- W empik go
Obietnica - ebook
Obietnica - ebook
Joanna jest młodą kobietą, której uroda i wdzięk pociągają mężczyzn. Ona sama unika przelotnych związków. Marzy o wielkiej miłości. Kiedy poznaje malarza — Krzysztofa — przeżywa pierwszą miłosną fascynację. Po dramacie rozstania, szukając pociechy i życiowej stabilizacji, wychodzi za mąż za mężczyznę, który daje jej szansę na spokojne, wygodne życie. W swoim nowym domu Joanna stara się stworzyć „swój intymny mały swiat”. I ochronić go przed zagrożeniami, których w latach 60. i 70. nie brakuje.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8155-395-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miała na imię Joanna, dwadzieścia lat, była niebrzydka i zgrabna, a wedle wielu mężczyzn całkiem ładna i całkiem zgrabna. Była też sympatyczna i powszechnie lubiana. Chętnie zapraszano ją do kawiarni, na spacery, do kina i na potańcówki. Inne dziewczyny, nawet zdecydowanie mniej ładne i zgrabne oraz o wiele mniej sympatyczne, miały jednak swoich chłopaków. Joanna jedynie kolegów i przyjaciół.
Bardzo chciała mieć swojego chłopca, ale nigdy jeszcze żadnego nie miała. Nie wpadała z tego powodu w panikę, ale coraz częściej była tym zaniepokojona i zmartwiona.
Tuż przed rozpoczęciem letniej sesji egzaminacyjnej, kończącej czwarty rok studiów, jedna z koleżanek Joanny obchodziła swoje urodziny. Joanna była jednym z jej licznych gości. Rozmawiała, śmiała się i tańczyła. Gdyby ją zapytano, czy dobrze się bawi, odpowiedziałaby, że raczej tak. Raczej, bo ta zabawa nie była dla niej szampańska. Żadna zabawa nie może być bowiem szampańska dla dziewczyny, która nie jest — i to koniecznie z wzajemnością — zakochana.
Kiedy usiadła na kanapie, z kieliszkiem wina w jednym ręku i kanapką z pastą jajeczną w drugiej, gospodyni przyjęcia podeszła do niej, przedstawiając młodego człowieka. A właściwie — prezentując mu Joannę.
— No i powiedz, Krzysiu — powiedziała. — Czy ta dziewczyna nie jest wprost idealnym wyobrażeniem Madzi Brzeskiej z pensji pani Latter?
Młody mężczyzna uśmiechnął się, a jego uśmiech wydał się Joannie niezwykle ujmujący. Podając jej rękę powiedział:
— Nazywam się Krzysztof Michałowski. Dostałem zamówienie na zrobienie komiksu według „Emancypantek”. I nie mogłem sobie w żaden sposób wyobrazić bohaterki. Choć Prus opisał ją bardzo dokładnie. I dopiero Elżbieta odkryła, że na jej roku studiuje istna Madzia. Jakby przeniesiona z pensji pani Latter.
Miał przyjemny, niski głos, odrobinę sztucznie modulowany. Joannie mimo to lub właśnie dlatego i głos, i jego posiadacz wydali się czarujący. I od tej chwili już wszystko w Krzysztofie Michałowskim wydawało jej się czarujące. Spodobał się jak nikt nigdy przedtem. I pomyślała, że pewnie nikt i nigdy nie spodoba się jej tak bardzo jak on.
— Jest pan malarzem? — spytała.
Skinął głową i usiadł obok niej. Przyglądał jej się całkiem inaczej niż inni, znani jej mężczyźni. Nie natrętnie. Miała uczucie, że patrzy na nią jak na ewentualny przyszły obraz.
— Bardzo panu zazdroszczę. Chciałabym umieć malować. Albo grać na jakimś instrumencie. Albo pisać wiersze. Ale jestem artystycznym beztalenciem.
— Kobiecie potrzebny jest tylko jeden talent — odpowiedział. — Talent podobania się.
— Nie ma pan wysokiego mniemania o kobietach.
— Przeciwnie. Podobanie się to naprawdę wielka umiejętność. Czy może raczej wielki dar losu. Niewiele kobiet go posiada. Wolałaby pani zamienić go na zdolności plastyczne lub muzyczne?
— A uważa pan, że mam taki dar?
— Wie pani doskonale, że go pani ma. I wie pani doskonale, że nie zamieniła by go na głos Marii Callas, maestrię Haliny Czerny-Stefańskiej, malarski talent Olgi Boznańskiej. Zamieniła by pani?
Nic nie powiedziała, bo chyba by nie zamieniła.
Krzysztof Michałowski wstał i zaprosił Joannę do tańca. Tańczył poprawnie, ale całkiem bez polotu. Mimo to Joanna, która tańczyła bardzo dobrze i z polotem, nie zamieniła by tego całkiem przeciętnego dansera nawet na Barysznikowa.
— No i co? — spytała. — Uważa pan, że jestem choćby najbardziej mizernym, ale jednak odpowiednikiem prusowskiej Madzi Brzeskiej? Nie pamiętam „Emancypantek”, bo nie przepadałam za tą książką, ale wydaje mi się, że postać Madzi ma się do mnie tak, jak postać Izabeli Łęckiej. Czyli nijak.
— No, rzeczywiście. Prusowska Madzia fizycznie nie była do pani podobna. Ale mnie chodzi o coś innego. Elżbieta mówiła, że pani też jest absolwentką pensji.
— Niezupełnie. To nie była pensja. To było liceum. Tyle, że prywatne.
— Prowadzone przez zakonnice?
— Tak. Nazaretanki.
— I przez to właśnie wyróżnia się pani spośród rówieśnic. To się czuje. To się widzi. I pewnie dlatego Elżbiecie skojarzyły się: pensja, jej uczennice i pani.
— A panu?
— Mnie też się pani skojarzyła. Z pensją dla dobrze wychowanych panienek.
Joanna wzruszyła ramionami.
— To stereotyp. Moja szkoła była jak najbardziej normalna. I jej uczennice były jak najbardziej normalne.
Muzyka przestała grać.
— Taniec się skończył — powiedziała.
— Wiem. Ale ja nie skończyłem się pani przyglądać.
Stropiła się. Nie wiedziała jak reagować na to jego przyglądanie.
— No więc? — spytał. — Zgodzi się pani zostać moją modelką?
— Tak — odparła.
Zgodziła się chyba o wiele za szybko. A on dostrzegł to za szybko i znowu się uśmiechnął. Kiedy się uśmiechał wokół jego oczu tworzyła się siateczka drobniutkich zmarszczek. Te zmarszczki też się Joannie podobały. Bardzo.
— Ale pozowanie zajmie pani sporo czasu. No i nie jest to lekka praca. A malarze są nieznośni. Ja też.
— Wiem. Ale bycie modelką byłoby dla mnie życiową przygodą. No i co za zaszczyt i przyjemność — oglądać swój wizerunek na stronicach lektury obowiązkowej. Mówię o własnej przyjemności, a nie przyjemności uczniów zmuszanych do czytania czy choćby oglądania tej lektury.
Troszkę i nie całkiem szczerze się zdziwił.
— Przyjemność? Zaszczyt? Przecież pani nawet nie wie, komu będzie pozowała. Może ze mnie jedynie marny pacykarz?
— Nie sądzę — odparła — aby jakiekolwiek wydawnictwo powierzyło ilustrowanie „Emancypantek” pacykarzowi. A zlecono panu tę pracę chyba nie tylko ze względu na malarskie nazwisko?
— Chyba nie — odrzekł. — Ale moje malarskie nazwisko trochę jednak działa. Zwłaszcza, że Piotr Michałowski był moim pra-, choć nie wiem ile razy trzeba by to „pra” powtarzać, dziadkiem.
— Och! — powiedziała Joanna.
Tym razem z miłym zaskoczeniem.
— Jeśli tak, to ma pan we mnie daleką wprawdzie, ale jednak kuzynkę. Pana pra -… ileś tam razy dziadek, malował portrety moich, ileś tam razy pra — dziadków: Antoniego Ostrowskiego i jego żony. Mieliśmy w domu kilka obrazów Michałowskiego, ale wszystkie spłonęły wraz z mieszkaniem w czasie Powstania. Teraz na ścianach wiszą jedynie ich reprodukcje. I tylko jedna, ale chyba dość dobra, kopia.
Krzysztof także się zdziwił. I było to przyjemne zdziwienie.
— To prawda. Mój ileś tam razy pra...dziadek ożenił się z pani ileś tam razy pra-…babcią. Julią Ostrowską?
— Nie była to moja pra-… ileś tam razy babcia w prostej linii. Ale była rodzoną siostrą mojej prawdziwej pra- ileś tam razy babci.
Krzysztof Michałowski objął ją i pocałował. W usta.
Joanna całowała się już kilka razy, ale wcale a wcale jej się to nie podobało. Po tych pierwszych próbach uznała całowanie się za mocno przereklamowaną przyjemność. Patrząc na namiętnie całujące się pary zastanawiała się, czy rzeczywiście to lubią, czy tylko udają, że lubią. Dopiero teraz przekonała się, że całowanie może sprawiać przyjemność. I że sprawia.
— To był tylko braterski pocałunek — powiedział Krzysztof. — Z powodu tych praprzodków jesteśmy przecież rodziną.
Joannie nie wydawało się, aby to był braterski pocałunek. Ale nie wiedziała, co powiedzieć. Ani co powinna była powiedzieć.
Krzysztof Michałowski spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta.
— A gdybyśmy tak stąd wyszli? Po angielsku.
Joanna całym sercem była za wyjściem po angielsku. Lub każdym innym. Byle z Krzysztofem. Więc wyszli.
— Gdzie chcesz pójść? — spytał. — Ot tak, przed siebie? Do kawiarni? Czy do mojego atelier? Jest na Starym Mieście.
Joanna zawahała się. Na pewno nie wypadało wybrać trzeciej propozycji, choć ta najbardziej ją kusiła.
— Chodźmy na spacer — powiedziała.
— Dobrze, ale w kierunku Starego Miasta. Po drodze zdecydujesz, czy chcesz obejrzeć miejsce, gdzie będziesz ciężko pracowała. No i moje obrazy.
— Ale … — zaprotestowała.
Nie na tyle zdecydowanie, aby musiał brać jej obiekcje pod uwagę.
— Wiem od Elżbiety — powiedział — że jesteś tak zwaną porządną dziewczyną. Pod tym względem wystawiła ci doskonałe referencje. A moja propozycja jest bardzo poczciwa. Obrazy nie są pretekstem do uwiedzenia przyszłej modelki. Ani nowej kuzynki.
— Naprawdę?
— Słowo honoru.
Mieszkał na ulicy Świętojańskiej, niemal dokładnie naprzeciwko Katedry. Wdrapywali się wąskimi schodami na poddasze. Lokal wydał sie Joannie ogromny. Okna zajmowały większość powierzchni ścian i wychodziły na trzy strony świata. Nigdzie nie było firanek ani zasłon. W dzień musiało być w atelier mnóstwo światła. W jednym kącie pracowni zainstalowano prowizoryczną kuchnię. Stał tam sosnowy kredens i duży stół. Widać było na nim pozostałości rozrabianych farb oraz indywidualnych i zbiorowych uczt. W przeciwległym rogu, w niewielkiej niszy leżał na podłodze szeroki materac z narzuconym nań kocem i poduszką w kraciastej powłoczce. Joannie wydało się, że Krzysztof Michałowski rzadko zadawał sobie trud ścielenia swego posłania. Całą resztę umeblowania stanowiły sztalugi i obrazy. Ponieważ nie było — poza jedną — ścian, obrazy stały oparte na stelażach. Pochodziły z rozmaitych okresów i szkół malarskich. Joanna rozpoznała kilka, znanych jej z albumowych reprodukcji, obrazów Michałowskiego. Było też mnóstwo rozrzuconych na podłodze szkiców wykonanych ołówkiem, węglem i akwarelami. I jeden obraz, olejny, ale dopiero zaczęty. Trudno było się domyśleć, co będzie przedstawiał.
— Które są twoje? — spytała.
— Spróbuj zgadnąć.
— Nie mam pojęcia. Może tamten?
Wskazała na bardzo modernistyczny obraz z kwiatami rozrzuconymi na stole.
— Zgadłaś.
Krzysztof oprowadzał ją po pracowni, opowiadając o każdym obrazie. Najbardziej ciekawiły ją jego własne, ale nie potrafiła powiedzieć czy jej się podobają. Preferował chłodne barwy i martwą naturę. Traktował tę martwą naturę na swój, dla Joanny nieco dziwny i nieco niepokojący sposób.
— Na pewno nie jesteś pod wpływem impresjonistów — powiedziała.
— Nie. Zdecydowanie nie lubię impresjonizmu. Ani prymitywizmu. Ani kubizmu. Ani naturalizmu. Ani romantyzmu. Ani modernizmu.
— A co lubisz?
— Lubię klasyków. Oglądać. A malować — szarość świata.
Zdziwiła się.
— Świat wydaje ci się szary? Smutny?
— Szarość nie oznacza smutku. Szarość oznacza zwyczajność, codzienność. To wszystko, co nas otacza nie od święta, nie od czasu do czasu, ale przez większość naszego życia. Jestem odtwórcą zwykłości.
Jeśli w ten sposób spojrzało się na jego twórczość można było ją zrozumieć. Joanna zastanowiła się — czy można ją było także polubić? Była na to gotowa.
— A portrety? — spytała.
Pokazał jej portret kobiety. Modelka była młoda, jasnowłosa, a w wyrazie jej twarzy ogromna tęsknota — za czymś lub za kimś. Joanna pomyślała, że potrzeba prawdziwego talentu, aby tak intymne uczucie uchwycić i wyrazić na płótnie.
— Bardzo mi się podoba — powiedziała szczerze. — Musisz chyba tę kobietę doskonale znać. Bo jedno czy nawet wiele spojrzeń w jej oczy raczej nie wystarczyłoby na aż tak wnikliwe poznanie jej pragnienia. Chyba bardzo namiętnego pragnienia.
— Owszem, bardzo dobrze ją znam. To moja siostra, Helena.
Joanna odetchnęła, bo przed chwilą poczuła zazdrość o aż tak bliską znajomość Krzysztofa Michałowskiego z aż tak ładną kobietą.
— A gdybyś malował mój portret? Co byś ze mnie wydobył? Też jakąś skrywaną tajemnicę? Czy może tylko zwyczajność?
Popatrzył na nią.
— Malując ciebie musiałbym przede wszystkim zrezygnować ze swoich ulubień i sięgnąć po bardziej intensywne barwy. Bo gdybyś była ptakiem, na pewno nie byłby to wróbel. A jeśli kwiatem — na pewno nie stokrotką polną.
Ten komplement sprawił Joannie przyjemność.
— I — dodał Krzysztof — mam coraz większą ochotę cię namalować. Nie tylko jako Madzię Brzeską. Bo to banalne. Mógłbym zrobić szkic nawet teraz. Kilkunastoma kreskami. Ale twój prawdziwy portret, to byłoby już wyzwanie. Korci mnie, żeby je podjąć.
Ucieszyła się, bo to oznaczało, że chce się z nią widywać. I że jest nią zainteresowany. Czy tylko jako ciekawym modelem? Czy — choćby troszeczkę — także ładną i miłą dziewczyną?
Usiadł na jednym ze swoich poplamionych farbami stołków. Przyciągnął ją do siebie, posadził na kolanach i pocałował. Tym razem naprawdę ją pocałował. I Joanna nabrała nadziei, że jej kobiecość i to, co nazwał sztuką podobania się ma jednak dla niego znaczenie. Całkiem spore.
— To byłby twój pierwszy raz, prawda? — spytał.
Domyśliła się, że nie mówił o całowaniu, ani o pozowaniu. Zaczerwieniła się.
— Tak.
— Dlaczego ja?
Spłoszyła się.
— Ależ… Dałeś przecież słowo honoru.
Uśmiechnął się.
— Joanno! — powiedział. — Nigdy nie wierz w męskie zapewnienia, obietnice czy nawet przysięgi. To przecież tylko taka damsko-męska gra. Prus określał to słowem „flirtacja”.
Szarpnęła się. Bezskutecznie. Jakby jej próbom uwolnienia się z jego ramion brakowało prawdziwej determinacji.
— Nic ci nie zrobię. Ale jeszcze raz cię pocałuję.
Nie sprzeciwiła się. Musiał się zorientować, że Joanna nie ma w całowaniu się ani wielkiej, ani żadnej wprawy.
— Nie robiłaś tego zbyt często.
Nie pytał. Stwierdzał.
— Och, kilka razy mnie całowano. Ale ja…
— Nie oddawałaś pocałunków?
— Właśnie.
— Dlaczego?
— Nie podobało mi się.
— A teraz ci się podoba.
Znowu nie pytał. Wiedział.
— Mnie też — powiedział. — Chyba nawet za bardzo.
I puścił ją tak nagle, że omal nie zsunęła się z jego kolan.
— Odprowadzę cię do domu — powiedział.
Domyśliła się dlaczego. I zaczerwieniła się.
— Ale nadal chcesz mnie malować? — spytała.
— Nadal.
Byli już za drzwiami i Krzysztof przekręcił klucz w zamku. Joannie wydawało się, że zamykał w tym momencie nie tylko drzwi, ale także coś w samym sobie. Jakiś zamiar, jakieś pragnienie. Nie wiedziała — dawne czy obecne. Poważne, czy niewiele znaczące.
Na przystanku na przeciwko kościoła św. Anny wsiedli w autobus jadący na Mokotów. Przed jej domem na Akacjowej Krzysztof raz jeszcze ją pocałował. A jej jeszcze bardziej się to podobało.
Koleżanki Joanny często opowiadały, kto dobrze całuje, a kto jest w całowaniu beznadziejny. Ona nie potrafiłaby powiedzieć, czy Krzysztof dobrze całuje. Ale wiedziała, a nawet była całkowicie pewna, że wspomnienie jego pocałunków będzie jej towarzyszyło przez całe życie. Jako jedno z najmilszych wspomnień. I że cokolwiek się z nią, nim i nimi stanie, to właśnie wspomnienie pozostanie w niej i z nią na najdłuższe nawet zawsze. I że jeśli rzeczywiście Krzysztof wykona jej portret, nie będzie to już portret Joanny z wczoraj, ani nawet Joanny z tego przedpołudnia. Będzie to portret zupełnie innej dziewczyny. Zakochanej dziewczyny.
Mama nigdy nie kładła się do łóżka, a w każdym razie nigdy nie zasypiała przed powrotem córki.
— No i? — spytała. — Dobrze się bawiłaś?
— Tak — powiedziała Joanna. — Było bardzo miło.
— No to kładź się teraz spać, córeczko. I miłych snów.
— Mamo… Ja się zakochałam.
Pani Emilia Ostrowska nie zdziwiła się. Bo wiedziała, że kiedyś nadejdzie dzień, kiedy jej córka złoży takie właśnie, jakże naturalne w jej wieku, wyznanie.
— W kim?
— Nazywa się Krzysztof Michałowski. To pra-pra-prawnuk Piotra Michałowskiego.
— O! — zdziwiła się mama. — Co za niezwykły zbieg okoliczności.
— I on też jest malarzem.
— Zakochałaś się w nim od pierwszego wejrzenia?
— Właśnie.
— A on?
— Tego nie wiem.
Tak bardzo chciała móc powiedzieć mamie i sobie, że tak.Rozdział 2
Ile razy Joanna przechodziła przez przedpokój, gdzie stał aparat telefoniczny, tyle razy sprawdzała, czy jest sygnał i czy słuchawka została prawidłowo odłożona na widełki. Telefon był jak najbardziej sprawny. I nawet kilka razy dzwonił. Tyle, że nie były to telefony od Krzysztofa. Nie zadzwonił ani pierwszego dnia po ich poznaniu, ani drugiego, ani trzeciego. Czwartego Joanna nie mogła już wymyślić żadnego pretekstu, aby nie wychodzić z domu. I właśnie wtedy, kiedy jej w domu nie było, Krzysztof zatelefonował.
— Telefonował pan Michałowski — zakomunikowała mama z tym wszech-rozumiejącym uśmieszkiem, który zwykle Joannę bawił, a tym razem ją zirytował.
Mama odczekała chwilę. Potem dodała:
— Pytał, czy może zatelefonować później.
Znowu pomilczała.
— Pozwoliłam.
Przez cały wieczór Joanna siedziała nie jak na szpilkach, ale jak na wielkim jeżu. Udawała, że czyta, że pisze, że się uczy, że słucha radia, że ogląda audycję w telewizji, że je kolację. Ale przez cały czas tylko jej ciało znajdowało się w pokojach. Jej duch czuwał w przedpokoju, przy telefonicznym aparacie.
— Joasiu! — powiedziała uspokajająco mama. — Zadzwoni.
Tata odłożył gazetę.
— Kto?
— Pan Krzysztof Michałowski, oczywiście — powiedziała mama.
Joanna zwykle lubiła te mamine przedrwinki. Ale tym razem żart mamy wcale jej nie rozśmieszył. Zdziwiła się:
— Straciłam poczucie humoru?
Na to wyglądało.
Po godzinie dwudziestej pierwszej, a więc zbyt późno, aby Joanna miała jeszcze nadzieję na usłyszenie w telefonicznej słuchawce głosu Krzysztofa, odezwał się dzwonek.
Mama nie poruszyła się.
— Odbierz! — rzekła do córki. — To pewnie on.
„On” powiedziała wyraźnie z dużej litery.
Joanna chętnie doskoczyłaby do aparatu, ale bała się rozczarowania. A jeszcze bardziej zdradzenia się ze swoim rozczarowaniem przed rodzicami. Wstała więc i jak najwolniej podeszła do telefonu.
— Witaj, moja Madziu — powiedział Krzysztof Michałowski.
— Przeczytałam „Emancypantki” — odpowiedziała Joanna. — Tym razem starannie i ze zrozumieniem. I mam wrażenie, że nie można się bardziej pomylić niż zrobiła to najpierw Elżbieta, a potem ty. Nie ma we mnie żadnej ani fizycznej, ani psychicznej cechy Madzi Brzeskiej.
— Już ci tłumaczyłem — odparł Krzysztof. — Pasujesz mi do wyobrażenia, jakie miałem o tej dziewczynie. Tak, jak niektóre pulchne blondynki pasowały niektórym malarzom do wyobrażenia pewnej Żydówki o imieniu Miriam, tak ty pasujesz mi do wyobrażania o absolwentce pensji. W tym przypadku pensji pani Latter.
I zapytał:
— Miałabyś czas w poniedziałek? Najlepiej przed południem, bo wtedy mam dobre światło.
Nawet gdyby miała zdawać w poniedziałek najważniejszy egzamin w życiu, gotowa byłaby go przełożyć. Choćby i na zawsze. Udała jednak, że się zastanawia. Była ciekawa, czy przez ten moment Krzysztof zaniepokoił się, że nie będzie mogła przyjść w poniedziałek. Bardzo chciała, żeby się zaniepokoił.
— Owszem — powiedziała wreszcie, wbrew swoim intencjom nie dając mu wiele czasu na zaniepokojenie się. — Mogę.
Ku jej rozczarowaniu nie starał się przedłużyć rozmowy.
— Wobec tego będę czekał. Trafisz?
Nie mogła zawołać: „Pewnie, że tak”. Przez minione cztery dni przemierzyła w myślach ulicę Świętojańską i wchodziła do domu Krzysztofa przynajmniej sto, jeśli nie więcej razy.
— Chyba tak — powiedziała.
— No to do zobaczenia.
Miała za sobą cztery dni czekania na telefon od Krzysztofa. Przed sobą cztery dni czekania na spotkanie z nim. Te cztery dni, które były przed nią wydały jej się łatwiejsze do przeżycia niż cztery minione. Będzie mogła wychodzić z domu. Pójść do biblioteki. Spotkać się z koleżanką. A nawet pójść do kina.
W poniedziałek od świtu zastanawiała się nad pojęciem przedpołudnia. Dziewiąta rano była przed południem, ale i jedenasta również. O której z przedpołudniowych godzin w pracowni Krzysztofa było dobre światło? Dzień był słoneczny, bezchmurny, wydawało się więc, że obie godziny są jednakowo odpowiednie do odwiedzin. Joanna nie wiedziała, jakie dobre światło miał Krzysztof na myśli. Wiedziała natomiast, że chciałaby być w jego pracowni jak najszybciej. I spędzić tam jak najwięcej czasu. Bez względu na jakość światła.
Przyszła po dziesiątej. Zadzwoniła do drzwi.
— Wejdź! — zawołał Krzysztof. — Otwarte.
Weszła. W pracowni było tak jasno, że wydało jej się, że nie może to być dobre światło, bo jest zbyt agresywne. Od ośmiu już dni, czyli od momentu rozstania z Krzysztofem, nieustannie myślała, jakie będzie ich powitanie. Było zwyczajne. Podszedł do niej i pocałował. Tak, jakby pożegnali się wczoraj wieczorem, a znali od lat. Nie był to pocałunek chłodny ani zdawkowy, ale nie był też namiętny. Ale i tak sprawił Joannie ogromną przyjemność.
Przyjrzała się mężczyźnie, w którym się zakochała — niby Tatiana w Onieginie — od pierwszego wejrzenia. Wszedłeś, od razu cię poznałam, i zapłonęłam i zadrżałam, w myśli szepnęłam: ”Tak, to on”. Ona też mogłaby to napisać w liście do Krzysztofa Michałowskiego. Gdyby trzeba było kiedykolwiek pisać do niego list. On także się jej przyglądał. Ale inaczej niż ona jemu. Krzysztof patrzył na Joannę okiem malarza, nie mężczyzny. Miała wrażenie, że widzi ją nie jako dziewczynę stojącą na środku jego pracowni, ale jako szkic obrazu, do którego ma mu pozować.
— Czy mogłabyś wbiec do pracowni? — spytał. — Tak, jak Madzia do gabinetu pani Latter?
Żachnęła się.
— Z figlarnym uśmiechem na ustach i z czarnym loczkiem spadającym na czoło?
Podszedł do niej. Rozburzył jej włosy.
— Właśnie. Jak to było z tym loczkiem? Jak w ogóle czesały się wówczas młode panny?
— Myślę, że Madzia miała upięty węzeł na karku.
— Możesz pokazać?
Zgarnęła włosy, zwinęła je. Spięła klamrą.
Krzysztof wciąż jakby nie dostrzegał Joanny, a jedynie jej poszczególne fragmenty.
— Wbiegając mogła mieć włosy w pewnym nieładzie. A ten loczek?
Wziął pukiel włosów Joanny, zakręcił na palcu, spuścił na czoło. Popatrzył.
— Chyba coś takiego. No, więc wbiegnij. Chcę to sobie wyobrazić. Ten ruch.
— Loczek — powiedziała Joanna — możesz domalować nawet gdybym go nie miała. Ale figlarne oczy? To znaczy jakie? Nie mam pojęcia, jakie spojrzenie uważasz za figlarne.
— Przypomnij sobie tamten wieczór u Elżbiety — powiedział Krzysztof. — Kiedy powiedziała, że jesteś podobna do Madzi z „Emancypantek”. Zdziwiłaś się, a ja powiedziałem coś o duszy i oczach. Jako ich zwierciadle. No — tego rodzaju banał. I właśnie wtedy tak na mnie spojrzałaś. To było rozbawienie, trochę niedowierzania, trochę kokieterii, odrobina prowokacji. Tak wyglądają — według mnie — figlarne spojrzenia.
— No to wymyśl raz jeszcze podobny banał.
Uśmiechnął się.
— Nie muszę. Właśnie tak patrzysz. Teraz.
Ujął jej twarz w swoje dłonie. Wstrzymała oddech.
— Nie, Joasiu. Nie pocałuję cię. Z dwóch powodów. Żaden malarz podczas pracy nie romansuje ze swoją modelką. Choćby była najbardziej ponętna i całkiem rozebrana. I choćby była jego kochanką. No — zwłaszcza wtedy. Te rzeczy załatwia się po sesji. W czasie malowania modelka jest jedynie manekinem. Po drugie, gdybym cię pocałował, twoje oczy przestałyby być figlarne. Wiem, jakie są wtedy. Widzę, jakie są teraz. Wielkie, z rozszerzonymi źrenicami i takim kocim pobłyskiem. Ale nie figlarne. A teraz potrzebne mi są tamte.
Popchnął ją leciutko w kierunku drzwi.
— No, wbiegaj. Wyobraź sobie tamtą scenę.
Zaprotestowała.
— Nie jestem aktorką.
— Bycie modelką to odmiana aktorstwa. Trudniejsza jego odmiana. Uprzedzałem cię — pozowanie to nielekka i niewdzięczna praca.
Stała w miejscu.
— Przynajmniej spróbuj — namawiał. — Jeśli nie umiesz, czy nie chcesz odgrywać Madzi Brzeskiej, to wbiegnij jako Joanna. Z myślą, że ktoś czeka na ciebie.
Mówił to jak reżyser, który jest zainteresowany aktorem zaangażowanym do odegrania pewnej sceny. Joanna poczuła się rozczarowana. Chyba to wyczuł, bo zrezygnował ze skłaniania jej do udawania czegokolwiek i kogokolwiek.
— Wobec tego zacznijmy od czegoś prostszego. Usiądź na krzesełku, a ja naszkicuję twój portret. Też będzie mi potrzebny. I nie musisz mieć figlarnych oczu. Zachowuj się naturalnie.
Usiadła, ale nie wiedziała co oznacza w tym przypadku naturalne zachowanie. Siedzenie w jednym miejscu, prawie bez ruchu i przez długi czas było przecież zupełnie nienaturalne. Peszył ją też wzrok Krzysztofa. Było w jego spojrzeniu coś tak przenikliwego, że wydało jej się, że dostrzega tajemnice samiutkiego dna jej duszy. Czuła się tym spojrzeniem bardziej skrępowana niż wówczas, gdyby kazał się jej rozebrać.
Krzysztof zniszczył kilkanaście kartek zanim wreszcie rozpoczął szkic. Były to jednak tylko pojedyncze, chaotyczne kreski, całkiem rysunku twarzy nie przypominające. A ponieważ w ogóle się nie odzywał i wydawał całkowicie pochłonięty swoją pracą, Joanna nie wiedziała co powinna robić. Siedzieć w miarę nieruchomo — to oczywiste. Ale czy modelki mogą się odzywać? Miała na to ochotę, ale nie miała śmiałości.
Skończył po przeszło godzinie.
— Mogę zobaczyć? — spytała.
— To przecież tylko szkic. Coś takiego jak fastryga dla krawca.
— Mimo to pokaż — poprosiła.
Podał jej arkusz brystolu. Na papierze było mnóstwo kresek, jedne nakładały się na inne. Część rysunku była zamazana. Niektóre części jej twarzy nie były nawet zaznaczone.
— No i co? — zapytała.
— W porządku — odparł. — Tak to właśnie wygląda. Na początku.
Joanna spojrzała w kąt, gdzie stał portret Heleny Michałowskiej.
— Jej portret — wskazała głową — też tak wyglądał? Na początku?
— No, mniej więcej.
— A…
Zawahała się przed zadaniem pytania.
— A ja jestem łatwa czy trudna do portretowania?
— Raczej łatwa. Masz szalenie wyrazistą twarz. Widać na niej twoje uczucia jak pod aparatem rentgenowskim.
Speszyła się, a on się roześmiał. Podszedł do niej i ją objął. Po raz pierwszy tego dnia.
— To nic złego, Joanno — powiedział. — Twoje uczucia są bardzo ładne. Fotograf powiedziałby — fotogeniczne. Aż palce swędzą, żeby je oddać ołówkiem, węglem czy pędzlem. Nie ma powodu, aby je ukrywać.
Nie wiedziała, jakie jej uczucia Krzysztof ma na myśli. Ale wstydziła się spytać.
— Pewnie jesteś głodna? — zatroskał się nagle.
— Troszeczkę. Ale bardziej chce mi się pić.
— No to czemuś nie powiedziała? Przecież można było zrobić przerwę. Na picie lub na siusiu. Lub tak całkiem zwyczajnie.
— Nie wiedziałam, czy można — odpowiedziała zaczerwieniona, bo istotnie chciało jej się siusiu.
Wolałaby jednak umrzeć na uremię niż przyznać się, że odczuwa tak prozaiczne potrzeby. Krzysztof poszedł do lodówki i wyjął dwie butelki z jakimiś napojami.
— W jednej jest kompot truskawkowy — powiedział. — W drugiej woda z sokiem, też truskawkowym. Moja mama ma działkę, na niej hoduje mnóstwo truskawek. Dzięki temu przez cały czerwiec żyjemy truskawkowo.
Joanna wybrała kompot. Krzysztof przyglądał się, jak pije.
— Cały czas mnie obserwujesz — poskarżyła się. — Mam wrażenie, że wszystko co robię, każdy mój ruch zapamiętujesz jedynie po to, aby potem to narysować.
— Owszem. Interesujesz mnie jako dziewczyna, ale i jako obiekt malarski. Chciałbym bardzo namalować twój portret. I nie jako ilustrację do książki. Chyba zaczynam go widzieć. Kiedy mi pozowałaś, coraz bardziej zniechęcałem się do tego, co muszę zrobić dla chleba, a coraz bardziej pociągało to, co mógłbym zrobić dla własnej przyjemności.
Joanna ucieszyła się. Myśl o tym, że być może będzie miała najprawdziwszy portret, bardzo jej pochlebiała. Zwłaszcza — portret namalowany przez człowieka, który podobał jej się w tej chwili najbardziej ze wszystkich mężczyzn na świecie.
— Dlaczego? — spytała.
— Oglądając portret mojej siostry powiedziałaś, że ona czegoś lub kogoś namiętnie pragnie. I miałaś rację. A ja właśnie z tego względu ją namalowałem. Uwielbiam malować ludzkie namiętności. Takie szarpiące trzewia. Innych portretów nie maluję. Nie tylko dlatego, że nie chce. Chyba nie potrafiłbym ich malować. Tylko czyjaś i w dodatku wielka namiętność wyzwala we mnie to, co określa się weną twórczą.
— A jaka namiętność trawi moje trzewia? — zapytała.
Krzysztof widocznie uznał, że ma fajrant, bo półleżąc na swoim posłaniu-materacu wyciągnął do niej obie ręce.
— Chodź do mnie — poprosił.
Podeszła. Usiadła obok niego. Objął ją.
— Pamiętasz nasz pierwszy taniec? — spytał.
Skinęła głową. Pewnie, że pamiętała. I będzie pamiętała do końca najdłuższego choćby życia.
— Doris Day śpiewała: ”Perhaps, perhaps, perhaps..” — powiedziała.
— Właśnie. Najpierw zwróciłem uwagę na twój sposób tańczenia. Rzadko która dziewczyna potrafi tak szybko dostosowywać się do swego partnera. Nawet tak kiepskiego tancerza, jak ja. Była w tym niebywała wprost intuicja. Wyczucie tego, co zrobi lub co zamierza zrobić mężczyzna. Rodzaj — choć zabrzmi to bardzo na wyrost — seksualnego oddania.
Joanna szarpnęła się. Krzysztof przytrzymał ją.
— To tylko rozmowa. I — mam nadzieje — nie przekraczająca tych surowych zasad, jakimi zdajesz się być naszpikowana.
Uraziło ją słowo naszpikowana. A także zapewnienie, że to tylko rozmowa. Ale nic nie powiedziała.
— No więc — ciągnął — zacząłem ci się baczniej przyglądać. Najpierw moją uwagę zwróciły twoje oczy. Masz, używając malarskich określeń, oczy w kolorze green-brown. Z naciskiem na brown. Ale kiedy ze mną tańczyłaś i kiedy zauważyłem, że sprawia ci to przyjemność…
Odczekał, aż Joanna przestanie się szarpać.
— … no, to wtedy nacisk przeniósł się na green. Ale to nie znaczy, że twoje oczy zrobiły się zielone. Pojawiły się w nich takie zielone błyski. Czasem widzi się je w oczach kota, który się czai. Czeka. Z nadzieją, że perhaps już za chwilę spełni się ta obietnica, jaka kryje się dla kota w mysiej norze lub w ptasim gnieździe.
Tym razem nie wyrywała się.
— No więc — jak wyglądam? Jak pełna oddania gejsza? Czy jak drapieżca?
— Kiedyś, na zajęciach z malarstwa, nasz mistrz pokazywał nam na slajdach portrety największych miłośnic. Powiedział, żebyśmy nie zwracali uwagi na ich twarze, ale wyłącznie na oczy. Patrzyliśmy więc w oczy Madame Pompadour, Madame du Barry, Zofii Potockiej-Wittowej, Delfiny Potockiej, Marii Mancini. W powiększeniu, na ekranie, te oczy były wielką kuszącą obietnicą. I tajemnicą — poddania, a zarazem panowania. Czyli obietnicą i tajemnicą największej z ludzkich namiętności.
— I tego właśnie dopatrzyłeś się w moich oczach?
— Właśnie tego. Kiedyś, gdy dorośniesz, będziesz Joanno bardzo namiętną kobietą. Ale ja chciałbym cię namalować teraz. Jako obietnicę tej twojej przyszłej namiętności. I tak właśnie bym obraz zatytułował: „Obietnica”.
— A więc — pomyślała Joanna — nie tknie mnie do chwili ukończenie obrazu.
Nie znała przed Krzysztofem żadnego artysty. Ale ponieważ zakochała się w artyście, postanowiła zaakceptować jego, nawet całkiem dla niej niezrozumiałe, zachowania, a nawet dziwactwa. Pociągało ją bycie muzą, choć nigdy przedtem nie przyszło jej do głowy, że mogłaby nią być. Ale w głębi duszy rodził się też cień wątpliwości — czy podoła roli, do której nie predestynowało jej ani wychowanie, ani usposobienie, ani jej wyobrażenia i marzenia o życiu.
Krzysztof położył palec na jej ustach.
— Są takie drobne i takie wrażliwe — powiedział. — Pod wpływem dotyku natychmiast wypełniają się krwią, zaczynają pulsować. Czujesz to?
Pewnie, że czuła. Ale czy mogła mu powiedzieć, że dzieje się tak dopiero od tygodnia? Że przedtem jej usta nie pulsowały pod niczyim dotykiem?
Cofnął rękę.
— Nie! — powiedział, jakby odmawiając jej, niewyrażonej przecież, prośbie o pocałunek — Nie teraz. Nie tu. W jakimś bezpieczniejszym miejscu. Bezpieczniejszym nie tylko dla ciebie, ale przede wszystkim dla mnie.
Zjedli obiad na Rynku Starego Miasta.
— Często sprzedajesz swoje obrazy? — spytała.
— Nieczęsto. Teraz mało kto kupuje obrazy. I to nie tylko takich nieznanych twórców jak ja, ale nawet klasyków. Ludzie nie inwestują już w dzieła sztuki. Nie te czasy. Nie ci ludzie.
— Więc z czego żyjesz?
— Z rozmaitych chałtur. Helena jest scenografem. Bywa, że uda jej się podrzucić mi zamówienie na program teatralny. Afisz. Miewam zamówienia na ilustracje do książek. Głodem więc nie przymieram.
Pokiwała głową. Ale bez zrozumienia. Przerażała ją myśl o tego rodzaju egzystencji. Bez pewności co przyniesie jutro. Bez małej stabilizacji, do której była przyzwyczajona.
— A ty? — zapytał Krzysztof. — Co zamierzasz robić po skończeniu anglistyki? Będziesz nauczycielką?
— Mogę być nauczycielką — odpowiedziała. — Ale wolałbym zająć się tłumaczeniem. To takie pasjonujące — wczuwanie się w czyjąś myśl, w czyjś zamiar twórczy. Nie tylko przełożenie na inny język tego, co ktoś napisał, ale co chciał przekazać czytelnikowi. Oczywiście nie każdego pisarza chciałabym i lubię tłumaczyć. Mam swoich ulubionych.
— Na przykład?
— Maughama.
Chciała mówić więcej, ale zorientowała się, że Krzysztof nigdy nie czytał Maughama. A nawet nie wie, że był taki pisarz. Nie miała mu tego za złe. Ona przecież też niewiele wiedziała o malarstwie. Gotowa była jednak poznać tę dziedzinę od czasów prehistorycznych. Miała natomiast wątpliwości, czy Krzysztof kiedykolwiek zaciekawi się jakąkolwiek jej pasją.Rozdział 3
Dopiero po dwóch miesiącach Krzysztof pokazał Joannie kilkanaście ilustracji do „Emancypantek”. Wśród nich był portrecik Madzi Brzeskiej oraz scena, kiedy Madzia wbiega do gabinetu pani Latter. Czyli scena, która sprawiła Joannie tyle kłopotu. Joanna była zdumiona. Ale nie zawiedziona. W portrecie i w innych obrazkach była zaskakująca kompilacja jej rysów, jej gestów i fantazji Krzysztofa. Czy ktoś, kto znał Joannę, rozpoznałby ją w rysunkowej Madzi? Mocno w to wątpiła. Ale kiedy pokazała rysunki swoim rodzicom, dopatrzyli się takiego podobieństwa. I to nie tylko podobieństwa dusz.
Po wykonaniu kilku rysunków Krzysztof zrezygnował z pomocy Joanny i dalsze wykonywał już sam. Natomiast nie zrezygnował z zamiaru namalowania portretu Joanny. Kiedy przyszła na pierwszą sesję, już po godzinie była niemal pewna, że nic z tego pozowania i jej portretu nie będzie. Krzysztof siedział naprzeciwko niej, trzymał w ręku pędzel, ale nie wykonał nim ani jednego ruchu. Najpierw spytał ją o tego jej ulubionego pisarza, którego tak bardzo chciała tłumaczyć, a którego nazwiska nie zapamiętał.
— Maugham?
— No właśnie. Co w nim takiego fascynującego? Język? Tematyka jego powieści?
— Gdyby streścić jego książki to mogłoby się wydawać, że to zupełnie nie interesująca i bardzo uboga fabuła — powiedziała Joanna. — Czasem w ogóle jej nie ma. Dla mnie niezwykłość jego prozy polega na umiejętności wyczarowywania klimatu. I to nie tylko w sensie przenośnym, ale dosłownym. Jest takie opowiadanie, którego akcja toczy się na morzach południowych. Nic szczególnego się nie dzieje. Stary lekarz ma dostać się do chorego pacjenta, przepływając statkiem na inną wyspę. Czuje się tę wilgotną duchotę tropiku. Noce, kiedy nie można zaczerpnąć haustu świeżego powietrza. Czuje się zapach i tamtego morza, i tamtych krzewów, i egzotycznych kwiatów. Dla mnie — rewelacja.
— Ale chyba to, co napisano w języku angielskim jest już w większości przełożone na polski? Znajdziesz jeszcze coś dla siebie? Na miarę swoich aspiracji?
— Dlaczego uważasz, że mam wybujałe aspiracje? — spytała Joanna.
— Z taką pasją mówisz o tym … No, jak mu tam … Wciąż zapominam.
— Maugham.
— A są jeszcze inni twoi ulubieńcy?
— Krzysiu! — powiedziała. — Zaprosiłeś mnie na rozmowy o literaturze? Jeśli tak, to czemu muszę siedzieć na tym niewygodnym stołku?
Chciała wstać, ale zatrzymał ją skinieniem ręki.
— Siedź. I mów.
— O czym?
— O tańcu na przykład.
— Jakim tańcu?
— Twoim. Co cię aż tak bardzo w nim pociąga, że poświęcasz tyle czasu nie tylko na sam taniec, ale na te wszystkie cholernie nudne ćwiczenia w zespole tanecznym?
— Dlaczego nudne? Czy jak coś szkicujesz, to cię to nudzi?
— Nie.
— No widzisz. Ja też wiem, że ćwiczenia, wprawki są konieczne, aby uzyskać ten efekt, do jakiego się dąży.
— Ale co czujesz kiedy tańczysz?
— Łatwiej mi powiedzieć co czuję, kiedy słyszę muzykę taneczną. Bardzo silną potrzebę, aby włączyć się w nią swoim ruchem.
Słuchał bardzo uważnie, w charakterystyczny dla niego sposób przechylając nieco głowę i wychylając się do przodu. Obserwował ją mrużąc oczy. Wokół nich tworzyła się ta siateczka cieniutkich zmarszczek. Joanna miała ochotę wstać, podejść do niego i całować te zmarszczki. Ale widząc jej ruch, Krzysztof znowu ją powstrzymał:
— Siedź, Joasiu. Ja maluję przez cały czas. Tyle, że na razie w głowie. Próbuje cię zobaczyć taką, jaką się stajesz, kiedy coś cię porywa. Kiedy coś cię podnieca.
Chciała powiedzieć: „To porozmawiajmy o tobie”. Ale nie powiedziała.
— Był w twoim życiu choć jeden mężczyzna, którego pragnęłaś fizycznie? Ale tak bardzo, bardzo silnie? — spytał.
Obraziła się.
— Dlaczego mam się aż tak przed tobą obnażać? Jak do psychicznego aktu.
— Dobry portret — powiedział Krzysztof — wymaga większej intymności niż akt. I bardziej — jak powiedziałaś — obnaża człowieka.
— No, to ja nie chcę takiego portretu.
— Chciej. To będzie, jeśli tylko potrafię cię namalować w twojej psychicznej nagości, naprawdę piękny portret.
Pochlebiły jej jego słowa.
— Pomóż mi — prosił. — I odpowiedz na to pytanie. Ale szczerze.
— Był taki mężczyzna — odparła. — Jechałam pociągiem. Przeszłam do wagonu restauracyjnego. Wszystkie miejsca były zajęte. Prócz jednego. Ale przy tym stoliku, gdzie było to wolne miejsce siedziało kilku mężczyzn. Trzeba było się do nich dosiąść. Wydawali się trochę podchmieleni. Ale mimo to wyglądali w miarę przyzwoicie. Więc zapytałam czy mogłabym usiąść przy nich i coś zjeść, bo jestem bardzo głodna. Zgodzili się. Naprzeciwko mnie siedział mężczyzna. Bardzo dorosły. Przynajmniej dla mnie, bo miałam wtedy niecałe dziewiętnaście lat. I każdy po trzydziestce wydawał mi się niemal stary. Od pierwszej chwili wszystko mnie w nim pociągało. Chyba najbardziej głos. I spojrzenie. Jak powiem — hipnotyzujące, to będzie banał. W każdym razie nikt przed nim tak na mnie nie patrzył. Nie było to obleśne spojrzenie. Było… Podniecające.
— No i? — spytał Krzysztof.
Tym razem kreślił coś na papierze. Od czasu do czasu spoglądał na Joannę. Bardzo uważnie, ale bez odrobiny osobistego zaangażowania.
— A przecież — pomyślała z żalem — mężczyzna słuchający takiej historii powinien być zazdrosny.
Nie chciała dodać: „Gdyby mnie kochał”. Ale na jego pytanie odpowiedziała:
— No i nic. Podszedł kelner. On wyjął portfel, zapłacił za moje parówki i zaproponował kawę i ciastko. Zgodziłam się. Właściwie powinnam powiedzieć: „oczywiście się zgodziłam”, bo chciałam, żeby patrzył na mnie jak najdłużej. I żebym czuła jak najdłużej to, co wtedy czułam.
— Co czułaś? — spytał Krzysztof takim tonem, jakim lekarz pyta pacjenta o symptomy jego choroby.
Milczała. Popatrzył na nią.
— Proszę, mów!
Joanna zrozumiała. Krzysztof widzi ją teraz wyłącznie jako swój obraz. A to, co ona mówi nadaje jej twarzy taki wyraz, jaki chciał namalować.
— To było napięcie, jakiego nigdy wcześniej nie znałam. Miłe, ale drażniące. I wiedziałam, a może tylko przeczuwałam, że to napięcie może rozładować tylko on. Nikt poza nim.
— Byłaś gotowa pójść z nim do łóżka?
— Tego nie wiem. Nie miałam wtedy wielkiego pojęcia o chodzeniu z mężczyznami do łóżka. Myślałam raczej o pocałunku. Sądziłam, że to mi da … Spełnienie? Tak to się nazywa?
— Niezupełnie. Ale mów dalej.
— Nie ma żadnego dalej. Wstałam, podziękowałam i chciałam wrócić do wagonu. To znaczy — nie chciałam, ale wydawało mi się, że tak powinnam zrobić.
— I wróciłaś?
— Tak. A on mnie odprowadził. I w tym przejściu… No wiesz, na takiej harmonijce łączącej wagony, zatrzymał mnie. Tam bardzo nami chybotało. Więc wziął mnie za rękę. Nie było w tym zaczepki, prowokacji czy napastliwości. To było … A przynajmniej miało się wydawać bardzo naturalne. Ale …
— Ale? — powtórzył Krzysztof
Potrząsnęła głową.
— Nic. To już cała opowieść.
Krzysztof przyglądał jej się przez chwilę. Pod tym spojrzeniem spuściła oczy.
— I nastąpiło spełnienie? — spytał. — Pod wpływem tego delikatnego i naturalnego dotknięcia?
Zaczerwieniła się.
— Joasiu, nie ma w tym nic zdrożnego, nienaturalnego, ani grzesznego. Więc dokończ.
— Dokończyłam. Nie było nic więcej. Powiedział, że mieszka w Łodzi, ale jeśli się zgodzę, pojedzie ze mną do Warszawy. Przestraszyłam się i powiedziałam, żeby nie jechał. Dał mi wtedy swoją wizytówkę i poprosił, żebym do niego zatelefonowała.
— Zatelefonowałaś?
— Nie.
— A miałaś ochotę zatelefonować?
— Tak. Ale znacznie silniejszy był strach przed tym, w co mogłam czy w co mogłabym się takim telefonem i takim spotkaniem wpakować.
Krzysztof malował. Już o nic nie pytał, ani niczego nie komentował. Joanna posiedziała jeszcze trochę. Potem wstała. Ponieważ Krzysztof tym razem nie zaprotestował, podeszła do niego i spojrzała na płótno. Na rysunku było kilkanaście par oczu. Jej oczu. Niby tych samych, ale zarazem bardzo różnych. Nie tylko w wyrazie, ale nawet kolorze.
— No i które są prawdziwe? — spytała.
— Wszystkie są prawdziwe.
— A które znajdą się na portrecie?
Wskazał pędzlem. Jak je kiedyś określił? Browngreen z naciskiem na brown. A może odwrotnie? Te namalowane były zielone jedynie na obrzeżach tęczówki, a potem przechodziły stopniowo w coraz bardziej intensywny brąz. Ale to nie kolor oczu był ważny. Joannie wydawało się, że oczy dziewczyny z portretu są oświetlone od wewnątrz. Jakby za nimi paliła się miniaturowa żarówka i jej światło przebijało na zewnątrz. Czy rzeczywiście kryła się w tym świetle jakaś obietnica? Ale co właściwie jej oczy obiecywały?
— No i? — zapytał Krzysztof.
— Nie wiem — odparła. — Nie wiem, czy mam takie oczy, czy tylko ty je takimi widzisz.
I nagle zrozumiała, dlaczego kocha Krzysztofa. Dlaczego aż tak bardzo go kocha. Dlatego, że do zwyczajnego dziewczyńskiego zauroczenia miłym chłopakiem dołączył się autentyczny i już wcale nie dziewczyński dojrzały podziw. Dla talentu, dla pasji tworzenia, dla umiejętności niezwykłego patrzenia i niezwykłego widzenia wszystkiego i wszystkich.
— Podziw dla mężczyzny — pomyślała Joanna — jest chyba najsilniejszym elementem kobiecej miłości.
Przypomniały jej się wszystkie kochanki i żony rozmaitych twórców, które z nimi żyły. Często w biedzie, poniżeniu, udręce. Wybaczały im nałogi, zdrady, złe traktowanie. Teraz je rozumiała. Bo teraz wiedziała, że podziw dla mężczyzny jest silniejszy od każdego innego uczucia, jakiego doznaje kobieta.Rozdział 4
Było jeszcze pięć sesji. Każda z nich trwała po kilka godzin. Krzysztof zadawał Joannie pytania. Ona na nie odpowiadała. Nalegał, aby jej odpowiedzi były szczere. I żeby wyzwalały w niej uczucia rozbawienia, złości, zażenowania, wzruszenia, wstydu.
— Nie rozbieraj mnie aż do kości — prosiła.
Ale był bezwzględny. A ona rozumiała, że jeśli chce, aby jego obraz był na miarę ich wspólnych ambicji i oczekiwań, ona musi się odkrywać przed nim bardziej niż przed spowiednikiem.
Ostatniego dnia, kiedy na portrecie były już zarysy całej jej głowy oraz szyi, a także niektóre fragmenty twarzy, Krzysztof poprosił, aby Joanna opowiedziała, co czuje do niego.
— Co czuję teraz? — spytała
— Nie. Opowiedz od początku.
— Powiedziałeś, że masz zamówienie na zilustrowanie nowego wydania „Emancypantek”. A Elżbieta twierdziła, że ma koleżankę — istny konterfekt Madzi Brzeskiej. Więc przyszedłeś go zobaczyć.
— I było w tym coś szczególnego?
— W tym wypowiedzianym przez ciebie zdaniu? Nic. Ale w twoim głosie — tak. Mówi się, że mężczyzna kocha oczami, a kobieta uszami. Pewnie chodzi o to, co mężczyzna mówi. Ale dla mnie ważne jest, jak mówi. Głos. Być może wynika to z moich dziecinnych wspomnień i doświadczeń, kiedy głos mego taty był dla mnie symbolem męskości, a co za tym idzie poczucia trwałości, pewności i bezpieczeństwa. Jestem jedną z tych, co kochają uszami. No więc najpierw pokochałam twój głos. A potem pokochałam twój zawód. Wyrastałam przecież w domu i w rodzinie bardzo ceniącej malarstwo. I sztukę w ogóle. A potem? Sama nie wiem. To już jest wielka — jak mawiają — magia. Połączenie fizycznego i psychicznego przyciągania do kogoś. Z jakiego powodu — nie wiadomo. Ja też tego nie wiem.
— I mogłabyś ze mną żyć? Tak na co dzień? Czy przypadkiem nie jest to, Joasiu, miłość idealna, romantyczna, do wyobrażonego przez ciebie mężczyzny?
— Nie wiem, czy mogłabym z tobą żyć na co dzień. I przeżyć z tobą całe życie. Ale chciałbym spróbować.
Cały czas patrzył na jej usta. Nie dlatego, żeby dobrze słyszeć jej słowa. Chciał zobaczyć jak nabrzmiewają, czerwienieją i drżą. Aby tak się stało, musiało paść to pytanie:
— Pamiętasz nasz pierwszy pocałunek?
Osiągnął swoje. Patrzył jeszcze przez moment i zaczął szkicować.
— Pewnie, że pamiętam. Był to pierwszy pocałunek w moim życiu, który sprawił mi przyjemność. Chciałam, żebyś mnie całował. Masz …
— Tak?
Prawie nie odrywał wzroku od płótna. Od czasu do czasu zerkał na usta Joanny.
— Masz to, co chciałeś? — spytała.
Uśmiechnął się.
— Miałbym więcej, ale nie daje się jednocześnie malować i całować modelki.
— Do diabła z twoją profesjonalnością — pomyślała z pasją. — Wstań teraz od tych cholernych sztalug i pocałuj mnie. Jeśli rzeczywiście chcesz namalować prawdziwą Joannę.
Jakby wyczuł jej myśli. Rzucił pędzel na podłogę, zdjął kitel, wytarł ręce w ścierkę nasączoną terpentyną.
— Dość na dziś! — powiedział. — Chodź do mnie.
Kiedy pochylił się nad nią, żeby ją pocałować, raz jeszcze spojrzał na jej usta.
— Nawet teraz jest bardziej malarzem niż kochankiem — pomyślała z żalem.
Swój gotowy portret zobaczyła dopiero po dwóch tygodniach. Obraz stał na sztalugach, osłonięty płótnem. Krzysztof zrobił dla niej prawdziwą jego odsłonę. Nie czekał na pochwały. Zdawał sobie sprawę, że obraz jest świetny.
Joanna patrzyła na siebie, tak całkiem różną od odbicia w lustrze, tak inną niż na wszystkich fotografiach. Co kłamało? Lustro? Aparaty fotograficzne? Czy malarski pędzel Krzysztofa?
— Kiedyś — powiedziała — mawiało się o takich portretach pochlebiony.
Krzysztof się roześmiał.
— Nie, nie jest pochlebiony. Mówiłem przecież, że namaluję twoją duszę ukrytą w twoim dziewczęcym ciele.
— I taka jest, według ciebie, moja dusza?
— Tak, właśnie taka.
— No to jesteś jak Winicjusz. Kochasz chyba bardziej moją olśniewającą duszę niż moje znacznie mniej olśniewające ciało.
— Jemu też nic nie brakuje — powiedział.– I w dalszym ciągu moja propozycja, że je namaluję jako akt, jest aktualna.
Joanna użyła przymiotnika olśniewająca, bo nie znalazła innego określenia dla wyrażenia swojego zachwytu. Nie chodziło jej o to, że wyglądała na portrecie przepięknie i intrygująco. Wiedziała — to jest niezwykły obraz. Dzieło sztuki.
Utrzymany był w sepii. Dziewczyna na obrazie jakby wynurzała się z beżowego, zamglonego tła. Najpierw dostrzegało się jej oczy. Potem włosy. Jedno i drugie o kilka tonów ciemniejsze od tła. Ale i oczy, i włosy były rozświetlone. Nie światłem padającym na modelkę z zewnątrz, ale jej własnym. Miało się wrażenie, że jedynym źródłem światła są właśnie oczy i włosy Joanny. Myślała, że Krzysztof wyeksponuje także jej usta. Tak długo przecież nad nimi pracował. Ale nie. To nie były usta dziewczyny czekającej na pocałunek, ani dziewczyny, która przed chwilą była całowana. Tak, jak to kiedyś zamierzał, tylko oczy Joanny miały zapowiadać obietnicę. Ale czego?