- W empik go
Obcy. Nieznane stany świadomości - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Obcy. Nieznane stany świadomości - ebook
Wybuch bomby atomowej na Manhattanie dodatkowo pogłębia kryzys, wywołując globalną wojnę z terroryzmem. Tymczasem przebywającego w Afryce Południowej Chrisa Wiltona zaczynają dręczyć wizje senne, których nie jest w stanie sobie przypomnieć. Rozgrywają się również wokół niego dziwne wydarzenia, nasuwające niepokojące pytania.
Czy ingerencja obcej cywilizacji w historię świata i ludzkości naprawdę jest możliwa? Czy Ziemię da się uratować? A może to właśnie ludzie są największymi szkodnikami, których trzeba się pozbyć? By znaleźć na to odpowiedź, młody naukowiec będzie musiał zapomnieć o świecie, który do tej pory uważano za jedyny i najważniejszy.
Kosmos jest jak nieskończony ocean wszechmożliwości. Wszystko, co jest nawet w najmniejszym stopniu prawdopodobne, jest w nim możliwe, a nawet całkiem pewne, pod warunkiem, że mamy wystarczająco dużo czasu, żeby na to poczekać…
Niestety nie wszyscy to rozumieją i pewnie dlatego historia opisana w tej książce może wydać się mało prawdopodobna i od początku do końca zmyślona. Co wcale nie znaczy, że nigdy się nie wydarzyła…
Ci, którzy sądzą inaczej, dają tylko dowód swojej ubogiej wyobraźni, wynikającej z nawyku niedoceniania bezmiaru możliwości oferowanych przez otaczającą ich i niemożliwą do ogarnięcia rzeczywistość. Są przekonani, że to, czego nie mogą sobie wyobrazić, nie może się wydarzyć.
Paradoksalnie jest wprost przeciwnie.
Krzysztof Więckiewicz – ukończył studia na Politechnice Warszawskiej, od wielu lat interesuje się astrofizyką i kosmologią oraz ich wpływem na współczesną filozofię, zrozumienie wszechświata i miejsca człowieka w kosmicznym porządku. Echa tych pasji są wyraźnie widoczne w jego powieściach. Przez wiele lat przebywał w RPA, gdzie był pracownikiem naukowym Diamond Research Laboratory, należącego do koncernu De Beers. Do ojczyzny wrócił na początku 2000 roku i obecnie dzieli swój czas pomiędzy Polskę a Afrykę, która jest jego inspiracją do pisania. Zadebiutował w 2012 roku jako współautor książki „Harley mój kumpel 2”. Później wydał powieść „Szpital nad Pisą” oraz jej kontynuację „Krypta w Monachium”.
„Obcy. Nieznane stany świadomości” jest jego debiutancką powieścią w ulubionym gatunku literackim, jakim jest science fiction.
Czy ingerencja obcej cywilizacji w historię świata i ludzkości naprawdę jest możliwa? Czy Ziemię da się uratować? A może to właśnie ludzie są największymi szkodnikami, których trzeba się pozbyć? By znaleźć na to odpowiedź, młody naukowiec będzie musiał zapomnieć o świecie, który do tej pory uważano za jedyny i najważniejszy.
Kosmos jest jak nieskończony ocean wszechmożliwości. Wszystko, co jest nawet w najmniejszym stopniu prawdopodobne, jest w nim możliwe, a nawet całkiem pewne, pod warunkiem, że mamy wystarczająco dużo czasu, żeby na to poczekać…
Niestety nie wszyscy to rozumieją i pewnie dlatego historia opisana w tej książce może wydać się mało prawdopodobna i od początku do końca zmyślona. Co wcale nie znaczy, że nigdy się nie wydarzyła…
Ci, którzy sądzą inaczej, dają tylko dowód swojej ubogiej wyobraźni, wynikającej z nawyku niedoceniania bezmiaru możliwości oferowanych przez otaczającą ich i niemożliwą do ogarnięcia rzeczywistość. Są przekonani, że to, czego nie mogą sobie wyobrazić, nie może się wydarzyć.
Paradoksalnie jest wprost przeciwnie.
Krzysztof Więckiewicz – ukończył studia na Politechnice Warszawskiej, od wielu lat interesuje się astrofizyką i kosmologią oraz ich wpływem na współczesną filozofię, zrozumienie wszechświata i miejsca człowieka w kosmicznym porządku. Echa tych pasji są wyraźnie widoczne w jego powieściach. Przez wiele lat przebywał w RPA, gdzie był pracownikiem naukowym Diamond Research Laboratory, należącego do koncernu De Beers. Do ojczyzny wrócił na początku 2000 roku i obecnie dzieli swój czas pomiędzy Polskę a Afrykę, która jest jego inspiracją do pisania. Zadebiutował w 2012 roku jako współautor książki „Harley mój kumpel 2”. Później wydał powieść „Szpital nad Pisą” oraz jej kontynuację „Krypta w Monachium”.
„Obcy. Nieznane stany świadomości” jest jego debiutancką powieścią w ulubionym gatunku literackim, jakim jest science fiction.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-167-7 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedmowa
Kosmos jest jak nieskończony ocean wszechmożliwości. Wszystko, co jest nawet w najmniejszym stopniu prawdopodobne, jest w nim możliwe, a nawet całkiem pewne, pod warunkiem, że mamy wystarczająco dużo czasu, żeby na to poczekać…
Niestety nie wszyscy to rozumieją i pewnie dlatego historia opisana w tej książce może wydać się mało prawdopodobna i od początku do końca zmyślona. Co wcale nie znaczy, że nigdy się nie wydarzyła…
Ci, którzy sądzą inaczej, dają tylko dowód swojej ubogiej wyobraźni, wynikającej z nawyku niedoceniania bezmiaru opcji oferowanych przez otaczającą ich i niemożliwą do ogarnięcia rzeczywistość. Są przekonani, że to, czego nie mogą sobie wyobrazić, nie może się wydarzyć.
Paradoksalnie jest wprost przeciwnie.
Wydarzenia wyglądające na tak mało prawdopodobne, że, jak wielu mogłoby sądzić, zupełnie niemożliwe, zaskakują nas niekiedy, zdarzając się tak, jak te uchodzące za normalne, a nawet wręcz powszechne.
I dlatego z dużą pewnością można stwierdzić, że komuś zagubionemu w niezmierzonym oceanie nieskończonego Kosmosu udało się już przeżyć nie tylko to, co zostało tu opisane, ale również to, czego jeszcze nikt nigdy nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Bo wszystko to, co nie jest absolutnie i do końca nieprawdopodobne, jest możliwe.
A jeśli jeszcze się nie wydarzyło, to gdybyśmy tylko mieli tyle czasu, żeby czekać wystarczająco długo – być może nawet przez całą wieczność – i gdybyśmy w tym jednym, jedynym momencie dali się ponieść fali oceanu wszechmożliwości, to nie tylko udałoby się nam zobaczyć pod jego powierzchnią to, co zostało tu opisane, ale jest też całkiem prawdopodobne, że sami wzięlibyśmy w tym udział, tak jak bohaterowie tej dziwnej opowieści…
▬
Jak powiedział kiedyś pewien ekspert fizyki kwantowej, „wszystko, co nam się przyśni, jest możliwe, nawet jeśli wygląda na mało prawdopodobne…”.
Ale to wcale nie znaczy, że to wszystko, co wyśnimy i co w oczywisty sposób wydaje nam się możliwe, uda nam się przeżyć, nawet jeśli wygląda na bardzo prawdopodobne. Chociaż może się i tak zdarzyć…
▬
I właśnie mi się to przytrafiło.
Nie wiem dlaczego, dlaczego akurat mnie i dlaczego w takich okolicznościach, ale chyba nigdy się tego nie dowiem, więc staram się do tego przywyknąć, bo tylko to mogę w tej sytuacji zrobić.
Wszystko zaczęło się, gdy siedząc w hali odlotów frankfurckiego lotniska, próbowałem zabić jakoś czas oczekiwania na samolot do Johannesburga. Ludzi było jeszcze niewiele, lot był nocny, jak większość lotów z Europy do RPA, a ja rozpaczliwie starałem się nie zdechnąć z nudów.
Nagle w szeroko otwartych drzwiach pojawił się dziwny osobnik.
Dosyć wysoki, szczupły, ale silnie zbudowany, na oko czterdziestoletni mężczyzna o długich, spadających na ramiona włosach, ubrany w wytarte na kolanach dżinsy, ciężkie buty i czarną, motocyklowa kurtkę. Trzymał pod pachą grubą, szarą kopertę do przechowywania dokumentów, a w ręce mały, znoszony plecak. Wyglądał jak podstarzały hippis, żywcem przeniesiony z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Stanął pod betonowym filarem podpierającym strop i rozglądał się dookoła, jakby kogoś szukał.
Nagle mnie zobaczył. Nasze spojrzenia się skrzyżowały, a on uśmiechnął się lekko, jakby mnie poznał, kiwnął głową i ruszył szybko w moim kierunku.
Podszedł, usiadł na wolnym miejscu obok mnie, rzucił plecak na podłogę, położył kopertę na kolanach, a potem spojrzał mi prosto w oczy i powiedział:
– Jak widzisz, jestem. O mało się nie spóźniłem, niełatwo było ich zgubić, ale udało mi się… Przy okazji: jestem Chris Wilton. – Podał mi rękę.
Odwzajemniłem jego wyjątkowo silny uścisk dłoni, przedstawiłem się i patrzyłem na niego spokojnie, starając się nie okazać zdziwienia.
Nie znałem człowieka, widziałem go po raz pierwszy w życiu i byłem ciekawy, co z tego wyniknie. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem.
– Widzę, że jesteś, tylko nie bardzo rozumiem, o co chodzi – powiedziałem, starając się ukryć wyraz zaskoczenia na twarzy.
– Dowiesz się w swoim czasie, nawet gdybyś tego nie chciał – odpowiedział zagadkowo i wręczył mi kopertę. – To rękopis, o którym rozmawialiśmy.
Moje zdziwienie wyczuwalnie wzrosło. Uśmiechnąłem się z zakłopotaniem. Byłem pewny, że z nikim o tym nie rozmawiałem i nie spodziewałem się żadnego rękopisu.
– Czy to aby na pewno dla mnie? Nie pamiętam takiej rozmowy… Co mam z tym zrobić? – zapytałem.
– To jeszcze tego nie było? – zdziwił się wyraźnie zaskoczony. – Wszystko przez te cholerne dylatacje czasu… Ale będzie, zobaczysz. – Roześmiał się. – Przeczytaj mój rękopis, to wszystko zrozumiesz. Zrobisz z tym, co zechcesz, jest twój, tak jak się umawialiśmy – dodał i poderwał się szybko z ławki. – Na mnie czas, schowaj to i na razie nikomu nie pokazuj, mogą mnie śledzić… – Zrobił palcami dziwny gest koło gardła.
– Kim ty właściwie jesteś? – zapytałem go szybko.
Spojrzał na mnie z uśmiechem, jakby spodziewał się takiego pytania.
– Wiedziałem, że o to zapytasz, i wiem, że mi nie uwierzysz, ale mimo to powiem ci – zawiesił na chwilę głos i nachylił się nade mną – przybyłem z przyszłości, wszystko dokładnie tam opisałem – powiedział ściszonym głosem, wskazując palcem na kopertę. – Powodzenia…
Nim zdążyłem jakoś na to zareagować, podniósł plecak, odwrócił się i poszedł szybko w kierunku wyjścia, a potem nagle zniknął mi z oczu, jakby rozpłynął się w tłumie podróżnych.
▬
Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się ze wzrokiem wpatrzonym w powycieraną kopertę z szarego papieru leżącą na moich kolanach. Wreszcie, kierowany jakimś dziwnym impulsem, a może tylko zwykłą ciekawością, otworzyłem ją.
W środku był dosyć gruby, liczący na oko dobrze ponad sto kartek plik formatu A4 zapisany drobnym, ale wyraźnym, ręcznym pismem.
Wziąłem pierwszą kartkę z wierzchu i zacząłem czytać. Gdy doszedłem do końca strony, wiedziałem, że muszę przeczytać resztę i że nie przestanę, dopóki tego nie zrobię.
Miałem kilka godzin do odlotu, usadowiłem się wygodnie w fotelu i zagłębiłem w lekturę. Dziwna opowieść pochłonęła mnie całkowicie…
▬
To, co znajdziecie poniżej, to pełen zapis tekstu, jaki dostałem od nieznanego mi człowieka spotkanego na frankfurckim lotnisku.
Drobne zmiany, które wprowadziłem, polegały jedynie na niewielkiej korekcie niektórych jego fragmentów oraz usunięciu kilkunastu akapitów, które wydały mi się zupełnie niezrozumiałe i całkowicie oderwane od reszty.
Kolejność rozdziałów, do których dla klarowności fabuły dodałem własne tytuły, oraz wynikającą z niej i często burzącą logikę narracji chronologię zdarzeń, w tym krótką część zatytułowaną Zamiast wstępu, postanowiłem pozostawić bez zmian, w ich pierwotnych wersjach.
AutorZamiast wstępu NIEZNANE STANY SKUPIENIA
Struktura Wszechświata, który staracie się zrozumieć, zadziwia was coraz bardziej, od chwili gdy zdaliście sobie sprawę, że większość tego, co stanowi jego rzeczywistą treść, umyka waszym obserwacjom i nie możecie tego zobaczyć, zmierzyć ani tym bardziej pojąć.
Możecie się tylko domyślać i snuć różne, mniej lub bardziej oddalone od prawdy, przypuszczenia. Żyjecie w barionowym, opartym na podstawowych cząstkach elementarnych świecie, który stanowi zaledwie niewielki ułamek tego, co was otacza, i który jest tylko produktem ubocznym procesu, jaki do tego doprowadził.
Wasz świat powstał w wyniku lokalnych zakłóceń supersymetrii, które pojawiły się nagle, na samym początku niewyobrażalnie krótkiej chwili inflacyjnego rozrostu przypadkowo zainicjowanego w otaczającej go czasoprzestrzeni bąbla. Przez trudny do określenia, niezwykle krótki moment rozszerzał się on z blisko nieskończoną prędkością i to wtedy na prawie równą zeru, jednak trochę od niego dłuższą, chwilę czas oderwał się od czasoprzestrzeni i związał z materializującym się w bąblu nowym światem, nadając mu kolejny wymiar. Zahamowało to jego inflacyjny wzrost, entropia rozpoczęła swój szaleńczy taniec z chaosem i dała początek temu, co po kilkunastu miliardach lat waszego czasu stało się dla was obserwowalnym Wszechświatem.
Wektor czasu może w nim biec tylko w jedną stronę i dlatego zostaliście na zawsze uwięzieni w następujących po sobie chwilach teraźniejszości, mogąc obserwować wyłącznie informacje pochodzące z przeszłości tworzącej wasz Wszechświat.
Tego porządku nie da się odwrócić i dlatego wasze marzenia o podróżach w czasie, w znanym wam, barionowym, materialnym świecie są niemożliwe.
Nie da się w nim zobaczyć czegoś, co się jeszcze nie zdarzyło, ani powrócić do czegoś, co się zdarzyło, ale już nie istnieje, należąc tylko do informacyjnych śladów przeszłości zakodowanych w przebiegach fal elektromagnetycznych, przemierzających niestrudzenie czasoprzestrzeń lub już pochłoniętych przez czarne dziury, te żarłoczne śmietniki entropii.
Żeby to marzenie zrealizować, musielibyście ten świat opuścić i nauczyć się poruszać w zupełnie innej, nieznanej wam i całkiem obcej rzeczywistości.
Jedynym łącznikiem pomiędzy wami a tą ciągle rozszerzającą się czasoprzestrzenią, która ją określa, jest niewidzialny dla was świat nieznanych energii i powiązanych z nimi stanów skupienia materii.
To wielowymiarowy, nieskończony ocean wszechmożliwości, w którym, jak mały okręt podwodny, płynie po osi czasu wasz trójwymiarowy, barionowy Wszechświat.
Te dwa światy rządzą się zupełnie innymi prawami i mimo że przenikają się wzajemnie, nie należą do siebie. Mówiąc dokładniej: wasz świat, w pewien szczególny sposób należy do Wszechświata nieskończoności, ale ta zależność nie działa w obie strony. Dlatego tak trudno będzie wam to zrozumieć…
My nauczyliśmy się z tego korzystać, ale dla was jest to nieosiągalne… I jeszcze długo takie pozostanie…
▬
Skąd wiem to wszystko?
Powiedzieli mi to ci, których cywilizacja zdołała przetrwać miliony lat w groźnym i niegościnnym Kosmosie tylko po to, żeby oni sami mogli się o tym dowiedzieć…
To o nich jest ta książka.
Chris WiltonI. BURZA NAD OCEANEM
Na szeroko rozlanym horyzoncie Oceanu Indyjskiego, widocznym z tarasów hotelowego kompleksu położonego na niewielkim wzniesieniu, tuż za pierwszą, zarośniętą trawami wydmą przetaczała się burza.
Musiała być bardzo daleko od brzegu. Na tyle daleko, że do zwróconych w stronę oceanu tarasów nie docierały żadne odgłosy rozświetlających niebo piorunów. Słychać było tylko jednostajny szum fal przyboju, cierpliwie uderzających w bazaltowe skały porozrzucane z rzadka wzdłuż ciągnącej się kilometrami, szerokiej, piaszczystej plaży.
Zjawisko było fascynujące. Wpatrywaliśmy się jak zahipnotyzowani w rozbłyski wyładowań rozświetlających zlewającą się z oceanem wzdłuż linii horyzontu warstwę chmur. Przenosiły się z jednej strony na drugą, a potem w przeciwnym kierunku. Bez przerwy i niezmordowanie. Wyglądały jak pokaz sztucznych ogni. Ale poza groźnym hukiem załamujących się przy brzegu fal nie docierały do nas żadne odgłosy.
– Jak myślisz, jak daleko od nas może być ta burza? – Bob, siedzący na leżaku obok mnie, podał mi kolejne piwo.
– Nie wiem – odpowiedziałem, a po chwili namysłu dodałem: – Nie słychać grzmotów, więc musi być co najmniej kilkadziesiąt kilometrów stąd. Może nawet sto? Albo więcej. Kto to wie? – Rozłożyłem ręce w bezradnym geście.
Siedzieliśmy w tej miejscowości od tygodnia, rozkoszując się słoneczną pogodą, ciepłymi wodami Oceanu Indyjskiego, wspaniałą plażą i mnóstwem wolnego czasu. Bob był zapalonym wędkarzem. W ciągu dnia próbował łowić ryby w fali oceanicznego przyboju. Stawał na bazaltowych skałach, tuż nad kipiącą w rozpadlinach wodą i rzucał obciążoną ołowiem przynętę daleko, poza załamujące się fale.
Trafiały mu się przeważnie młode rekiny. Niewielkie, półmetrowe, może trochę większe sztuki. Kłapały wściekle szczękami pełnymi ostrych jak brzytwy zębów. Ale wystarczyło je złapać za ogon i potrzymać głowami w dół. Zwisały wtedy bez ruchu, bezwładne, jakby były martwe. Podobno taka pozycja oddziałuje na ich centralny układ nerwowy, który nie przewiduje sytuacji, że ktoś będzie trzymał rekina za ogon głową do dołu. Reagują na nią, wyłączając się zupełnie.
Bob demonstrował to, podsuwając rekinom pod sam nos palce swojej drugiej, wolnej ręki. Nie zwracały na nie uwagi, zwisając jak nieżywe. Ja wolałem tego nie sprawdzać. Robiliśmy im zdjęcia i wypuszczaliśmy je z powrotem do wody.
Burza widoczna nad horyzontem trwała nieprzerwanie od dobrej godziny, ale u nas, na lądzie, pogoda była wciąż idealna. Było prawie bezwietrznie i tylko lekka bryza od oceanu przypominała, że coś niezwykłego działo się gdzieś daleko, w atmosferze.
Siedząc na tarasie, w milczeniu podziwialiśmy ten nadzwyczajny pokaz wyglądający, jakby był specjalnie dla nas przygotowany przez siły natury.
▬
Boba ostatnio coś napadło. Od jakiegoś czasu zaczął w naszych rozmowach poruszać tematy, którym jak do tej pory nie poświęcał szczególnej uwagi. Trochę mnie to zdziwiło, bo to jego nagle obudzone zainteresowanie teorią pochodzenia Wszechświata, naszą rolą w jego porządku i innymi, bardzo filozoficznymi pytaniami trapiącymi ludzkość od zarania dziejów było czymś, czego się po nim zupełnie nie spodziewałem. Ale widocznie waga i znaczenie tych pytań – w dosyć dla mnie niezrozumiały sposób – wreszcie do niego dotarły.
Wiedział dobrze, że od dawna interesują mnie zagadnienia związane z astrofizyką, a zwłaszcza jej wpływem na rozwój nowoczesnych modeli kosmologicznych. Bywając u mnie, przeglądał czasem mój całkiem pokaźny zbiór publikacji i książek popularnonaukowych poświęconych tym zagadnieniom. Bywało, że wyjął jakiś egzemplarz z regału, przekartkował go pobieżnie i uśmiechając się pobłażliwie, z gestem rozbawienia odkładał go na półkę. Nigdy jednak nie skomentował zawartości mojej biblioteczki i tylko raz zapytał, czy oprócz tego czytam też jakieś normalne książki… Zapytałem go wtedy, jakie to są według niego te normalne książki, ale roześmiał się tylko i nic na to nie odpowiedział. Potem już nie wracał do tego tematu.
Chociaż nigdy się otwarcie do tego nie przyznał, zauważyłem, że musiał mnie uznać za swego rodzaju autorytet w tej dziedzinie i że paradoksalnie trochę go to chyba drażniło. W naszych rozmowach często przekornie kwestionował moje poglądy i zadawał podchwytliwe, jak zapewne sądził, pytania, które dowodziły tylko jego braku oczytania i podstawowej wiedzy pozwalającej choćby na zrozumienie skali jego własnej ignorancji. Myślę, że powoli to odkrywał i stąd brała się jego irytacja.
Najwyraźniej wchodził w ten okres życia, kiedy zaczynamy podejrzewać, że Wszechświat, w którym żyjemy, jest dużo bardziej skomplikowany, niż nam się to do tej pory wydawało… Chyba że przyjmie się na wiarę to, co próbują nam od dziecka wbić w głowę na lekcjach religii. Wtedy ma się spokój i nie odczuwa się potrzeby szukania odpowiedzi na te beznadziejnie trudne pytania, bo akceptując iluzję, wie się wszystko, nic jednocześnie o świecie nie wiedząc…
Ale Bobowi najwidoczniej to nie wystarczało.
Kiedyś, zupełnie nieoczekiwanie i pozornie bez związku z tematem naszej rozmowy, zapytał nagle:
– Wierzysz w UFO?
Zaskoczył mnie. Roześmiałem się, jak zwykle zdziwiony jego bezpośrednim podejściem do trudnych pytań, które uważałem za dosyć osobiste, a nawet wręcz intymne, bo określające podstawy mojego światopoglądu. Nie lubiłem o tym rozmawiać z ludźmi słabo zorientowanymi w temacie, a za takiego go wówczas uważałem. Takie rozmowy przeważnie kończyły się kompletnym brakiem porozumienia, a często nawet dosyć ostrą wymianą zdań, czego starałem się unikać, bo z Bobem łatwo było się pokłócić.
– Co przez to rozumiesz? – odpowiedziałem, próbując ominąć bezpiecznie kolejną rafę, która pojawiła się na kursie naszych wzajemnych stosunków…
– To proste. Pytam, czy wierzysz w UFO – powtórzył, wyraźnie poirytowany.
Spojrzałem na niego, zastanawiając się, jak na to odpowiedzieć.
▬
Bob jest dziwnym facetem. Z natury bardzo bystry i inteligentny, z dużym poczuciem humoru i potencjałem intelektualnym, ma jeden, podstawowy problem. Jest nim brak gruntownego wykształcenia, które nie gwarantuje wprawdzie zrozumienia wszystkich problemów tego świata, ale w niektórych przypadkach może je znacznie ułatwić. Mówiąc wprost: Bob jest niedouczony i wszystko próbuje brać na tak zwany zdrowy, chłopski rozum. Ale to nie zawsze wystarcza.
Może dlatego bywa nieufny i często niełatwo przychodzi mu zaakceptować coś, co nie zgadza się z jego, jak mu się wydaje, zdroworozsądkowym podejściem. Na dodatek zbyt mało wie, żeby umieć odróżnić informacje wiarygodne i mające racjonalne, naukowe uzasadnienie od pseudonaukowego bełkotu krążącego w sieci. W rezultacie wszystko staje się dla niego problemem wiary, tak jakby wiara była gwarancją prawdy. Dla mnie jest to trochę bardziej skomplikowane.
– Jeśli pytasz, czy wierzę w to, że ludzie widują na niebie obiekty, których pochodzenia nikt nie potrafi wyjaśnić, to moja odpowiedź brzmi: tak. Wierzę w to – odpowiedziałem, patrząc na niego poważnie.
Bob się roześmiał.
– Nie o to mi chodzi, nie udawaj wariata – powiedział z rozbrajającą szczerością. – Pytam, czy wierzysz, że UFO są pojazdami kosmitów i czy według ciebie istnieją cywilizacje pozaziemskie. Czy przybywają do nas kosmici z innych planet, o to pytam. To chyba proste pytanie? – Spojrzał na mnie wyczekująco.
To było zdecydowane postawienie sprawy. Zacząłem się zastanawiać, co powiedzieć, żeby nie wywołać zbyt namiętnej dyskusji. Nie miałem tego wieczora ochoty na światopoglądowe spory. Ale gdy spojrzałem na jego poważną minę, uznałem, że nie mam wyjścia.
– Dobrze, odpowiem ci na to proste, jak twierdzisz, pytanie. Ale najpierw musiałbym ci opowiedzieć, jak do tego doszedłem, a to jest dosyć długa historia, nie chciałbym cię zanudzić – powiedziałem, spokojnie patrząc na niego.
Natychmiast odbił piłeczkę.
– Nic się nie przejmuj, nigdzie mi się nie spieszy, z chęcią posłucham.
– Okej, sam tego chciałeś – odpowiedziałem i zacząłem swoją opowieść.
O tym, jak Wszechświat poraził mnie kiedyś swoim niewyobrażalnym ogromem i jak uświadomiłem sobie, że ani ja, ani nikt inny nigdy nie zbliży się zmysłami do tej otaczającej nas tajemnicy. I że wszelkie próby podejmowane na przestrzeni dziejów zmierzające do znalezienia odpowiedzi na te kilka podstawowych pytań dręczących ludzi od prapoczątków cywilizacji są skazane na niepowodzenie. Że nigdy ich nie poznamy i że najlepsze, co możemy zrobić, to pogodzić się z tym w sposób świadomy, uznając fakt, że jesteśmy tylko przypadkowymi uczestnikami tego kosmicznego spektaklu.
Co, paradoksalnie, nie powinno nam odbierać przyjemności. Wprost przeciwnie, wyzwoleni ze złudnych i naiwnych nadziei roztaczanych przez fałszywych proroków rozmaitych religii powinniśmy starać się zrozumieć otaczający nas Wszechświat, posługując się tym, co udało się nam ustalić w sposób naukowy i racjonalny. Bo choć jest oczywiste, że nigdy nie wyjdziemy poza horyzont obserwowalnego Wszechświata, to na podstawie wszelkich dostępnych nam informacji powinniśmy starać się poznać to, jak jest zbudowany i jak działa. Tylko tak możemy dowiedzieć się czegokolwiek o tym, co większość ludzi określa jako dzieło stworzenia…
Bob milczał, patrząc na mnie nieruchomym i jakby trochę nieobecnym wzrokiem. Nie odezwał się, więc uznałem, że mogę ciągnąć dalej swoją, prawdopodobnie przydługą, jak na jego oczekiwania, wypowiedź.
– Wracając do twojego pytania o UFO, to pewnie cię zdziwi, ale jestem przekonany, że Kosmos musi roić się od życia. Nie jesteśmy jedyni i wyjątkowi, jak to nam się próbuje wmawiać, a życie, w tym inteligentne jego formy, są raczej normą niż jednorazowym, znanym tylko na naszej planecie zjawiskiem. Ale być może nigdy się tego nie dowiemy, bo Wszechświat jest tak wielki, a odległości pomiędzy galaktykami, a nawet ewentualnymi układami planetarnymi w naszej galaktyce, są tak ogromne, że najprawdopodobniej wykluczają jakąkolwiek formę fizycznego kontaktu pomiędzy nami a nimi. Oczywiście poza przekazem informacji w postaci fal elektromagnetycznych, a jestem pewny, że taki sygnał kiedyś do nas dotrze – zakończyłem, ciekawy, jak Bob zareaguje na ten mój przydługi wykład.
Wysłuchał mnie wtedy dosyć cierpliwie, jak na niego, ale zazwyczaj sceptyczny wyraz jego twarzy powrócił po chwili i mówił wszystko. Spojrzał na mnie z lekko zaprawionym ironią uśmiechem.
– Przecież sam mi kiedyś opowiadałeś, że widziałeś na niebie coś, co z całą pewnością musiało pochodzić z innej niż ziemska cywilizacji. A teraz twierdzisz, że nawet jeśli oni istnieją, to i tak nigdy ich nie zobaczymy… Coś mi się tu nie zgadza. Zapomniałeś już?
Nie zapomniałem. Zawsze będę to pamiętał…
▬
Afrykańskie noce, ciepłe i łagodne, zachęcają do spędzania czasu na zewnątrz. Siedzieliśmy wtedy nad basenem razem z moją ówczesną dziewczyną, gapiąc się w bezchmurne, pełne gwiazd niebo. Miałem od dawna ten nawyk, a Afryka Południowa stwarzała znakomite warunki do takich obserwacji.
Nagle go zauważyłem. Czarny, trójkątny cień na niebie powoli wyłonił się spoza wielkiej jakarandy rosnącej w rogu ogrodu. Takie było moje pierwsze skojarzenie. Zastygłem na chwilę w zdumieniu, a potem przetarłem oczy, ale on tam był, przesuwał się powoli i nie miał zamiaru zniknąć.
– Czy widzisz to samo, co ja? – wskazałem ręką na poruszający się po rozgwieżdżonym niebie wielki, szeroko ramienny, czarny trójkąt.
– O Boże, co to jest? – Moja dziewczyna powiedziała to przerażonym szeptem, chwytając mnie za rękę.
– To pytanie było do mnie? – zakpiłem.
Żachnęła się niecierpliwie. Była bardzo religijna, jak przystało na wychowaną w przyzwoitej, burskiej rodzinie pannę i chyba miała nadzieję, że z takiego źródła odpowiedź będzie natychmiastowa. Ale adresat pytania, jak zwykle, tajemniczo milczał, a ja też nie znałem odpowiedzi…
Patrzyłem jak zahipnotyzowany na czarny jak smoła, trójkątny kształt widoczny wyraźnie na tle rozgwieżdżonego nieba. Lecąc w kierunku północnym, przesuwał się powoli i bezgłośnie, odsłaniając jedne, a zasłaniając kolejne gwiazdy w trakcie ruchu po swojej łukowej trajektorii. Na przednich krawędziach jego szeroko rozpostartych ramion widać było dwa rzędy zamglonych, świecących słabym, neonowym blaskiem, malutkich światełek. Wyglądały jak sznur rozświetlonych od środka szklanych koralików. Bez słowa śledziliśmy go przez dobrą minutę, aż zniknął za horyzontem nad widoczną z naszego miejsca panoramą Johannesburga.
Na drugi dzień w lokalnej prasie pokazało się kilka doniesień od zamieszkałych w okolicy ludzi. Podobno widzieli na niebie coś niezwykłego…
▬
Burza nad horyzontem powoli zanikała. Bob popatrzył na mnie z tym swoim niezmiennie podejrzliwym uśmiechem. Pojawił się w nim cień satysfakcji kogoś, kto postanowił mnie wreszcie złapać na braku konsekwencji w tym, co mówię, i zdecydował się zrobić to właśnie teraz.
– Pamiętasz to UFO nad Johannesburgiem, o którym mi kiedyś opowiadałeś? – zapytał niespodziewanie.
Zaskoczył mnie po raz kolejny. Czyta w moich myślach, czy co? – przemknęło mi przez głowę i aż się roześmiałem.
– Jak mógłbym zapomnieć? Rozmawialiśmy o tym wiele razy. To zdarzenie zmieniło moje poglądy – odpowiedziałem spokojnie. – Jestem przekonany, że to nie był samolot, balon meteorologiczny ani nic z tego, czym nas raczą oficjalne media, próbując takie zjawiska wyjaśnić. Więc jak to wytłumaczyć inaczej niż wizytą obcej cywilizacji?
Bob popatrzył na mnie uważnie.
– Kiedyś, zanim to się stało, gdy pytałem, czy wierzysz w UFO, próbowałeś mnie przekonać, że to tylko ludzkie wymysły, chyba pamiętasz… Zmieniłeś zdanie? – Zaśmiał się z widoczną satysfakcją.
Popatrzyłem na niego przez dłuższą chwilę i powiedziałem:
– Zgadza się, Bob, zmieniłem. To właśnie chciałem ci powiedzieć. Od dawna wierzyłem i nadal wierzę w istnienie pozaziemskich cywilizacji, ale myślałem, że z powodu dzielących nas odległości takie kontakty są niemożliwe. Od tamtej chwili wiem, że się myliłem… Nie wiem, jak oni to robią, ale muszą dysponować technologią, która im na to pozwala. Dla nas nie do osiągnięcia. My mamy tylko silniki odrzutowe, a takie rzeczy Chińczycy znali już kilka tysięcy lat temu. Można na tym co najwyżej zalecieć na Marsa, ale mówienie o podboju Kosmosu to w tym przypadku jakiś kosmiczny żart…
– A Mars to nie Kosmos? – zapytał z wyraźnym zdziwieniem.
– Chyba żartujesz! – Roześmiałem się. – Mars to nasze najbliższe sąsiedztwo. Prawdziwy Kosmos zaczyna się dopiero za naszym układem słonecznym. A może nawet poza naszą galaktyką? Ci z NASA mogą sobie myśleć i mówić inaczej, ale oni muszą podbijać ten tak zwany przez nich Kosmos. Za pieniądze podatników, oczywiście, więc co niby mają nam mówić…
– Może i tak – zgodził się niespodziewanie. – Przyniosę piwo z lodówki. – Poderwał się z leżaka.
Odetchnąłem z ulgą. Bob od jakiegoś czasu zaczytywał się książkami traktującymi o rzeczach starannie omijanych przez oficjalną naukę. Myślę, że próbował dowiedzieć się czegoś o świecie, w którym żył i który z jakichś powodów zaczął mu się w pewnym momencie wydawać trochę inny, niż do tej pory sądził…
Niestety, przyjmował wszystko, co było dla niego nowe, całkiem bezkrytycznie i te pseudonaukowe brednie pisane przez nawiedzonych badaczy różnych paranormalnych zjawisk łatwo trafiały do jego wyobraźni.
Często sprzeczaliśmy się, gdy próbowałem mu tłumaczyć, że większość z tego można wyjaśnić bez odwoływania się do kosmitów i nadprzyrodzonych sił.
– Cudów nie ma – starałem się go przekonać – są tylko rzeczy, których albo nie rozumiemy, albo nie potrafimy wyjaśnić na gruncie znanej nam fizyki.
Kiedyś pokłóciliśmy się przy okazji rozmowy o psychokinezie i lewitacji. Starał się mnie do tego przekonać, argumentując, że jakiś mądry facet mu to powiedział. O ile pamiętam, ten wszystkowiedzący mądrala to był taksówkarz, który wiózł go z lotniska. Nie mam nic przeciwko taksówkarzom, ale takie referencje specjalnie mnie nie przekonują…
– Jeszcze nigdy nikomu nie udało się wygiąć żadnej, nawet najcieńszej łyżeczki siłą umysłu ani pokonać ziemskiej grawitacji i zawisnąć w powietrzu – powiedziałem wtedy z ironicznym uśmiechem, patrząc, jak na to zareaguje.
Nie dał się przekonać i trochę się na mnie pogniewał. Od tamtej pory starałem się unikać dyskusji na te tematy. Uparcie wracał do tego, ale nie dawałem się sprowokować… Aż do tego wieczora.
Bob wręczył mi przyjemnie oszronioną butelkę z piwem.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć UFO – powiedział. – Zazdroszczę ci tego.
– Musisz częściej patrzeć w niebo. – Roześmiałem się. – Może też kiedyś zobaczysz…
Nic na to nie odpowiedział.
Wyciągnąłem się wygodnie na leżaku i zamknąłem oczy. Chyba przysnąłem, bo poczułem nagle, że ktoś gwałtownie szarpie mnie za ramię.
– Spójrz na to! Co to jest?! – Bob wrzasnął histerycznie.
Zanim zdążyłem poderwać się z leżaka, na taras wyskoczyły jego dzieci, zaintrygowane tym nagłym wybuchem emocji. Spojrzeliśmy wszyscy we wskazanym przez niego kierunku. To, co zobaczyłem, odebrało mi dech w piersiach.
Jakiś przedziwny, nieprzypominający niczego, co do tej pory widziałem, obiekt leciał wzdłuż linii wybrzeża, prosto w naszym kierunku, na niezbyt dużej wysokości. Wolno, majestatycznie i co najdziwniejsze zupełnie bezgłośnie.
Gdy przelatywał tuż nad naszymi głowami, wydawał się wielkości dużego pasażerskiego samolotu podchodzącego do lądowania. Był szarometalicznego koloru, miał kształt trójkątnego skrzydła, a na przednich krawędziach wyraźnie widoczne, owalne otwory okienne świecące przyćmionym, neonowym blaskiem. Podobne światła znajdowały się na spodniej części. Widać też było na niej w ich blasku szczegóły jakichś elementów o obłych kształtach, wyraźnie zaznaczających się na dolnej powierzchni skrzydła.
Najbardziej uderzyło mnie to, że nie był to jakiś słabo widoczny, o zamazanych konturach, trudny do określenia
kształt na niebie, wielokrotnie opisywany przez świadków podobnych zdarzeń. To była prawdziwa maszyna latająca z wyraźnie wyróżniającymi się na jej dolnej, widzianej od spodu powierzchni elementami konstrukcyjnymi. Ten pojazd nie był wytworem naszej cywilizacji i od pierwszej chwili, gdy go tylko ujrzałem, nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości.
A nie jestem amatorem w tej dziedzinie. Od lat interesuję się lotnictwem i wielokrotnie widziałem różne samoloty podchodzące do lądowania. Z podobnej odległości można było dostrzec otwarte klapy na skrzydłach, ich siłowniki hydrauliczne, wypuszczone podwozie i wiele innych, wyraźnie widocznych detali. A już na pewno było je słychać. I to jak… Ryk silnika turboodrzutowego z tej odległości jest powalający. Nawet wysoko lecący samolot trudno przegapić. Słychać go z odległości wielu kilometrów, nawet gdy go już nie widać. A to, co przelatywało nad nami, nie wydawało najlżejszego szmeru. Poruszało się cicho jak opadający z drzewa liść, drwiąc jawnie z siły ziemskiej grawitacji…
Bob i jego dzieci, wrzeszcząc z emocji, biegali jak szaleni po tarasie i wychylając się przez barierkę, starali się jak najdłużej utrzymać go w polu widzenia. Wszyscy byliśmy w stanie szoku.
Dziwny obiekt przeleciał nam nad głowami bezszelestnie jak cień. W milczeniu podążałem za nim wzrokiem, aż po kilkunastu sekundach zniknął za drzewami dzikich bananowców porastających najwyższe wydmy.
Gapiliśmy się na siebie bez słów.
Bob z niewypowiedzianym zdumieniem w oczach, a ja dodatkowo z lekkim uśmiechem satysfakcji na ustach. Wyraz niedowierzania, jaki zawsze pojawiał się na jego twarzy, zniknął bez śladu.
– Teraz mi wierzysz? – przerwałem jego pełne zdumienia milczenie.
Nic nie odpowiedział, tylko pokręcił bezradnie głową.
Wszyscy poszli już spać, a my dalej siedzieliśmy na tarasie z oczami wbitymi w niebo, mając nadzieję, że uda nam się jeszcze coś zobaczyć.
Przetaczająca się daleko nad horyzontem burza ustała zupełnie. Powietrze wisiało nieruchomo i tylko ryk fal przyboju zakłócał nocną ciszę. Nie odzywaliśmy się do siebie i pełni buzujących w nas emocji, obserwowaliśmy niebo w nadziei, że jeszcze raz coś podobnego zobaczymy. I w pewnej chwili to się stało. Ciarki przebiegły mi po plecach. Równocześnie zerwaliśmy się z leżaków.
Trzy jasno świecące punkty pojawiły się wysoko na niebie. Leciały w formacji trójkąta i po lekkim łuku zmierzały w kierunku lądu. W pewnej chwili gwałtownie zakręciły, nie zmieniając szyku, zrobiły efektowną pętlę, a potem, nagle przyśpieszając, zaczęły maleć w oczach i szybko zbliżać się do siebie, aż zlały się w jeden punkt, który zniknął w jednej chwili jak zgaszona nagle świeczka. Jakby ktoś nakrył go płachtą koloru nieba.
Wyglądało to jak efekty świetlne często wykorzystywane w filmach science fiction, mające przedstawiać obiekty przechodzące do hiperprzestrzeni i znikające w efektownym rozbłysku z pola widzenia.
Bob nie odrywał wzroku od rozgwieżdżonego nieba. Wiedziałem, że do tej pory nie bardzo wierzył w moje opowieści, mimo że był raczej pewny istnienia takich niewyjaśnionych zjawisk. I właśnie to małe słówko „raczej” oddawało jego przekonania. Bo być czegoś „raczej” pewnym to nie to samo, co zobaczyć to na własne oczy…
Co do mnie, to moja wiara w istnienie obcych cywilizacji we Wszechświecie oraz w to, że dobrze o nas wiedzą,
została ugruntowana raz na zawsze i nieodwołalnie. To była już niezachwiana pewność. Wiedziałem, że ci, którzy tego nie doświadczyli, nigdy mi w to nie uwierzą i zawsze będą starali się udowodnić, że padłem ofiarą jakiejś iluzji, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Nie miałem zamiaru nikogo nawracać…
– Odlecieli – powiedziałem po chwili.
Siedzieliśmy na tarasie jeszcze przez jakiś czas, rozmawiając z ożywieniem o tym, co widzieliśmy, i snując różne przypuszczenia na ten temat. Bob odblokował się zupełnie. Słuchał mnie z wypiekami na twarzy, spoglądając co chwila w niebo, tak jakby się bał, że coś go ominie. Tej nocy nie zdarzyło się jednak już nic niezwykłego.
Kosmos jest jak nieskończony ocean wszechmożliwości. Wszystko, co jest nawet w najmniejszym stopniu prawdopodobne, jest w nim możliwe, a nawet całkiem pewne, pod warunkiem, że mamy wystarczająco dużo czasu, żeby na to poczekać…
Niestety nie wszyscy to rozumieją i pewnie dlatego historia opisana w tej książce może wydać się mało prawdopodobna i od początku do końca zmyślona. Co wcale nie znaczy, że nigdy się nie wydarzyła…
Ci, którzy sądzą inaczej, dają tylko dowód swojej ubogiej wyobraźni, wynikającej z nawyku niedoceniania bezmiaru opcji oferowanych przez otaczającą ich i niemożliwą do ogarnięcia rzeczywistość. Są przekonani, że to, czego nie mogą sobie wyobrazić, nie może się wydarzyć.
Paradoksalnie jest wprost przeciwnie.
Wydarzenia wyglądające na tak mało prawdopodobne, że, jak wielu mogłoby sądzić, zupełnie niemożliwe, zaskakują nas niekiedy, zdarzając się tak, jak te uchodzące za normalne, a nawet wręcz powszechne.
I dlatego z dużą pewnością można stwierdzić, że komuś zagubionemu w niezmierzonym oceanie nieskończonego Kosmosu udało się już przeżyć nie tylko to, co zostało tu opisane, ale również to, czego jeszcze nikt nigdy nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Bo wszystko to, co nie jest absolutnie i do końca nieprawdopodobne, jest możliwe.
A jeśli jeszcze się nie wydarzyło, to gdybyśmy tylko mieli tyle czasu, żeby czekać wystarczająco długo – być może nawet przez całą wieczność – i gdybyśmy w tym jednym, jedynym momencie dali się ponieść fali oceanu wszechmożliwości, to nie tylko udałoby się nam zobaczyć pod jego powierzchnią to, co zostało tu opisane, ale jest też całkiem prawdopodobne, że sami wzięlibyśmy w tym udział, tak jak bohaterowie tej dziwnej opowieści…
▬
Jak powiedział kiedyś pewien ekspert fizyki kwantowej, „wszystko, co nam się przyśni, jest możliwe, nawet jeśli wygląda na mało prawdopodobne…”.
Ale to wcale nie znaczy, że to wszystko, co wyśnimy i co w oczywisty sposób wydaje nam się możliwe, uda nam się przeżyć, nawet jeśli wygląda na bardzo prawdopodobne. Chociaż może się i tak zdarzyć…
▬
I właśnie mi się to przytrafiło.
Nie wiem dlaczego, dlaczego akurat mnie i dlaczego w takich okolicznościach, ale chyba nigdy się tego nie dowiem, więc staram się do tego przywyknąć, bo tylko to mogę w tej sytuacji zrobić.
Wszystko zaczęło się, gdy siedząc w hali odlotów frankfurckiego lotniska, próbowałem zabić jakoś czas oczekiwania na samolot do Johannesburga. Ludzi było jeszcze niewiele, lot był nocny, jak większość lotów z Europy do RPA, a ja rozpaczliwie starałem się nie zdechnąć z nudów.
Nagle w szeroko otwartych drzwiach pojawił się dziwny osobnik.
Dosyć wysoki, szczupły, ale silnie zbudowany, na oko czterdziestoletni mężczyzna o długich, spadających na ramiona włosach, ubrany w wytarte na kolanach dżinsy, ciężkie buty i czarną, motocyklowa kurtkę. Trzymał pod pachą grubą, szarą kopertę do przechowywania dokumentów, a w ręce mały, znoszony plecak. Wyglądał jak podstarzały hippis, żywcem przeniesiony z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Stanął pod betonowym filarem podpierającym strop i rozglądał się dookoła, jakby kogoś szukał.
Nagle mnie zobaczył. Nasze spojrzenia się skrzyżowały, a on uśmiechnął się lekko, jakby mnie poznał, kiwnął głową i ruszył szybko w moim kierunku.
Podszedł, usiadł na wolnym miejscu obok mnie, rzucił plecak na podłogę, położył kopertę na kolanach, a potem spojrzał mi prosto w oczy i powiedział:
– Jak widzisz, jestem. O mało się nie spóźniłem, niełatwo było ich zgubić, ale udało mi się… Przy okazji: jestem Chris Wilton. – Podał mi rękę.
Odwzajemniłem jego wyjątkowo silny uścisk dłoni, przedstawiłem się i patrzyłem na niego spokojnie, starając się nie okazać zdziwienia.
Nie znałem człowieka, widziałem go po raz pierwszy w życiu i byłem ciekawy, co z tego wyniknie. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem.
– Widzę, że jesteś, tylko nie bardzo rozumiem, o co chodzi – powiedziałem, starając się ukryć wyraz zaskoczenia na twarzy.
– Dowiesz się w swoim czasie, nawet gdybyś tego nie chciał – odpowiedział zagadkowo i wręczył mi kopertę. – To rękopis, o którym rozmawialiśmy.
Moje zdziwienie wyczuwalnie wzrosło. Uśmiechnąłem się z zakłopotaniem. Byłem pewny, że z nikim o tym nie rozmawiałem i nie spodziewałem się żadnego rękopisu.
– Czy to aby na pewno dla mnie? Nie pamiętam takiej rozmowy… Co mam z tym zrobić? – zapytałem.
– To jeszcze tego nie było? – zdziwił się wyraźnie zaskoczony. – Wszystko przez te cholerne dylatacje czasu… Ale będzie, zobaczysz. – Roześmiał się. – Przeczytaj mój rękopis, to wszystko zrozumiesz. Zrobisz z tym, co zechcesz, jest twój, tak jak się umawialiśmy – dodał i poderwał się szybko z ławki. – Na mnie czas, schowaj to i na razie nikomu nie pokazuj, mogą mnie śledzić… – Zrobił palcami dziwny gest koło gardła.
– Kim ty właściwie jesteś? – zapytałem go szybko.
Spojrzał na mnie z uśmiechem, jakby spodziewał się takiego pytania.
– Wiedziałem, że o to zapytasz, i wiem, że mi nie uwierzysz, ale mimo to powiem ci – zawiesił na chwilę głos i nachylił się nade mną – przybyłem z przyszłości, wszystko dokładnie tam opisałem – powiedział ściszonym głosem, wskazując palcem na kopertę. – Powodzenia…
Nim zdążyłem jakoś na to zareagować, podniósł plecak, odwrócił się i poszedł szybko w kierunku wyjścia, a potem nagle zniknął mi z oczu, jakby rozpłynął się w tłumie podróżnych.
▬
Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się ze wzrokiem wpatrzonym w powycieraną kopertę z szarego papieru leżącą na moich kolanach. Wreszcie, kierowany jakimś dziwnym impulsem, a może tylko zwykłą ciekawością, otworzyłem ją.
W środku był dosyć gruby, liczący na oko dobrze ponad sto kartek plik formatu A4 zapisany drobnym, ale wyraźnym, ręcznym pismem.
Wziąłem pierwszą kartkę z wierzchu i zacząłem czytać. Gdy doszedłem do końca strony, wiedziałem, że muszę przeczytać resztę i że nie przestanę, dopóki tego nie zrobię.
Miałem kilka godzin do odlotu, usadowiłem się wygodnie w fotelu i zagłębiłem w lekturę. Dziwna opowieść pochłonęła mnie całkowicie…
▬
To, co znajdziecie poniżej, to pełen zapis tekstu, jaki dostałem od nieznanego mi człowieka spotkanego na frankfurckim lotnisku.
Drobne zmiany, które wprowadziłem, polegały jedynie na niewielkiej korekcie niektórych jego fragmentów oraz usunięciu kilkunastu akapitów, które wydały mi się zupełnie niezrozumiałe i całkowicie oderwane od reszty.
Kolejność rozdziałów, do których dla klarowności fabuły dodałem własne tytuły, oraz wynikającą z niej i często burzącą logikę narracji chronologię zdarzeń, w tym krótką część zatytułowaną Zamiast wstępu, postanowiłem pozostawić bez zmian, w ich pierwotnych wersjach.
AutorZamiast wstępu NIEZNANE STANY SKUPIENIA
Struktura Wszechświata, który staracie się zrozumieć, zadziwia was coraz bardziej, od chwili gdy zdaliście sobie sprawę, że większość tego, co stanowi jego rzeczywistą treść, umyka waszym obserwacjom i nie możecie tego zobaczyć, zmierzyć ani tym bardziej pojąć.
Możecie się tylko domyślać i snuć różne, mniej lub bardziej oddalone od prawdy, przypuszczenia. Żyjecie w barionowym, opartym na podstawowych cząstkach elementarnych świecie, który stanowi zaledwie niewielki ułamek tego, co was otacza, i który jest tylko produktem ubocznym procesu, jaki do tego doprowadził.
Wasz świat powstał w wyniku lokalnych zakłóceń supersymetrii, które pojawiły się nagle, na samym początku niewyobrażalnie krótkiej chwili inflacyjnego rozrostu przypadkowo zainicjowanego w otaczającej go czasoprzestrzeni bąbla. Przez trudny do określenia, niezwykle krótki moment rozszerzał się on z blisko nieskończoną prędkością i to wtedy na prawie równą zeru, jednak trochę od niego dłuższą, chwilę czas oderwał się od czasoprzestrzeni i związał z materializującym się w bąblu nowym światem, nadając mu kolejny wymiar. Zahamowało to jego inflacyjny wzrost, entropia rozpoczęła swój szaleńczy taniec z chaosem i dała początek temu, co po kilkunastu miliardach lat waszego czasu stało się dla was obserwowalnym Wszechświatem.
Wektor czasu może w nim biec tylko w jedną stronę i dlatego zostaliście na zawsze uwięzieni w następujących po sobie chwilach teraźniejszości, mogąc obserwować wyłącznie informacje pochodzące z przeszłości tworzącej wasz Wszechświat.
Tego porządku nie da się odwrócić i dlatego wasze marzenia o podróżach w czasie, w znanym wam, barionowym, materialnym świecie są niemożliwe.
Nie da się w nim zobaczyć czegoś, co się jeszcze nie zdarzyło, ani powrócić do czegoś, co się zdarzyło, ale już nie istnieje, należąc tylko do informacyjnych śladów przeszłości zakodowanych w przebiegach fal elektromagnetycznych, przemierzających niestrudzenie czasoprzestrzeń lub już pochłoniętych przez czarne dziury, te żarłoczne śmietniki entropii.
Żeby to marzenie zrealizować, musielibyście ten świat opuścić i nauczyć się poruszać w zupełnie innej, nieznanej wam i całkiem obcej rzeczywistości.
Jedynym łącznikiem pomiędzy wami a tą ciągle rozszerzającą się czasoprzestrzenią, która ją określa, jest niewidzialny dla was świat nieznanych energii i powiązanych z nimi stanów skupienia materii.
To wielowymiarowy, nieskończony ocean wszechmożliwości, w którym, jak mały okręt podwodny, płynie po osi czasu wasz trójwymiarowy, barionowy Wszechświat.
Te dwa światy rządzą się zupełnie innymi prawami i mimo że przenikają się wzajemnie, nie należą do siebie. Mówiąc dokładniej: wasz świat, w pewien szczególny sposób należy do Wszechświata nieskończoności, ale ta zależność nie działa w obie strony. Dlatego tak trudno będzie wam to zrozumieć…
My nauczyliśmy się z tego korzystać, ale dla was jest to nieosiągalne… I jeszcze długo takie pozostanie…
▬
Skąd wiem to wszystko?
Powiedzieli mi to ci, których cywilizacja zdołała przetrwać miliony lat w groźnym i niegościnnym Kosmosie tylko po to, żeby oni sami mogli się o tym dowiedzieć…
To o nich jest ta książka.
Chris WiltonI. BURZA NAD OCEANEM
Na szeroko rozlanym horyzoncie Oceanu Indyjskiego, widocznym z tarasów hotelowego kompleksu położonego na niewielkim wzniesieniu, tuż za pierwszą, zarośniętą trawami wydmą przetaczała się burza.
Musiała być bardzo daleko od brzegu. Na tyle daleko, że do zwróconych w stronę oceanu tarasów nie docierały żadne odgłosy rozświetlających niebo piorunów. Słychać było tylko jednostajny szum fal przyboju, cierpliwie uderzających w bazaltowe skały porozrzucane z rzadka wzdłuż ciągnącej się kilometrami, szerokiej, piaszczystej plaży.
Zjawisko było fascynujące. Wpatrywaliśmy się jak zahipnotyzowani w rozbłyski wyładowań rozświetlających zlewającą się z oceanem wzdłuż linii horyzontu warstwę chmur. Przenosiły się z jednej strony na drugą, a potem w przeciwnym kierunku. Bez przerwy i niezmordowanie. Wyglądały jak pokaz sztucznych ogni. Ale poza groźnym hukiem załamujących się przy brzegu fal nie docierały do nas żadne odgłosy.
– Jak myślisz, jak daleko od nas może być ta burza? – Bob, siedzący na leżaku obok mnie, podał mi kolejne piwo.
– Nie wiem – odpowiedziałem, a po chwili namysłu dodałem: – Nie słychać grzmotów, więc musi być co najmniej kilkadziesiąt kilometrów stąd. Może nawet sto? Albo więcej. Kto to wie? – Rozłożyłem ręce w bezradnym geście.
Siedzieliśmy w tej miejscowości od tygodnia, rozkoszując się słoneczną pogodą, ciepłymi wodami Oceanu Indyjskiego, wspaniałą plażą i mnóstwem wolnego czasu. Bob był zapalonym wędkarzem. W ciągu dnia próbował łowić ryby w fali oceanicznego przyboju. Stawał na bazaltowych skałach, tuż nad kipiącą w rozpadlinach wodą i rzucał obciążoną ołowiem przynętę daleko, poza załamujące się fale.
Trafiały mu się przeważnie młode rekiny. Niewielkie, półmetrowe, może trochę większe sztuki. Kłapały wściekle szczękami pełnymi ostrych jak brzytwy zębów. Ale wystarczyło je złapać za ogon i potrzymać głowami w dół. Zwisały wtedy bez ruchu, bezwładne, jakby były martwe. Podobno taka pozycja oddziałuje na ich centralny układ nerwowy, który nie przewiduje sytuacji, że ktoś będzie trzymał rekina za ogon głową do dołu. Reagują na nią, wyłączając się zupełnie.
Bob demonstrował to, podsuwając rekinom pod sam nos palce swojej drugiej, wolnej ręki. Nie zwracały na nie uwagi, zwisając jak nieżywe. Ja wolałem tego nie sprawdzać. Robiliśmy im zdjęcia i wypuszczaliśmy je z powrotem do wody.
Burza widoczna nad horyzontem trwała nieprzerwanie od dobrej godziny, ale u nas, na lądzie, pogoda była wciąż idealna. Było prawie bezwietrznie i tylko lekka bryza od oceanu przypominała, że coś niezwykłego działo się gdzieś daleko, w atmosferze.
Siedząc na tarasie, w milczeniu podziwialiśmy ten nadzwyczajny pokaz wyglądający, jakby był specjalnie dla nas przygotowany przez siły natury.
▬
Boba ostatnio coś napadło. Od jakiegoś czasu zaczął w naszych rozmowach poruszać tematy, którym jak do tej pory nie poświęcał szczególnej uwagi. Trochę mnie to zdziwiło, bo to jego nagle obudzone zainteresowanie teorią pochodzenia Wszechświata, naszą rolą w jego porządku i innymi, bardzo filozoficznymi pytaniami trapiącymi ludzkość od zarania dziejów było czymś, czego się po nim zupełnie nie spodziewałem. Ale widocznie waga i znaczenie tych pytań – w dosyć dla mnie niezrozumiały sposób – wreszcie do niego dotarły.
Wiedział dobrze, że od dawna interesują mnie zagadnienia związane z astrofizyką, a zwłaszcza jej wpływem na rozwój nowoczesnych modeli kosmologicznych. Bywając u mnie, przeglądał czasem mój całkiem pokaźny zbiór publikacji i książek popularnonaukowych poświęconych tym zagadnieniom. Bywało, że wyjął jakiś egzemplarz z regału, przekartkował go pobieżnie i uśmiechając się pobłażliwie, z gestem rozbawienia odkładał go na półkę. Nigdy jednak nie skomentował zawartości mojej biblioteczki i tylko raz zapytał, czy oprócz tego czytam też jakieś normalne książki… Zapytałem go wtedy, jakie to są według niego te normalne książki, ale roześmiał się tylko i nic na to nie odpowiedział. Potem już nie wracał do tego tematu.
Chociaż nigdy się otwarcie do tego nie przyznał, zauważyłem, że musiał mnie uznać za swego rodzaju autorytet w tej dziedzinie i że paradoksalnie trochę go to chyba drażniło. W naszych rozmowach często przekornie kwestionował moje poglądy i zadawał podchwytliwe, jak zapewne sądził, pytania, które dowodziły tylko jego braku oczytania i podstawowej wiedzy pozwalającej choćby na zrozumienie skali jego własnej ignorancji. Myślę, że powoli to odkrywał i stąd brała się jego irytacja.
Najwyraźniej wchodził w ten okres życia, kiedy zaczynamy podejrzewać, że Wszechświat, w którym żyjemy, jest dużo bardziej skomplikowany, niż nam się to do tej pory wydawało… Chyba że przyjmie się na wiarę to, co próbują nam od dziecka wbić w głowę na lekcjach religii. Wtedy ma się spokój i nie odczuwa się potrzeby szukania odpowiedzi na te beznadziejnie trudne pytania, bo akceptując iluzję, wie się wszystko, nic jednocześnie o świecie nie wiedząc…
Ale Bobowi najwidoczniej to nie wystarczało.
Kiedyś, zupełnie nieoczekiwanie i pozornie bez związku z tematem naszej rozmowy, zapytał nagle:
– Wierzysz w UFO?
Zaskoczył mnie. Roześmiałem się, jak zwykle zdziwiony jego bezpośrednim podejściem do trudnych pytań, które uważałem za dosyć osobiste, a nawet wręcz intymne, bo określające podstawy mojego światopoglądu. Nie lubiłem o tym rozmawiać z ludźmi słabo zorientowanymi w temacie, a za takiego go wówczas uważałem. Takie rozmowy przeważnie kończyły się kompletnym brakiem porozumienia, a często nawet dosyć ostrą wymianą zdań, czego starałem się unikać, bo z Bobem łatwo było się pokłócić.
– Co przez to rozumiesz? – odpowiedziałem, próbując ominąć bezpiecznie kolejną rafę, która pojawiła się na kursie naszych wzajemnych stosunków…
– To proste. Pytam, czy wierzysz w UFO – powtórzył, wyraźnie poirytowany.
Spojrzałem na niego, zastanawiając się, jak na to odpowiedzieć.
▬
Bob jest dziwnym facetem. Z natury bardzo bystry i inteligentny, z dużym poczuciem humoru i potencjałem intelektualnym, ma jeden, podstawowy problem. Jest nim brak gruntownego wykształcenia, które nie gwarantuje wprawdzie zrozumienia wszystkich problemów tego świata, ale w niektórych przypadkach może je znacznie ułatwić. Mówiąc wprost: Bob jest niedouczony i wszystko próbuje brać na tak zwany zdrowy, chłopski rozum. Ale to nie zawsze wystarcza.
Może dlatego bywa nieufny i często niełatwo przychodzi mu zaakceptować coś, co nie zgadza się z jego, jak mu się wydaje, zdroworozsądkowym podejściem. Na dodatek zbyt mało wie, żeby umieć odróżnić informacje wiarygodne i mające racjonalne, naukowe uzasadnienie od pseudonaukowego bełkotu krążącego w sieci. W rezultacie wszystko staje się dla niego problemem wiary, tak jakby wiara była gwarancją prawdy. Dla mnie jest to trochę bardziej skomplikowane.
– Jeśli pytasz, czy wierzę w to, że ludzie widują na niebie obiekty, których pochodzenia nikt nie potrafi wyjaśnić, to moja odpowiedź brzmi: tak. Wierzę w to – odpowiedziałem, patrząc na niego poważnie.
Bob się roześmiał.
– Nie o to mi chodzi, nie udawaj wariata – powiedział z rozbrajającą szczerością. – Pytam, czy wierzysz, że UFO są pojazdami kosmitów i czy według ciebie istnieją cywilizacje pozaziemskie. Czy przybywają do nas kosmici z innych planet, o to pytam. To chyba proste pytanie? – Spojrzał na mnie wyczekująco.
To było zdecydowane postawienie sprawy. Zacząłem się zastanawiać, co powiedzieć, żeby nie wywołać zbyt namiętnej dyskusji. Nie miałem tego wieczora ochoty na światopoglądowe spory. Ale gdy spojrzałem na jego poważną minę, uznałem, że nie mam wyjścia.
– Dobrze, odpowiem ci na to proste, jak twierdzisz, pytanie. Ale najpierw musiałbym ci opowiedzieć, jak do tego doszedłem, a to jest dosyć długa historia, nie chciałbym cię zanudzić – powiedziałem, spokojnie patrząc na niego.
Natychmiast odbił piłeczkę.
– Nic się nie przejmuj, nigdzie mi się nie spieszy, z chęcią posłucham.
– Okej, sam tego chciałeś – odpowiedziałem i zacząłem swoją opowieść.
O tym, jak Wszechświat poraził mnie kiedyś swoim niewyobrażalnym ogromem i jak uświadomiłem sobie, że ani ja, ani nikt inny nigdy nie zbliży się zmysłami do tej otaczającej nas tajemnicy. I że wszelkie próby podejmowane na przestrzeni dziejów zmierzające do znalezienia odpowiedzi na te kilka podstawowych pytań dręczących ludzi od prapoczątków cywilizacji są skazane na niepowodzenie. Że nigdy ich nie poznamy i że najlepsze, co możemy zrobić, to pogodzić się z tym w sposób świadomy, uznając fakt, że jesteśmy tylko przypadkowymi uczestnikami tego kosmicznego spektaklu.
Co, paradoksalnie, nie powinno nam odbierać przyjemności. Wprost przeciwnie, wyzwoleni ze złudnych i naiwnych nadziei roztaczanych przez fałszywych proroków rozmaitych religii powinniśmy starać się zrozumieć otaczający nas Wszechświat, posługując się tym, co udało się nam ustalić w sposób naukowy i racjonalny. Bo choć jest oczywiste, że nigdy nie wyjdziemy poza horyzont obserwowalnego Wszechświata, to na podstawie wszelkich dostępnych nam informacji powinniśmy starać się poznać to, jak jest zbudowany i jak działa. Tylko tak możemy dowiedzieć się czegokolwiek o tym, co większość ludzi określa jako dzieło stworzenia…
Bob milczał, patrząc na mnie nieruchomym i jakby trochę nieobecnym wzrokiem. Nie odezwał się, więc uznałem, że mogę ciągnąć dalej swoją, prawdopodobnie przydługą, jak na jego oczekiwania, wypowiedź.
– Wracając do twojego pytania o UFO, to pewnie cię zdziwi, ale jestem przekonany, że Kosmos musi roić się od życia. Nie jesteśmy jedyni i wyjątkowi, jak to nam się próbuje wmawiać, a życie, w tym inteligentne jego formy, są raczej normą niż jednorazowym, znanym tylko na naszej planecie zjawiskiem. Ale być może nigdy się tego nie dowiemy, bo Wszechświat jest tak wielki, a odległości pomiędzy galaktykami, a nawet ewentualnymi układami planetarnymi w naszej galaktyce, są tak ogromne, że najprawdopodobniej wykluczają jakąkolwiek formę fizycznego kontaktu pomiędzy nami a nimi. Oczywiście poza przekazem informacji w postaci fal elektromagnetycznych, a jestem pewny, że taki sygnał kiedyś do nas dotrze – zakończyłem, ciekawy, jak Bob zareaguje na ten mój przydługi wykład.
Wysłuchał mnie wtedy dosyć cierpliwie, jak na niego, ale zazwyczaj sceptyczny wyraz jego twarzy powrócił po chwili i mówił wszystko. Spojrzał na mnie z lekko zaprawionym ironią uśmiechem.
– Przecież sam mi kiedyś opowiadałeś, że widziałeś na niebie coś, co z całą pewnością musiało pochodzić z innej niż ziemska cywilizacji. A teraz twierdzisz, że nawet jeśli oni istnieją, to i tak nigdy ich nie zobaczymy… Coś mi się tu nie zgadza. Zapomniałeś już?
Nie zapomniałem. Zawsze będę to pamiętał…
▬
Afrykańskie noce, ciepłe i łagodne, zachęcają do spędzania czasu na zewnątrz. Siedzieliśmy wtedy nad basenem razem z moją ówczesną dziewczyną, gapiąc się w bezchmurne, pełne gwiazd niebo. Miałem od dawna ten nawyk, a Afryka Południowa stwarzała znakomite warunki do takich obserwacji.
Nagle go zauważyłem. Czarny, trójkątny cień na niebie powoli wyłonił się spoza wielkiej jakarandy rosnącej w rogu ogrodu. Takie było moje pierwsze skojarzenie. Zastygłem na chwilę w zdumieniu, a potem przetarłem oczy, ale on tam był, przesuwał się powoli i nie miał zamiaru zniknąć.
– Czy widzisz to samo, co ja? – wskazałem ręką na poruszający się po rozgwieżdżonym niebie wielki, szeroko ramienny, czarny trójkąt.
– O Boże, co to jest? – Moja dziewczyna powiedziała to przerażonym szeptem, chwytając mnie za rękę.
– To pytanie było do mnie? – zakpiłem.
Żachnęła się niecierpliwie. Była bardzo religijna, jak przystało na wychowaną w przyzwoitej, burskiej rodzinie pannę i chyba miała nadzieję, że z takiego źródła odpowiedź będzie natychmiastowa. Ale adresat pytania, jak zwykle, tajemniczo milczał, a ja też nie znałem odpowiedzi…
Patrzyłem jak zahipnotyzowany na czarny jak smoła, trójkątny kształt widoczny wyraźnie na tle rozgwieżdżonego nieba. Lecąc w kierunku północnym, przesuwał się powoli i bezgłośnie, odsłaniając jedne, a zasłaniając kolejne gwiazdy w trakcie ruchu po swojej łukowej trajektorii. Na przednich krawędziach jego szeroko rozpostartych ramion widać było dwa rzędy zamglonych, świecących słabym, neonowym blaskiem, malutkich światełek. Wyglądały jak sznur rozświetlonych od środka szklanych koralików. Bez słowa śledziliśmy go przez dobrą minutę, aż zniknął za horyzontem nad widoczną z naszego miejsca panoramą Johannesburga.
Na drugi dzień w lokalnej prasie pokazało się kilka doniesień od zamieszkałych w okolicy ludzi. Podobno widzieli na niebie coś niezwykłego…
▬
Burza nad horyzontem powoli zanikała. Bob popatrzył na mnie z tym swoim niezmiennie podejrzliwym uśmiechem. Pojawił się w nim cień satysfakcji kogoś, kto postanowił mnie wreszcie złapać na braku konsekwencji w tym, co mówię, i zdecydował się zrobić to właśnie teraz.
– Pamiętasz to UFO nad Johannesburgiem, o którym mi kiedyś opowiadałeś? – zapytał niespodziewanie.
Zaskoczył mnie po raz kolejny. Czyta w moich myślach, czy co? – przemknęło mi przez głowę i aż się roześmiałem.
– Jak mógłbym zapomnieć? Rozmawialiśmy o tym wiele razy. To zdarzenie zmieniło moje poglądy – odpowiedziałem spokojnie. – Jestem przekonany, że to nie był samolot, balon meteorologiczny ani nic z tego, czym nas raczą oficjalne media, próbując takie zjawiska wyjaśnić. Więc jak to wytłumaczyć inaczej niż wizytą obcej cywilizacji?
Bob popatrzył na mnie uważnie.
– Kiedyś, zanim to się stało, gdy pytałem, czy wierzysz w UFO, próbowałeś mnie przekonać, że to tylko ludzkie wymysły, chyba pamiętasz… Zmieniłeś zdanie? – Zaśmiał się z widoczną satysfakcją.
Popatrzyłem na niego przez dłuższą chwilę i powiedziałem:
– Zgadza się, Bob, zmieniłem. To właśnie chciałem ci powiedzieć. Od dawna wierzyłem i nadal wierzę w istnienie pozaziemskich cywilizacji, ale myślałem, że z powodu dzielących nas odległości takie kontakty są niemożliwe. Od tamtej chwili wiem, że się myliłem… Nie wiem, jak oni to robią, ale muszą dysponować technologią, która im na to pozwala. Dla nas nie do osiągnięcia. My mamy tylko silniki odrzutowe, a takie rzeczy Chińczycy znali już kilka tysięcy lat temu. Można na tym co najwyżej zalecieć na Marsa, ale mówienie o podboju Kosmosu to w tym przypadku jakiś kosmiczny żart…
– A Mars to nie Kosmos? – zapytał z wyraźnym zdziwieniem.
– Chyba żartujesz! – Roześmiałem się. – Mars to nasze najbliższe sąsiedztwo. Prawdziwy Kosmos zaczyna się dopiero za naszym układem słonecznym. A może nawet poza naszą galaktyką? Ci z NASA mogą sobie myśleć i mówić inaczej, ale oni muszą podbijać ten tak zwany przez nich Kosmos. Za pieniądze podatników, oczywiście, więc co niby mają nam mówić…
– Może i tak – zgodził się niespodziewanie. – Przyniosę piwo z lodówki. – Poderwał się z leżaka.
Odetchnąłem z ulgą. Bob od jakiegoś czasu zaczytywał się książkami traktującymi o rzeczach starannie omijanych przez oficjalną naukę. Myślę, że próbował dowiedzieć się czegoś o świecie, w którym żył i który z jakichś powodów zaczął mu się w pewnym momencie wydawać trochę inny, niż do tej pory sądził…
Niestety, przyjmował wszystko, co było dla niego nowe, całkiem bezkrytycznie i te pseudonaukowe brednie pisane przez nawiedzonych badaczy różnych paranormalnych zjawisk łatwo trafiały do jego wyobraźni.
Często sprzeczaliśmy się, gdy próbowałem mu tłumaczyć, że większość z tego można wyjaśnić bez odwoływania się do kosmitów i nadprzyrodzonych sił.
– Cudów nie ma – starałem się go przekonać – są tylko rzeczy, których albo nie rozumiemy, albo nie potrafimy wyjaśnić na gruncie znanej nam fizyki.
Kiedyś pokłóciliśmy się przy okazji rozmowy o psychokinezie i lewitacji. Starał się mnie do tego przekonać, argumentując, że jakiś mądry facet mu to powiedział. O ile pamiętam, ten wszystkowiedzący mądrala to był taksówkarz, który wiózł go z lotniska. Nie mam nic przeciwko taksówkarzom, ale takie referencje specjalnie mnie nie przekonują…
– Jeszcze nigdy nikomu nie udało się wygiąć żadnej, nawet najcieńszej łyżeczki siłą umysłu ani pokonać ziemskiej grawitacji i zawisnąć w powietrzu – powiedziałem wtedy z ironicznym uśmiechem, patrząc, jak na to zareaguje.
Nie dał się przekonać i trochę się na mnie pogniewał. Od tamtej pory starałem się unikać dyskusji na te tematy. Uparcie wracał do tego, ale nie dawałem się sprowokować… Aż do tego wieczora.
Bob wręczył mi przyjemnie oszronioną butelkę z piwem.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć UFO – powiedział. – Zazdroszczę ci tego.
– Musisz częściej patrzeć w niebo. – Roześmiałem się. – Może też kiedyś zobaczysz…
Nic na to nie odpowiedział.
Wyciągnąłem się wygodnie na leżaku i zamknąłem oczy. Chyba przysnąłem, bo poczułem nagle, że ktoś gwałtownie szarpie mnie za ramię.
– Spójrz na to! Co to jest?! – Bob wrzasnął histerycznie.
Zanim zdążyłem poderwać się z leżaka, na taras wyskoczyły jego dzieci, zaintrygowane tym nagłym wybuchem emocji. Spojrzeliśmy wszyscy we wskazanym przez niego kierunku. To, co zobaczyłem, odebrało mi dech w piersiach.
Jakiś przedziwny, nieprzypominający niczego, co do tej pory widziałem, obiekt leciał wzdłuż linii wybrzeża, prosto w naszym kierunku, na niezbyt dużej wysokości. Wolno, majestatycznie i co najdziwniejsze zupełnie bezgłośnie.
Gdy przelatywał tuż nad naszymi głowami, wydawał się wielkości dużego pasażerskiego samolotu podchodzącego do lądowania. Był szarometalicznego koloru, miał kształt trójkątnego skrzydła, a na przednich krawędziach wyraźnie widoczne, owalne otwory okienne świecące przyćmionym, neonowym blaskiem. Podobne światła znajdowały się na spodniej części. Widać też było na niej w ich blasku szczegóły jakichś elementów o obłych kształtach, wyraźnie zaznaczających się na dolnej powierzchni skrzydła.
Najbardziej uderzyło mnie to, że nie był to jakiś słabo widoczny, o zamazanych konturach, trudny do określenia
kształt na niebie, wielokrotnie opisywany przez świadków podobnych zdarzeń. To była prawdziwa maszyna latająca z wyraźnie wyróżniającymi się na jej dolnej, widzianej od spodu powierzchni elementami konstrukcyjnymi. Ten pojazd nie był wytworem naszej cywilizacji i od pierwszej chwili, gdy go tylko ujrzałem, nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości.
A nie jestem amatorem w tej dziedzinie. Od lat interesuję się lotnictwem i wielokrotnie widziałem różne samoloty podchodzące do lądowania. Z podobnej odległości można było dostrzec otwarte klapy na skrzydłach, ich siłowniki hydrauliczne, wypuszczone podwozie i wiele innych, wyraźnie widocznych detali. A już na pewno było je słychać. I to jak… Ryk silnika turboodrzutowego z tej odległości jest powalający. Nawet wysoko lecący samolot trudno przegapić. Słychać go z odległości wielu kilometrów, nawet gdy go już nie widać. A to, co przelatywało nad nami, nie wydawało najlżejszego szmeru. Poruszało się cicho jak opadający z drzewa liść, drwiąc jawnie z siły ziemskiej grawitacji…
Bob i jego dzieci, wrzeszcząc z emocji, biegali jak szaleni po tarasie i wychylając się przez barierkę, starali się jak najdłużej utrzymać go w polu widzenia. Wszyscy byliśmy w stanie szoku.
Dziwny obiekt przeleciał nam nad głowami bezszelestnie jak cień. W milczeniu podążałem za nim wzrokiem, aż po kilkunastu sekundach zniknął za drzewami dzikich bananowców porastających najwyższe wydmy.
Gapiliśmy się na siebie bez słów.
Bob z niewypowiedzianym zdumieniem w oczach, a ja dodatkowo z lekkim uśmiechem satysfakcji na ustach. Wyraz niedowierzania, jaki zawsze pojawiał się na jego twarzy, zniknął bez śladu.
– Teraz mi wierzysz? – przerwałem jego pełne zdumienia milczenie.
Nic nie odpowiedział, tylko pokręcił bezradnie głową.
Wszyscy poszli już spać, a my dalej siedzieliśmy na tarasie z oczami wbitymi w niebo, mając nadzieję, że uda nam się jeszcze coś zobaczyć.
Przetaczająca się daleko nad horyzontem burza ustała zupełnie. Powietrze wisiało nieruchomo i tylko ryk fal przyboju zakłócał nocną ciszę. Nie odzywaliśmy się do siebie i pełni buzujących w nas emocji, obserwowaliśmy niebo w nadziei, że jeszcze raz coś podobnego zobaczymy. I w pewnej chwili to się stało. Ciarki przebiegły mi po plecach. Równocześnie zerwaliśmy się z leżaków.
Trzy jasno świecące punkty pojawiły się wysoko na niebie. Leciały w formacji trójkąta i po lekkim łuku zmierzały w kierunku lądu. W pewnej chwili gwałtownie zakręciły, nie zmieniając szyku, zrobiły efektowną pętlę, a potem, nagle przyśpieszając, zaczęły maleć w oczach i szybko zbliżać się do siebie, aż zlały się w jeden punkt, który zniknął w jednej chwili jak zgaszona nagle świeczka. Jakby ktoś nakrył go płachtą koloru nieba.
Wyglądało to jak efekty świetlne często wykorzystywane w filmach science fiction, mające przedstawiać obiekty przechodzące do hiperprzestrzeni i znikające w efektownym rozbłysku z pola widzenia.
Bob nie odrywał wzroku od rozgwieżdżonego nieba. Wiedziałem, że do tej pory nie bardzo wierzył w moje opowieści, mimo że był raczej pewny istnienia takich niewyjaśnionych zjawisk. I właśnie to małe słówko „raczej” oddawało jego przekonania. Bo być czegoś „raczej” pewnym to nie to samo, co zobaczyć to na własne oczy…
Co do mnie, to moja wiara w istnienie obcych cywilizacji we Wszechświecie oraz w to, że dobrze o nas wiedzą,
została ugruntowana raz na zawsze i nieodwołalnie. To była już niezachwiana pewność. Wiedziałem, że ci, którzy tego nie doświadczyli, nigdy mi w to nie uwierzą i zawsze będą starali się udowodnić, że padłem ofiarą jakiejś iluzji, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Nie miałem zamiaru nikogo nawracać…
– Odlecieli – powiedziałem po chwili.
Siedzieliśmy na tarasie jeszcze przez jakiś czas, rozmawiając z ożywieniem o tym, co widzieliśmy, i snując różne przypuszczenia na ten temat. Bob odblokował się zupełnie. Słuchał mnie z wypiekami na twarzy, spoglądając co chwila w niebo, tak jakby się bał, że coś go ominie. Tej nocy nie zdarzyło się jednak już nic niezwykłego.
więcej..