Obietnica krwi. Tom I - ebook
Obietnica krwi. Tom I - ebook
Strzelby miecze i zapomniana magia, która odżywa.
Prochowi magowie manipulują prochem strzelniczym, uzyskując w ten sposób nadnaturalne zdolności.
Były inspektor policji Adamat, a obecnie prywatny detektyw zostaje wezwany do pałacu, aby rozwikłać niezwykłą zagadkę. Jedno jest pewne – obalenie władcy to wyjątkowo krwawy interes. Dla wszystkich.
Dość marnotrawstwa, chciwości i korupcji.
Dość szlachty pijącej krew ludu.
Ja im pokażę nowy rodzaj czarów: …proch i kule.
Jutro odzyskam i oddam ludziom ich kraj.
Epoka królów dobiegła końca i to moja sprawka.
"Ta książka jest po prostu obłędna. Złapałem się na tym, że wszystko mi się w niej podobało. Nowe podejście do magii, szybka akcja, ciekawy świat. Ale ubaw!" - Brandon Sanderson, bestsellerowy autor
"Proch i magia. Wybuchowa mieszanka. Obietnica krwi jest najlepszym debiutem, jaki czytałem od lat." - Peter V. Brett
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-061-4 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adamat ciasno zapiął płaszcz pod szyją, bo nocne powietrze okazało się przesycone nieprzyjemną wilgocią. Obciągnął rękawy i poprawił gors surduta, zdecydowanie zbyt obcisłego w talii. Ostatni raz miał ten ubiór na sobie przed pięciu laty, ale gdy przyszło wezwanie od króla, Adamatowi zabrakło czasu, by odebrać od krawca pasujące ubranie. W dodatku letni strój nie chronił przed chłodem wciskającym się przez okienko powozu.
Zbliżał się poranek, jednak świt z pewnością nieprędko przedrze się przez mgłę. Adamat czuł tę nietypową aurę. Powietrze było stanowczo zbyt wilgotne, nawet jak na wczesną wiosnę w Adopeście, a do tego panował paskudny ziąb. Wróżbici z Alei Nomana powtarzali, że to zły omen. Ale kto dzisiaj słuchał wróżbitów? Adamat pomyślał, że to się jak nic skończy przeziębieniem, i zastanawiał się, dlaczego został wyciągnięty z łóżka o tej nieludzkiej porze.
Powóz zbliżył się do głównej bramy Pałacu Wschodzącego Słońca i minął ją, nie zwalniając. Adamat zacisnął palce na nogawkach spodni i wyjrzał przez okno. Na posterunku nie było strażników. Co dziwniejsze, kiedy powóz toczył się szeroką aleją między fontannami, nie dostrzegł ani jednej świecącej latarni. Pałac był zwykle tak rzęsiście oświetlony, że można go było zobaczyć z miasta nawet w najbardziej zachmurzoną noc. Dzisiaj ogrody tonęły w ciemnościach.
Adamata to bynajmniej nie martwiło. Manhouch i tak dość już wydał pieniędzy z podatków na swoje zbytki. Adamatowi wydawało się, że przy czarnych gardzielach wejść do żywopłotowych labiryntów widzi przemykające po trawnikach postacie. Co to...? Tylko rzeźby. Odchylił się na oparcie, odetchnął głęboko. Czuł głośne, szybkie uderzenia własnego serca i ciasną obręcz na żołądku. Może jednak powinni zapalać te latarnie...
Jakaś część Adamata, tego Adamata, który kiedyś był inspektorem i w noce takie jak ta przemierzał najciemniejsze uliczki, by łapać złodziei i kieszonkowców, śmiała się w kułak. To twoje oczy kiedyś śledziły innych z ciemności.
Powóz zatrzymał się z szarpnięciem. Adamat czekał, aż woźnica otworzy drzwi. Okazało się jednak, że mógłby tak sobie czekać do rana. Usłyszał tylko pukanie w dach oraz burknięcie:
– To tutaj.
Niegrzecznie.
Wysiadł. Ledwie zdążył złapać kapelusz i laskę, a woźnica strzelił lejcami i powóz odjechał, turkocząc wśród nocy. Adamat posłał w ślad za nim ciche przekleństwo, po czym odwrócił się, spoglądając na Wschodzące Słońce.
Arystokraci nazywali Pałac Wschodzącego Słońca „klejnotem Adro”. Wznosił się na wysokim wzgórzu, na wschód od Adopestu, tak więc co rano słońce wstawało nad bryłą pałacu. Jakaś wyjątkowo odważna gazeta nazwała go diamentowym pierścieniem na palcu głodującego nędzarza. Porównanie było bardzo trafne w tych chudych latach. Królewska duma nie napełni wszak żołądków poddanych.
Adamat stał pod głównym wejściem. Przy świetle dziennym albo zapalanych wieczorem latarni można było podziwiać wspaniałą aleję z fontannami i marmurowymi chodnikami, wiodącą ku olbrzymim, obitym srebrną blachą wrotom, które jednak zdawały się małe w porównaniu z ogromem szerokiej fasady tej największej budowli Adro. Adamat nasłuchiwał miękkich kroków patroli Hielmenów. Mówiono, że gwardia królewska pilnuje każdego zakątka ogrodów. Paradują z naładowanymi muszkietami, lśniącymi bagnetami, a ich szaro-białe szarfy wyglądają wyjątkowo ponuro wśród zielono-złotego przepychu ogrodów. Jednak nie było słychać ani kroków, ani szumu wodotrysków. Ponoć kiedyś fontanny wyłączano tylko, gdy umierał król. Ale Adamat miał pewność, że nie wezwano by go, gdyby Manhouch zmarł. Wygładził przód surduta. Tutaj, blisko budynku, paliło się już kilka latarni.
Z ciemności wyłoniła się jakaś postać. Adamat mocniej zacisnął dłoń na lasce, gotów w każdej chwili dobyć ukrytej w niej szpady.
Do Adamata podszedł mężczyzna w mundurze, jednak w słabym oświetleniu nie można było dostrzec dystynkcji ani innych szczegółów. W ręku trzymał strzelbę lub muszkiet, swobodnie, lecz lufą skierowaną w Adamata. Na głowie miał czapkę z płaskim denkiem i sztywnym daszkiem. Jedno było pewne. Nie należał do Hielmenów. Ci zawsze nosili wysokie czapy z pióropuszami i łatwo ich było rozpoznać.
– Jesteś sam? – usłyszał Adamat.
– Tak – odparł. Uniósł ręce i obrócił się wokół własnej osi.
– W porządku. Chodź.
Żołnierz wysunął się przed Adamata i pociągnął za wykładane srebrem skrzydło. Uchyliło się powoli, opornie, chociaż mężczyzna uwiesił się na nim ciężarem całego ciała. Adamat tymczasem przyglądał się szczegółom mundurowej kurtki. Była ciemnoniebieska, ze srebrnymi obszyciami. Adrańska armia. Teoretycznie podległa królowi. W praktyce trzymał ją na smyczy jeden jedyny człowiek: marszałek polny Tamas.
– Odsuń się, przyjacielu – polecił żołnierz. W jego głosie zadźwięczała odrobina zniecierpliwienia, cień napięcia, powodem tego mógł być jednak ciężar drzwi. Adamat usłuchał. I dopiero gdy żołnierz wezwał go gestem, przekroczył próg pałacu.
– Proszę iść prosto – usłyszał chwilę później. – Przy diademie w prawo, a potem prosto przez Diamentową Galerię. Bez zatrzymywania, aż do Komnaty Odpowiedzi.
Drzwi zamknęły się za nim z głuchym łoskotem.
Stał teraz samotnie w pałacowym przedsionku. Adrańskie wojsko... – powtórzył w myślach. Co tutaj robił ten żołnierz, na terenie królewskiej siedziby? I dlaczego nigdzie nie było śladu po królewskich gwardzistach? Najbardziej przerażające wyjaśnienie przyszło mu do głowy pierwsze. Zamach stanu. Czyżby wezwano armię, by uporała się z buntownikami? W Adro istniało kilka silnych obozów: najemnicy ze Skrzydeł Adoma, królewska kamaryla, Straż Górska oraz potężne arystokratyczne rody. Każda z grup mogła przysporzyć Manhouchowi kłopotów. Jednak teoria o zamachu raczej nie miała sensu. Gdyby doszło do przewrotu, teren pałacu stałby się polem bitwy albo zostałby zrównany z ziemią przez kamarylę.
Adamat minął diadem – ogromną kopię adrańskiej korony. Miał okazję przekonać się na własne oczy i zgodzić z opinią, że to rzecz w fatalnym guście. Ściany i podłoga Diamentowej Galerii były szkarłatne i zdobione złotym motywem liści. Na suficie lśniły tysiące maleńkich klejnotów, od których sala wzięła swą nazwę. Migotały w blasku jedynego żyrandola. Maleńkie płomyki kandelabru drżały, jak gdyby na wietrze. W pomieszczeniu panował ziąb.
W miarę jak Adamat zbliżał się do drugiego krańca Galerii, czuł się coraz bardziej nieswojo. Jedynym odgłosem rozlegającym się w pałacu było echo jego własnych kroków na marmurowej posadzce. Rozbite okno wyjaśniało panujący tu chłód. Czyżby efekt jednego ze słynnych wybuchów króla? A może jednak dzieje się tu coś innego? Puls huczał Adamatowi w uszach. Tam, za kotarą. Buty? Adamat przetarł oczy. Gra świateł. Dla pewności podszedł i odsunął draperię.
Cienie skrywały ciało. Adamat pochylił się i dotknął skóry leżącego. Ciepła, ale mężczyzna nie żył. Miał na sobie szare spodnie z białymi lampasami i pasującą do nich bluzę. Nieopodal leżało wysokie czako z białym pióropuszem. Hielmen. Półcienie tańczyły na młodej, gładko ogolonej twarzy, zastygłej w wyrazie spokoju. Gwardzista wyglądałby, jakby spał, gdyby nie dziura po kuli w skroni i ciemna plama krwi na posadzce.
Jednak podejrzenia Adamata okazały się zgodne z prawdą. Miało tu miejsce jakieś starcie. Czy to Hielmeni się zbuntowali i przeciwko nim sprowadzono wojsko? Nie, to także nie miało sensu. Hielmeni byli fanatycznie wierni królowi, a wszystkie sprawy na terenie pałacu załatwiłaby kamaryla.
Adamat zaklął cicho. Pytań było coraz więcej. Podejrzewał, że już wkrótce pozna jakieś odpowiedzi.
Pozostawił ciało za kotarą. Uniósł laskę i przekręcił jej trzon, obnażając kilka cali ostrza. Podszedł do wysokich drzwi, przed którymi stały dwa posągi zakapturzonych postaci trzymających berła. Zatrzymał się przed wiekowymi rzeźbami, odetchnął głęboko i zawadzając spojrzeniem o tajemny napis wyryty nad drzwiami, przekroczył próg.
W porównaniu z Komnatą Odpowiedzi Diamentowa Galeria wydawała się niewielka. Po dwóch stronach pomieszczenia biegły schody tak szerokie, że zmieściłyby się na nich trzy powozy, jeden obok drugiego. Prowadziły na balkon ciągnący się wzdłuż całej długości pomieszczenia. Poza królem i jego Uprzywilejowanymi magami z kamaryli jedynie kilka osób bywało w tej komnacie.
Pośrodku, na niewysokim podium stało krzesło, wokół niego zaś klęczniki, na których członkowie kamaryli przysięgali swemu suwerenowi. Choć nie dało się dostrzec żadnych źródeł światła, w sali było jasno.
Na schodach po prawej siedział jakiś mężczyzna. Starszy od Adamata, około sześćdziesiątki, siwy. Nieliczne pasma czarnych włosów widoczne były jeszcze w krótko przyciętych wąsach i brodzie. Ogorzałą twarz charakteryzowały mocna, choć niezbyt wydatna szczęka i wysokie kości policzkowe. W kącikach oczu i ust wyraźnie rysowały się zmarszczki. Mężczyzna miał na sobie granatowy mundur ze srebrnym emblematem baryłki prochu, przypiętym nad sercem, oraz dziewięcioma złotymi belkami naszytymi na prawej piersi, każda symbolizowała pięć lat służby w adrańskim wojsku. Mundurowi brakowało oficerskich epoletów, ale znużenie i doświadczenie widoczne w brązowych oczach mężczyzny nie pozostawiało wątpliwości, że nie raz dowodził oddziałami na polu bitwy. Na stopniu obok leżał pistolet z odwiedzionym kurkiem. Mężczyzna podpierał się na schowanym w pochwie ostrzu i obserwował, jak strużka krwi spływa ze stopnia na stopień, rysując ciemną linię na biało-żółtym marmurze.
– Marszałek polny Tamas – powiedział Adamat. Wsunął szpadę z powrotem do laski i obrócił trzpień, aż kliknęła zapadka.
Mężczyzna uniósł wzrok.
– Nie sądzę, żebyśmy się już kiedyś spotkali.
– A jednak. Czternaście lat temu, na balu dobroczynnym, wydanym przez lorda Aumena.
– Kompletnie nie mam pamięci do twarzy – przyznał marszałek. – Proszę o wybaczenie.
Adamat nie potrafił oderwać spojrzenia od strumyka krwi.
– Panie, zostałem tutaj wezwany. Nie powiedziano mi jednak, przez kogo i z jakiego powodu.
– Owszem – odparł Tamas. – To ja pana wezwałem. Z rekomendacji Cenki, jednego z moich Naznaczonych. Mówił, że służyliście razem w policji, w dwunastej dzielnicy.
Adamat przywołał z pamięci postać Cenki, niskiego mężczyzny o potarganej brodzie i zamiłowaniu do wina oraz dobrego jedzenia. Ostatnio widzieli się z siedem lat temu.
– Nie wiedziałem, że został prochowym magiem.
– Zwykle staramy się odkrywać takie talenty najszybciej jak możemy. Jednak u Cenki objawił się późno. W każdym razie – Tamas machnął ręką – mamy problem.
– Pan... potrzebuje mojej pomocy? – Adamat zamrugał z niedowierzaniem.
Marszałek uniósł brew.
– Czy to aż taka nietypowa prośba? Był pan detektywem w policji, zacnym sługą Adro, a Cenka mówił także, że ma pan doskonałą pamięć.
– Nadal jestem.
– Hę?
– Nadal jestem detektywem. Tyle że już nie w policji.
– Doskonale. W takim razie w tym, że potrzebuję pana usług, nie ma nic aż tak zaskakującego.
– W istocie nie ma – zgodził się Adamat. – Jednak to Pałac Wschodzącego Słońca. W Diamentowej Galerii leży martwy Hielmen, a... – Wskazał strumyk krwi na schodach. – Gdzie jest król?
Tamas przechylił głowę.
– Zabarykadował się w kaplicy.
– Dokonał pan zamachu stanu – stwierdził Adamat. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Na szczycie schodów pojawił się żołnierz. Delivijczyk, ciemnoskóry mieszkaniec północy. Miał na sobie taki sam mundur jak marszałek, ale na jego piersi widniało tylko pięć złotych belek. Za to srebrna baryłka wskazywała, że także jest Naznaczonym. Kolejny prochowy mag.
– Jest sporo ciał do przeniesienia – stwierdził.
Tamas zerknął na podwładnego.
– Wiem, Sabonie.
– Kto to jest? – zapytał Sabon.
– Inspektor, którego chciał Cenka.
– Nie podoba mi się, że on tutaj jest. To może wszystko popsuć.
– Cenka mu ufał.
– Dokonał pan zamachu stanu – powtórzył Adamat teraz już z pewnością.
– Zaraz pomogę z ciałami – obiecał Tamas. – Jestem już stary, czasem muszę odpocząć.
Delivijczyk skłonił się krótko i odszedł.
– Sir! Co tu się stało?! – Adamat chwycił mocniej laskę z ukrytym ostrzem.
Marszałek skrzywił się lekko.
– Mówiono, że adrańscy rojaliści mieli najpotężniejszych magów w całych Dziewięciu Narodach, ustępujących tylko tym z Kezu – powiedział cicho. – Mimo to zabiłem wszystkich, co do jednego. Sądzi pan, że miałbym problem ze starym detektywem i jego ostrzem ukrytym w lasce?
Adamat zwolnił uchwyt. Poczuł mdłości.
– Zakładam, że nie.
– Cenka przekonywał mnie, że jest pan pragmatykiem. Jeżeli tak jest rzeczywiście, chętnie skorzystam z pańskich usług. Jeżeli nie, teraz pana zabiję i poszukam odpowiedzi gdzie indziej.
– Dokonał pan zamachu stanu – powtórzył Adamat.
Tamas westchnął.
– Czy musimy ciągle do tego wracać? Czy to takie szokujące? Jak pan myśli, ile jest w samym Adro frakcji mających powody, by usunąć króla? Założę się, że od ręki wymieni pan nie mniej niż dwanaście.
– Nie sądziłem, aby którakolwiek z nich miała takie możliwości – odparł Adamat. – Albo miała tyle odwagi.
Jego wzrok powędrował znów do strużki krwi na schodach, a myśli ku żonie i dzieciom, śpiącym w domu. Popatrzył na marszałka. Zmierzwione włosy, krople krwi na mundurze. Całkiem sporo. Tamas mógł zostać nią obryzgany. Ciemne cienie pod oczami świadczyły o czymś więcej niż tylko wieku. Ten człowiek dokonał zamachu stanu. Jakie plany ma wobec mnie? Jakie plany ma wobec Adro?
– Nie przyjmę żadnego zlecenia w ciemno – powiedział Adamat. – Proszę mi powiedzieć, czego pan chce.
– Zabiliśmy ich we śnie – oznajmił Tamas bez żadnych wstępów. – Nie jest to łatwy sposób zabicia Uprzywilejowanego, ale najlepszy. Popełniono jednak błąd i musieliśmy walczyć. – Przez oblicze Tamasa przemknął ból i Adamat zaczął podejrzewać, że nie wszystko poszło po myśli dowódcy. – Udało się nam. Jednak ginący ciągle wypowiadali jedno zdanie.
Adamat czekał.
– „Nie możesz złamać Obietnicy Kresimira” – powiedział Tamas. – Tak właśnie mówili ci umierający czarownicy. Czy według pana to coś oznacza?
Adamat wygładził przód surduta, przywołując wspomnienia.
– Nie. Obietnica Kresimira... Złamać... Złamana... Chwileczkę. Złamana Obietnica Kresimira. Uniósł wzrok. – Tak się kiedyś nazywał pewien uliczny gang. Dwadzieścia... dwadzieścia dwa lata temu. Cenka tego nie pamiętał?
– Mówił, że coś mu się kojarzy. Twierdził, że pan na pewno będzie pamiętał.
– Niczego nie zapominam – poinformował go Adamat. – Złamana Obietnica Kresimira to uliczny gang, liczący czterdziestu trzech członków. Wszyscy młodzi, niektórzy byli prawie dziećmi, najstarszy nie miał dwudziestki. Próbowaliśmy zgarnąć przywódców i ukrócić falę kradzieży. Dziwna to była banda. Włamywali się do kościołów i okradali księży.
– Co się z nimi stało?
Adamat nie był w stanie się powstrzymać i ponownie spojrzał na krew na stopniach.
– Pewnego dnia zniknęli, wszyscy co do jednego, łącznie z czwórką naszych informatorów. Kilka dni później znaleźliśmy ich. Czterdzieści trzy ciała upchnięte w kanale ściekowym jak peklowane świńskie nóżki. Zostali zmasakrowani wyjątkowo brutalnym czarem. Typowy sposób działania kamaryli. I na tym zakończyło się śledztwo.
Adamat z trudem powstrzymał wzdrygnięcie. Raz w życiu widział coś takiego. Widywał egzekucje, zamieszki, sceny zbrodni, ale nic przedtem ani później nie wzbudziło w nim takiego przerażenia.
Na szczycie schodów znowu pojawił się Delivijczyk.
– Jesteś potrzebny – zwrócił się do Tamasa.
– Niech pan się dowie, dlaczego magowie wymawiali te słowa wraz z ostatnim tchnieniem – powiedział Tamas do Adamata. – Może to jest powiązane z tym gangiem, a może nie. Tak czy owak niech pan znajdzie odpowiedź. Nie znoszę zagadek umarlaków. – Wstał szybko, jak gdyby ubyło mu dwadzieścia lat, i pobiegł schodami w ślad za Delivijczykiem. Mokre od krwi zelówki zostawiały na stopniach czerwone ślady. – Jeszcze coś – zawołał przez ramię. – Proszę milczeć o tym, co pan tutaj widział, aż do egzekucji. Zacznie się w południe.
– Ale – zawołał za nim Adamat – od czego mam zacząć? Mogę porozmawiać z Cenką?
Tamas zatrzymał się nieopodal szczytu schodów i odwrócił.
– Jeśli pan potrafi rozmawiać z umarłymi, to proszę bardzo.
Adamat zacisnął szczęki.
– Jak wymawiali te słowa? Jakim tonem? Rozkazującym? Oznajmiającym?
Marszałek zmarszczył brwi.
– Błagalnym. Jakby coś było dla nich ważniejsze niż krew płynąca z ran. Teraz muszę iść.
– Jeszcze jedno.
Marszałek zdawał się tracić cierpliwość.
– Jeśli mam panu pomóc, to proszę mi powiedzieć, po co to wszystko?
Wskazał krew na schodach.
– Są sprawy, które wymagają mojej obecności – ostrzegł Tamas.
Adamat ponownie zacisnął szczęki, aż na policzkach wystąpiły mu guzy.
– Zrobił to pan dla władzy?
– Zrobiłem to dla siebie – odparł Tamas. – I dla Adro. Żeby Manhouch nie mógł Ugodami oddać nas w niewolę Kezu. Zrobiłem to, bo ci sarkający studenci tylko bawią się w rebelię. Adamacie, epoka królów dokonała swego żywota i to ja ją zabiłem.
Adamat uważnie przyjrzał się twarzy Tamasa. Ugody były traktatem, który zamierzano podpisać z królem Kezu, w zamian za umorzenie wszystkich adrańskich długów. Nakładały jednak na kraj surowe podatki i regulacje, czyniące go w zasadzie wasalem Kezu. Marszałek polny bez ogródek je krytykował. Z drugiej strony, wszyscy się tego po nim spodziewali, przecież w Kezie stracono jego żonę.
– W rzeczy samej – przyznał mu rację Adamat.
– W takim razie niech mi pan znajdzie te przeklęte odpowiedzi. – Tamas odwrócił się na pięcie i zniknął w korytarzu u góry schodów.
Adamat przypomniał sobie ciała członków gangu, wyciągane z kanału na błotnistą ziemię, przypomniał też sobie grozę na ich martwych twarzach. Te odpowiedzi rzeczywiście mogą być przeklęte.2 Rozdział
Lajos umiera – oznajmił Sabon.
Tamas wszedł do apartamentów Uprzywilejowanego, Odźwiernego Zakary’ego. Szybko przeszedł przez salon i znalazł się w alkowie – komnacie większej od niejednego kupieckiego domu. Ściany barwy indygo obwieszone były malowidłami, przedstawiającymi dawnych Odźwiernych adrańskiej kamaryli. Drzwi prowadziły stąd do innych pomieszczeń, wychodka, kuchni i osobistego burdelu Odźwiernego. Te ostatnie zostały wyrwane z zawiasów, a pomieszczenie zasłane było drzazgami, nie większymi niż palec.
Z łoża Zakary’ego zdarto pościel, ciało zepchnięto, aby zrobić miejsce dla rannego prochowego maga.
– Jak się czujesz? – zapytał Tamas.
Lajos zdołał tylko cicho zakasłać. Naznaczeni byli wytrzymalsi od większości ludzi, a proch strzelniczy, który teraz krążył w żyłach rannego, sprawiał, że ten nie czuł już bólu. Niewielkie pocieszenie, bo połowy Lajosowego ramienia nie było, a w brzuchu ziała dziura wielkości melona. Cud, że mag jeszcze oddychał. Dali mu pół rożka prochu. Już to tylko powinno go zabić.
– Bywało lepiej. – Lajos kaszlnął ponownie, z kącika ust popłynęła mu krew.
Tamas wyjął chusteczkę i starł szkarłatne krople.
– To nie potrwa długo – powiedział.
– Wiem.
Marszałek ścisnął przyjacielowi dłoń.
– Dziękuję – odpowiedział Lajos samym ruchem warg.
Tamas odetchnął głęboko. Nagle wzrok mu się zamglił. Marszałek zamrugał, póki znów nie zaczął widzieć wyraźnie. Oddech rannego zmienił się w rzężenie. Marszałek już miał puścić dłoń konającego, gdy nagle Lajos ścisnął mu palce. Otworzył oczy.
– Wszystko w porządku, przyjacielu – powiedział. – Zrobiłeś to, co należało. Bądź spokojny. – Spojrzenie uciekło mu w bok, a potem zastygł bez ruchu. Nie żył.
Tamas zamknął zmarłemu oczy, następnie odwrócił się do Sabona. Delivijczyk stał po drugiej stronie komnaty, przypatrując się resztkom drzwi haremu, wiszącym na jednym zawiasie. Marszałek podszedł tam, zajrzał do środka. Żołnierze już godzinę temu przegnali kobiety, zabierając je do innych części pałacu wraz z resztą dziwek Uprzywilejowanych.
– Furia niewiasty – mruknął Sabon.
– W rzeczy samej – zgodził się Tamas.
– Nijak nie zdołalibyśmy tego przewidzieć.
– Im to powiedz. – Marszałek ruchem głowy wskazał cztery ciała, ułożone w rzędzie pod ścianą, a także piąte, które zaraz miało do nich dołączyć. Pięciu prochowych magów. Pięciu przyjaciół. Wszystko przez jedną Uprzywilejowaną, której nie uwzględnili w swoich planach. Tamas właśnie wpakował kulkę w łeb Odźwiernemu, człowiekowi, któremu zwykle ściskał dłoń. Naznaczeni towarzyszyli mu jedynie na wszelki wypadek, gdyby w starcu tliła się jeszcze wola walki. Nie spodziewali się jeszcze jednej Uprzywilejowanej, ukrytej w burdelu. Przeszła przez drzwi niczym brzytwa gilotyny przez melon. Na dłoniach miała rękawice Uprzywilejowanych, jej palce tańczyły, a płynąca z nich magia rozdzierała ludzi Tamasa na strzępy. Prochowy mag mógł bezbłędnie trafić w cel oddalony o mile. Mógł samą myślą prowadzić kulę po najbardziej zawiłej trasie i spożywać czarny proch, aby stać się silniejszym i szybszym od zwykłych ludzi. Niewiele to jednak było warte przeciwko czarom Uprzywilejowanego, rzucanym z niewielkiego dystansu.
Tamas, Sabon i Lajos jako jedyni mieli czas zareagować, a i tak ledwie zdołali odeprzeć jej wściekły atak. Umknęła, a echo niszczycielskich czarów podążało jej śladem przez korytarze pałacu. Zapewne miały na celu zniechęcenie ewentualnego pościgu. Jej ostatni strzał okazał się śmiertelny dla Lajosa, uderzyła jednak na oślep. Równie dobrze Sabon albo nawet sam Tamas mogli umrzeć na łóżku Odźwiernego. Ta myśl zmroziła marszałkowi krew w żyłach.
Oderwał spojrzenie od drzwi.
– Trzeba za nią iść. Znaleźć ją i zabić. Na wolności jest niebezpieczna.
– To zadanie dla pogromcy magów – stwierdził Sabon. – Zastanawiałem się właśnie, dlaczego trzymasz go przy sobie.
– Rozwiązanie, do którego nie chciałem się uciekać – przyznał Tamas. – Żałuję, że nie mam maga, którego mógłbym z nim posłać.
– Jego towarzyszka jest Uprzywilejowaną – odparł Sabon. – Pogromca i Uprzywilejowana powinni stanowić twardy orzech do zgryzienia dla samotnej Uprzywilejowanej z kamaryli.
Wskazał zniszczone drzwi.
– Jeśli chodzi o kamarylę, to nie lubię walczyć fair – odparł Tamas. – I pamiętaj, że jest pewna różnica między członkiem królewskiej kamaryli a wynajętym zbirem.
– Kim w ogóle była ta kobieta? – zapytał Sabon. Zdawało się, że w jego głosie zabrzmiał wyrzut.
– Nie mam pojęcia – warknął Tamas. – Znam wszystkich członków kamaryli. Spotykałem się z nimi, jadałem z nimi. Ona była obca.
Delivijczyk pozostawił gniewne słowa marszałka bez komentarza.
– Jakiś szpieg?
– Raczej nie. Dziewczyny z burdelu są dokładnie sprawdzane. Zresztą nie wyglądała na dziwkę. Była silna, ogorzała. Może kochanka Odźwiernego? Jeszcze jej nigdy nie widziałem.
– Może Odźwierny szkolił kogoś w tajemnicy?
– Nie wolno ukrywać terminatorów. Uprzywilejowani są zbyt podejrzliwi, aby na coś takiego pozwolić.
– I te podejrzenia często mają solidne podstawy – stwierdził Sabon. – Ona jednak nie znalazła się tam bez powodu.
– Wiem. Zajmiemy się nią w stosownym czasie.
– Gdyby byli tutaj jeszcze inni...
– Więcej naszych by zginęło – uciął Tamas. Jeszcze raz policzył ciała, jakby miał nadzieję, że tym razem będzie ich mniej. Pięciu. Pięciu spośród jego siedemnastu magów. – Dlatego właśnie podzieliliśmy się na dwie grupy. – Odwrócił się od zabitych. – Są jakieś wiadomości od Taniela?
– Jest w mieście.
– Doskonale. Wyślę go razem z pogromcą.
– Jesteś pewien? Dopiero co wrócił z Fatrasty. Musi odpocząć, zobaczyć się z narzeczoną...
– Jest z nim Vlora?
Sabon wzruszył ramionami.
– Miejmy nadzieję, że się szybko zjawi. Jeszcze tutaj nie skończyliśmy. – Marszałek uniósł dłoń, aby uciszyć wszelkie protesty. – Taniel może sobie odpocząć, gdy przewrót stanie się faktem.
– Co ma być zrobione, będzie zrobione – powiedział cicho Sabon.
Potem obaj umilkli, myśląc o poległych towarzyszach. Po chwili Tamas dostrzegł uśmiech na pomarszczonej, ciemnej twarzy Sabona. Delivijczyk był zmęczony i wyglądał mizernie, ale się cieszył.
– Udało się nam.
Marszałek ponownie spojrzał na ciała swoich przyjaciół, podkomendnych.
– Tak – powiedział. – Udało. – Zmusił się, by odwrócić wzrok.
W kącie stało malowidło, bohomaz w złoconych ramach, na srebrnym trójnogu, jak na Odźwiernego kamaryli przystało. Przedstawiało Zakary’ego w kwiecie wieku, silnego młodzieńca o szerokich barach i stanowczej minie.
Zakary na portrecie bardzo różnił się od martwego starca skulonego w kącie. Kula trafiła go w głowę, zabijając na miejscu, ale z martwego gardła wydobyło się chrapliwe: „Nie możesz złamać Obietnicy Kresimira”.
Cenka zrobił się biały jak prześcieradło, gdy pierwszy z Uprzywilejowanych wykrzyczał te słowa. Zażądał, by marszałek sprowadził Adamata, tutaj, w samo serce ich zbrodni. Tamas miał nadzieję, że podwładny się mylił. Miał nadzieję, że detektyw niczego nie znajdzie.
Wyszli ze skrzydła zajmowanego przez kamarylę, Tamas przodem, Sabon tuż za nim.
– Potrzebuję nowego ordynansa – oznajmił marszałek po drodze. Te słowa sprawiły mu ból, w końcu ciało Lajosa jeszcze nawet nie ostygło.
– Naznaczonego? – zapytał Sabon.
– Nie możemy poświęcić żadnego. Nie teraz.
– Mam kogoś na oku – odparł Sabon. – Nazywa się Olem.
– Żołnierz? – upewnił się Tamas. Wydawało mu się, że skądś zna to imię. Podniósł rękę, zatrzymując ją tuż pod poziomem oczu. – Takiego wzrostu? Płowe włosy?
– Tak.
– Jaką ma Zdolność?
– Nie musi spać. W ogóle.
– Przydatne – ocenił marszałek.
– Właśnie. Ma też całkiem niezłe trzecie oko, więc może ostrzegać przed Uprzywilejowanymi. Do czasu egzekucji zostanie we wszystko wprowadzony i będziesz go miał u swego boku.
Zdolny nie mógł się równać z prochowym magiem. Ale Zdolni trafiali się znacznie częściej. Ich umiejętności były w zasadzie talentem, a nie mocą magiczną. Ale skoro ten umiał korzystać z trzeciego oka, nadawał się do tej roboty.
Tamas podszedł do okratowanych drzwi kaplicy. Z ciemności przy murze wyłoniło się dwóch żołnierzy z muszkietami gotowymi do strzału. Tamas skinął im głową, wskazał drzwi.
Jeden z wojaków dobył zza pasa długi sztylet i wsunął ostrze pomiędzy skrzydła.
– Zamknął na zasuwę – wyjaśnił, manipulując nożem. – Ale nawet nie zadał sobie trudu, żeby czymś zabarykadować drzwi. Niezbyt się wysilił, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie.
Udało mu się pokonać zamek i wspólnie z towarzyszami pchnęli skrzydła.
Kaplica była ogromna, podobnie jak wszystkie pomieszczenia pałacu. Jednak w przeciwieństwie do pozostałych komnat uniknęła ciągłego odnawiania przy okazji królewskich kaprysów i najpewniej wyglądała tak jak przed dwustu laty. Sufit zdawał się równie odległy co i niebiosa, a w połowie wysokości ścian, między kolumnami, umieszczono loże rodziny królewskiej i możnowładców, tak przestronne, że można by było w nich wóz drabiniasty ustawić w poprzek. Marmurowe kafelki, którymi wyłożono posadzkę, tworzyły zawiłe mozaiki rozmaitych kształtów i rozmiarów, zaś sufit zdobiły malowidła przedstawiające postaci świętych, którzy pod ojcowskim okiem Kresimira opiekują się Dziewięcioma Narodami.
W prezbiterium, na niewielkim podwyższeniu stały dwa ołtarze, a obok nich hebanowa kazalnica. Pierwszy ołtarz, mniejszy i bliższy wiernym, poświęcono Adomowi, świętemu założycielowi Adro. Drugi, większy, obmurowany marmurem i przykryty satyną, wzniesiono ku czci Kresimira. I właśnie obok tego ołtarza kulił się teraz Manhouch XII, władca Adro, wraz z żoną Nataliją, księżną Taronii. Natalija spoglądała ponad ołtarzem, a jej usta poruszały się w cichej modlitwie. Manhouch był blady, oczy miał zaczerwienione, usta zaciśnięte w cienką linię. Szeptał coś rozpaczliwie do biskupa. Zamilkł, gdy Tamas zbliżył się do nich.
– Stój – zawołał biskup do króla, który już zbiegał po schodach podestu, na spotkanie Tamasowi. Na starej twarzy ordynariusza widniało napięcie.
Marszałek patrzył, jak Manhouch zmierza w jego stronę z dłonią schowaną za plecami. Widział burze emocji szalejących na młodej, arystokratycznej twarzy. Dzięki potężnym magom kamaryli Manhouch, mężczyzna dobrze już po trzydziestce, wyglądał jak siedemnastoletni gołowąs. Ów wygląd miał być dowodem na ponadczasowy charakter monarchii, jednak Tamasowi zawsze trudno było brać na poważnie kogoś o aparycji nastolatka. Marszałek zatrzymał się i uważnie spoglądał na króla, który zwolnił, czyniąc ostatnich kilka kroków. Dzieliło go od Tamasa zaledwie pięć, gdy wydobył zza pleców pistolet. Uczynił to płynnym ruchem, z takiej odległości nie mógł przecież chybić – zresztą to właśnie Tamas uczył go strzelać. Jednak sam czyn stanowił odzwierciedlenie faktu, jak dalece władca był oderwany od rzeczywistości. Monarcha pociągnął za spust.
Tamas sięgnął ku broni umysłem i wchłonął moc płonącego prochu. Czuł, jak energia zaczyna krążyć mu w żyłach, rozgrzewając niczym kieliszek dobrej wódki. Przekierował siłę uderzenia na posadzkę, roztrzaskując płytki pod nogami króla. Manhouch odskoczył. Kula wypadła smętnie z lufy, potoczyła się po posadzce i zatrzymała u stóp marszałka.
Tamas zrobił krok do przodu, chwycił broń za lufę i wyjął królowi z dłoni. Zaledwie fragmentem świadomości zarejestrował oparzenie.
– Jak śmiesz. – Pod warstwą pudru wykwitł rumieniec gniewu. – Powierzyliśmy wam swoje bezpieczeństwo. – Drżał lekko.
Tamas spojrzał ponad Manhouchem, na biskupa, wciąż trwającego przy ołtarzu. Stary kapłan opierał się o ścianę, wysoka, haftowana tiara przechyliła mu się na bok.
– Zakładam – Tamas potrząsnął pistoletem – że dostał to od ciebie?
– Nie w takim celu – zaświszczał starzec. Zadarł podbródek. – To miało być dla króla. Żeby mógł honorowo odebrać sobie życie, a nie zginąć z rąk bezbożnego zdrajcy.
Tamas sięgnął zmysłami w poszukiwaniu innych ładunków prochowych, ale żadnego nie znalazł.
– Przyniosłeś tylko jeden pistolet, z jedną kulą – stwierdził. – Grzeczność wymagałaby, byś dał im dwie. – Zerknął na modlącą się królową.
– Nie ważyłbyś... – zaczął biskup.
– Nie zrobi tego! – przerwał mu król. – Nie zabije nas. Nie może. Jesteśmy bożymi wybrańcami. – Drżąc, zaczerpnął głęboko powietrza.
Tamas poczuł drgnienie litości. Wiedział, że Manhouch jest starszy, niż na to wygląda, jednak w rzeczywistości był niczym dziecko. Nie tylko ze swojej winy. Chciwi doradcy, zidiociali nauczyciele, pobłażliwi czarodzieje. Istniało wiele powodów, dlaczego był tak złym – nie, fatalnym – królem. Ale tak czy owak, był królem. Marszałek zdławił współczucie. Manhouch musi ponieść konsekwencje.
– Manhouchu Dwunasty – zaczął marszałek – jesteś aresztowany za całkowite zaniedbanie spraw swojego ludu. Będziesz osądzony za zdradę, sprzeniewierzenie majątku oraz morderstwo poprzez zagłodzenie.
– Sąd – wyszeptał Manhouch.
– Sąd nad tobą już się rozpoczął – oznajmił Tamas. – Jestem twoim sędzią i ławą przysięgłych. Zostałeś uznany za winnego wobec ludu i wobec Kresimira.
– Nie udawaj, że przemawiasz w bożym imieniu! – oburzył się kapłan. – Manhouch jest naszym królem! Uświęconym wolą Kresimira!
Tamas roześmiał się ponuro.
– Szybko wzywasz Kresimira na świadka, gdy ci to odpowiada. Czy to Jego imię masz na ustach, tarzając się w jedwabiach z nałożnicą albo gdy obżerasz się delikatesami, za które mogłoby się pożywić pół setki chłopów? Biskupie, twe miejsce nie jest po bożej prawicy. Kościół już pobłogosławił ten zamach stanu.
Ordynariusz szeroko otworzył oczy.
– Wiedziałbym.
– A czy arcybiskupi mówią ci o wszystkim? Nie sądzę.
Manhouch zebrał się na odwagę i spojrzał Tamasowi w oczy.
– Nie masz żadnych dowodów! Żadnych świadków! To nie jest proces!
Tamas gwałtownie machnął ręką, wskazując świat za murami kaplicy.
– Tam są moje dowody! Ludzie nie mają pracy i głodują. Twoi magnaci chędożą dziwki i jeżdżą na polowania, napełniają talerze mięsem, a kielichy winem, zaś prosty człowiek kona z głodu w rynsztoku. Świadkowie? Planowałeś poprzez Ugody oddać cały kraj Kezowi. Uczyniłbyś nas wasalami obcej potęgi tylko po to, aby umorzono ci długi.
– Bezpodstawne oskarżenia, padające z ust zdrajcy – słabo bronił się Manhouch.
Tamas tylko potrząsnął głową.
– W południe zostaniesz stracony, razem ze swoimi doradcami, królową i setkami krewnych.
– Kamaryla cię zniszczy.
– Oni już zostali straceni.
Król pobladł jeszcze bardziej. Dygotał na całym ciele i osunął się na podłogę. Biskup oderwał się od ściany i uczynił kilka kroków. Tamas przez chwilę spoglądał na Manhoucha, pamięć nieproszona podsunęła mu wspomnienie małego królewicza, sześcio-, może siedmiolatka, którego marszałek kołysał na kolanach. Zdusił tę myśl.
Biskup dotarł do Manhoucha i przykucnął u jego boku.
– To przez twoją żonę? – Spojrzał w górę na Tamasa.
Tak.
– Nie – odparł marszałek głośno. – To dlatego, że Manhouch udowodnił niezbicie, że życie całego narodu nie może zależeć od kaprysów jednego zdegenerowanego głupca.
– Zamierzasz pozbawić tronu władcę pobłogosławionego przez boga, stać się tyranem i nadal twierdzisz, że kochasz Adro? – zapytał kapłan.
Tamas zerknął na Manhoucha.
– Bóg już dawno się od niego odwrócił. Gdybyś nie był taki zaślepiony przez te swoje wyszywane złotem szaty i młode konkubiny, to również byś to zauważył. Manhouch zasługuje na otchłań za swoje zaniedbania względem Adro.
– Z pewnością się tam z nim spotkasz – zapewnił marszałka ordynariusz.
– Nie wątpię, biskupie. Jestem pewien, że w kompanii, jaką tam spotkam, nie będę się nudził. – Tamas upuścił nienabity pistolet u stóp Manhoucha. – Masz czas do południa, aby pojednać się z bogiem.Podziękowania
Jest tak wielu ludzi, bez których ta książka by nie powstała.
Najpierw chcę podziękować mojej wspaniałej agentce, Caitlin Blasdell, za to, że ujrzała potencjał, a potem kopiąc oraz wrzeszcząc, zmusiła mnie do dopracowywania różnych szczegółów, zanim w ogóle zastanowiła się nad tym, czy pokazać tę książkę wydawcy. Następnie dziękuję mojemu wydawcy, Devi Pillai. Jej zaraźliwy entuzjazm podtrzymywał mnie na duchu, kiedy chciało mi się krzyczeć: „Nie... proszę... nie każ mi zmieniać imienia tej postaci!”.
Dziękuję mojej cudownej żonie Michele za godziny, które spędziliśmy, przerzucając się pomysłami. Mnóstwo ciekawych scen i rozwiązań fabularnych narodziło się w jej głowie.
To, że chcę zarabiać na życie pisaniem, uświadomiłem sobie już w szkole średniej. Specjalne podziękowania przekazuję Marlene Napalo, która pocieszała mnie i czytała moje najwcześniejsze wytwory. To właśnie ona pchnęła mnie w tę całą podróż. William Prueter nauczył mnie miłości do historii, w której swoje korzenie mają nawet najbardziej fantastyczne wytwory wyobraźni. W college’u niezliczeni ludzie zachęcali mnie, przekazywali rady i słowa otuchy. Najbardziej zaś Zina Petersen i Grant „Boz” Boswell.
Dziękuję Nancy Gould, która była mi opiekunem w okresie przejściowym, chociaż nie miała żadnego dowodu na to, że w ogóle jestem cokolwiek wart.
Isaac Stewart, Steve Diamond i Logan Moritz przeczytali wiele wersji tej oraz innych książek. Nie jestem w stanie opisać, jak wspaniałym trzeba być przyjacielem, aby podjąć się czegoś takiego. Ich uwagi były bezcenne. Dziękuję Charisie Player, pierwszej obcej osobie, która przeczytała cokolwiek mojego i uznała, że z powodzeniem mógłbym to opublikować. W trakcie moich trudów związanych z pisaniem oraz publikowaniem pojawiły się dziesiątki osób, które czytały i dzieliły się swoimi uwagami. Dziękuję im wszystkim!
Dziękuję Susan Barnes, Lauren Panepinto i wszystkim pozostałym, ukrytym za kulisami agencji Orbit. Wciąż wprawia mnie w osłupienie, że inni ludzie potrafią ekscytować się pracą przy czymś, co pochodzi z głębin mojej wyobraźni.
Swój najwyższy podziw i szacunek pragnę okazać Brandonowi Sandersonowi, który nauczył mnie o pisaniu więcej niż ktokolwiek inny i pokazał, jak nawigować po tym całym przemyśle.
Oczywiście wszystko blednie wobec wdzięczności, jaką czuję dla mojej matki. To ona sprawiła, że zainteresowałem się sprawami, którymi nie bardzo chciałem, i nigdy nie wątpiła, że pewnego dnia wyjdę na ludzi – i dla mojego ojca, za to, że płacił za te wszystkie rzeczy, do których zachęcała mnie mama.
Wreszcie dziękuję całej rodzinie za to, że dała mi zachętę, abym dążył do realizacji marzeń.