zaczerwienionymi policzkami. – No, mów!
Ojciec tylko skinął głową, a potem wpadli sobie w ramiona. Nic z tego nie rozumiałem i też chciałem w końcu wejść do domu. Byłem zły na rodziców.
A jeszcze bardziej rozgniewałem się, gdy obwieścili mi, że niedługo wyjedziemy z Kabatamarat. Na zawsze.
Musimy skończyć z tym piekłem – jakoś tak powiedziałeś, tato. Choć może wcale nie użyłeś słowa „piekło”, bo przecież już napisałem, że na początku był raj. A ja bardzo nie lubię kłamać. Uwierzcie mi. Na początku był raj, w którym zginęło zbyt wiele ryb.2.
Mój ojciec, Norbert, był jednym z najmłodszych profesorów historii sztuki w dziejach Kazachstanu. Przynajmniej tak napisano o nim w pewnej gazecie, którą pamiętam jak przez mgłę. Wycięta z niej strona przez wiele lat leżała na ebonizowanej etażerce ustawionej w kącie sieni. Jakby miał się z nią zapoznać każdy gość.
Ale nie. Nie myślcie sobie, że ojciec był tak próżny. Mogę się założyć, że kompletnie zapomniał o tamtym świstku papieru. Właściwie poza gabinetem i biblioteką nie zwracał na dom żadnej uwagi. Interesowała go tylko kolekcja kilkudziesięciu grafik oraz kilku tysięcy inkunabułów. No i jeszcze parę porcelanowych figurek i srebrny ryngraf. Szesnaście zegarów, z których najstarsze odmierzały czas dwudziestu pokoleniom (biorąc pod uwagę, że cztery wieki temu pokolenie to mniej niż dwadzieścia lat). Zbiór dagerotypów wyblakłych jak oczy starca. Nieliczne srebra oraz szachownica wraz z figurami, którymi ponoć grywał sam arcyksiążę Karol Ludwik Habsburg.
No i dwa rewolwery Beaumont-Adams, które należały do dziadka jego dziadka. Rewolwery, z którymi został pochwycony i wywieziony W rozklekotanej kibitce czy tam szarabanie.
Relikwie, których nikt nie mógł dotykać.
Muszę coś wyjaśnić. Mój ojciec, Norbert, był jednym z najmłodszych profesorów historii sztuki w dziejach Kazachstanu. Skoro tak napisano w gazecie, nigdy tego nie kwestionowałem. Nigdy nie kwestionowałem, że oprócz tego był szlachetnym i dobrym człowiekiem. Takim, jakim był jego ojciec, ojciec jego ojca i tak dalej. Przynajmniej tyle mówiła oficjalna historia. Mówiąc o przodkach, wybielamy ich grzechy tak, jak czas wybiela dagerotypy. Amen.
O matce, Ałtynaj, mógłbym powiedzieć, że przede wszystkim była animistką. Ponoć zgodziła się zamieszkać razem z ojcem dopiero, gdy wyrzucił z domu wszystkie trofea myśliwskie przodków. Ojciec pewnie szczególnie nie protestował, bo na ich miejscu natychmiast znalazły się szesnastowieczne litografie oraz parę oprawionych w sosnowe ramy starszych od nich kolofonów.
Jednak wracając do matki… Jej włosy miały kolor hebanu. Porcelanowe policzki pokrywał markietaż piegów, a usta układały się w dobrotliwym wyrazie Matki Boskiej z Sheshan. O tak. Bliżej jej było do Sheshan niż do Jasnej Góry. I samo to stanowiło zły omen.
Matka była drobna, dumna i skora do żartów. To ona namówiła ojca, by swoje spostrzeżenia zaczął publikować w internecie. Był to chyba jego jedyny kontakt z nowoczesnością, lecz to dzięki niemu zostaliśmy dostrzeżeni. Piszę „my”, bo stypendium, które przyznano ojcu, rzutowało na losy nas wszystkich. Jego, matki, Małej Marii i moim. To stypendium okazało się pierwszym krokiem ku repatriacji.
W tamtej śnieżnobiałej kopercie, która dwa miesiące przeleżała w skrzynce na listy, tkwiła nasza przyszłość. Jednak małe dzieci są skupione na teraźniejszości, a przyszłość niewiele je interesuje. Chyba że wiążą się z nią prezenty, a rodzice przeprowadzkę traktowali właśnie niczym prezent od losu.
Mała Maria leżała na swoim łóżku, do którego strzegłem dostępu, bawiąc się w progu pokoju. Dzielny sierżant Waligóra powstrzymywał atak całej kompanii czołgów. Odkąd nadszedł tamten list, minęło wiele miesięcy. Rodzice uporządkowali swoje sprawy, przeszła lodowata zima i sucha, mroźna wiosna.
Usłyszałem kroki na schodach.
Szur-szur.
Tup-szur-up.
Tak chodził ojciec. Ciężko, jakby każdym krokiem sprawdzał, czy ziemia przed nim aby na pewno jest wystarczająco ubita. Jakby mogła nie utrzymać ciężaru jego smukłego, giętkiego ciała.
Kompania czołgów została definitywnie rozbita. Sierżant Waligóra odwrócił się w stronę schodów, a Mała Maria odłożyła kolorowankę. Słońce zaszło za chmurę i w pokoju zapanował półmrok. Ze swojej pozycji zobaczyłem czubek głowy ojca.
Chwilę później jego oczy wbiły we mnie pełne miłości spojrzenie. Usta rozchyliły się w uśmiechu skierowanym do Małej Marii.
Ojciec stanął na piętrze i w zadumie skinął głową. Nim się odezwał, poprawił ilustrację Heinricha Leflera do Świniopasa Andersena (była to odbitka numer siedem). Przekrzywił głowę i jeszcze kilkukrotnie delikatnie stuknął w ramę palcem.
– Czas się pakować – powiedział do Świniopasa. – Za dwie godziny do łóżek, a jutro wstajemy skoro świt. Czeka nas długa droga.
– Ale ja nie chcę nigdzie jechać – poskarżyłem się sierżantowi Waligórze.
– Ja też. – Poparła mnie Mała Maria.
Ojciec dobrotliwie pokręcił głową. Założył dłonie za plecy i ciężko westchnął. Na jego czerwonym swetrze widziałem drobne plamy atramentu.
– Na szczęście nie mamy tu demokracji. Ruchy, raz, dwa!
Ojciec energicznie klasnął, a my popatrzyliśmy po sobie. Już parę dni wcześniej dostaliśmy odpowiedzialne zadanie spakowania swoich biurek. W przeciwnym razie ich zawartość miała trafić do kosza.
Na śmietnik historii.
– Nie możemy spędzić tu jeszcze wakacji? – Nieśmiało zapytała Mała Maria. Odsunęła na bok kolorowankę i ścisnęła łapkę Wielkiej Bercie – swojej podziurawionej, pluszowej śwince. Wielka Berta patrzyła na wszystko wielkimi, płaskimi oczami. Oczami całkowicie bez wyrazu.
Ojciec przeszedł koło mnie, smagnął mnie dłonią po głowie i usiadł przy Małej Marii. Objął ją ramieniem.
– Co tam malujesz? – Zerknął na kolorowankę. – Pałace księżniczki? Ten nieco przypomina pałac w Mianocicach. A ten Pałac Sobańskich w Guzowie. Będziemy mogli je zobaczyć na własne oczy. Te ryzality muszą robić wrażenie, poza tym…
– Tato…
– Kiedyś chciałaś mieć w pokoju okna porte-fenêtre. Pamiętasz, jak opowiadałem ci, co to jest?
– Tato…
– Wokół domu moglibyśmy urządzić cour d’honneur…
– Tato! – krzyknąłem, ściskając w dłoni sierżanta Waligórę. Musiałem go trzymać, bo jawnie namawiał mnie do ostentacyjnego buntu. Albo do dezercji.
Wprost w step.
Ojciec nabrał powietrza i spojrzał na mnie zamglonym wzrokiem. Nie silił się na uśmiech. Pamiętam, że był blady i zmęczony. Wieczorne słońce, które zaczęło z powrotem wychodzić zza chmur, pogłębiło bruzdy jego zmarszczek. Nie sądzę, by miał wtedy jeszcze jakiekolwiek wątpliwości. Ale na pewno trapiły go wizje tego, co czeka nas kilka tysięcy kilometrów dalej.
Dla historii sztuki kilka tysięcy kilometrów to większa rewolucja niż kilka tysięcy lat.
Jednak ojciec martwił się, czy inkunabuły, grafiki oraz wszystkie szesnaście zegarów przetrwają tę morderczą podróż. Miały czuwać nad nimi aż dwie Matki Boskie. Jedna ze srebrnego szkaplerza i druga wprost z Sheshan. Jedna mistyczna, a druga całkiem realna.
Tylko która była która?
– Co jeszcze będziemy tam robić? – zapytałem.
Ojciec zabawnie wydął wargi.
– Izokefalizm, en trois quarts, bodegon…
Jego stały numer. Uniósł brwi i czekał na sakramentalne pytanie. Wstrzymałem oddech, spojrzałem na Małą Marię, która bez zainteresowania wzruszyła ramionami i…
Raz.
Dwa.
Trzy.
– Czyli co? – dopytałem, gdy ojciec ponownie zaczął markotnieć.
– Doczytajcie – odparł zadowolony. – A zajmiemy się tym wszystkim.
– To jakieś zabawy?
– Wszystko można zamienić w zabawę.
– Wszystko? – dopytała Mała Maria chrumkającym głosem Wielkiej Berty. – Nawet jak się choruje? Chorobę też można zamienić w zabawę?
Nie wiem, skąd to pytanie przyszło do głowy mojej siostrze. Pamiętam zadziwione spojrzenie ojca, to, jak przez moment pogłębiły się zmarszczki na jego czole i jak jego twarz nabrała niezwykle ostrych rysów. Delikatnie odsunął się od Małej Marii. Wziął w swoją dłoń jej malutką rączkę, po czym ją pogładził.
– Na pewno czeka nas wiele dobrego – powiedział, wstając. – Myślcie pozytywnie!
Jestem pewny, że właśnie tak powiedział. O tym, że czeka nas wiele dobrego. Bo choć był jednym z najmłodszych profesorów historii sztuki, popełniał błąd, uznając, że zło to brak dobra.
A nam w Kabatamarat naprawdę nie było źle.
Mieliśmy upaść jak Adam i Ewa.
3.
Nie wiem, dlaczego ojciec wybrał właśnie tamto miejsce. Albo inaczej.
Dlaczego, do cholery, nie wybrał jakiegokolwiek innego? Co go skusiło? Co było zatrutym jabłkiem podsuniętym przez szatana przywdziewającego szaty nostalgii?
Matka?
Kiedy dziś o tym myślę, jestem niemal przekonany, że to właśnie matka podjęła decyzję. Mam przed oczami scenę, gdy mówi:
– Ober… – Nigdy nie miałem pojęcia i nawet teraz się nie domyślam, dlaczego Norberta skróciła zaledwie do Obera. – Potrzebujesz ciszy i spokoju. Twoje felietony czytają tysiące osób. Twoja strona internetowa notuje prawie milion odsłon miesięcznie. Studenci zżynają twoje artykuły do prac magisterskich, ale dzięki temu jesteś wolny. Mamy stały zastrzyk gotówki. Ja również przerzucę się na zdalną działalność i możemy się zaszyć w idylli. Nie chcę przeprowadzać się do polskiego miasta, do smogu, do hałasu, do…
– Città ideale, ścianka Larsena, Triple Glazed Unit…
(Widzę, jak ojciec spuszcza głowę między ramiona i nieśmiało się uśmiecha – nie liczy, że mama dopyta, co to – bo definicje architektoniczne znała lepiej od niego).
– Skoro zmienia się wszystko, chcę, żeby zmieniło się jak najmniej.
– Witruwiusz mówił, że…
– Nie obchodzi mnie Witruwiusz! Choć na moment odnajdź się w rzeczywistości! Znajdę nam dom.
– Clerestorium. Marysi tak bardzo podobały się fotografie katedry w Amiens.
I wtedy mama zapewne wyszła i zajęła się naszą przyszłością.
Teraz wprowadzaliśmy się do domu bez clerestorium, ścianek Larsena i Triple Glazed Units. Mimo to ojciec był szczęśliwy. Cieszył się, że zbudowano go ponad sto lat temu, że ma przytulne wykusze i trzeszczące podłogi. Cieszył się, wdychając kurz, na który składały się mikrofragmenty skóry kilku pokoleń poprzednich właścicieli.
– Czujecie ten zapach? – zagadywał nas, sprężystym krokiem przemierzając korytarze. Roznosił pudła i upajał się chwilą. – Nic nie pachnie piękniej niż stare, wysuszone drewno. Tu wszystko już jest na swoim miejscu.
Wtedy ja miałem ochotę odpowiedzieć mu, wymieniając skomplikowane pojęcia, tyle że żadne nie przychodziło mi do głowy. Zastanawiałem się jedynie, czy na miejscu jest to, że wszyscy mieszkający tu przed nami ludzie już umarli. Mali chłopcy mają naprawdę dziwne myśli. Szczególnie jeśli ojciec wychował ich wśród książek i pamiątek przeszłości, minionych pokoleń, po których dawno nie było już najdrobniejszego śladu. No, poza kurzem.
Tymczasem Mała Maria prowadziła ożywiony dialog ze świnką Bertą. Zdaje się, że rozmawiały po kazachsku. Mimo że moja siostra była młodsza, znała ten język znacznie lepiej ode mnie. Do tego często sama automatycznie się na niego przełączała.
Cyk.
Дәрігер шақырыңыз!
Wszyscy mamy inne predyspozycje.
Większość rzeczy przybyła do Polski jeszcze przed nami, więc gdy zjawiliśmy się na miejscu, pod domem czekały zaplombowane przesyłki. Ostatni transport dotarł dzień po naszym przyjeździe. Znajdowały się w nim najcenniejsze rzeczy.
Przyznam, że dom, który wybrała matka, był bardzo przytulny. Miał mansardowy dach i każde z nas dostało swój pokój. Znajdował się na niewielkiej, nieogrodzonej działce. Kilkadziesiąt lat wcześniej posesja, pardon – cour d’honneur, musiał być znacznie większy, lecz teraz jakieś dziesięć metrów od okien znajdowała się wąska, asfaltowa droga. Po jej drugiej stronie ciągnął się szereg paskudnych domów przypominających klocki. W oddali był las. Na końcu wsi swe chwile chwały wspominał murowany, maleńki kościółek, który zapewne niegdyś był jedynie kaplicą – ale za to niepopękaną i schludną.
Majestatyczne Sainte-Chapelle wypełniła mąka.
– Nie podoba mi się tu – powiedziała mi na ucho Mała Maria.
– Przyzwyczaimy się – odparłem, ściskając w dłoni Dzielnego Sierżanta Waligórę. – Zobaczysz.
– Nikogo tu nie lubię.
– Bo nikogo tu nie znamy.
Przez pierwsze dni byliśmy tak zapracowani, że rzeczywiście nie dostrzegliśmy żadnego z sąsiadów. Nasza rola polegała na nieprzeszkadzaniu, jednak i tak nie wyściubiliśmy nosów z domu. Baliśmy się albo wstydziliśmy. Żadne z nas nigdy by się do tego nie przyznało.
A może po prostu mieliśmy złe przeczucie.
4.
Pamiętam, że Mała Maria pomagała mamie rozkładać ubrania. Słyszałem ich radosne przekomarzania na górze. Do rozmowy czasem włączała się Wielka Berta z płaskimi oczami. Ona chyba też nie była szczęśliwa z powodu przeprowadzki. Miała ton pełen wyrzutu. Chrumkała i kręciła różowym łbem.
Mimo że mieliśmy swoje własne pokoje, pierwsze noce przespaliśmy z Małą Marią na jednym łóżku. Moja siostra zasypiała wtulona we mnie, a ja oddawałem się pod opiekę sierżanta Waligóry. Nad nim nikt nie musiał czuwać. Przynajmniej tak mi się zdawało.
Tamtego ranka ojciec rozpoczął wypakowywanie ostatnich przedmiotów. Większość trafiła już na swoje miejsce. Wszystkie szesnaście zegarów przetrwało podróż, cykało i biło. Zbiór dagerotypów wyblakłych jak oczy starca trafił do schowka w gabinecie taty. Tak samo nieliczne srebra oraz szachownica wraz z figurami, która ponoć należała do samego arcyksięcia Karola Ludwika Habsburga. Porcelanę porozstawiano w pokoju jadalnym. Szkaplerz zawisł nad orientalnym kobiercem.
Wszędzie znajdowały się jednak kartony pełne mniej wartościowych książek. Kilkanaście z nich upchnięto obok schodów, kolejne znalazły się pod stołem w kuchni. Parę pudeł trafiło do piwnicy.
„Tylko na kilka dni, aż obmyślę, co z nimi zrobić”.
Nic dziwnego, że w bibliotece taty przegrały starcie z inkunabułami, filozofią oraz literaturą osiemnastego, rzadziej dziewiętnastego stulecia. Rzadko który historyk sztuki jest w stanie dobrnąć do secesji. Literatura współczesna dla nich nie istnieje.
Teraz wiem to z własnego doświadczenia.
Tymczasem ojciec z namaszczeniem wyciągnął ze wzmacnianego, dyktowego pudła niewielkie zawiniątko. Rozwinął kilka szmat i chwycił długi, szpiczasty sztylet w osłonięte jedwabnymi rękawiczkami dłonie. Wydaje mi się, że wcześniej widziałem go w mahoniowej, wyściełanej zielonym atłasem szkatule.
Ale dotąd nie zwracałem na niego uwagi.
W trakcie przeprowadzek mali chłopcy szybko dorastają. I zaczynają zadawać pytania.
– Co to?
– Misericordia.
– Miłosierdzie? – zająknąłem się niepewnie.
To niepewne zająknięcie wyraźnie ucieszyło ojca. Zdjął z lewej dłoni rękawiczkę i skinął, bym ją założył.
– Miłosierdzie – powtórzył poważnym tonem. – Pochodzi z piętnastego wieku. Wykonywało się nim coup de grâce.
– Coup de grâce?
– Cios łaski.
Kiedy założyłem rękawiczkę, ojciec podał mi sztylet. Przez chwilę wahałem się, nie wiedząc, czy na pewno mogę go wziąć.
– No, dalej – zachęcił mnie. – Trzymaj. Tylko, broń Boże, nie dotykaj drugą dłonią.
Wziąłem sztylet i obróciłem go w drżącej ręce. Był cięższy, niż myślałem, ale wyjątkowo poręczny. Jelec tworzył kąt prosty z rękojeścią i głownią, więc wyraźnie zarysowywał się krzyż.
– Myślisz, że ktoś nim kogoś…
Zawiesiłem głos, a ojciec dopytał:
– Zabił?
– Tak, zabił.
Tata wzruszył ramionami.
– Też się nad tym wielokrotnie zastanawiałem. Choć widzisz? – Nie dotykając sztyletu, wskazał na wyszczerbienia ostrza. – To mogą być ślady po tym, jak mizerykordia uderzyła w krawędź zbroi płytowej. Właśnie dlatego jest tak szpiczasta. Żeby trafić pomiędzy łączenia.
– Dobijało się nią rannych, prawda?
– Do tego miała służyć.
Ojciec powiedział to tak, jakby pomiędzy tym, do czego sztylet miał służyć, a do czego służył, była wielka różnica.
– Ostra.
– Zgadza się. Czasem musiała przebić grube rzemienie. Tak jak dłuto, którym kiedyś wypalaliśmy dziurkę w moim pasku. Pamiętasz?
Pamiętałem. Ale zamiast przyjemnego wspomnienia wspólnie spędzonych chwil mój umysł zaprzątnęło wyobrażenie rycerza wbijającego mizerykordię w pierś jego rannego towarzysza.
A może wroga?
Ostrze unurzało się we wnętrznościach. Gdy zostało wyciągnięte, spływało krwią i oklejały je fragmenty trzewi dobitego.
Właśnie taka musiała być historia tego sztyletu. Roland Biały z Astuany wymierzał co… cap… (cholera, jak to leciało?), cios łaski swemu przyjacielowi Manfredowi Czarnemu. Manfred Czarny miał już nigdy nie zobaczyć swojego syna, który właśnie żarliwie modlił się w intencji szczęśliwego powrotu ojca do domu. Jego praprapraprawnuk Dzielny Sierżant Waligóra na własne oczy podziwiał sztylet, którym zamordowano antenata.
– No, już.
– Słucham?
– Już, koniec oglądania. – Ojciec uśmiechnął się i położył przede mną inne zawiniątko. Wyciągnął dłoń, bym oddał mu mizerykordię. – Rękawiczkę też ściągaj.
Posłusznie oddałem ojcu sztylet i rękawiczkę, po czym zerknąłem na zawiniątko. Ojciec, mrucząc coś do siebie, uniósł mizerykordię w stronę światła. Był całkowicie pochłonięty jej oglądaniem.
– A to? – zapytałem.
– Hm?
– Co jest w tym opakowaniu?
– Pomyślny duch tego domu – odparł ojciec. – Naszego domu – poprawił się po chwili. – Wyjmij go ostrożnie i ustaw gdzieś w sieni. Tak, żeby nie spadł. Kiedyś go ode mnie dostaniesz.
Tak, wiem. Tak jak on dostał go od swojego ojca, a jego ojciec od…
– Już jest umyty. Przenieś go w chusteczce, żeby nie wypalcować.
– Dobrze, tato. I naprawdę mogę go postawić, gdzie tylko zechcę?
Słysząc głośny chichot Małej Marii, ojciec wzniósł ku niebiosom błagalne spojrzenie. Potem zerknął na mnie i porozumiewawczo puścił mi oko. My mieliśmy swoje męskie sprawy, a mama i moja siostra swoje zabawy.
– W sieni. Gdzie tylko zechcesz. Byle stał stabilnie.
– Jasne.
– I niech ci się nie wywinie przez tę chusteczkę.
– Mhm.
Z namaszczeniem wyciągnąłem rokokową kopię starożytnej Lar familiaris odnalezionej podczas prac archeologiczno-grabieżczych prowadzonych gdzieś w Bitynii. Ojciec zaufał mi jak prawdziwemu mężczyźnie. To znaczyło więcej niż pasowanie na rycerza. To znaczyło tyle, co…
Ach, pal diabli szczegóły. Byłem dumny, że mogę ustawić figurkę tam, gdzie zechcę. I tylko ode mnie miało zależeć szczęście naszego domu.
Nie po raz ostatni kierowaliśmy prośby o opiekę do niewłaściwego bóstwa.
5.
Trzy czy cztery dni po tym, jak się wstępnie urządziliśmy, rodzice popełnili pierwszy błąd. Postanowili zorganizować przyjęcie powitalne dla wszystkich sąsiadów. Biorąc pod uwagę, że w całej wsi było osiem domów, w tym jeden opuszczony i jeden letniskowy, nie należało spodziewać się tłumów.
Matka naoglądała się amerykańskich filmów.
Tymi słowami ojciec podsumował całe zamieszanie, gdy szukał rozpałki do grilla. Wyszedł z niewielkiej szopy i poklepał mnie po ramieniu. Stałem na czatach, wyglądając, czy nikomu nie przyjdzie do głowy zjawić się zbyt wcześnie. Robiłem to od pół godziny, a do wyznaczonej pory pozostało jeszcze prawie półtorej.
Zresztą nie miałem pojęcia, co miałbym robić, gdyby jakiś sąsiad wparował na nasze nieogrodzone podwórko. Sierżant Waligóra podpowiadał, że powinniśmy z ojcem ustalić jakiś sygnał. Kilka gwizdnięć lub naśladowanie pohukiwania sowy.
Brakowało mi mosiężnej trąbki sygnałowego kawalerii. To bez znaczenia, że najchętniej odtrąbiłbym nakaz odwrotu. Wycofania się na z góry upatrzone pozycje we własnym pokoju. Do katalogu monet podsuniętego mi przed paroma dniami przez ojca. Byłem wtedy nieśmiały, wstydliwy, a przede wszystkim umiałem doskonale spędzać czas sam ze sobą.
Ojciec musiał mnie świetnie rozumieć. Poza tym spodziewałem się, że pomysł zorganizowania przyjęcia wyszedł od matki. To ona była duszą towarzystwa i ona chciała poznać nowych sąsiadów. Ojciec najchętniej wróciłby do pisania kolejnego artykułu, rozprawki lub zarysu wykładu.
Angielski przekład jego książki o wpływie sztuki na moralność ponoć rozchodził się jak ciepłe bułeczki.
Baguette.
Crux gemmata, horror vacui, rocaille.
Matkę z pewnością dręczył lęk przed pustką. Choć chciała mieszkać na wsi, a raczej na zapyziałej wioseczce, potrzebowała ludzi. I wierzyła, że na tym zadupiu pozna ich bliżej niż w mieście.
– Naoglądała się amerykańskich filmów i liczy nie wiadomo na co… – powtórzył ojciec.
Chwilę później zerknął w niebo, jakby szukał ratunku w nadchodzącej ulewie. Jednak niebo było niemal całkowicie bezchmurne.
– Myślisz, że są tu jakieś dzieci? – zapytałem.
Może potrafiłem zająć się sam sobą, ale brakowało mi zabawy z Kanatem, Jurciem i całą resztą. Przyjemnie było spędzać czas z Małą Marią, lecz to nie było to samo… Do tego miałem dość Wielkiej Berty i jej chrumkania.
– Są. Na pewno są – zapewnił ojciec. – Gdy zapraszałem gości, widziałem dwóch chłopców mniej więcej w twoim wieku. Mieszkają o tam... – Wychylił się, jakby chciał zajrzeć za wielką wierzbę. – W tamtym domu z fasadą w kolorze zieleni Veronesego.
– Aha. – Moja odpowiedź może nie zdradzała entuzjazmu, ale byłem naprawdę zaciekawiony.
– No, dobrze. Czas rozpalić grill.
– Dalej mam tu stać?
Ojciec uniósł do góry butelkę rozpałki i tryumfalnie nią pomachał.
– Zwalniam cię z posterunku – powiedział, maszerując do rusztu. – Zapytaj, czy w niczym nie pomóc mamie.
– Pomaga jej Mała Maria.
– Może potrzebuje pomocy kogoś silniejszego.
– A nie mogę zostać z tobą przy grillu?
– Déesse du foyer domestique…
– Słucham?
Ojciec nie odpowiedział. Bez słowa powlókł się w stronę nowiuteńkiego grilla, kupionego właśnie na tę okazję. Ja podążyłem tuż za nim. Obserwowałem, jak małym, zakrzywionym kozikiem rozcina opakowanie brykietu, który po chwili wsypał do metalowego kubka. Zaciągnąłem się zapachem rozpałki. W Kabatamarat identyczny zapach miał warsztat wuja Lefara, a razem ze wspomnieniem tamtego miejsca, myszkowania w nim i zabaw z Kanatem oraz Jurciem napłynęły mi do oczu łzy. Szybko osuszył je powiew ciepłego wiatru niosącego nieznaną mi wcześniej woń lasu. Uspokoił mnie szum kasztanów rosnących za szopą.
Zerknąłem w stronę domu i zobaczyłem, że w naszą stronę zmierza Mała Maria. Wiatr rozwiewał jej złote loki i unosił spódniczkę z kwiaciastym haftem. Moja siostra trzymała na rękach Bertę, do ramiączka miała przypiętą białą kokardę, a zaróżowione policzki świadczyły, że razem z mamą dobrze się bawiły. Przynajmniej ona.
– Al! Alfred!
Powoli się odwróciłem i udałem, że dopiero teraz ją zauważam. Pomachałem do niej. Byłem pewny, że zaraz będzie chciała się bawić lub wciągnie mnie w dyskusję z pluszową świnką.
Zbliżyłem się do ojca, który właśnie odpalił zapałkę. Po chwili huknął płomień.
– Jak myślisz, te dzieci tu przyjdą? – zapytałem. – Te, które widziałeś…
– Nie wiem. Zaprosiłem wszystkich. Ale równie dobrze możemy zostać z toną jedzenia całkiem sami.
Wyobraziłem sobie mamę donoszącą kolejne dania do stołu, przy którym będziemy siedzieć tylko we czwórkę. Ta wizja bardzo mnie zmartwiła. Wiedziałem, jak bardzo jej zależało na poznaniu sąsiadów. I jak bardzo się starała.
– Co wtedy? Czy to by znaczyło, że nas nie lubią?
Ojciec wzruszył ramionami.
– Oni nas nie znają – powiedział, potrząsając metalowym kubkiem. W powietrzu uniosły się pomarańczowe iskierki. – Mene, mene, tekel, upharsin…
– Co takiego?
– Jesteś zważony na wadze i znaleziony lekkim. Podczas uczty Baltazara…
Ojciec nie dokończył. Mała Maria doskoczyła do niego, rzuciła na trawę Bertę i obiema rączkami objęła jego nogę. Gdy ojciec pogłaskał ją po złotych lokach, zaśmiała się tak szczerze, jak potrafią się śmiać tylko dziewczynki w jej wieku. Po chwili puściła go i podskoczyła.
– Mene, mene, teke… – zaszczebiotała, podłapując wyliczankę. – Mene, mene, teke…
Ojciec otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nagle uznał to za nieważne. Uśmiechnął się do Małej Marii.
Jego uśmiech był pełen troski.
6.
Manfred Czarny spiął rumaka i pogalopował naprzeciw ustawionym w szeregu wojskom. Pokrzepieni wódką wojownicy ściskali w dłoniach nieznane mu wcześniej proporce. Chorągwie ziem, o których nigdy nie słyszał.
Potężny tarant nerwowo zarżał i rozszerzył chrapy. Być może zlekceważyłby nawet wbijające się w jego boki ostrogi, lecz sto innych gnających obok niego rumaków dodawało mu odwagi. Kule arkebuzów musiały trafić w inne szerokie piersi.
On przetrwa tę szarżę.
Gniewosz.
Śmierć nie była mu dziś pisana, pomyślał Barabasz.
Manfred wciąż miał serce przepełnione radością, że on, który jeszcze niedawno służył pod dwugłowym czarnym orłem, na tej ziemi odnalazł swoje przeznaczenie.
Wśród tych wąsatych, jowialnych szaleńców, którzy jak nic w świecie kochali wolność.
Spojrzenie Manfreda Czarnego spotkało się ze spojrzeniem Rolanda Białego z Astuany. Rycerze uśmiechnęli się do siebie i jednocześnie sięgnęli ku przyłbicom. Ziemia drżała pod kopytami setki koni. Niebo miało barwę skóry Chrystusa na krzyżu pędzla El Greca – tego Chrystusa, przed którym ojciec kiedyś zasłonił mi oczy.
Właśnie tak wygląda ciało wywleczone z grobu.
Roland Biały naprężył łydki i uniósł się w strzemionach. Doskonale spasował się z Błyskawicą. W tej chwili rumak i on stanowili jedność. Ich ruchy przypominały taniec z własnym odbiciem.
Kiedyś, jeśli będziesz chciał, zapiszemy cię na zajęcia z estampidy. Nie wiem, czy gdziekolwiek uczą estampidy. Ale na pewno uczą ronda. A Johannes de Grocheo w swoim fenomenalnym traktacie De arte musicae…
Nigdy nie nauczyłem się tańczyć. Lecz w tamtej chwili miałem niesamowite wyczucie rytmu. Roland Biały podskakiwał w siodle niczym wirtuoz kontredansa. Upewnił się, że przy jego boku dopięta jest mizerykordia. Nie zważał na dymek, który uniósł się nad pozycjami wroga, ani na świst kul przelatujących wokół.
Jeździec po lewej, który dotąd nieco go wyprzedzał, nagle zniknął. Jego kary koń niemal zderzył się z Błyskawicą. Zatoczył się, oczy wyszły mu z orbit, a z chrap trysnęła krew.
Wtedy Roland stracił go z oczu.
Nerwowe rżenie zostało całkowicie zagłuszone przez szczęk wyciąganej broni, huk wystrzałów i łoskot kopyt bijących o suchą ziemię.
Kula ze zgrzytem otarła się o naramiennik Rolanda. Szarża wkraczała w finalny etap. Moment, w którym zło dobrem należało zwyciężać i…
– Patrz!
Intensywnie zamrugałem. Nagle znikły chorągwie ziem, których nigdy nie dane mi było zobaczyć, a pokrzepieni wódką wojownicy zamienili się w linię drzew na horyzoncie. Siedziałem na łóżku w swoim pokoju i wyglądałem przez okno. Na podwórzu ojciec pełnił wartę przy dymiącym grillu. Mama krzątała się w kuchni, z której dolatywał przyjemny zapach wypiekanych serowych czaczapuri.
Mała Maria chwyciła mnie za rękaw koszuli i dopiero zobaczyłem, że poplamiłem go sosem barbecue. W oczach ojca brązowe plamy były mniej szlachetne od granatowych plam atramentu. Nie musiałem go o to pytać.
Mała Maria jednak nie wskazywała na plamy. Mierzwiła mój rękaw, lecz jej wielkie oczy lustrowały podwórze. Przedpole wielkiej bitwy. Ziemię, którą spulchniały wilcze doły pełne drewnianych pik gotowych rozorać brzuchy Gniewosza i Błyskawicy.
– Co takiego? – zapytałem nieprzytomnym tonem.
– Oni mają prezenty!
– Hę?
Zamrugałem raz jeszcze i powiodłem za spojrzeniem siostry. Dopiero po chwili zrozumiałem, co ma na myśli.
Na podwórze weszło małżeństwo w wieku naszych rodziców. Tęga, niska kobieta z prostymi włosami trzymała wielkie opakowanie prezentowe. Miała na sobie granatową sukienkę odsłaniającą przy każdym kroku jej okrągłe, tłuste kolana. Jej mąż był wysoki, postawny i miał piwny brzuszek, na którym opinała się koszula z krótkim rękawem. Gdybyśmy występowali w amerykańskim filmie, musiałby być byłym graczem w rugby.
Albo przynajmniej miotaczem w baseballa.
– Prezenty – wycedziłem…
Schowałem do kieszeni sierżanta Waligórę i ruszyłem do wyjścia. Już wtedy wiedziałem, że nasz ojciec potrzebuje pomocy w sytuacji, gdy musi sam spędzać czas z obcymi ludźmi.
Kompletnie nie potrafił podtrzymywać rozmowy. Wychodził przy tym na gbura lub niesympatycznego pyszałka. Dlatego matka, jeżeli tylko nie mogła mu towarzyszyć osobiście, wysyłała mu wsparcie w postaci mnie i Małej Marii.
Jako dzieci byliśmy nieco bardziej wygadani.
– Może nie będzie tak źle? – Marysia spojrzała na mnie z nadzieją.
– Zobaczymy…
Zeskoczyłem z ostatnich stopni i niemal zderzyłem się z matką niosącą tacę pełną wypieków. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że na podwórzu pojawili się już piersi goście, bo wciąż coś nuciła pod nosem. Gdy otworzyła drzwi, gwałtownie ucichła.
Zatrzymała się, po czym zastygła w bezruchu. Miała obie ręce zajęte i nie mogła, jak to miała w zwyczaju, przygładzić sukienki. Zamiast tego wyprężyła się, odgięła do tyłu ramiona i po ułamku sekundy wahania z uśmiechem godnym sheshańskich wiernych wyszła z domu.
– Dzień doblly! Myło was widzjeć!
Ten jeden jedyny raz zwróciłem uwagę, że mama nie mówi po polsku tak, jak tata, Mała Maria lub ja.
Wtedy przeszył mnie głęboki, niezrozumiały niepokój. Stanąłem w progu i wyjrzałem zza framugi. Moja siostra chwyciła mnie za rękę. Pokrzepiony dotykiem jej małej, cieplutkiej dłoni również ruszyłem na podwórze.
Jednak mój krok nie przypominał marszowego.
– Mama naoglądała się amerykańskich filmów – stwierdziłem, starając się naśladować zamyślony ton ojca.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dzwoń po doktora!