- W empik go
Obiecuję cię kochać - ebook
Obiecuję cię kochać - ebook
Opowieść o dramacie ludzi uwikłanych w najtrudniejsze wybory. Wybory pomiędzy życiem, a śmiercią.
Nadchodzi rok 1937. Annemarie Engelen wyrusza do Berlina na wymarzone studia w Wyższej Szkole Muzycznej. Tymczasem nad rodzinną kamienicą na Herengracht w Amsterdamie zbierają się czarne chmury.
Annemarie robi w Berlinie oszałamiającą karierę. Poznaje wielkiego melomana i zdolnego pianistę amatora, Rudolfa Ehrlicha. Ten skrzętnie ukrywa wstydliwą tajemnicę, której ujawnienie może kosztować go życie. Kiedy pewnego dnia przez przypadek Annemarie odkrywa mroczny sekret, musi natychmiast uciekać. Nadchodzi wojna.
Jakie zawirowania wstrząsną życiem Annemarie i najbliższych jej sercu osób? Jak wojenna trauma wpłynie na jej dalsze życie?
Porywająca historia kobiety, której odwaga i wybory zaważą na losach tych, których kocha najbardziej na świecie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66939-52-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
HOLANDIA, AMSTERDAM,
2002 rok
Czy ty naprawdę chcesz o tym słuchać? A może to bardziej ja chcę opowiadać? Wracać do czegoś, co koi mnie i rani. Przywołać na chwilę do życia tych, których już nie ma, choć tak naprawdę zawsze ze mną byli i zawsze będą.
Miriam, Rebekka, Azariasz.
Coba i Rudolf. Mój zaginiony ojciec i obłąkana matka. Mój mąż i mały Wouter.
Nasz pierwszy dom na Herengracht, a potem w Sosnowym Lesie. Parana i ten szaleńczy pomysł z plantacją kawy. Śmiech naszego syna, a potem skowyt płonącego żywcem Igora... i ten krzyk, który ciągle rozbrzmiewa w mojej głowie. Nawet teraz, kiedy siedzę tu z tobą, a wokół jest radośnie i spokojnie.
Czy naprawdę chcesz poznać Aarona, Henriettę i Etienne’a? Naprawdę tego chcesz?
Będę o nich mówić z czułością, ale nie będę niczego kryć. To oni przenieśli mnie na plecach swojej miłości przez piekło, które zgotował mi los. To o nich chcę pamiętać, chociaż wiem, że już niedługo znowu się spotkamy.
Ta podróż do przeszłości nie będzie łatwa. I ja taka nie byłam. Powiem ci całą prawdę. Wiele razy popełniałam błędy i wiele razy upadałam. Wtedy w Berlinie, tuż przed wojną, muzyka mogła mnie zgubić. Zabić. To była moja słabość. Moja czuła struna duszy. Zapominałam wtedy o całym świecie. O tym też ci powiem. Nie umiałabym kłamać. Bo kłamstwo towarzyszyło mi w tej drodze zbyt często i zbyt długo. Teraz już go nie potrzebuję.
Boisz się? Ja tak. Ale ten strach mnie nie paraliżuje. On dodaje mi odwagi do tego, żeby w końcu opowiedzieć tę historię. I pamiętać, żeby nie martwić się przyszłością.
Ona nigdy nie będzie nasza.
Jedyne, co należy do nas, to przeszłość.
I te wspomnienia.BRAZYLIA, PARANÁ, FAZENDA DA COLINA,
luty 1973 roku
Stał ukryty za lekko pochylonym pniem cedru. Przed nim rozpościerała się rozświetlona w mroku granatowej nocy fazenda. Wokół niej znajdowały się symetrycznie rozrzucone pawilony należące do kompleksu. Budynki idealnie komponowały się z malowniczym krajobrazem. Za nimi, na tyłach parceli, na łagodnym stoku wzgórza rozciągała się rozległa plantacja kawy. Wszędzie panowała głęboka cisza, przerywana od czasu do czasu złowieszczym pohukiwaniem sówek ziemnych. Rozejrzał się uważnie, ale oprócz niego i zapewne kilku wygłodniałych szakali w pobliżu nie było żywej duszy. Pracownicy plantacji, służba domowa i państwo już dawno spali. Zerknął szybko na zegarek. Dochodziła pierwsza w nocy. Najwyższy czas zabierać się do roboty. Chwycił stojący obok, zawinięty w jutowy worek pakunek i ruszył przed siebie. Niepostrzeżenie znalazł się wśród rzucających głębokie cienie fazend. Uśmiechnął się drwiąco. Te bungalowy o prymitywnej konstrukcji wyglądały jak domki niewolników, a nie jak dawne gospodarstwa na bogatych plantacjach trzciny cukrowej i kawy. Ile razy tłumaczył i doradzał, że to się nie godzi, ale senhor, wszystko zawsze wiedział lepiej.
– Rodrigo – mawiał z wyższością typową dla tych cholernych gringos – nie zbudujemy tu królewskich pałaców. Uwierz, napatrzyłem się na nie w Holandii. Tutaj potrzeba nam solidnych i przede wszystkim funkcjonalnych mieszkań. Nie musimy robić wrażenia na miejscowych. Wierzę, że będą nas szanować głównie za dobrą robotę, jaką wykonujemy dla regionu. I zapamiętaj: nie wszystko złoto, co się świeci! Jak już zdążyłeś zauważyć, to moja dewiza.
– Filho da puta! – mruknął mściwie, zatrzymał się pomiędzy budynkami i zerknął w kierunku wysokiego okna z błękitnymi okiennicami. Łazienka. To było ulubione miejsce pani i najbardziej luksusowe pomieszczenie w fazendzie. Mosiężne kinkiety, umywalka na konsoli z postumentem, wzorzysta kamienna posadzka. Czasem podglądał senhorę zanurzającą się w morzu piany w wannie na lwich łapach.
Wszystkie meble sprowadzono tutaj za grube cruzeiros. Pan nie wykazał się już taką hojnością przy urządzaniu pozostałych wnętrz w bungalowach. Razem przemierzyli wiele kilometrów wybrzeża w poszukiwaniu opuszczonych drewnianych budynków, których elementy można było wykorzystać. Przetransportowywali zmurszałe belki, deski wyrzucone przez morze, okna, ale również cudem znalezione rzeźbione drzwi, szafy i stoły z motywami kolonialnymi. Rodrigo, znając mentalność tubylców i miejscową gwarę, potrafił za bezcen odkupić od rolników stare meble i ozdoby, nierzadko bardzo wartościowe.
Pan szybko o tym zapomniał... – pomyślał gorzko Rodrigo. Pryncypał sprowadził sobie nowego pomocnika, swojego synalka, który znał się na produkcji kawy jak on na balecie. Wszędzie go było pełno. Głupi szczeniak! Wypytywał ludzi, węszył, pouczał i kwestionował wszystkie jego decyzje. Basta!
Rozejrzał się ponownie, pośpiesznie rozwiązał jutowy worek i wyciągnął z niego pięciolitrowy metalowy kanister. Kilka kropel tłustej mazi prysnęło na jego wysokie skórzane buty. W rześkie nocne powietrze wdarł się duszący zapach benzyny. Wczoraj miał jeszcze wątpliwości, ale teraz sprawa była już przesądzona. Senhor dopuścił się zdrady i musiał ponieść surowe konsekwencje. Oczernił go w okolicy i zawiadomił policję. Tira deptali mu teraz po piętach, wzywali na przesłuchania. Ten swąd będzie się za nim ciągnął do końca życia. Nikt nie zaproponuje mu już żadnej pracy. Na jego ziemi. W jego ojczyźnie!
Puta que pariu!
Pośpiesznie odbezpieczył zawleczkę w kanistrze i począł metodycznie rozlewać ciecz wokół głównego budynku. Żółte, ciężkie krople spadały gęsto na wysuszoną trawę. Kiedy doszedł do okna w sypialni państwa, jego uszu dobiegło radosne poszczekiwanie.
Igor! Cholera jasna, zapomniał o psie. Musiał przed chwilą wydostać się z domu. Ci durnie rzadko zamykali drzwi wejściowe na klucz.
– Dobry piesek, cicho, no już, cicho! – Poklepał zwierzę przyjaźnie po ogromnym łbie.
Igor łasił się do niego i lizał po rękach, merdając ogonem.
– Ale teraz idź stąd, uciekaj, ale już, głupcze! – przykazał groźniejszym tonem.
Dog patrzył na niego skonsternowany.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Spojrzał karcąco na zwierzę i tupnął nogą. Pies zaskomlał cicho i pobiegł w ciemność.
Język ognia błyskawicznie opasał fazendę, trawiąc gorącym językiem suche, rosnące wokół budynku trawy.
Rodrigo podziwiał z błyskiem w oku strzelające coraz śmielej płomienie.
– Perfeito! Mam nadzieję, że traficie prosto do piekła! – powiedział półgłosem i rozpłynął się w granatowym mroku nocy.AMSTERDAM, HERENGRACHT 12,
kwiecień 1937 roku
Szczęście to miniaturowy zlepek kilkunastu nanosekund wyrwanych z objęć przeszłości i teraźniejszości. Mają wspólny zapach, kształt, podobny smak. Otula je światło. Ciepłe, czułe jak kojący plaster zapomnienia. Świat zatapia się w nim, staje w pół kroku i wstrzymuje oddech. A potem czas szczęścia mija. Pryska jak mydlana bańka złudzeń. I zostaje żal, że los nie dał nam jeszcze choć jednej nanosekundy. Choć tej jednej...
– Rodzynku, czy to ty?
Annemarie zamarła. Klucz wypadł jej z rąk i z głośnym brzękiem spadł na kamienny podest. W lakierowanych drzwiach wejściowych odbijał się kawałek cienia. Podłużny fragment czyjejś sylwetki. Taki sam cień przecięty na pół promieniem popołudniowego słońca padał na nią tak niedawno. Nawet teraz czuła wyraźnie jego ciepły dotyk na policzku. Aaron stał obok na wyciągnięcie ręki, tuż przy ich ławce w Vondelpark. Słyszała jego śmiech i widziała wpatrujące się w nią uważnie ciemne oczy. Jej usta pokrywała lepka smuga słodkich ciastek makagigi. Oblizała wargi i zacisnęła mocno powieki. Chciała zachować pod nimi tę nanosekundę szczęścia, przedłużyć ją, wyrwać z objęć przeznaczenia i sprawić, żeby wszystko mogło być tak, jak kiedyś.
Wyciągnęła rękę, odwróciła się i otworzyła oczy. Nanosekunda rozprysła się na miliony kawałeczków. Każdy z nich wbił się boleśnie w jej serce.
Przed nią stał obcy mężczyzna. Miał długie, opadające na czoło, jasne włosy i chmurne spojrzenie, które pod wpływem jej wzroku nieco złagodniało.
– Kim jesteś? – zapytała Annemarie i usiadła ciężko na zimnych, mokrych schodkach. Jej jedwabna spódnica podwinęła się, ukazując szczupłe kolana.
– Nazywam się Hubert Lenferink – powiedział mężczyzna i postąpił krok naprzód. Miał na sobie wyblakły drelichowy kombinezon roboczy i ciężkie czarne buty. – W trzydziestym trzecim roku służyłem razem z marynarzem pokładowym Aaronem van Laarem na pancerniku Siedem Prowincji.
Annemarie drgnęła.
– Mat Hubert Lenferink. Huub... Aaron pisał mi o tobie. Podobno trzymaliście się razem. – Uśmiechnęła się nieśmiało i zacisnęła mocno dłonie na materiale spódnicy. Jej knykcie pobielały.
Mężczyzna ożywił się na moment.
– Spaliśmy na jednej piętrowej koi – potaknął. – Często na niego burczałem. Wypalał po nocach cały zapas świec i nieustannie bazgrał coś w tych swoich kajetach. Ale to prawda. Byliśmy sobie najbliżsi na tej cholernej łajbie.
– Aaron nie żyje, prawda? – wyszeptała wolno. Każda wyartykułowana sylaba sprawiała jej niewyobrażalny ból. Przełknęła głośno ślinę. – Jak... umarł? Byłeś przy tym? – zapytała tak cicho, że sama nie słyszała wypowiadanych przez siebie słów.
Hubert patrzył na nią uważnie. Nie odpowiadał. Otoczyła ich cisza. Umilkło nawet gruchanie gołębi, tak jakby ptaki przysłuchiwały się ich rozmowie.
– Zmarł na moich rękach – odparł w końcu Hubert. – Bardzo krwawił. Oberwał odłamkiem bomby w głowę. Miał przy sobie strzęp prześcieradła, który od razu przyłożyłem do rany, tamując krew. Za późno. – Nie było czego zbierać, dodał w myślach. Nie odważył się wypowiedzieć tych słów na głos. Ta dziewczyna, Rodzynek... rozpadała się na jego oczach na kawałki. Może popełnił błąd, przychodząc tutaj. Myślał o tym od momentu, w którym wyszedł z więzienia na indonezyjskiej wyspie Pulau Kapas. Trafili tam po procesie karnym wszyscy buntownicy z pancernika. Chciał poznać kobietę, której imię prześladowało go w pełnych trupów i krwi snach, po których budził się zlany potem, trzęsąc się jak w febrze. Wierzył, że ujrzenie jej na jawie pozwoli mu zażegnać traumę śmierci. Ona sama jednak nie potrafiła się z nią uporać. Pomimo upływu lat nadal kochała tego żydowskiego chłopaka, który od samego początku nie pasował do twardego marynarskiego drylu, a potem z dziurą w głowie, przez którą Hubert widział jego mózg, przywoływał jej imię w ostatniej sekundzie swojego życia.
– Aaron... on nie cierpiał. Huub... powiedz mi tylko, że on nie cierpiał. – Annemarie patrzyła na niego błagalnie. Gdyby w tej chwili ktoś jej obiecał, że jeżeli teraz umrze, to spotka się ze swoim chłopcem, bez wahania pożegnałaby się z tym światem.
– Nie... nie cierpiał – skłamał Hubert i odwrócił wzrok. Znowu to poczuł. Metaliczny smak krwi w ustach. I obezwładniający strach.
– Co się z tobą działo po tym wszystkim? – zapytała wolno Annemarie. Bolało ją całe ciało. Włącznie z powiewającymi na lekkim wietrze pasmami jasnych włosów.
– Gdyby nie amnestia z okazji ślubu księżniczki Juliany i księcia Bernharda, nadal gniłbym w tej pełnej szczurów norze u wybrzeży Batawii – odparł Hubert, próbując mówić rzeczowo, bez emocji. – Wyszedłem z więzienia pod koniec stycznia. Przed kilkoma dniami zacząłem pracę u mojego brata. Robimy w śledziach... – Mówiąc to, wskazał dłonią stojącą z tyłu furgonetkę z napisem „Gebroeders Lenferink. Haring en visspecialiteiten”. – Jak widać, zostałem w branży... – Hubert uśmiechnął się z trudem. – Poczekaj chwilę. Mam coś dla ciebie. – Sięgnął do jednej z kieszeni w kombinezonie. Wyciągnął z niej poplamiony kajet. Był przewiązany zwykłym cienkim sznurkiem. Przez środek zeszytu biegły równe, spiczaste litery nakreślone ręką Aarona.
Listy do Rodzynka.
Łzy napłynęły jej do oczu. Wyciągnęła w stronę chłopaka obie ręce.
– Pomyślałem, że chciałabyś go mieć – powiedział Hubert. – Aaron chował ten zeszyt na koi, pod poduszką. Dlatego zapiski ocalały.
– A nie znalazłeś nigdzie... złotego łańcuszka z krzyżykiem? – zapytała Annemarie, przytulając policzek do szorstkiej, cuchnącej smarami okładki. – Miał wygrawerowane na krótszym ramieniu słowa amare et amari, kochać i być kochanym.
Hubert potrząsnął przecząco głową.
W tym momencie drzwi wejściowe do domu otworzyły się z impetem i stanęła w nich Nene. Miała na sobie rozchylony na piersiach jedwabny peniuar obszyty koronką. W lewym ręku trzymała kieliszek ciemnoczerwonego wina.
– Co to za potajemne schadzki, moi państwo? – rzuciła bełkotliwym głosem. – Czy ty wiesz, młodzieńcze, że moja córka wychodzi już wkrótce za mąż? – Nene wycelowała oskarżycielsko w kierunku Huberta upierścieniony palec, zakończony długim, pomalowanym na perłowy róż paznokciem. – Radzę zostawić ją w spokoju. Jej narzeczony jest bardzo... porywczy. – Zachichotała i upiła spory łyk z kieliszka.
Przez twarz Huberta przebiegł cień. Jego oczy pociemniały.
– Mamo, wejdź natychmiast do środka! – Annemarie wstała ze schodków i stanowczo ujęła Nene pod ramię. – Jesteś kompletnie pijana!
– Nie będę paniom przeszkadzał! – odezwał się sucho Hubert. – Miło było poznać, ale na mnie już czas!
Annemarie pośpiesznie wepchnęła matkę do środka i zatrzasnęła za nią drzwi. Spojrzała przepraszająco na Huberta.
– Dziękuję ci, że przyszedłeś. I dziękuję za listy – szepnęła. – Czy mógłbyś jeszcze coś dla mnie zrobić? Wspominałeś, że byłeś obecny przy śmierci Aarona. Czy pamiętasz, co wtedy powiedział?
Hubert wahał się przez chwilę.
Czy wiesz, że moja córka wychodzi wkrótce za mąż? Jej narzeczony jest bardzo porywczy...
Jej narzeczony.
Ukłuło go w sercu. Szybko się pocieszyła! – pomyślał drwiąco. A on miał nadzieję, że jest inna. Zwykła panna, jakich wiele. Tylko że z rodowodem!
– Nic nie powiedział. Był nieprzytomny! – skłamał z pełną premedytacją. W jego spojrzeniu pojawiła się hardość. Nic tu więcej po nim. Zrobił krok do tyłu, skinął głową i odszedł, nonszalancko wpychając ręce w kieszenie kombinezonu. Naiwniak! Ośmieszył się tylko!
Annemarie została na zewnątrz. Patrzyła za nim tak długo, dopóki jego furgonetka nie zniknęła u wylotu ulicy.
Hubert widział jej malejącą postać w lusterku wstecznym.
Otarł policzek. Wydawało mu się, że czuje na nim wilgoć.
W jego głowie jeszcze długo, niczym wyrzut sumienia, dudniły ostatnie słowa przyjaciela: Kocham cię, Rozhinke... kocham cię na zawsze.
Ona na nie po prostu nie zasłużyła.BLOEMENDAAL, WILLA RODZINY DE BRUIN,
kwiecień 1937 roku
Dom w Sosnowym Lesie już od bladego świtu tętnił życiem. Cała rodzina przygotowywała się do uroczystego obiadu z okazji zaręczyn Etienne’a de Bruina i Annemarie Engelen z rodu Reuchlinów. Na parterze, w ogromnym salonie z drzwiami z kryształowego szkła prowadzącymi na zacieniony taras kręcili się ubrani w eleganckie firmowe uniformy pracownicy jednego z najlepszych amsterdamskich hoteli – Krasnapolsky’ego. Kierownictwo hotelu rozszerzyło niedawno usługi, oferując organizację zewnętrznych przyjęć i luksusowy catering. Za menu odpowiedzialny był najlepszy kucharz w mieście, szefujący restauracji The White Room.
W rogu salonu starannie ustawiono kufry wypełnione bielizną stołową, niemiecką porcelaną i srebrnymi sztućcami z francuskiej manufaktury Delarboulas. Wykrochmalone adamaszkowe obrusy, serwety w seledynowy kwiatowy deseń pasujący do obitych wzorzystą tapetą ścian i mniejsze serwetki z ażurowym haftem przygotowano już do rozłożenia na trzech okrągłych stołach. O oprawę florystyczną uroczystości zadbała modna ostatnio kwiaciarnia Ivy z Leidseplein 35 w Amsterdamie. Jej założyciele zdobywali swoje zawodowe szlify w Anglii w okresie panowania króla Edwarda, dekorując salony wpływowych londyńczyków z wyższych sfer. W salonie pyszniły się kosze pełne hortensji. Wokół nich leżały owinięte w sztywny papier kalie, kliwie, amarylisy i orchidee. Niski, grubiutki człowieczek w zielonym fartuchu i modnej muszce w grochy uwijał się wśród zawadiacko wystających z opakowań długich łodyg. Raz po raz wyciągał ostrożnie ze stosu delikatne kwiaty i układał z nich naturalne, luźne bukiety. Owijał je potem długimi wstęgami w pasujących odcieniach. Kilka pękatych waz z fabryki szkła w Leerdamie, sygnowanych monogramem znanego artysty Andriesa Copiera, czekało, aż florysta wypełni je pachnącym kwieciem. Pomimo widocznego pośpiechu i pozornego rozgardiaszu panującego w willi wszystko było pod kontrolą, dopięte na ostatni guzik. Nad całą logistyką przedsięwzięcia czuwała bowiem matka pana młodego in spe, Clara de Bruin. Ubrana w tweedową spódnicę za kolano i rozpinany kremowy sweterek z perłowymi guziczkami, bez grama makijażu na surowej bladej twarzy, krążyła niczym groźny cerber wśród wynajętego personelu i licznych pakunków. Wydała stanowczym głosem kilka krótkich instrukcji i poleceń w salonie, po czym stukając kwadratowymi obcasami po lakierowanej podłodze, udała się do kuchni.
– Zimne przystawki już gotowe? – zapytała mieszającego w wielkim żeliwnym garnku szefa kuchni, podobno przyrządzającego najlepsze w mieście kwiczoły w galarecie chaud-froid.
Na długim drewnianym stole stały okazałe półmiski z łososiem, sandaczem, linem oraz różnorakimi mięsiwami. Na największym talerzu królowała cała, nierozebrana jeszcze na części kaczka.
Clara uniosła cienkie, wyskubane brwi.
– Kiedy zamierzasz się zabrać za drób? – zadała kolejne pytanie i ujęła się pod boki.
– Nie będę dzielić kaczki – odpowiedział kucharz, nawet nie podnosząc wzroku znad garnka. – Niech goście widzą całość, bez szachrajstwa. Podam do tego pejsachówkę – mruknął pod nosem sam do siebie. Nie znosił, kiedy majętne klientki bez żadnego kulinarnego rozeznania wtrącały mu się do roboty.
W tym momencie do kuchni zajrzał, podśpiewując radośnie, pan domu Jan de Bruin, w szykownym garniturze z mocno wypełnionymi ramionami i spodniami z bardzo wysokim stanem. Wyglądał jak amerykański aktor Clark Gable. Jan lubił filmy z jego udziałem, szczególnie ostatni, Saratoga, ale daleko mu było do ślepego naśladowania wzorców zza oceanu, szczególnie jeśli chodziło o modę. W przeciwieństwie do Frederika Engelena, który kochał francuskich projektantów, Jan stawiał na rodzimych rzemieślników. Szycie swoich ubrań zlecał solidnym żydowskim krawcom. Do jego ulubionych należał mistrz Sandmann, którego pracownia mieściła się w Lejdzie przy ulicy Rapenburg 47. Najnowsze cacko z najlepszej jakości wełny kosztowało fortunę, ale w tym wypadku Jan nie zamierzał oszczędzać. Musiał wyglądać zacnie. Postanowili z Clarą wyprawić ukochanemu synowi przyjęcie, jakiego świat nie widział. Martwiło go trochę nagłe zniknięcie ojca jego przyszłej synowej. To skandal, że nie będzie obecny na zaręczynach swojej jedynej córki! Zerknąwszy na żonę próbującą jednej z przystawek, postanowił już po uroczystości dyskretnie rozpuścić wici w gronie członków amsterdamskiego oddziału klubu Rotary. Frederik Engelen był bardzo znanym i wpływowym bankowcem. Jeżeli coś przeskrobał, jego przyjaciele na pewno będą o tym wiedzieć.
Clara spojrzała na męża ponad zastawionym półmiskami stołem i uśmiechnęła się do niego czule. W tym momencie w holu trzasnęły drzwi wejściowe.
– Oho, przyszły żonkoś przybył w końcu wraz ze swoją ukochaną! – Jan mrugnął filuternie. Za jego plecami rozległ się dziwny rumor. Odwrócił się zaniepokojony, wyciągając szyję. Czyżby Annemarie przywiozła ze sobą tyle kufrów z sukniami, że Etienne upuścił kilka, nie mogąc ich unieść?
Uśmiech momentalnie znikł z jego twarzy, gdy Jan ujrzał syna. Etienne stał z zamkniętymi oczami przy wielkim kryształowym lustrze, tuż obok szerokich dębowych schodów prowadzących na piętro. Był trupio blady.
Jan w kilku susach dopadł do jedynaka.
– Co się stało? – krzyknął.
W otwartych drzwiach kuchennych pojawiła się Clara.
– Pa... musimy wszystko odwołać... – powiedział Etienne i głos mu się załamał.
– Ale jak odwołać? – Clara podeszła do lustra. – Jest za późno! To niemożliwe!
Jan uciszył żonę jednym ruchem ręki.
– Powiesz nam, synu, co się stało?
Etienne popatrzył na nich niewidzącym wzrokiem.
– Nie wiem. Przyjechałem po Annemarie. Nene, jej matka... była kompletnie... niedysponowana. Wbiegłem na górę. Na próżno. Annemarie zamknęła się w swoim pokoju. Nie chciała ze mną rozmawiać.
– I co dalej? – Jan zacisnął mocno dłonie na swoich przedramionach.
– Nic. Powiedziała, żebym ją zostawił.
Z twarzy Clary odpłynęła cała krew.
– Jak ona śmie! Tak się zachowuje dorosła kobieta? Co to za histerie? – zagrzmiała.
– Zamilcz, matko! – krzyknął Etienne.
Kobieta zamarła. Syn nigdy wcześniej nie podniósł na nią głosu.
– Nikomu, nawet wam, nie pozwolę nigdy, rozumiecie: nigdy, mówić o niej źle. A teraz wybaczcie, pójdę do siebie. Jeżeli chodzi o koszty...
– Załatwię to, chłopcze. Pieniądze nie grają roli. Najważniejsze, żeby między wami... znowu było dobrze – wydusił Jan i uspokajająco poklepał jedynaka po ramieniu.
Zapanowała grobowa cisza. Etienne wszedł na schody. Poruszał się wolno, jak ciężko chory. Kiedy znikł na piętrze, Clara pierwsza przerwała milczenie.
– Nic z tego nie rozumiem – jęknęła. – Wydawali się szaleńczo w sobie zakochani... Janie, zrób coś, błagam cię. – Clara złapała za klapy marynarki męża. – Ona za kilka dni wyjeżdża do Berlina. Etienne nigdy nie przeżyje tej straty.
– To na pewno jakiś drobiazg! – pocieszył żonę de Bruin, choć sam miał ściśnięty żołądek. – Dziewczyna jest zestresowana, być może chodzi o jej ojca... To jakaś śmierdząca sprawa. – Zmarszczył czoło. – Obiecuję ci, kochanie, że się tym zajmę. A teraz chodź! Musimy odwołać przyjęcie i zamagazynować gdzieś te tony jedzenia!STANY ZJEDNOCZONE, NOWY JORK, HOTEL WALDORF ASTORIA,
maj 1937 roku
Frederik Engelen rozparł się wygodnie na miękkich, obitych aksamitem fotelach w lobby ociekającego luksusem hotelu. Budynek znajdował się pomiędzy 49. a 50. ulicą w centrum Manhattanu. Engelen raz po raz zerkał na ważący prawie dwie tony zegar z dumnie wieńczącą jego szczyt, wykonaną z brązu Statuą Wolności. Wokół niego rozbrzmiewał cichy gwar rozmów hotelowych gości. Delikatna mgiełka prestiżu i gigantycznych pieniędzy, zmieszana z orientalną wonią perfum Shalimar od Guerlaina oraz kubańskich cygar Romeo y Julieta, wywoływała u Frederika błogość i ukontentowanie. W Astorii nawet powietrze miało swoją niebagatelną wartość. Dlatego właśnie tak lubił tu przychodzić. Stary Amsterdam śmierdział wilgocią i Żydami. Co prawda w Nowym Jorku żydowskiego ścierwa również nie brakowało, ale to tałatajstwo gnieździło się głównie na Lower Side i na Long Island. Prezydent Roosevelt powinien brać przykład z Führera! – pomyślał mściwie i wyciągnął z kieszeni srebrną papierośnicę. Dzięki skutecznej antysemickiej polityce kanclerza Niemiec mośki uciekały z Rzeszy na potęgę! Trzeba tylko najpierw oskubać ich z gigantycznych majątków, a potem bez żalu eliminować. Świat może przetrwać wyłącznie dzięki czystości aryjskiej rasy. Frederik nie wątpił, że Hitler tego dopilnuje. Szkoda tylko, że on sam nie będzie mógł aktywnie uczestniczyć w żydowskiej rzezi. Westchnął i zapalił papierosa. Kochał Amerykę, ale oczy całego świata kierowano teraz na Europę. A on lubił grzać się w świetle jupiterów. Poza tym brakowało mu, o ironio, tych cholernych mglistych poranków, amsterdamskich lupanarów i kuchni Henrietty. Gdyby nie kilka nieudanych interesów zakończonych finansową klapą, nadal siedziałby w gabinecie swojego banku Hope & Co i spoglądał na rozrośnięte wiązy przy Keizersgracht.
– Kut! – zaklął pod nosem, po czym skinął niedbale na przechodzącego obok maître d’hôtel. – Bourbon. Bez lodu! – zaordynował krótko. – I sprawdź z łaski swojej, Oscarze, czy stolik już gotowy. Mój gość powinien się zjawić lada chwila. – Na pełnych ustach Frederika pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Poprawił starannie zsuwający się na czoło kapelusz trilby z wygiętym rondem i szeroką jedwabną wstążką i sięgnął dyskretnie do wewnętrznej kieszeni w marynarce. Skórzany pugilares wypełniały szeleszczące banknoty o nominałach pięciuset dolarów z wizerunkiem prezydenta McKinleya. Gotówka! Jego oręż i koronny argument w każdej rozmowie biznesowej. Co prawda nie był już dyrektorem banku, ale przecież finansistą zostaje się do końca życia. Nerwy ze stali, pomysłowość i cierpliwość. Tych cech i analitycznych umiejętności nie odebrała mu potajemna ucieczka z Amsterdamu. Choć trzeba uczciwie przyznać: nowojorskie początki znacznie nadwerężyły jego wybujałe ego. W pewnym momencie zrobiło się gorąco i już myślał, że będzie zmuszony naruszyć żelazny zapas na czarną godzinę, pochodzący z pożyczki pod zastaw rodzinnej kamienicy przy Herengracht. Niestety, żaden z jego starych nowojorskich kompanów nie palił się do ponownego nawiązania kontaktów z nic nieznaczącym w ich oczach holenderskim pionkiem. Słusznie sądzili, że z pewnością czegoś od nich chce. Amerykańska finansjera cały czas borykała się ze skutkami krachu na Wall Street z tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku. W Nowym Jorku kwitły przestępczość, nielegalny handel alkoholem i hazard. Miastem rządziły twardo włoskie mafie. Frederikowi poradzono, żeby wracał skąd przybył, a on spalił za sobą w Holandii wszystkie mosty. Kiedy po raz kolejny odprawiono go z kwitkiem, klnąc na czym świat stoi, wylądował przy barze, właśnie tu, w lobby hotelu Waldorf Astoria. Mimo że grunt pod jego nogami był już wręcz pogorzeliskiem, Engelen nie zamierzał się upijać w podrzędnych knajpach i żłopać podłego alkoholu w otoczeniu tanich dziwek z prowincji. Po kolejnym kieliszku ulubionego bourbona Jim Beam, kiedy ostre linie podłego świata zaczęły się już nieco rozmazywać, tuż obok niego zasiadł elegancki ciemnowłosy mężczyzna w dwurzędowej marynarce z szerokimi ramionami. Wyglądał trochę jak Al Capone. Gangsterski kapelusz, grube cygaro i chciwy błysk w oku.
– Problemy? – rzucił w kierunku Frederika i wydmuchał w jego stronę dwa idealne kółeczka z pachnącego dobrym tytoniem dymu. – Może mógłbym w czymś pomóc?
W ten oto sposób Frederik Engelen poznał Meyera Lansky’ego, groźnego mafiosa i niezwykle skutecznego biznesmena. Lansky był amerykańskim Żydem (pochodził z Polski), ale Frederik nie miał wyboru. Ta gangrena rządziła światem i nic na to nie mógł poradzić. Dziś wieczorem Lansky miał mu zakomunikować szczegółowe warunki ewentualnej współpracy. Frederik zainkasował już nawet zaliczkę na poczet wspólnych interesów. Trochę go dziwiło, że nieznajomy wręcza mu plik banknotów na piękne oczy. Wtedy jeszcze nie wiedział, że Lansky ma swoich ludzi w całym mieście i gdyby Frederik próbował go oszukać, znaleźliby go w ciągu pięciu minut, a jego niefrasobliwa niesubordynacja skończyłaby się kulą w łeb.
Ponownie zerknął na zegar i sięgnął do stolika tuż obok fotela. Leżały na nim zarówno amerykańskie, jak i europejskie gazety. Ze stosu papieru wyłowił zgrabnie płachtę niemieckiego dziennika „Berliner Morgenpost”. Znudzony przerzucił kilka stron. Gazeta rozpisywała się na temat koronacji Jerzego VI Windsora i jego małżonki Elżbiety. Zdjęcia z opactwa westminsterskiego zajmowały prawie połowę objętości dziennika.
– Monarchia! Cywilizacyjny przeżytek! – mruknął zdegustowany. Husarzy na koniach, karety, polowania na lisy i słonie i ta cała świta lokajów, lizusów, nadskakiwaczy, pochlebców i wazeliniarzy. Brzydził się nimi. Już miał zamknąć gazetę, gdy nagle w gąszczu liter dostrzegł własne nazwisko.
Brawurowy występ genialnej holenderskiej pianistki Annemarie Engelen w Konzerthaus. Berlin zdobyty szturmem! Engelen ma szansę zostać nową twarzą marki fortepianów Steinway & Sons!
Frederik uderzył płachtą gazety o kolano i roześmiał się w głos. Jego mała córeczka nieźle sobie radzi. Nieodrodna krew Engelenów. Jak tak dalej pójdzie, niedługo zagra przed samym Führerem!
– Dobry wieczór, Frederiku. – Nad jego głową odezwał się nagle śpiewny głos z lekko wyczuwalnym słowiańskim akcentem. – Mam nadzieję, że nie kazałem na siebie długo czekać.
Frederik zerwał się z fotela. Meyer Lansky patrzył na niego, krzywo się uśmiechając. Jego oczy lśniły jak ślepia dzikiego zwierza szykującego się do walki na śmierć i życie.RZESZA NIEMIECKA, BERLIN, TIERGARTENSTRASSE 27A,
czerwiec 1937 roku
Przez pierwsze tygodnie pobytu w stolicy Niemiec Annemarie mieszkała w hotelu Esplanade przy urokliwej ulicy Bellevuestrasse. Ten właśnie hotel polecił dziewczynie Jan Kiepura, który ufundował jej stypendium pokrywające kosztowną edukację w Wyższej Szkole Muzycznej. Esplanade porażał luksusem i wystawnymi wnętrzami. Annemarie nawykła wprawdzie do przepychu, ale nawet ją onieśmielał wystrój Apartamentu Cesarskiego, który, nie zważając na horrendalną cenę, zarezerwował zdolnej pianistce światowej sławy tenor. W skład apartamentu wchodziły zespół pokoi dziennych oraz sypialnia z podwójnym łóżkiem i sąsiadująca z nią łazienka, wyłożona kryształowymi lustrami i marmurem. Annemarie miała również do swojej wyłącznej dyspozycji salonik i gabinet konferencyjny. Ściany wszystkich pomieszczeń pokrywał atłas. Do jej apartamentu codziennie rano dostarczano świeże kwiaty. Zapach orchidei i rzadkich lilii unosił się w powietrzu i przenikał intensywną smugą aromatów wszystkie pokoje. Ogromne szafy i schowki na bagaże w holu nie zostały zapełnione nawet w jednej trzeciej. Annemarie z początku zamierzała zabrać więcej rzeczy, ale koniec końców znalazła się w Berlinie z dwoma kuframi, walizką i torbą podręczną. Na dworzec Noordstation w Brukseli przy Rogierplein, skąd odchodził bezpośredni pociąg do Berlina, przywiózł ją swoim autem Etienne.
Przez pierwszą godzinę jazdy milczeli oboje, aż w końcu Annemarie położyła dłoń na szerokim ramieniu ukochanego.
– Gniewasz się na mnie, wiem – powiedziała cicho. – Naraziłam ciebie i twoich rodziców na ogromne koszty. Wybacz mi, lieverd. Moje długi rosną, ale naprawdę wierzę, że niedługo uda mi się je wszystkie spłacić.
Etienne spojrzał na nią z wyrzutem.
– Nie wolno ci tak mówić – odparł i zacisnął mocniej obie dłonie na kierownicy. – Moi rodzice po trochu sami są sobie winni. Prosiłem o skromne przyjęcie, ale matka się uparła, że musi być po pańsku.
Annemarie uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
– Nie dziw się Clarze. Jesteś jej ukochanym dzieckiem. Chce dla ciebie jak najlepiej. Przychyliłaby ci nieba. I podarowała wszystkie gwiazdy.
– Nie potrzeba mi gwiazd. Mam już jedną, najpiękniejszą, najdroższą. Kocham ją nad życie – powiedział cicho Etienne.
Annemarie opuściła głowę.
– Coraz częściej myślę, że nie zasługujesz na kogoś, kto nie potrafi się uporać z przeszłością. Myślałam, że już wszystko udało mi się poukładać, nie zapomnieć, bo ja nigdy nie zapomnę Aarona, ale właśnie poukładać i przeboleć. A potem nadchodzi chwila, w której wszystko, cała misterna konstrukcja postanowień, przyrzeczeń, obietnic wali się jak domek z kart. Mam wrażenie, że okrutny los dalej bawi się naszymi uczuciami.
– Ten człowiek... Lenferink... nie powinien był do ciebie przychodzić. – Etienne patrzył uważnie przed siebie na wąski pasek szosy rozpościerający się przed maską auta. – Wiem, że myślisz inaczej, ale nie można ciągle żyć przeszłością. On znowu cię do niej zabrał. Nie, nic nie mów, proszę... to tylko moje zdanie. Wyciągnęliśmy cię z Henriettą ze szponów śmierci i nie pozwolę na to, żeby ktoś znowu popchnął cię w stronę cienia. Nigdy do tego nie dopuszczę.
– Wiem o tym. Dlatego tak cię kocham. – Annemarie przytuliła głowę do jego ramienia. – I nie obawiaj się – dodała. – Uwierz, Hubert już nigdy nie będzie mnie nachodził. Matka, notabene kompletnie pijana, skutecznie go wypłoszyła z Herengracht.
Etienne zerknął na ukochaną z troską.
– Nene pije coraz więcej, nieprawdaż? Czy wiecie już, co się stało z Frederikiem? Gdzie on przepadł?
– Matka twierdzi, że popłynął do Nowego Jorku. Podobno do niej dzwonił, ale nie mam pojęcia, czy sobie tego nie wymyśliła. Ostatnio lubi konfabulować... – Annemarie urwała i mocniej ścisnęła ręką ramię Etienne’a. – Obiecaj mi, że się nią zajmiesz, lieverd. I spróbuj przekonać Henriettę, żeby do nas wróciła. Miałaby baczenie na matkę. Tylko ona umie sobie z nią poradzić. Wszystkie inne służące uciekają z naszego domu jak szczury z tonącego okrętu. Zresztą czy powinnam im się dziwić? Sama z niego uciekłam.
– Zawsze możesz się jeszcze wycofać – odrzekł Etienne i znacznie zwolnił. – To chyba gdzieś tutaj – mruknął i skręcił nagle w boczną, ocienioną topolami dróżkę.
– Babcia Gertruda powtarzała mi zawsze, że muszę dotrzymywać obietnic. I że powinnam być niezależna. – Annemarie spojrzała na niego uważnie. – Oma, chociaż urodziła się w minionym stuleciu i uwielbiała krynoliny i gorsety, miała bardzo światłe spojrzenie na świat. I bardzo nowoczesne poglądy na status kobiety w małżeństwie. Może dlatego, że tak szybko owdowiała. Pozwól mi, kochany, na te studia i zarobek. Jan znalazł mi już agenta w Berlinie. Będę mogła grać i dostawać za to tantiemy. I kto wie, może wrócę do ciebie szybciej, niż zakładamy?
Annemarie umilkła. Etienne ujął jej drobną dłoń i przyłożył sobie do ust. Zrobiłby dla niej wszystko. I pomimo że najchętniej zatrzymałby ukochaną w Amsterdamie, musiał uszanować jej wybór. Była niezależna i uparta tak jak Gertruda Reuchlin.
Za oknami auta pojawiły się pierwsze zabudowania sennego belgijskiego miasteczka. Etienne przejechał przez wijącą się malowniczo ku górze brukowaną uliczkę. U jej szczytu na niewielkim wzniesieniu stała drewniana kaplica z konstrukcją zrębową opartą na wysokiej kamiennej podmurówce. Jej dwuspadowy dach pokrywał gont, z którego wyrastała niewielka wieżyczka z dzwonem. Etienne wyłączył motor auta i odwrócił się w kierunku dziewczyny.
– Tak będzie najlepiej. Po naszemu... – powiedział cicho i złapał ją mocno za rękę.
Annemarie pokiwała głową.
Wysiedli z samochodu i podeszli do drewnianych schodów prowadzących do kaplicy. W środku poza prostokątnie zamkniętym prezbiterium była jedna nawa. Panował tutaj przenikliwy chłód. Annemarie zadrżała. Miała na sobie tylko lekką dzianinową sukienkę w romby przeszyte perełkami. Etienne zdjął sportową marynarkę z tweedu i okrył jej ramiona. Trzymając się za ręce, podeszli do drewnianego ołtarza. Stukot obcasów po kamiennej posadzce przeszył zwielokrotnionym echem panującą w środku ciszę. Etienne zatrzymał się pierwszy. Poprzez witrażowe okno wpadło nagle do wewnątrz kilka promieni słońca i rozświetliło płowe włosy de Bruina.
– Wyglądasz, jakbyś miał aureolę – szepnęła Annemarie. Patrzyła nie niego uważnie spod zmrużonych powiek. – Jakbyś był święty. Wybrany przez Boga.
– Tak też się czuję. Jestem wybrany – odpowiedział. – Ale na pewno nie święty. Zabiłbym z zimną krwią każdego, kto próbowałby cię skrzywdzić.
Annemarie zamknęła oczy. Po jej policzkach spłynęła łza. Gdyby tylko wiedział, że obie z Henriettą dopuściły się zbrodni. Że ma na rękach krew. Już tyle razy chciała mu to powiedzieć, ale zabrakło jej odwagi. Nie chciała go ranić. Nie jego.
Etienne ponownie pocałował jej dłonie. Z kieszeni spodni wyciągnął niewielkie aksamitne pudełko. Na jego wieczku widniały inicjały amsterdamskiego jubilera Roelofa Citroena. W środku pudełka na jedwabnej wyściółce leżał złoty pierścionek z brylantem.
– Nie potrzebujemy tłumu ludzi i całej tej otoczki, żeby wyznać sobie miłość. I przyrzec, że już zawsze będziemy razem – powiedział Etienne i włożył pierścionek na długi, szczupły palec Annemarie.
– Wierzę w Boga, pomimo że nie uczestniczę aktywnie w życiu kościoła – zaczął uroczyście. – Ale wierzę, że On jest. A już na pewno jest tutaj razem z nami. Bardzo cię kocham, meisje, i zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Będę się o ciebie troszczył, wspierał, miłował i nigdy się ciebie nie wyrzeknę. Już niedługo będziemy na zawsze razem. Wierzę, że i ty pragniesz tego tak samo jak ja... – Jego głos odbijał się majestatycznie od ścian świątyni.
W tym momencie do środka kościoła wleciał kruk. Jego czarne skrzydła zatrzepotały złowrogo, uderzając o sklepienie kaplicy. Zatoczył dwukrotnie koło nad głowami Annemarie i Etienne’a, po czym przysiadł gdzieś cicho za ołtarzem.
– Pragnę tego najbardziej na świecie – powiedziała Annemarie. – Kocham cię i będę ci wierna. I nigdy cię nie okłamię. Ja również wierzę, że Bóg i los od teraz nam sprzyjają.
Wolała nie myśleć o kruku. Oma Gertruda zawsze powtarzała, że ten ptak zwiastuje nieszczęście, chorobę i śmierć. W tym wypadku babcia na pewno się myliła.
Róża Ehrlich z Wittelsbachów dyskretnie uchyliła drzwi. W westybulu, przed owalnym kryształowym lustrem stała jej nowa lokatorka – Holenderka Annemarie Engelen. Gdyby nie Jan Kiepura, którego Róża poznała poprzez utytułowanego wuja (ach, ten jego szarm i salonowa kindersztuba), nigdy nie zdecydowałaby się wynająć pokoju tej dziewczynie. Choć Jan zapewniał, że Holenderka pochodzi ze znamienitej mieszczańskiej rodziny, a jej dziad był znanym armatorem, Frau Ehrlich miała swoje wątpliwości. Dotychczas robiła interesy wyłącznie ze starą niemiecką arystokracją. Po krzywdzącej dla ich stanu Konstytucji weimarskiej z tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku, która ogłosiła równość wszystkich Niemców wobec prawa, jej kuzyni i kuzynki stracili wszystkie tytuły i przywileje. Nie wspominając o majątkach! Iluż to błękitnokrwistych potomków Hohenzollernów, Habsburgów czy Hochbergów koczowało teraz gdzieś na ostatnich pięterkach czynszowych kamienic! Gdyby nie jej majętny mąż, zapewne i ona trafiłaby na ubogie poddasze! Nigdy nie przeżyłaby takiego upokorzenia i upadku ze szczytów społecznej drabiny. Róża wzdrygnęła się z odrazą na samą myśl o ciasnej klitce, mocniej opatuliła szyję jedwabnym szalem i ponownie zerknęła na młodą Holenderkę. Jakże ona fatalnie się ubierała! Miała na sobie szeroką spódnicę z okropnej granatowej wełny, tak krótką, że widać jej było (o zgrozo!) prawie całe kolano. Wcięty w talii półdługi żakiet zbyt mocno podkreślał wychudzoną sylwetkę dziewczyny. Róża bała się myśleć, co ta panna ukrywa pod spodem. Z pewnością wyłącznie trykotowy lub, co gorsza, tiulowy biustonosz! Sama cały czas nosiła klasyczny usztywniany fiszbinami gorset i suknię, spod której ledwo wystawał czubek lakierowanego buta. Niewiasta pomimo upływającego czasu powinna się szanować. Gdyby ona sama twardo nie trzymała się tej zasady, jej świętej pamięci małżonek, świeć Panie nad jego duszą, nigdy nie pojąłby za żonę... ladacznicy w koronkach! Poza tym powód przyjazdu do Berlina tej całej Engelen także wydawał się Róży mocno podejrzany. Po co kobiecie studia?! Młode dziewczyny powinny raczej nabywać umiejętności przydatne do wychowywania dzieci czy też zarządzania dużym domem ze służbą. I co najważniejsze – rodzić dzieci! Minimum czwórkę lub piątkę. To powinno być najświętszą misją każdej białogłowy. Rola matki! Ona sama zawsze żałowała, że Pan Bóg pobłogosławił ją tylko jednym synem. Najchętniej powiłaby cały tuzin.
Drzwi do salonu, za którymi stała Róża, skrzypnęły nagle. Annemarie drgnęła i spojrzała w jej stronę. Nie było sensu dłużej się ukrywać.
– Guten Morgen, Fräulein Engelen! – powiedziała dostojnie Róża i poprawiwszy niewidoczne zagniecenie na spódnicy, postąpiła dwa kroki naprzód.
Annemarie dygnęła i popatrzyła znacząco na wiszący na honorowym miejscu portret Reichskanzlera Adolfa Hitlera.
– Jak to możliwe, że nie zauważyłam wcześniej tej podobizny? – zapytała, bezczelnie mrużąc oczy.
Róża momentalnie się nasrożyła.
– Istotnie, portret Führera zawisł tutaj niedawno, bo wczoraj wieczorem. Namalował go na podstawie zdjęć Heinricha Hoffmanna, nadwornego fotografa kanclerza, mój syn Rudolf. Jest wybitnie uzdolniony – oznajmiła, puchnąc z dumy.
– Myślałam, że Führer jest za równością społeczną i nie uznaje tytułów – powiedziała Annemarie. Z trudem hamowała rozdrażnienie.
Co za tupet! Policzki Róży zrobiły się szkarłatne.
– Wręcz przeciwnie, moja panno – odparowała. – Arystokracja jest grupą, na którą nasz rząd bardzo liczy. Mamy szerokie wpływy w kręgach politycznych Europy. Oczywiście zdarzają się niechlubne wyjątki, które stają okoniem, ale uwierz mi, większość z nas popiera genialnego przywódcę. Tylko dzięki niemu staniemy się światową potęgą.
Jakżeby inaczej! Annemarie westchnęła cicho. Nie zamierzała kłócić się z Frau Ehrlich. Gdyby wiedziała, że to nazistka, na pewno znalazłaby sobie inne zakwaterowanie. Choć, prawdę mówiąc, wątpiła, czy w tym morzu czerwonych sztandarów i swastyk uchował się ktoś, kto nie uległ tej powszechnej hitlerowskiej histerii.
– A, i jeszcze jedno, Fräulein Engelen – powiedziała zimno Róża. – Życzyłabym sobie, a ponieważ to mój dom i moje zasady, mam do tego pełne prawo, żebyś odpowiadała łaskawie na Hitler-Gruss. Zauważyłam przed kilkoma dniami, że zbagatelizowałaś to pozdrowienie i uraziłaś tym samym mojego dalekiego kuzyna, przyjaciela rodziny. Jeżeli chcesz zostać pianistką – ciągnęła – zdobyć sławę i, jak zakładam, pieniądze, musisz szanować ludzi, którzy mogą ci w tym pomóc. Na twoim miejscu nie ignorowałabym więc moich wysoko postawionych gości i naszych zwyczajów. Heil Hitler jednoczy naród niemiecki i symbolizuje poparcie dla władzy. Nie ma tu miejsca na neutralność, moja droga. Albo jesteś z nami, albo przeciwko nam.
– Czy to groźba, Frau Ehrlich? – zapytała zimno Annemarie.
– Raczej dobra rada! – Róża odbiła piłeczkę.
Nie było sensu wchodzić w dyskusję. Annemarie mruknęła coś pod nosem i z ulgą wyszła na zewnątrz. Wiatr ochłodził nieco jej rozpaloną twarz. Zbiegła do przylegającego do posesji ogrodu ciągnącego się wzdłuż Tiergartenstrasse. Trzypiętrowy pałacyk z ciosanego kamienia otaczał wysoki żelazny płot wyrastający z ceglanej podmurówki. Wejście główne oraz foyer znajdowały się na parterze. Na tyłach budynku mieściły się kwatery służby, pralnia, piwniczka na lód, spiżarnia oraz ogromna kuchnia. Kiedy Annemarie po raz pierwszy weszła do tego domu, jej oczom ukazały się najpierw duży westybul z szatniami po obu stronach, a następnie eleganckie schody wiodące na pierwsze piętro. Prawdziwy przepych jawił się tutaj w całej okazałości. Od frontu królowała sala balowa z owalnym parkietem z lśniącego drewna. W rogu stał bechstein (alleluja!) okryty bogato haftowaną tkaniną. Przed nim ustawiono pozłacaną, wyściełaną ławeczkę. Na fortepianie pyszniły się świeże kwiaty w szklanej wazie i oprawiona w skórzane ramki fotografia młodego mężczyzny w czarnym mundurze formacji SS. Annemarie się wzdrygnęła. To z pewnością Rudolf, ten zdolny malarz, syn Róży. Kolejny nazista, który podnosił prawe ramię i wielbił swojego przywódcę histerycznym okrzykiem. Nie zamierzała giąć karku przed władzą i witać się z ludźmi tym przeklętym pozdrowieniem. Nie i koniec! Dotychczas z powodu tej niesubordynacji nie spotkała jej jeszcze żadna przykrość. Udawało jej się uniknąć bezpośredniej konfrontacji, mimo że berlińskie ulice pełne były umundurowanych młodych ludzi, maszerujących równo ze śpiewem na ustach, a także groźnie wyglądających formacji oddziałów szturmowych NSDAP. Grupowały mężczyzn w źle dopasowanych uniformach, których najważniejszym elementem była fatalnie skrojona brązowa koszula. Kiedy tylko pojawiali się w pobliżu, wstępowała do sklepów lub uciekała na drugą stronę ulicy. Nie spodziewała się jednak ataku w domu. Musi zacisnąć zęby i przetrwać tę maskaradę. Przeszła długą i ciężką drogę, żeby się tutaj znaleźć. Duma i upór nie mogą jej przeszkodzić w osiągnięciu celu. Miała nadzieję, że jakoś temu podoła.
Przed posesją tuż przy ozdobnej bramie czekał już na nią czarny, wykończony chromem mercedes. Wsiadając do niego, dostrzegła kątem oka mężczyznę ze zdjęcia, podążającego szybkim krokiem w kierunku pałacyku.
– Nach Hardenbergstrasse, Hochschule für bildende Künste, bitte! – poleciła szoferowi i poprawiła leżące na kolanach wyciągi fortepianowe w nowiutkiej skórzanej teczce. Kiedy auto ruszyło, zatęskniła jak nigdy dotąd za ciepłym i czułym dotykiem Etienne’a.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------