- W empik go
Obcy w kraju urodzenia - ebook
Obcy w kraju urodzenia - ebook
Co spodziewa się znaleźć w Polsce późnych lat osiemdziesiątych młody dziennikarz niemiecki, urodzony na Górnym Śląsku, trochę zagubiony w swoim zawodzie?
Gdyby nie to, że już sypią się gruzy i próchno, a komunizm dogorywa, można by powiedzieć, że trafił do kraju baśni. Ale choć nie zna słów, jakie kazał wykuć na swoim nagrobku Ks. dr Johann Dzierzon*, to na jego oczach z polskiego rumowiska wyłania się prawda.
____________
* Wahrheit, Wahrheit über alles. (pol: Prawda, prawda, nade wszystko).
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788365558060 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kilka dni przed wyjazdem Martina, Peter udzielił mu telefonicznie następującej porady:
– Najlepiej wsiądź w pociąg. Jadąc samochodem tylko sobie narobisz kłopotów z polską biurokracją. Najpierw kontrola graniczna, sprawdzanie dokumentów, odprawa celna, łapówka dla jednego i drugiego. Później jakieś skomplikowane przepisy walutowe. Tyle a tyle wymieniasz po takim kursie, tyle a tyle po innym…
Na chwilę coś zawiesiło jego monolog. Zrobił przerwę na wdech albo wydech? Ziewał?
– Halo! Jesteś tam? Słuchaj, bo to nie wszystko. Następnie zażądają, żebyś się ubezpieczył, podpisał oświadczenia i jakieś deklaracje, które musisz potwierdzić notarialnie, nie wiem po jaką cholerę, i tak dalej, i tak dalej. Bez końca. Zanim zrobisz to wszystko, już ci ukradną samochód.
Znów przerwał. Coś tam po drugiej stronie zadźwięczało. Jak szyjka butelki, gdy delikatnie trącić nią o krawędź szklaneczki.
– Mówię ci, to się nie opłaca. Można zwariować. Zresztą mamy tutaj auto do dyspozycji.
Teraz był wdech. Później jakby coś nabrał w usta i przełknął. Wydech. Mówił dalej:
– Tak to wygląda, gdy się przyjeżdża samochodem. A samolotem jeszcze gorzej. To również wybij sobie z głowy.
I odtąd już mówił powoli, z większą troską o sugestywność i styl, jakby dyktował tekst dla redakcji.
– Gdzie indziej może warto latać, ale do Polski? Posłuchaj tylko. Po majowej katastrofie lotniczej pod Warszawą, jeszcze do teraz nie ma oficjalnego komunikatu. Same domysły i pogłoski. Według jednych zginęło sto dwadzieścia osób. Według innych, dwieście. Nie mogą się doliczyć trupów czy co?
Wdech.
– Podobno po dwóch tygodniach znaleziono w krzakach jakąś nadliczbową nogę czy głowę. Na miejscu katastrofy wszystko było w proszku, a ocalałe bagaże rozkradła okoliczna ludność. Mówią, że w tym zamieszaniu zaginęła jakaś ściśle tajna teczka, że była to katastrofa na zamówienie.
A teraz nie wiadomo, wdech czy wydech? Zresztą – nieważne.
– Różne rzeczy o tym się słyszy. Aż trudno uwierzyć. Ale wszystko możliwe. W każdym razie nie da się ustalić, jak tam było naprawdę. Kompletny burdel.
Coś jakby dźwięk potartej zapałki. Pewnie zapala cygaro.
– Więc Martin, jeśli ci nie zależy na życiu, to już twoja sprawa. Ale przynajmniej miej litość dla swoich walizek i tego, co tam zapakujesz. Bo ja osobiście nigdy bym nie wszedł na pokład sowieckiej maszyny. Nawet gdybym był kompletnie pijany, choć przecież sprawy życia i śmierci znam na wylot. Jestem już w tym wieku, że niczego nie muszę się bać. Ale jeszcze nie zgłupiałem. I dobrze ci radzę, żebyś także nie robił głupstw. Daj sobie spokój z samochodem i samolotem.
Teraz w dyktowaniu mógłby być nowy akapit. Głęboki wydech. Wdech.
– Wiesz jak jest na lotniskach. Kupa bałaganu. Czekasz na bagaż a tu okazuje się nagle, że zaginął. Rok temu miałem coś takiego. Przez pomyłkę wysłali do Londynu. Wrócił dopiero po trzech dniach. Niech to cholera! Poza tym, na lotniskach nie dzieje się nic ciekawego. Szczególnie w Warszawie, na Okęciu. Tak się nazywa to lotnisko. Jedyna jego atrakcja to kieszonkowcy. Nie wyobrażasz sobie. Całe tabuny!
Sądząc po niezbyt czystym dźwięku, Peter właśnie zaciągnął się cygarem. Albo pociągnął ze szklaneczki.
– Atrakcja! Na jednego pasażera przypada kilku. A czasem w ogóle są tam tylko złodziejaszki. Niektórzy nawet w mundurach. Chodzą po terminalu i nawzajem się okradają czy co? Trudno zrozumieć, z czego oni właściwie żyją? Może są tam zatrudnieni na państwowych posadach.
Jego głos na chwilę przestał być wyraźny. Coś mamrotał. A może to tylko zakłócenie na linii? Później było już dobrze. Aż do następnych zakłóceń.
– Gdyby przynajmniej nie działali tak szybko, bo to naprawdę fachowcy. Można by dokładniej zobaczyć jak portfel elegancko zmienia właściciela, często wraz paszportem i biletem. Nie tak dawno i mnie to spotkało. Paskudna sprawa. Posłuchaj. Przyleciałem z Helsinek trochę zaspany i zanim oprzytomniałem, już było po fakcie. Pieniądze. Dokumenty. Wszystko. Nawet etui z dwoma cygarami.
Mówił to i śmiał się. Chyba już przebolał stratę.
– Trudno. Stało się. Ostatecznie kieszonkowcy są wszędzie. W Rzymie, Hamburgu, Tokio. Także w pociągach. A szczególnie włoskich i polskich. Zgadnij, w których więcej.
Peter rozgadał się na dobre.
– Widzisz, samolotem można sobie polecieć gdzie indziej, proszę bardzo, do Madrytu albo Buenos Aires. Ale do Warszawy najlepiej przyjechać furmanką. A że teraz trudno o konie, najlepiej zrobisz wsiadając do pociągu. Na Zoobahnhof. Polskie Koleje Państwowe! Wspaniała przygoda! Od razu otrzymujesz prawdę o tym kraju. W pigułce. I wiesz, co jest grane.
Jakkolwiek żadna gazeta tego by nie puściła, dyktował dalej sumiennie.
Niech więc Martin przeboleje dobrą whisky za dwie trzecie ceny i perfumy francuskie za pół ceny w _Duty Free Shopping_ na Tegel. Jeszcze nie raz tam zrobi zakupy. A przy okazji, niech przyjmie cenną uwagę – na lotniskach najwięcej kieszonkowców jest właśnie w sklepach wolnocłowych. Nawet w Paryżu. Też miał tam przygodę. Chciał kupić piersiówkę koniaku. Poszło tysiąc franków. Zniknęły. Razem z teczką. Postawił na chwilę i już. Nie ma. Zupełnie jak w Warszawie. Podobno przed wojną tak się o niej mówiło, Paryż północy. Albo wschodu? Cholera wie.
Więc koniecznie pociągiem. Weźmie sobie sleeping i nawet się nie obejrzy, jak będzie na miejscu. Złodziejstwo w wagonach sypialnych jest proporcjonalnie mniejsze, jakkolwiek też należy uważać.
– No dobra, Martin. Co ci mam tłumaczyć. Nie zastanawiaj się. Rób jak mówię. Zostaw auto, sraj na samolot, wsiadaj do pociągu i przyjeżdżaj. Sraj na sklepy wolnocłowe, bo w Polsce i tak wszystko jest _duty free_. Dosłownie wszystko! Peweks! Tak to się tutaj nazywa. Sam zobaczysz. Za psie pieniądze będziesz kupować co zechcesz. Paczkę cygar kubańskich za niecałe dwie marki albo butelkę Johnny Walker za trzy. Poważnie. To właśnie jest komunizm, mój chłopcze! Na tym to polega! Tacy kapitaliści, jak ty albo ja, mają tu czysty raj. I już mniejsza o kieszonkowców.
Peter był zapamiętały na punkcie kubańskich cygar, których aromat najchętniej podbijał miłym smakiem whisky. Naturalnie, bez żadnej tam wody czy lodu. Bardzo możliwe, że robił to właśnie, przekładając słuchawkę z jednej ręki do drugiej, aby czegoś łyknąć, lub trafić słupkiem popiołu do najbliższej doniczki. Martin nie mógł sobie tego nawet wyobrażać, bo całą jego uwagę przykuwały trzaski, szumy i inne zakłócenia dźwięku; jakieś odległe rozmowy, nałożone jedna na drugą, nie wiadomo w jakim języku, niewyraźne. Szuuuu! Szuuuu! Drrr! Drrr!
Spośród nich wyławiał słowa Petera. Niektórych się zaledwie domyślał. Wychodził z tego niezły bełkot: cygara, kieszonkowcy, katastrofa, whisky, srać na samolot, pociąg, psie pieniądze.
Nie przyszło mu do głowy, że po co najmniej dwu godzinach czekania na połączenie, Peter wypalił już prawie całe cygaro rozmiaru _maduro_ albo _magnum_ i wypił co najmniej pół buteleczki. Jest więc odpowiednio zawiany. Skąd miałby wiedzieć, że to, co mówi Peter, niekoniecznie jest baśnią, choć też nie brał tego dosłownie. Już go ucho rozbolało od przyciskania słuchawki. Szuuu! Drrr-drrr! Polskie telefony.
Jak zwykle, Peter do powiedzenia miał dużo i często się powtarzał.
– Wiesz jak jest na lotniskach, synu. Odrobina nieuwagi i już stajesz się ofiarą. A tylko spróbuj zgłosić kradzież. Natychmiast się tobą zajmą, zainteresują, wypytają, wysłuchają, spiszą co trzeba, aż pożałujesz, że w ogóle zwróciłeś się do policji. To się tutaj nazywa milicja. Obywatelska! Wyobrażasz sobie? Bardzo ciekawe. Mają nadzwyczajne uniformy. W każdy można wsadzić nawet trzech policjantów. Ale mniejsza o policję. Chcę ci przede wszystkim powiedzieć, że cały ten interes zwany lotnictwem cywilnym, to podstęp. Szatański kontrakt. Na czas podróży powierzasz swoje ciało i duszę diabłu. Może się on tam różnie nazywać: Air France, Lot, Lufthansa, Swissair, BOAC. Obojętne. Stajesz się własnością jakiegoś Aeroflotu i wtedy może być różnie. Odwrotnie niż w pociągu, gdzie jesteś jak…
Może powiedział: „jak w teatrze" albo „wolny jak ptak", i coś jeszcze, ale wszystko zginęło w serii trzasków. Techniczny dźwięk w słuchawce mógł oznaczać, że połączenie zostało przerwane. Głos Petera zanikł zupełnie. Może właśnie czegoś się napił i przez chwilę potrzymał w ustach lub zapalał przygasłe cygaro. Trwało to nie więcej niż kilka sekund, lecz wystarczyło, żeby włączyła się polska telefonistka z nieodmiennym pytaniem: „Halo, mówi się? Mówi się? Halo?"
Trzaski i szumy zmalały. Peter stał się na powrót słyszalny. Nawet bardziej niż przedtem.
– Na czym przerwałem? Aha! Więc mówię ci, w dzisiejszym świecie prawda jeździ koleją. A tobie chodzi o prawdę, co? Szukasz jej na linii wschód-zachód. Linia WahrheitWarschau. Słusznie. Tu jeżdżą całe wagony pełne nagiej prawdy. Musisz to koniecznie zobaczyć. I nie rób problemu z tych kilku godzin, które w pociągu i tak prześpisz. Nie pożałujesz. Wiem, co mówię. Zrobisz oczywiście jak chcesz, ale mnie możesz wierzyć. W każdym razie, czekam na ciebie we wtorek. Odbiór!
Ach, ten jego „odbiór"! Czasem w Peterze odżywała jego obsesja lotnika. Telefon stawał się radiostacją a on wcielał się w kontrolera lotu, podtrzymującego kontakt z pilotem. Tymczasem to Martin był naziemną kontrolą, podczas gdy tamten szybował w chmurach podchmielonej fantazji.
W takim przypadku najlepiej było powiedzieć:
– Dobrze, dobrze Peter. Słyszałem. Rozumiem. Chyba masz rację. Jutro kupuję bilety i przyjeżdżam pociągiem. Pozdrawiam. Bez odbioru.
I rozłączyć się natychmiast.*2
Taśmy z tą oraz innymi rozmowami pewnie jeszcze są gdzieś w archiwach, jeśli nie zostały skradzione, sprzedane lub zniszczone w ramach akcji „czystość". Powinno ich być sporo, bo Peter często do niego telefonował. Nawet bez wielkiej potrzeby. Ot, żeby pogadać, wygadać się, potwierdzić swoją dobrą wolę, a też i do niego osobistą sympatię. Bo za niedługo Martin przejmie jego stery. Ale czy on w ogóle wie, co to znaczy sterować? Wyjaśniał mu, jak się to robi. Na razie teoretycznie. Jakkolwiek teoria lotu też ma znaczenie, to jednak gadanie nie zastąpi praktyki. Niech więc zacznie od pociągu.
Telefonował do Martina i mówił, mówił, mówił. A czasem, gdy nie chciał być podsłuchiwany i nagrywany, jechał do ambasady na drugi brzeg Wisły, bo wydawało mu się, że tamtejszych telefonów podsłuch nie dotyczy. Niby taki przebiegły, a w gruncie rzeczy naiwny. Starszy od Martina o jakieś trzydzieści lat, mówił o sobie jako „byłym lotniku", co trochę rozmijało się z faktami. Przesadzał ze swoją służbą w lotnictwie, gdzie trafił jako osiemnastoletni ochotnik w roku 1944. Lecz zanim ukończył szkolenie – mówił, że w Fürstenfeldbruck, słynnej szkole asów Luftwaffe – już właściwie było po wszystkim. Paliwa ledwo starczało dla najlepszych pilotów. Kilka lotów na Messerschmittach i dwa miesiące w amerykańskim obozie jenieckim Peter podniósł do rangi swojej wielkiej przygody wojennej.
Sam w tym nie brał udziału, ale znał na pamięć całą wojnę powietrzną na froncie zachodnim: Operacja Wrześniowa 1940, Adlertag, Unternehmen Seelöwe, naloty na Norwich i York w 1942, desant na Kretę. Mówił o tym do znudzenia. W redakcji nazywano go z przekąsem _Unterleutnant Luftwaffe_ i wszystkich jego opowieści – nie tylko tych niby-wojennych – słuchano z przymrużeniem oka.
Gdy Amerykanie stwierdzili, że nie jest zbrodniarzem wojennym, nie ma pod pachą tatuażu z numerem ss i nie należał do NSDAP, wyrzucili go z obozu na pysk. Niech sobie radzi. Handlował tytoniem i damskimi pończochami, był naganiaczem w burdelu, wyłącznie dla pieniędzy. Aż został akwizytorem ogłoszeń w różnych szmatławych gazetach. Kombinował.
Później pozwolili mu nawet pisać. Jakimś cudem trafił do DIE ZEITUNG, na szczytowy szczebel swej życiowej wspinaczki. Wyżej było już wyłącznie niebo, ku któremu zresztą przez całe swoje pijane życie zmierzał z odwagą prawdziwego lotnika. Leciał na oślep ze ślepą wiarą, że zawsze się gdzieś doleci.
Druga jego życiowa przygoda polegała na tym, że w roku 1972 został wysłany przez dział zagraniczny dziennika jako korespondent do Warszawy, może dlatego, że od jakiegoś czasu mówiło się o zamknięciu tamtejszego biura. Bo w Polsce właściwie nic się nie działo. Same dożynki, spusty surówki i wodowania statków.
W kilka miesięcy po objęciu władzy przez Gierka i ożywieniu spowodowanym przez to zdarzenie, a już na pewno w połowie następnego roku, gazetowa fotogeniczność Polski zmalała do zera. A o pożyczkach niemieckich, kredytach, różnych odszkodowaniach i ułatwieniach w tak zwanym łączeniu rodzin lepiej było nie pisać za wiele. Poza tym, nic wartego uwagi czytelników DIE ZEITUNG.
Wyglądało na to, że Peter będzie raczej likwidatorem placówki, niż dostawcą rewelacji. Ale w roku bodaj 1977 ktoś tam uznał, że nobliwy dziennik niemiecki winien jednak utrzymać warszawskie biuro, bo coś zaczęło się dziać w polityce. Protesty społeczne. Strajki. Policyjny terror. Intelektualiści zorganizowali się w obronie prześladowanych robotników. Bardzo ciekawe. Tylko do samego Petera były zastrzeżenia. Że się jednak nie sprawdził przez tych sześć lat jako korespondent. Solidny, owszem. Polecenia wykonuje bez zarzutu. Ale bez wyczucia. O wszystkim pisał, jakby to były sprawozdania z zawodów sportowych:
„Tak zwany Komitet Obrony Robotników wysunął się na prowadzenie przed partię komunistyczną."
Albo:
„Policja przegrywa w Radomiu z opozycjonistami."
Czy też:
„Starcia z milicją na warszawskiej starówce zakończyły się remisem."
A co najgorsze, zestarzał się. Nigdy nie był zbyt komunikatywny, ale teraz już nikt nie wiedział, co ma właściwie na myśli. Co zamierzał powiedzieć? W dodatku musiał się poddać jakiejś operacji. Przez kilka miesięcy nie było z niego w ogóle pożytku. Odzyskiwał zdrowie. I to właśnie wtedy, gdy Polaka wybrano na papieża.
Po rekonwalescencji, trochę za długiej jak na wytrzymałość redakcji, jego aktywność nieco drgnęła. Trwało to nawet przez pewien czas. Lecz gdy ruszyła sprawa z Solidarnością, znów wpadł w łapy lekarzy. Już głośno się mówiło, że lepszy byłby ktoś inny. Młodszy. Bardziej operatywny. Z większą inicjatywą. I mniej może pijący. A on, cóż, niech sobie odetchnie przed emeryturą. Zresztą, także sam Peter zaczynał mieć już dosyć tej – drugiej, jeśli idzie o ważność – wielkiej przygody swego życia.
Pierwszą, tę lotniczą, podtrzymywał siłą opowieści, podbarwionych rauszem i fantazją niespełnionego pilota. Ugniatał ją według woli jak plastelinę. Ale także ta druga wielka przygoda leciała na alkoholowym napędzie i przedzierała się przez twardą polską teraźniejszość. Na domiar złego, rzeczywistość toczyła się coraz szybciej, a refleks Petera wlókł się w jej ogonie. Jego polot dziennikarski i krasomówstwo nie nadążały za rytmem rauszów i kacenjamerów. Nie wiadomo, czy to raczej nie on sam był plasteliną, ugniataną przez rzeczywistość? Czuł to szczególnie w okolicach wątroby i trzustki, których malejąca odporność dawała znaki. Przebłyski rozsądku mówiły mu, że już pora na miękkie lądowanie.
Tak pomyślał jednego z nużących i deszczowych poranków wrześniowych roku 1981. Jego organizm boleśnie czuł, co się z nim działo poprzedniej nocy. I jeszcze poprzedniej. Widok nieuprzątniętych naczyń i pustych butelek wzbudził w nim bolesną melancholię. Coś nieprzyjemnego działo się w okolicach jego woreczka żółciowego. Łyknął jeden alka-seltzer. I drugi.
Od przeszło roku rozkwitała wokół niego jakaś porywająca nietrzeźwość. To wspaniałe, gdy wszyscy są pijani! Zanurzył się w tej euforii głęboko, mając tylko mglisty, peryskopowy obraz tego, co dzieje się na powierzchni. Aż dopadła go straszna świadomość, że go to wszystko przerasta. Był zmęczony. Rozejrzał się apatycznie po mieszkaniu. Zaścielił – po raz pierwszy od dwóch tygodni – swoje łóżko. Pozbierał brudne skarpetki, rzucane gdzie bądź. Wyrzucił puste butelki i postanowił coś zrobić ze sobą.
Jego rezygnację, gdyby ją zgłosił rok wcześniej, przyjęto by od razu. Lecz teraz, kiedy sam był gotów zejść ze swego osobistego Titanica, niespodziewanie stał się redakcji bardzo potrzebny. Zanim przemyślał, napisał i przekazał do centrali podanie o inne zajęcie („_chciałbym powrócić do dziennikarstwa sportowego_"), wszystko zmieniło się raptownie. „Poczekaj jeszcze. Wytrzymaj. Zobaczymy, co się da zrobić" odpowiedział mu Schumann. A po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, gdy z takim trudem uzyskano dla niego akredytację, żaden z szefów DIE ZEITUNG nie chciał o tym słyszeć. Niech jeszcze trochę tam będzie. Rok? Dwa? On, były as Luftwaffe, miałby nie wytrzymać? Tyle chyba potrafi.
Miał już za sobą prawie dziesięć lat w kraju, który – biorąc rzecz na zdrowy rozum – nie był bardziej rzeczywisty niż jego służba w najlepszym lotnictwie świata czy sukcesy dziennikarskie. Twierdził (i chyba w to wierzył), że wszystko zna tu na wylot. Tymczasem, cokolwiek powiedział czy napisał o Polsce i przekazał to do centrali, zakrawało na czyste zmyślenie. Redaktorzy w Köln wykrawali z jego korespondencji tylko to, co ich zdaniem od biedy mogło być prawdą. Resztę wyrzucali do kosza, czasem jeszcze ją stamtąd wyjmując, aby szerszemu gronu zademonstrować pomysłowość Petera.
– Ten to ma fantazję! Przeczytaj tylko: „Stacjonujący w Polsce żołnierze armii sowieckiej na Pomorzu sprzedają broń i amunicję działaczom podziemnej Solidarności". Albo: „Wysoko postawiony biskup katolicki wypłaca pensje ukrywającym się działaczom opozycji politycznej", czy też: „Wałęsa organizuje podziemny gabinet cieni ze sobą jako premierem" i tak dalej.
Raz w tygodniu Peter wysyłał garść takich rewelacji. Nie wiedziano, co z tym robić. Nikt nie wątpił, że blaguje. Albo, że przy kieliszku daje się nabrać na bzdury, którymi częstują go informatorzy. Czy w ogóle wierzy w to, co mówią? Trudno stwierdzić.
Nie znajdował w sobie na tyle trzeźwości, by odróżniać rzeczy ważne od błahych, niewiarygodne od prawdziwych, poważne od śmiesznych. Może gdzie indziej, w innym kraju, w innych czasach, wśród innych ludzi, w końcu by się tego nauczył. Lecz w tych warunkach, nawet nie próbował. Zaczynając od poczucia ofiary, złożonej na ołtarzu losu przez zwierzchników pozbawionych serca, po jedenastoletnim stażu, wyrósł w swoich oczach na uczestnika arcyważnej misji. No bo w takim Köln nie mają pojęcia o tym, co tylko tutaj można zrozumieć – że nigdzie tak jak w Polsce, wszystko jest tylko słowem.
Mniej liczy się to, co się dzieje, niż to, co można o tym powiedzieć. Skala lokalnych możliwości nie zaczyna się od wyjściowego poziomu zero, tylko od razu jest windowana na wysokie piętro cudu. Wystarczy małą porażkę nazwać wielkim sukcesem, aby kolektywna świadomość wzbiła się na wyżyny entuzjazmu. Przegrani chodzą z minami zwycięzców, a miernota stroi się w geniusz. Ach, jak oni tutaj mówią o zdobyczach swojej nauki, których wcale nie było! Jak celebrują każde swoje ośmieszenie! Jak mądrze uprawiają głupotę!
Czuł się w tym jak ryba w wodzie. Gdy dawniej podejrzewał, że mają go tylko za redakcyjne popychadło, stroił wyniosłe dąsy i wcielał się w swoje mity. Upiększał sobie życiorys. Zacierał ślady dzieciństwa na ubogim osiedlu hutników gdzieś w Essen. Przerwane podobno (w roku 1943) studia w Heidelbergu, przedstawiał jako pasmo osiągnięć, zmarnowanych przez wojnę. Wśród tych zmyśleń był jeszcze ogromny – i oczywiście utracony – majątek dziadków w Prusach Wschodnich oraz arystokratyczne pochodzenie bez pokrycia w faktach. Na wypadek, gdyby z tych rojeń nieoczekiwanie wychynęła druzgocząca proza – jak to się nie raz zdarzyło – miał kilka ratunkowych osłon, choć żadna nie gwarantowała, że jeszcze tym razem zdoła się wyłgać.
Studiującym w Heidelbergu mniej więcej w tym samym czasie twarz ani nazwisko Petera Kohlera nie były znane. Poszukiwanie wioski Guhrwitz (tak miał się nazywać ów majątek dziadków) na mapie Mazur było daremnym trudem. A gdyby jakiś fanatyk prawdy chciał dociekać szczegółów, stwierdziłby, że z tym Luftwaffe też nie było jak mówi.
Kuśtykał wspierając się na kulach tych mniejszych lub większych fikcji, aż ów polski klimat postawił go na nogi. Gdy wylądował w Polsce, jego fantazje nie miały już wielkiego znaczenia. Mógł myśleć i mówić głośno wszystko, co gdzie indziej byłoby nieprawdą. Prawda? A co to takiego? Niech mu to ktoś zdefiniuje – prawdę. Niech tylko tu – do Polski – przyjedzie, a on mu coś pokaże. Dopiero tutaj – w Polsce – wyraźniej niż gdzie indziej i kiedykolwiek wcześniej, stał się _kimś_. Mógł mówić, co mu ślina przyniesie na język, nie obawiając się, że ktoś to sprawdzi.
Dzięki magicznej mocy, jaką tutaj posiadały słowa, jego niedożywione poczucie własnej wartości zaczęło oddychać pełnymi skrzelami. Życie samo pisało baśń z nim w roli głównej. Nawet to, że był Niemcem – a być Niemcem w Polsce to feler nie do naprawienia – dodawało mu skrzydeł. Kiedyś może opisze to wszystko. Wyda książkę. Reportaż z pobytu w krainie liliputów. Jakiś _Nowy Guliwer_. Przygody barona Münnhausena w kraju, gdzie rządzących jest dwa razy więcej niż rządzonych, a wiara przenosi góry.
Ale zrobił już wszystko. Więcej nie może. Wystarczy. Jest zmęczony. Z ulgą, a w każdym razie bez smutku, przyjął ten sygnał z redakcji, iż pora jest bliska. Jeszcze chwila, trochę cierpliwości i będzie mógł wreszcie opuścić pokład tej samobójczej maszyny. Wyląduje cały i zdrów na macierzystym lotnisku. Zakończy swoje heroiczne posłanie; wracając do domu, którego w istocie nigdy nie posiadał. Bo oto znalazł się ktoś na jego miejsce. Następca. Martin? Ten młody melancholik, którego poznał na odprawie w Bad Harzburg?
Ach, tak. To bystry chłopak, choć na takiego nie wygląda. Jakiś nieśmiały. Tyle, że ze swoją znajomością polskiego poradzi sobie. No i będzie miał tu wesoło. A od kiedy? Już w sierpniu? To niech przyjedzie ciut wcześniej. Jakieś dwa tygodnie. To wystarczy, żeby go wtajemniczyć w lokalne arkana. Ustąpi mu miejsce w kabinie pilota, odda drążek w jego ręce i jak solidny weteran podzieli się z młodszym swoją wiedzą o polskich zaświatach, które już oblatał.
Tamtego wieczoru, już po odłożeniu słuchawki, Martinowi wydało się niezwykłe, że Peter, lotnik całą gębą, odradzał mu podróż samolotem. Sam by sobie nie odmówił podniebnej przygody, nawet gdyby to była jedna z tych sowieckich latających trumien. Wolałby – naturalnie – Boeinga, gdzie przy jednej whisky za drugą oraz trzech czwartych cygara _Habanera Trabucos_ opowiedziałby sąsiadowi o nalotach na Londyn lub o bombardowaniu amerykańskich desantów. Tak, jakby sam w nich uczestniczył.
Ta jego niespodziewana fobia do transportu lotniczego była zastanawiająca. Ale trudno było się sprzeciwić lub nie zaufać jego mentorskiej swadzie. Taki jest przekonywujący. Taki pewny siebie. Od ich pierwszego spotkania Martin ani trochę nie wątpił, że jego starszy kolega jest odpowiedzialny za swoje słowa i czyny. A to, co mówią w redakcji, to zwykłe złośliwostki. O wszystkich coś tam mówią. Że może pedał? Czyjś protegowany? Karierowicz i lizus. Dlaczego nie o Peterze? Bo przecież go jednak trzymają, płacą mu i to nieźle.
W tym Bad Harzburg poszli kiedyś na spacer wzdłuż żelaznej kurtyny. Tutaj miała ona postać drucianej siatki. Takiej, jaką odgradza się leśne zwierzęta od autostrady. Oraz liczne wieże obserwacyjne, gdzie w świetle zachodzącego słońca błyskały lornetki wschodnioniemieckich zuchów. Przeszli niecały kilometr i zawrócili. Peter zataczał się jakby go już dosięgła komunistyczna kula i zaraz miał paść martwy.
Martin nie przeoczył jego typowo pijackiej egzaltacji, ani nie brał za dobrą monetę tych grubych kłamstw, którymi Peter się obstawiał ze wszystkich stron. Ale był przyjaznego usposobienia, świetnie grał dobroduszność i lubił pomagać. Szczególnie, gdy nikt tego nie oczekiwał, a może nawet sobie nie życzył. Więc deklarował, ale nie nalegał. „Pomogę temu Martinowi", postanowił w duchu i radził mu przyjazd pociągiem. Zbliżyło ich kilka wieczorów przegadanych w kolońskich knajpach, gdy Peter przyjeżdżał (oczywiście, przylatywał) na dywanik w centrali. Maska, z którą się nie rozstawał, zrazu osłaniała jego alkoholizm, którego on sam tak by nie nazwał. Buteleczka whisky lub czegoś podobnego w jeden wieczór to przecież normalne. Tego – a czasem choćby więcej – wymaga jego zużycie energii. I czego się tu wstydzić. Alkoholizm to coś całkiem innego. On potrafi się kontrolować. Trzyma klasę. Nie rzyga w miejscach publicznych ani się nie przewraca na stół pełen kieliszków. Przynajmniej do czasu.
Potrafił pić _ad libitum_ tak, by to wyglądało tylko na zastrzyk paliwa. Jego maszyna zużywała wiele. Większość szła na gadanie, gdy odsłaniał swoje bogate doświadczenie – życiowe i zawodowe. Przedstawiał je z zapałem, zawsze w tonacji figlarnego pół-serio. Martin domyślał się sam, albo tak go nastawiła wewnątrzredakcyjna giełda plotek, że barwny język Petera jest na swój sposób piękną (więc może miejscami prawdziwą), czystą retoryką. Dzięki niej i wielu innym zaletom był na ogół lubiany. A już na pewno cieszył się sympatią w Warszawie, wśród kolegów po fachu, dla których był źródłem bezcennych, choć nie zawsze przydatnych wiadomości.
Czego to on nie wiedział! Potrafił wskazać niejedno miejsce na dawnych niemieckich – obecnie polskich – terenach, gdzie ukryto dzieła sztuki, sztaby złota lub inne zrabowane precjoza. Miał dostęp do map, na których zaznaczono miejsce ukrycia bursztynowej komnaty. Mógł wskazać kryjówkę, gdzie złożono model legendarnej _Wunderwaffe_, albo określić jezioro, w którym zatopiono miliony fałszywych dolarów. Ze zawiązanymi oczami mógł wskazać tunele, gdzie zamurowano pociąg pancerny z rezerwą złota Banku Rzeszy. A wszystko to tak sugestywnie, że niejedna z tych informacji jeszcze i obecnie święci popularność w sezonach ogórkowych. I co z tego, że żadna z nich się nie potwierdziła? Wiarygodność nic tu nie miała do rzeczy. Taki był Peter i cokolwiek by o nim powiedzieć, to w tym konkretnym przypadku dobrze mu jednak poradził – kolej!
Martin zrozumiał to i docenił, mimo że jazda pociągiem trwała dłużej niż przelot na trasie Berlin – Warszawa. Gdyby nie skorzystał z jego mądrości i upierał się przy samolocie, nie dałby mu później spokoju. Zresztą, rezygnacja przyszła mu łatwo, bo przecież to tylko Polska, a nie druga półkula – jakaś Kanada czy Australia. Posłuchał nalegań starszego kolegi i zamówił bilet w db. A nazajutrz zawiadomił go telegraficznie o terminie swojego przyjazdu:
W WARSZAWIE BĘDĘ WE WTOREK RANO 21 LIPCA.*3
W innym świecie znalazł się Martin zanim jeszcze pociąg w ogóle drgnął i wygramolił z ciasnoty dworca Berlin Zoobahnhof. Wagon sypialny zawsze jest małym więzieniem na kółkach, a ten polski – pełen łańcuchów, łańcuszków, archaicznych zamków, zasuwek, okuć, a nawet żelaznych sztab – był nim szczególnie.
Konduktora tego pojazdu bez przesady można by nazwać dozorcą. Z kiełkującym zarostem na twarzy, w niedbałym mundurze, podzwaniając zagadkowymi kluczami, nie silił się szczególnie na uprzejmość. Z miną notorycznego sceptyka sprawdził bilet i wyznaczył Martinowi miejsce.
Otrzymał celę pierwszej klasy, pojedynczą, w której zdziwił go tylko brak krat, ale o otwarciu okna i tak nie było co marzyć. Zamknięte na amen. Może zaspawane? Szyby zmatowiałe od rdzawych zacieków. Chyba nigdy nie były w pełni przezroczyste. Obce zapachy i nalot zużycia na przedmiotach wśród których się znalazł, potrąciły w nim strunę czujności.
Pociąg już jechał, a on stał w korytarzu samotnie, choć poza nim i konduktorem ktoś jeszcze powinien być w tym wagonie. Na przykład ten mężczyzna z niewielkim bagażem, który w Berlinie wsiadał zaraz za nim. Lub inni pasażerowie, jadący z wcześniejszych stacji. Ale na korytarzu nie pokazał się nikt. Dopóki słońce nie zaszło, miał za oknem widok na to, co powszechnie nazywano republiką demokratyczną. Niemiecką. Smutek tej demokracji właśnie kładł się do snu. Po źle oświetlonych drogach snuły się nieliczne samochody. Kolejne miejscowości robiły wrażenie wyludnionych. Pociąg przeleciał przez nie, jakby ich wcale nie było i zaraz wsunął się w lasy rachitycznych sosen. Spomiędzy ich pni i z piaszczystego gruntu wypełzała gorąca, lipcowa noc.
W końcu nastała ciemność i już nie było na co patrzeć. Martin wrócił do przedziału. Jeszcze nie zdążył się rozgościć, gdy pociąg zatrzymał się, aby przyjąć w siebie falę niemiłego ożywienia. Wyszedł, żeby zobaczyć, co to takiego, bo w korytarzu okno dało się jednak otworzyć. Zobaczył szare niechlujstwo peronu dworca Frankfurt/Oder i uznał je za naturalne. Ale zaraz musiał cofnąć się do swojej celi, bo władzę nad pociągiem przejęła straż graniczna i celnicy.
Już kiedyś doświadczył tego przeistoczenia człowieka w żywy przedmiot – w swój własny identyfikator, z urzędu podejrzany o fałszywość. Funkcjonariusze wschodnioniemieccy potraktowali go z zawodową wyższością, która mogła być tylko prywatną zawiścią. Jak zwykle, byli nieprzeniknieni. Szczególnie jeden. Dobrze wytresowany. Twarz bez wyrazu. Ciekawe, że tacy uchowali się tylko w nrd. Typowy, demokratyczny Niemiec. O wiele prawdziwszy niż wszyscy Niemcy zachodni razem wzięci. Fachowiec, dobrze zadomowiony w schludnym uniformie, którego dystynkcje i barwy dziwnie przypominały Trzecią Rzeszę. Tyle że bez swastyki, zastąpionej teraz jakąś kombinacją cyrkla i młotka.
Z jego polskimi kolegami było odwrotnie. W swoich mundurach wydawali się trochę za mali, zagubieni, niepewni. Bezradnie mierzyli się z przestrzenią wagonu. Miotało nimi tam i z powrotem, jakby każdy z nich chciał osobiście zobaczyć Martina. Dochodzili nowi, a inni odchodzili. Powracali znowu, jakby się im przypomniało coś ważnego. Przekazywali sobie jego paszport, oglądali jak nadprzyrodzony dokument, niewyraźnie wymieniali uwagi.
A jeden studiował księgę imponującej grubości, przez co wyglądał trochę jak kapłan jakiejś religii. Ta biblia mogła być wykazem osób niemile widzianych na terytorium Polski Ludowej. Czymś jej zagrażających. Sądząc po zużyciu tego woluminu, była to nadzwyczaj ciekawa lektura. Jej kartki wyglądały jak nasiąknięte tłuszczem, potem i śliną. Zwinięte rogi powiększały wrażenie jej starożytności. Szukał. Szukał starannie.
Nie znalazł niczego i wreszcie zwrócił się do Martina po niemiecku. Nie bardzo mu to wyszło. Ale był mile zaskoczony, a nawet uradowany, gdy Martin odezwał się do niego po polsku. Depozytariusz księgi spojrzał z podziwem i od tej chwili wszystko poszło jak z płatka. Zawołał jednego z nich, a ten zamaszyście wlepił Martinowi do paszportu odpowiednią pieczątkę. Niemal jak pocałunek.
Pożegnali się z nim serdecznie i już niczego nie chcieli. Tylko samotny celnik jeszcze przyszedł, a raczej przebiegł, rzucił okiem, odebrał deklarację celną, nawet na nią nie spojrzał, coś sam do siebie mruknął i już go nie było. Gdzie indziej czekała – zresztą nie tylko na niego – kupa roboty. Nieprzyjemnej. Martin przekonał się o tym, gdy powrócił na korytarz, by spojrzeć na zewnętrzny stan rzeczy. Otworzył okno.
W sypialnym ani trochę, ale w pozostałych wagonach panował niewyobrażalny tłok. Tabuny ludzi, które na enerdowskim Berlin-Hauptbahnhof wdarły się do pociągu, przekraczały wszelkie pojęcie. Trzeba się było wychylić, aby zobaczyć dokładniej ten fenomen, o którym Martin już słyszał i czytał. Lecz widzieć na własne oczy, to nie to samo.
Istota tego zjawiska brała się z faktu, że aby wjechać do Berlina Zachodniego, nie trzeba było posiadać wizy. A od jakiegoś czasu polskie władze zaczęły swoim obywatelom wydawać paszporty hojną ręką i każdego dnia setki, a może tysiące Polaków przyjeżdżały do Berlina. Wysiadali na Wschodnim. Następnie przenikali do Zachodniego przez przejście na Friedrichstrasse, obładowani mnóstwem dóbr, od jaj i białego sera począwszy, przez kiełbasę i wódkę, aż do bardziej wyszukanych towarów. Po śmiesznych cenach sprzedawali to wszystko na zachodnioberlińskich targowiskach. _Polenmarkt_.
Wielokrotnie pisano o tym handlu w gazetach, już to protestując, już to podziwiając „dzielnych Polaków". Ale senat Berlina widział w tym procederze zagrożenie dla handlu miejskiego, przepisów zdrowotnych i porządku publicznego. Nie przeoczył tego oczywiście DER SPIEGEL ani STERN. Telewizja – a jakże! – pokazała tę inwazję, opatrując ją zgryźliwym komentarzem. A sami Berlińczycy, pozorując oburzenie i niechęć, używając zasobów swojej hipokryzji, bez zahamowań korzystali z taniochy.
Na razie nie znalazł się skuteczny sposób na przywrócenie ładu. Ani policja, ani kontrole graniczne nie potrafiły zapanować nad tym żywiołem. Kto wie, czy na dnie tego małego skandalu nie czaiła się zapowiedź jakiegoś większego, może politycznego? Tym bardziej, że mniej więcej w tym czasie, obywatele nrd, którym udało się wyjechać do „bratnich krajów socjalistycznych", z desperacją zaczęli okupować ambasady Bundesrepublik Deutschland w ich stolicach – Warszawa, Praga, Budapeszt. Koczowali tam w paskudnych warunkach, z nadzieją, że jakiś cud przeniesie ich na drugą stronę żelaznej – choć już nieźle przerdzewiałej – kurtyny. Wyglądało to na wstęp do większej niemiecko-polskiej, a może i wewnątrzniemieckiej awantury.
A na razie Martin patrzył z podziwem na barwną polską anarchię detalicznohandlową. Właśnie oglądał jeden z aktów tego dziejowego widowiska, rozgrywanego na peronie dworca Frankfurt nad Odrą. W tylnej części pociągu procedury celne i paszportowe trwały w nieskończoność. Ciągle tam kogoś – a nawet całe grupy – wywlekano z bagażem. Przeliczano tanie proszki do prania, sterty przecenionej konfekcji, pękate butle szamponu dla psów, który już za chwilę – po drugiej stronie granicy – stanie się ludzkim luksusem.
Ten kunszt przemiany towarów gorszego gatunku w klejnoty dobrobytu podniecał stróżów granicznych. Usiłowali zaprowadzić coś w rodzaju porządku, opanować bezład, podczas gdy machlarze wymigiwali się, rozpraszali sprytnie, czynili swoje hokus-pokus, wsiadali z powrotem do wagonów, skąd znów ich wyciągano. I tak w kółko.
Powietrze aż gęstniało od gestykulacji i podniesionych głosów. Ofiarom niemiecko-polskich służbistów ani w głowie nie były ustępstwa. Toczyła się uparta gra między cywilną elastycznością a mundurową iluzją przewagi. Odległość była zbyt duża, by zrozumieć dokładnie, co się tam właściwie dzieje. O czym się mówi? Wrzeszczy raczej. O co toczy się spór? Cały dworzec wypełniały dźwięki przypominające mistyczny śpiew tybetański. Ponad ten jednolity burdon wyrywały się tylko pojedyncze przekleństwa, nawoływania, okrzyki udawanej rozpaczy:
– Kurwa, kurwa, kurwa!
Ale egzotyka widowiska szybko stała się nudna. Zamiast jechać, pociąg stał i wyglądało, że jeszcze to potrwa. Czy nie to właśnie miał na myśli Peter? Że „prawda jeździ koleją"? Martin zamknął okno. Wrócił do przedziału. Spróbował się w nim zadomowić. Wyjął przenośny magnetofon, załadował kasetę z Leonardem Cohenem i otworzył puszkę piwa. Przeglądając jakiś berliński tygodnik, przysnął w końcu.
Zbudził go dopiero stukot kół. Za oknami nieprzenikniona ciemność. Słuchem oszacował, że jedzie przez lasy, pola lub inne mroczne pustkowia. Pociąg posuwał się statecznie, pobrzękując wszystkimi metalowymi częściami. Zwykła kolejowa nocna monotonia. Zasłuchany w tę kołysankę, nie potrafił zdecydować się na zdjęcie odzieży i wyłączenie światła. Aż zasnął ponownie, tym razem na dobre. Miał przed sobą osiem godzin jazdy, jeśli wierzyć rozkładowi, choć wcześniej o to zapytany konduktor nie robił wielkiej nadziei:
– Zawsze możliwe jest jakieś spóźnienie.
_Zatrzymali się na jakiejś stacji. Po nocy ani śladu. Był słoneczny poranek. Nie, to jeszcze nie Warszawa. W zasięgu wzroku same budy, rudery, kioski, rusztowania. Pod murowanym barakiem, wprost na ziemi, siedzieli ludzie w białych koszulach dziwnego kroju. Dwunastu identycznych, wąsatych, ramię przy ramieniu, każdy z jakąś torbą. Martin sam nie wiedział, kiedy i w jaki sposób znalazł się na peronie. Rozglądał się za ubikacją. Nie dostrzegł niczego takiego. Więc zapytał jednego z wąsatych i otrzymał odpowiedź. Ale to był raczej żart, którego sensu nie zrozumiał w pełni, choć reszta kompanii zdrowo się uśmiała. Nie pytając już o nic, poszedł przed siebie._
_Zaplątał się w pogmatwanej architekturze zabudowań, a raczej placu budowy; wśród prowizorycznych konstrukcji, w każdej chwili mogących się zwalić na głowę. I ciągle nie znajdował. Ryzykownie przeszedł po desce nad jakimś wykopem i stwierdził, że dalej nie da się już iść. Zatrzymał się tam i postanowił oddać mocz pod ustronną ścianą. Robił to długo, z uczuciem ulgi, aż uznał, że powinien wracać. Przecież zostawił w wagonie wszystkie swoje rzeczy._
_Powrót też był niełatwy i prowadził przez groźne pułapki. Nogi zapadały się w podstępne nierówności, potykały o wystające spod ziemi pręty i kable. Gdy wydostał się z tego chaosu, nie zobaczył już ani ludzi w białych koszulach, ani wagonów. Tor, przy którym stał jego pociąg, był pusty. Tylko dziwacznie ubrany mężczyzna w kapeluszu z bujnym pióropuszem, stojący na opustoszałym peronie, zażądał od niego okazania paszportu. Martina ogarnęło przerażenie, bo dokumenty zostały w pociągu, który w międzyczasie odjechał. Ale mundurowy uspokoił go. To nic. Głupstwo. Pociąg nie mógł odjechać daleko. Już tam pewnie zauważyli, że brakuje pasażera, który nie zdążył wsiąść, więc zatrzymali się i czekają aż dołączy._
_– Polska kolej poczuwa się do odpowiedzialności za pasażerów._
_Poszli razem przez plątaninę torów. Mężczyzna rozwinął jakiś okazały sztandar i podśpiewując szedł przodem. Pióropusz powiewał, a Martin znów poczuł potrzebę oddania moczu. Odchodząc na stronę, postanowił, że wymknie się konwojentowi i samodzielnie odnajdzie pociąg. Skradał się, pokonując stres, trudności terenu, a przede wszystkim natarczywe parcie na pęcherz. Usłyszał jakiś natrętny łomot. Wystrzały? Eksplozja? Wojna? Ostre stukanie. Oprzytomniał._
A to tylko konduktor budził go, uderzając czymś twardym w drzwi przedziału. Zapowiedział, że za czterdzieści minut będzie Warszawa. Martin zerwał się, ogarnął, odepchnął resztki snów, odzyskał przytomność i czym prędzej udał do klozetu. Zajęte! Trudno.
Za oknami wagonu pełnia pogodnego poranka. Przez brudną szybę patrzył na krajobraz upstrzony rozrzuconymi domostwami i mozaikę drobnych poletek aż po horyzont. Pojedyncze drzewa. Jakiś kawałek pustej szosy. Jednostajność widoku ubarwiło na chwilę niewielkie miasteczko. Za chwilę już go nie było. Rzucało pociągiem na zwrotnicach.
Wreszcie doczekał się. Mężczyzna, który wyszedł z ubikacji, usiłował nie patrzeć i w ogóle niczego nie widzieć. Albo jeszcze spał, albo dopiero trzeźwiał. Nie odpowiedziawszy na zwyczajowe „dzień dobry" szybko się oddalił, ciągnąc za sobą smugę poalkoholowego odoru. To był chyba ten, który wsiadł zaraz za nim na Berlin Zoobahnhof. Bo kto inny? Z kieszonki marynarki wystawały mu słoneczne okulary.
W przedziale Martin spróbował posłużyć się umywalką. Ale w lustrze z nieczynną żarówką trudno było ocenić te usiłowania. Dał spokój. W tych warunkach nie będzie przesadzać z higieną. Wytarł twarz kosmetycznym _cleanexem_. Podarował sobie mycie zębów. Zaaplikował gumę do żucia _extra-mint_. Skompletował odzież na sobie. Usiadł. Czekał. Cel podróży powinien być coraz bliżej. Niebawem miało się ziścić to, co Peter poprzedniego dnia rano przekazał telefonicznie Martinowi:
– Na miejscu, to znaczy na Dworcu Centralnym w Warszawie, uważaj na kieszenie i w ogóle na swoje bagaże. Nie reaguj na zaczepki. Będzie tam czekał na ciebie mój człowiek. Wysoki. Ciemne włosy. Broda w stylu „trzydniowy zarost". Lekko zezuje. Nazywa się Karol. Zresztą on cię rozpozna. Zdaj się na niego. Pomoże ci we wszystkim. Zrozumiałeś? Powtórz.
Peter miał taki styl rozmawiania. Jakby cię miał za debila. Trzeba mu było dokładnie powtórzyć to, co mówił: uważać na kieszenie i bagaże, nieogolony Karol, zezowaty, pomoże we wszystkim i tak dalej.
Siedział w przedziale, czując zbliżający się kres uwięzienia. Czy samolotem nie byłoby przyjemniej? Przez myśl przebiegały mu jeszcze scenki z niedawnego snu: dziwny herold z chorągwią, faceci z wąsami. Czy rzeczywiście dwunastu? Nie liczył ich, ale skądś wiedział. Kim byli i co miało znaczyć to wszystko? Znajomy reżyser filmowy, który później zrobił sporą karierę, przedstawił mu kiedyś oryginalną teorię: aby podkreślić negatywne cechy postaci męskiej, należy jej dodać wąsy. Mogą być tylko wąsiki, ale także wąsiska. A publiczność odbiera to prawidłowo – że po wąsatym można się spodziewać najgorszego. Martin z wąsami też nie miał dobrych skojarzeń. Ani osobistych, ani historycznych. Takie twarze postrzegał zawsze jako wątpliwe.
Zapowiedziane przez konduktora czterdzieści minut ciągnęło się w nieskończoność. Pociąg już wjechał pomiędzy jakieś fabryki, magazyny i zagęszczające się budowle. Plątały się tory, koła zgrzytały na rozjazdach, pociąg zataczał się. To hamował, to znowu nabierał szybkości. Lawirował w przestrzeni. Przelatywał ponad ulicami. Wzdłuż jednej telepał się czerwony autobus. Pewnie transport miejski.
Był już w pełni przygotowany do wyjścia. Myśl, że dozorca-konduktor zaraz zwróci mu wolność i to właśnie w Warszawie, poprawiała mu humor. Nie mógł się doczekać. A ta chwila jakby się oddalała, zamiast zbliżać. Ostatecznie jednak pociąg »KÖLN HPTBAHNHOF – WARSZAWA WSCHODINA« (tak było na tablicy – _Wschodina_) zwolnił, zaczął piszczeć wszystkimi trzewiami, aż wreszcie zatrzymał się. Tym razem na dobre.
Jedyny współpasażer wyminął go i wyprzedził w wysiadaniu. Słoneczne okulary teraz miał na nosie. Martin potaszczył swoje torby. Konduktor zwracając mu bilet już nie wydawał się tak groźny jak na początku. To miłe, że przy wysiadaniu podał bagaż. Nawet odpowiedział na „do widzenia!".