Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obietnica Łucji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Obietnica Łucji - ebook

Życie pełne jest nieprzewidzianych zbiegów okoliczności.

Uciekając przed swoją przeszłością Łucja przypadkowo trafia do Różanego Gaju – uroczego miasteczka ze starym zniszczonym pałacem. Przypadek sprawia, że zaprzyjaźnia się z młodą, ciężko chorą kobietą i składa jej niezwykłą obietnicę: ma odnaleźć ojca jej córeczki.

Kiedy w zaskakujących okolicznościach poznaje genialnego muzyka i jego zimną, bezduszną partnerkę Adelę, zaczyna dostrzegać, że przypadki odgrywają w jej życiu coraz ważniejszą rolę. A może to wcale nie są zbiegi okoliczności?

Obietnica Łucji to wzruszająca opowieść o nadziei i prawdzie. Historia o przeznaczeniu, które zawsze chodzi swoimi ścieżkami.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-2731-6
Rozmiar pliku: 998 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1
PODRÓŻ W NIEZNANE

–Pani Łucjo, czy na pewno chce pani to zrobić? – Szczupła fryzjerka patrzyła na siedzącą przed nią kobietę. – Ma pani takie długie, piękne włosy… Po co od razu tak radykalna zmiana? Przecież możemy je skrócić, choćby do linii ramion. – Odłożyła nożyczki. Miała nadzieję, że klientka zmieni zdanie.

Łucja była jednak nieugięta. Podjęła decyzję, dlatego piętnaście minut później długie pasma jej hebanowych gęstych włosów pokrywały posadzkę salonu fryzjerskiego. Pochyliła głowę, patrząc na nie nieruchomo. Wstała i wyprostowała plecy, jednocześnie spoglądając w lustro. Teraz była inna. Długie włosy przeobraziły się w parocentymetrową, zgrabną fryzurkę. Znowu popatrzyła na odbicie, tym razem uważniej.

– Tak, teraz jestem naprawdę inna. Mogę zacząć nowe życie. – Wyjęła z portfela banknot o dużym nominale. – Dziękuję, reszty nie trzeba. – Położyła pieniądze na stoliku.

– Ale… pani Łucjo, to zbyt wiele. – Fryzjerka wydawała się skrępowana. Chyba nigdy nie dostała tak wysokiego napiwku.

Łucja popatrzyła na nią łagodnie. Nieraz korzystała z usług tego salonu w samym centrum Wrocławia i bardzo ceniła sobie profesjonalizm zatrudnionych tu fryzjerek.

– Jestem tutaj ostatni raz, dlatego… – Nie dokończyła.

– Ale jak to? – Fryzjerka była zawiedziona i zdezorientowana. – Myślałam, że jest pani zadowolona z naszych usług.

– Bo zawsze byłam. – Łucja uśmiechnęła się ciepło. – Po prostu trudno będzie mi do was przychodzić, ponieważ… wyjeżdżam. – Zrobiła zagadkową minę.

– Szkoda. – Fryzjerka wydawała się naprawdę zmartwiona. Polubiła Łucję. Wszyscy w salonie ją lubili. I to nie tylko dlatego, że była właścicielką dobrze prosperującego biura podróży i zostawiała duże napiwki, ale głównie dlatego, że była fantastycznym człowiekiem. Niby skryta i nieśmiała, ale w kontaktach z pracownikami salonu zawsze szczera i miła.

– Może jednak jeszcze kiedyś nas pani odwiedzi?

– Nie sądzę, żebym zdecydowała się tu wrócić. – Łucja zacisnęła usta.

– To w takim razie… powodzenia, pani Łucjo! – Fryzjerka wyciągnęła do niej rękę.

– Dziękuję. – Klientka odwzajemniła ten przyjacielski gest. – Teraz będzie mi szczególnie potrzebne. – Uśmiechnęła się w zamyśleniu.

Godzinę później szła zatłoczonym peronem, taszcząc sporą walizkę. Niewielkie kółeczka starały się dopasować do chropowatej struktury płytek, gdzieniegdzie oblepionych śniegiem. Nawet jak na połowę stycznia było go całkiem sporo. Co kilka metrów pracownicy porządkowi z wielkimi łopatami na bieżąco odgarniali świeży puch.

Łucja zerknęła w niebo. Było całkiem jasno, ale mglista aura i śnieg padający nieustannie od prawie dwóch tygodni zabieliły krajobraz do tego stopnia, że trudno było zorientować się nawet, która jest godzina. Popatrzyła na boczny zegar na słupie. Jedenasta pięćdziesiąt. Mój pociąg powinien być lada chwila – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie, szczelniej opatulając się puchatym szalem.

Faktycznie, dwie minuty później na tor obok niej wtoczył się pociąg. Weszła do pustego przedziału i zajęła miejsce przy oknie. Zdjęła wełniane rękawice i ciasną czapkę. Jej dłonie natknęły się na kilka niesfornych kosmyków. Odruchowo zerknęła w swoje odbicie na szybie. Tak, to była ona… nowa ona. W tym momencie po raz kolejny żegnała starą siebie. Zaczynała nowe życie, które miało wyglądać zupełnie inaczej niż dotychczasowe. Bała się, ale jednocześnie odczuwała podekscytowanie i ulgę.

Właściwie trochę się sobie dziwiła, że tak pochopnie podjęła decyzję. Jedno przypadkowe ogłoszenie w cieniutkiej gazetce, a ona już wybierała numer, wiedząc, że ta oferta jest właśnie dla niej. Nigdy nie czytała tego typu gazet. Ten egzemplarz zaplątał się w jej skrzynce pocztowej. Najpierw chciała go wyrzucić do kosza, razem ze stertą ulotek i gazetek reklamowych, ale w ostatniej chwili pomięte, lekko zawilgocone kartki wsunęła do torebki.

Teraz jechała w nieznane. Czuła rytmiczny stukot kół na zamarzniętych szynach.

Z wykształcenia była historykiem i pedagogiem, ale jako nauczycielka pracowała tylko przez trzy lata, zaraz po studiach, chociaż ta praca bardzo jej się podobała. Od pierwszego dnia polubiła ten cały harmider na przerwach i ciszę wypełniającą salę przed niezapowiedzianą kartkówką. Już wtedy jednak marzyła o własnym biurze. Systematycznie odkładała pieniądze, wierząc, że to marzenie uda się kiedyś spełnić. Któregoś dnia jej mąż Karol dostał spadek po krewnym. Właśnie wtedy podjęli decyzję o otwarciu biura podróży, a konsekwencją była rezygnacja Łucji z pracy w szkole. Początkowo brakowało jej dziecięcego gwaru i śmiechu, ale stworzenie firmy wymagało całkowitego zaangażowania. Od razu wpadła w wir nowej, wymarzonej pracy. A teraz znowu miała być nauczycielką, tyle że w jakiejś wiejskiej szkółce, w wiosce na Podkarpaciu.

Dlaczego dobrze sytuowana kobieta porzuca wygodne życie w wielkim mieście? Na to pytanie mogła odpowiedzieć tylko ona sama, choć właściwie decyzja, którą podjęła pod wpływem impulsu, nawet dla niej była zagadką. Jak i to, że bez żalu zostawiła wielki apartament na jednym z pięknych wrocławskich osiedli, chociaż kiedyś czuła się tam jak w raju. Mogła tam swobodnie oddychać – mieszkanie prawie wcale nie miało drzwi, posiadało za to duże okna i jasne ściany, dzięki czemu wydawało się jeszcze bardziej przestronne. Nie było w nim wielu sprzętów, tylko kilka wygodnych mebli sprowadzonych na zamówienie z Włoch.

Podłoga z egzotycznego drewna, nieprzykryta dywanami, była gładka i ciepła. Łucja lubiła czuć ją pod stopami. Piękny taras wychodził na nieduży park. Mogła stąd co wieczór podziwiać jaskrawo- różowe zachody słońca. Choć ostatnio te zachody jakby straciły blask. Nie były już takie piękne albo to ona nie potrafiła się już nimi zachwycać. Nie chciała tam dłużej mieszkać.

Nie żałowała starego życia. Nie była w nim szczęśliwa, nie była spełniona. Sukces finansowy przyniósł jej materialną stabilizację, ale nie dał zadowolenia. Tak bardzo pragnęła dziecka. Nie udało jej się jednak zostać matką. Teraz miała czterdzieści lat i ciężki bagaż doświadczeń, w tym niezbyt udane małżeństwo.

Łucja obudziła się i zobaczyła, że już jest ciemno. Z daleka widać było światła miasta. Popatrzyła na zegarek. Dochodziła osiemnasta, minęły cztery godziny, odkąd ostatnio sprawdzała. Zauważyła konduktora i wyszła na korytarz. Upewniła się, że na następnej stacji będzie musiała przesiąść się do kolejnego pociągu. Przez długą podróż miała wrażenie, że jedzie na koniec świata. Uczucie to wzmagała ciemność panująca na zewnątrz.

Wysiadła na jasno oświetlonym dworcu w niedużym miasteczku. Jej drugi pociąg przyjechał już po kilku minutach, nawet nie zdążyła zmarznąć. Wagon nie był tak czysty i wygodny jak poprzedni, ale przynajmniej było w nim ciepło.

Zdjęła płaszcz. Miejsca było sporo, więc postawiła walizkę na podłodze. Usiadła i zacisnęła dłonie na brzegu plastikowego siedzenia. Kiedy pociąg ruszył znów wpadła w zadumę, dokonując dokładnego przeglądu kolejnych lat życia.

Wspomnienia bolały, ale nie wypierała ich. Dzięki nim była teraz taka, jaka była. Mimo kruchości, silna i niezależna.

Nie bała się zmian. Nigdy nie obawiała się wchodzić na nieznane tereny, dlatego jej pracy towarzyszyły nieustanne sukcesy. Biuro podróży prowadziła razem z mężem… teraz już byłym mężem.

Znów popatrzyła na swoje odbicie w oknie. Uśmiechnęła się do siebie. Nadal wyglądała młodo. Była ładna. Miała rzadko spotykany, trochę orientalny typ urody i bardzo ciemne oczy. W tych oczach przeważnie ukryta była tęsknota. Położyła dłonie na kolanach. Dopasowane spodnie opinały jej szczupłe, długie nogi. Potem przesunęła ręce wyżej. Chwyciła brzeg obszernego swetra w kolorze dojrzałej śliwki i naciągnęła go. Znowu zerknęła na szybę i ponownie zobaczyła tylko swoje odbicie. Pomyślała, że w tych krótkich włosach wygląda trochę jak chłopak. Nie było to jednak prawdą. Miała łagodne rysy i piękny dziewczęcy uśmiech, ale rzadko się uśmiechała. Często słyszała, że jest podobna do Audrey Hepburn. Miała szczupłą sylwetkę. Przy wzroście metr siedemdziesiąt ważyła jedynie pięćdziesiąt trzy kilogramy – tyle samo od lat. Tylko piersi miała obfite, kształtne i bardzo kobiece. To właśnie na nich najczęściej zatrzymywały się męskie spojrzenia, za to jej oczy onieśmielały. Tylko Karol… Tylko jej były mąż potrafił patrzeć w nie bez mrugnięcia. Umiał wyczytać z nich jej uczucia. Do czasu.

Starała się dostrzec coś za oknem, ale na dworze było bardzo ciemno. Podłożyła sobie pod głowę miękki szalik i wtuliła się w niego, a monotonny rytm sunącego po szynach pociągu znów ją uśpił. Spała czujnie. Co chwilę budziła się i upewniała, że ma przed sobą jeszcze spory kawałek drogi. Jechała już ponad pięć godzin, kiedy pociąg znów wyraźnie zwolnił. Wyprostowała się z myślą, że to chyba będzie ta stacja. Wyjęła z bocznej kieszonki bagażu niewielki notes, otworzyła go i przeczytała notatki na temat trasy dojazdowej. Włożyła puchatą wełnianą czapę i owinęła się długim szalem. Chwilę potem była już przy wyjściu. Pociąg gwałtownie się zatrzymał. Drzwi przeciągle zaskowyczały i ciężko się rozchyliły, wpuszczając do środka mroźne powietrze. Chyba jestem na miejscu – pomyślała. Zerknęła na nieduży szyld z nazwą stacji. „Różany Gaj” – przeczytała. „Piękna nazwa. Tylko gdzie te róże?”. Popatrzyła na biały pejzaż.

Gdy wyszła z wagonu, owiało ją lodowate powietrze. Zadrżała, mocniej naciągając przykusy płaszczyk. Kozaki na sporym koturnie przy każdym kroku pozostawiały na śniegu nieregularne ślady.

Nie wiedziała dokładnie, w którą stronę powinna się udać. Poszła więc w kierunku niewielkiej, oświetlonej budki, na tle białego krajobrazu przypominającej jaśniejącą latarnię morską. Z trudem ciągnęła walizkę, której kółeczka oblepione grubą warstwą marznącego śniegu odmówiły posłuszeństwa.

Niestety oświetlona jarzeniówkami kasa biletowa była pusta. Łucja rozejrzała się z obawą. Nagle dostrzegła mężczyznę w grubym kożuchu i wielkiej włochatej czapie. Widać było, że się śpieszył. Wysoko podnosił nogi, brnąc w śniegu. Gdy stanął tuż przed nią, był tak zdyszany, że nie mógł wymówić słowa. Nie wiedziała, czy te obfite pąsy na jego twarzy były skutkiem siarczystego mrozu, czy zakłopotania, gdyż wydawał się wyjątkowo zmieszany.

– Tak ba-bardzo prze-przepraszam panią za-za to spóźnienie – wyjąkał biedaczyna. – Jo wy-wyjechoł wcześnie, ale drogę nom za-zasypoł śnieg. Sypie i sypie, nasi nie nadążają z łodśnieżaniem. – Popatrzył na Łucję wzrokiem zbitego psiaka.

– Nic nie szkodzi. Zresztą stoję tutaj niedługo – skłamała. Nie chciała, żeby biedny człeczyna czuł się jeszcze gorzej.

Jego sięgająca piersi broda pokryta była drobnymi diamencikami lodu, podobnie jak obfite brwi. Łucja odniosła wrażenie, że zajmują one prawie połowę czoła.

– Niech pani da tę wa-walizeczkę i pójdzie za mnum. Niestety trzeba będzie podejść kawałeczek. Moje sanie nie dojechoły do stacji. – Znów popatrzył na nią strapiony. – Szkoda ino, że mo pani takie cie-cieniutkie trzewicki, bo nóżki mogą pani zmarznąć. U nos to zimy solidne. Trza chodzić w grubych, wysokich butach. Zwykle śniegu momy po sam pos.

– Dam sobie radę – skwitowała krótko Łucja, starając się przyciągnąć walizkę bliżej siebie.

– Pani mi to do. – Wyjął z jej rąk bagaż i podniósł go wysoko. – Niech pani idzie za mnum. Jo już trocha wy-wydeptoł ścieżkę – powiedział, po czym odwrócił się w stronę ciemnej otchłani lasu.

Łucja poszła posłusznie za nim, wpadając po kolana w zaspy śniegu. Po piętnastu minutach wędrówki, kiedy jej buty i spodnie były już prawie całe przemoczone, przy jednej z większych zasp zauważyła dwa gniade konie i podłużne, obszerne sanie.

– No to my do-doszli – odezwał się mężczyzna. – Mam tylko nadzieję, że dojedziemy bez nie-niespodzionek i odstawię panią do domu Matyldy. – Starał się żartować, ale widząc posępną, zmęczoną twarz Łucji, tylko przygryzł górną wargę. Jego wąsiska zadrżały, poruszone wiatrem wiejącym od strony lasu.

Łucja usadowiła się wygodnie na siedzisku wymoszczonym grubym kożuchem, wsuwając zziębnięte stopy w grubą warstwę owczej skóry.

Mężczyzna obszedł sanie i na moment zatrzymał się przy koniach. Pieszczotliwie poklepał je po długich szyjach, dotykając potarganych grzyw.

– No, moje zuchy, je-jedziemy do Matyldy!

Konie, jakby rozumiejąc wypowiedziane słowa, nagle ruszyły, ugniatając kopytami warstwy śniegu.

Łucja, nieprzyzwyczajona do takich warunków, poczuła się jeszcze bardziej zmęczona. Uniosła głowę. Nad sobą miała tuziny roziskrzonych blaskiem księżyca śnieżnych gwiazdeczek, które wirowały w powietrzu.

Jechali może pół godziny. Łucja straciła poczucie czasu. Sanie sunęły szybko, a konie poruszały się w równym rytmie, mimo że śniegu wciąż przybywało.

W pewnym momencie wypatrzyła w oddali kilka świateł migających między drzewami.

– Chyba dojeżdżamy – odezwała się cicho.

– Dojeżdżomy, dojeżdżomy – potwierdził mężczyzna, jednocześnie poganiając konie. – Zaraz pani będzie na miejscu. Pani Matylda już tam czeka z goruncom zupom – dodał jeszcze.

Światła z minuty na minutę robiły się coraz wyraźniejsze. W końcu okazało się, że pochodzą z przydrożnych niewielkich domostw.

Nagle sanie się zatrzymały. Konie sprawiały wrażenie znudzonych jazdą. Potrząsały tylko grzywami, wyraźnie się niecierpliwiąc.

– Dowiozłem panią na mie-miejsce. – Mężczyzna wyskoczył z sań i wytaszczył z nich walizkę, po czym podszedł do kobiety i wyciągnął rękę.

Łucja, wspierając się na jego ramieniu, zeskoczyła w sam środek białego puchu. Przed sobą miała bramę z kutego żelaza i lekko rozchyloną furtkę. Tuż za nią zauważyła szary budynek z licznymi oknami. W otwartych na oścież drzwiach stała uśmiechnięta kobieta otulona grubą chustą.

– Matyldo! – krzyknął mężczyzna. – Jo przywiózł ci tę nauczycielkę.

Niziutka kobieta, pani Matylda, starała się go zatrzymać, ale on już stał przy koniach, a zaraz potem sadowił się w saniach. Łucja weszła do środka, powitana ciepłym uśmiechem gospodyni.2
WITAJ, RÓŻANY GAJU

Następnego dnia obudziła się wcześnie. Za oknem panowała jeszcze zimowa szarówka. Płatki śniegu odbijały się od zmrożonej okiennej szyby. Łucja wysunęła stopę spod grubej pierzyny, z lubością zauważając, że w pokoju panuje miłe ciepło.

Wyskoczyła i włożyła gruby, miękki szlafrok. Podeszła do sporego pieca, położyła dłoń na rzeźbionych kaflach. Podziwiała misterny kwiatowy motyw, dzięki któremu ten żółty piec wyglądał jak niepowtarzalne dzieło sztuki. Oparła się o niego plecami, chłonąc całą sobą to przyjemne ciepło, które przeniknęło wprost do jej wnętrza, i ciekawie rozglądnęła się po pokoju. Dopiero teraz zaczęła dostrzegać to, co poprzedniego wieczoru jej umknęło.

Pokój był niewielki i kwadratowy. Jednoosobowe łóżko stało pod ścianą ozdobioną kolorową, wyplataną makatką. Po drugiej stronie łóżka znajdował się mały stolik ze wsuniętym do połowy stołkiem. Drugi stołek ustawiono dalej, przy barwnej szafie udekorowanej malunkami. To ona była niewątpliwie najciekawszym i najładniejszym elementem pomieszczenia. Mieszanka żywych kolorów, w których dominował odcień palonej cegły, czyniła pomieszczenie bardzo przytulnym.

Na ścianach wisiało kilka różnej wielkości obrazków. Łucja zauważyła, że wszystkie przedstawiały ptaki. Lekkie i zwiewne z rozłożonymi skrzydłami, gotowe do odlotu.

Mocniej przycisnęła dłoń do kafli, przesuwając ją w bardziej rozgrzane miejsce. Jeszcze raz omiotła wzrokiem cały pokój. Podobało jej się tutaj. Było ciepło i przytulnie. Bezpiecznie. Odniosła jednak wrażenie, że długo tu nie zostanie. Może to przez te ptaki? – pomyślała, zerkając na malowidła naprzeciw pieca. Wpatrzyła się w środkowy obrazek, przedstawiający największego ptaka, który wyglądał, jakby jeszcze stał w miejscu, a jednocześnie już szybował. Jego oczy były jak żywe, przepełnione nadzieją, oczekiwaniem i fascynacją. Cóż za paradoks – stwierdziła ze smutkiem. W jej rodzinnym domu też były ptaki. Tylko że te, które zapamiętała z dzieciństwa, były smutne i zakurzone. Wypchane smętnie patrzyły ze ściany plastikowymi oczami. Codziennie straszyły ją nastroszonymi piórami, kiedy przemykała ciemną sienią ze swojego pokoju do kuchni. Tata z zamiłowania był myśliwym i często ozdabiał trofeami niewielki domek na tyłach wsi, tuż przy lesie.

Serduszko małej Łucji kurczyło się za każdym razem, gdy przez okno swojego pokoju, na wąskiej ścieżce prowadzącej do ich domostwa, widziała ojca taszczącego martwe zwierzęta. W takich momentach zawsze czuła to samo: silny ucisk w żołądku i uporczywe nudności. Potem zazwyczaj długo płakała. Wtedy nienawidziła ojca. Jako kilkulatka nie rozumiała tego zła, które ukochany człowiek wyrządzał bezbronnym istotom.

Tak bardzo chciała zapomnieć o dzieciństwie, o dorastaniu w tym smutnym, pełnym ciemnych eksponatów domu. Kiedy jako dziewiętnastolatka wyjechała do Wrocławia, sądziła, że zostawiła za sobą całą przeszłość. Przysięgła sobie, że już nigdy nie wróci na wieś. Wieś kojarzyła jej się z biedą, smutkiem, kurzymi odchodami i samotnością.

Teraz znajdowała się w obcym domu, właśnie na wsi i w dodatku przyjechała tu dobrowolnie, jakby przyrzeczenie nastolatki nagle przestało obowiązywać.

Nadal stała nieruchomo i patrzyła w piękne oczy ptaka ze środkowego obrazu, mocno przytulając się do rozgrzanej tafli pieca.

W jej rodzinnym domu też były takie piece, ale… przeważnie zimne. Dopóki mieszkał z nimi tato, ich drewutnia pełna była kawałków równo ułożonego drewna, a piece – lśniące i ciepłe. Ale kiedy odszedł, te same piece były już tylko wychłodzone i brudne.

Nie chciała pamiętać ojca ani tej brudnej, zimnej chaty.

Któregoś dnia tato po prostu wyszedł z domu i nie wrócił. Zostały po nim tylko te wypchane zwierzęta, głównie ptaki: bażanty, sokoły, sowy, i regularne alimenty, które każdego miesiąca przynosił listonosz.

– Dlaczego tatuś odszedł? – Tak często zadawała matce to pytanie, ale ona patrzyła w okno i nie odpowiadała. Tylko jeden, jedyny raz spojrzała w oczy Łucji i powiedziała coś, czego jej dziecięcy, naiwny umysł nie potrafił zaakceptować, a słowa matki niczym najgorsza klątwa wyzwoliły w niej pokłady smutku, z którymi nie umiała sobie poradzić do dzisiaj.

– Tato cię nie kocha, Łucjo… mnie też nie. Obie jesteśmy do niczego! Jesteśmy złe!

– Ale dlaczego?! – Mała Łucja patrzyła na matkę, której twarz stawała się z każdą chwilą coraz mniej wyraźna. Obfite łzy zalewały dziecięcą buzię. – Dlaczego jesteśmy złe? Dlaczego, mamusiu? – Jej głos coraz słabiej odbijał się od szarych ścian, ale matka tylko odwróciła głowę.

Nigdy więcej nie rozmawiały na temat ojca. Wcale nie rozmawiały. To znaczy mówiła przeważnie Łucja, a matka patrzyła w okno.

Dotąd czuła w sobie ten jej niemy, niewyrażony żal.

A potem, któregoś dnia, kiedy nie mogła już znieść ciszy panującej w domu, odważyła się i pozdejmowała ze ścian wypchane zwierzęta. Upchnęła je do foliowego worka i wyniosła na strych. Nie miała śmiałości ich wyrzucić. Poza tym nadal miała nadzieję, że może któregoś dnia tato wróci, wtedy ona skłonna byłaby je znieść i powiesić z powrotem. Ale tato nie wrócił, a wypchane straszydła pozostały na strychu.

Łucja odeszła od pieca i podeszła do okna. Opady śniegu były tak intensywne i tak ograniczały widoczność, że poza trzepakiem stojącym najbliżej domu pani Matyldy nie widziała już nic.

Poprzedniego dnia z panią Matyldą przywitały się bardzo ciepło. Łucja była jednak tak zmęczona podróżą, że zrezygnowała z kolacji i po szybkiej kąpieli poszła spać.

Teraz otworzyła walizkę i wyjęła z niej ulubione dżinsy i gruby sweter z alpaki. Pośpiesznie rozczesała włosy – z przyzwyczajenia. Właściwie nie musiała tego robić, ale nadal nie mogła przywyknąć do nowej fryzury. Pierwszy raz miała tak króciutkie włosy. W dzieciństwie zawsze nosiła warkocze do pasa, które każdego ranka zaplatała jej matka. Robiła to z taką pasją, jakby tej zwykłej czynności nadawała jakieś szczególne znaczenie. To była jedyna chwila w ciągu całego dnia, kiedy Łucja mogła nawiązać z nią jakikolwiek kontakt, bo potem… matki już nie było.

Właściwie nie znała szczęśliwej matki. Kiedy Łucja miała zaledwie trzy lata, zmarł jej kilkumiesięczny braciszek. Odtąd matka była smutna. Dla małej dziewczynki wyglądało to tak, jakby ten bobas, który zazwyczaj wisiał przy matczynej piersi, zabrał również ją. Bo odkąd Pawełka zakopano w ziemi, na twarzy matki już nie pojawił się uśmiech. Ten uśmiech był tylko dla niego, dla jej braciszka. On sobie go zawłaszczył. Właśnie tak wówczas Łucja myślała. Czuła, że brat odebrał jej to, co jej się należało: miłość i troskę. Była na niego zła. Była zła na matkę. Na ojca już trochę mniej, bo skoro nie było Pawełka, to tato musiał odejść. Bo przecież ona była do niczego. Nie mogła zastąpić Pawełka, była tylko dziewczynką.

Niemy płacz ściskał jej gardło. Była sama ze swoim żalem, ze swoją samotnością, ze swoim smutkiem. Ale potem musiała być silna. W wieku ośmiu lat musiała stać się dorosła, by przeżyć i dać sobie radę w świecie.

Wstawała więc wczesnym rankiem i rozpalała w żeliwnym piecu kuchennym. Potem zwykle robiła sobie śniadanie do szkoły. Przygotowywała też śniadanie dla matki, ale ona zazwyczaj bardzo mało jadła. Kiedy po południu Łucja wracała ze szkoły, posiłek matki nadal tkwił na talerzu. Ośmioletnia dziewczynka musiała zajmować się dwudziestoparoletnią kobietą.

Łucja znów popatrzyła na okno i znów dostrzegła tylko biel, zamrożoną i bezkształtną jak chłód w jej sercu. To zimno i ten lód tkwiły w nim nadal, choć wspomnienie matki przez lata wyblakło. Przecież ona nie żyje już tyle lat. Po co ja w ogóle do tego wracam? Dlaczego w tym grzebię? – zastanawiała się.

Przez lata życia we Wrocławiu udawało jej się utrzymywać te ciemne wspomnienia w sporej odległości od siebie, na całkiem długiej smyczy. Teraz jednak wróciły. Jakby wyjeżdżając poza granice miasta i porzucając stare życie, została pozbawiona tej iluzorycznej ochrony.

Głośno przełknęła ślinę. Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Wyszła na szeroki, jasny korytarz. Zauważyła, że również jego ściany zostały ozdobione oryginalnymi malowidłami, ale nie było na nich ptaków. Były piękne kobiety na wysokich obcasach, szczęśliwe i roześmiane, tańczące i uwodzicielskie.

Jedyne, co przyszło jej do głowy w tym momencie, to to, że gospodyni jest artystką. Jednak o ile wiedziała, pani Matylda, emerytowana nauczycielka, w przeszłości uczyła polskiego, a nie sztuki.

Przeszła kilka kroków i znalazła się w niewielkiej, przytulnej kuchni. Pani Matylda przywitała ją anielskim uśmiechem. Jej drobne ciało schowane było za grubą wełnianą chustą ręcznej roboty.

– Jak miło, że pani już wstała, pani Łucjo. Mam tyle spraw do przekazania. – Uśmiechnęła się.

Łucja położyła dłonie na wysokim oparciu krzesła, jakby zastanawiała się, czy powinna usiąść, czy poczekać, aż zostanie o to poproszona przez starszą panią, u której była przecież gościem.

Pani Matylda, jakby wyczuwając jej wahanie, podeszła do stołu i odsunęła krzesło, zachęcając gościa do spoczynku.

Łucja usiadła ostrożnie, obawiając się, że pogniecie mocno wykrochmaloną, haftowaną poduchę, którą wymoszczone było siedzisko. Pani Matylda obserwowała ją z boku, nie kryjąc rozbawienia.

– Pani Łucjo, proszę czuć się swobodnie. O ile wiem, ma pani spędzić u mnie przynajmniej rok. Nie zostaje więc pani nic innego, jak tylko polubić mój skromny domek. – Matylda przysunęła się bliżej Łucji i chwyciła ją za rękę.

Nauczycielka odwzajemniła się uśmiechem i nie cofnęła ręki, jak zwykle w tego typu sytuacjach. Nie lubiła bliskiego kontaktu z ludźmi, trzymała spory dystans. Obawiała się bliskich relacji. Nikt nie nauczył jej, jak okazywać komuś uczucia, chociażby sympatię. Sama odkrywała swój wewnętrzny świat, zawsze w pojedynkę. Starała się odkryć również świat swojej matki, ale ona nie była dla niej najlepszym wzorcem.

Dlatego teraz, siedząc przy niedużym okrągłym stole, w towarzystwie dopiero poznanej pani Matyldy, czuła się nieco dziwnie, nietypowo, ale miło. Dłoń Matyldy była ciepła. Nie gorąca i spocona, jak u jej zabieganych kontrahentów w przyciasnych garniturach, ale miękka i przyjazna. Dziwne. Poprzez taki jeden – wydawałoby się – niepozorny gest można wyczuć intencje drugiej osoby o wiele lepiej, niż wdając się w bezowocne dyskusje, które często nie pozostawiają po sobie nic oprócz pustych słów. Szczery dotyk, niczym barometr, wykrywa prawdziwe ciśnienie uczuć – pomyślała Łucja.

Matylda przysunęła do niej dzbanek.

– Pani Łucjo, cieszę się, bo teraz przynajmniej będę miała z kim napić się kawy. – Popatrzyła na kobietę nieco uważniej. – Chcę, żeby pani wiedziała, że ja nie zamierzam pani niczego narzucać. Mam nadzieję, że będzie się pani tutaj czuła swobodnie. Proszę się rozejrzeć po całym domu. Jak pani zauważyła, nie jest duży. W gruncie rzeczy mamy do dyspozycji tylko parter. Piętro od lat jest zamknięte. Odkąd moje córki się wyprowadziły, stało się bezużyteczne. Po prostu łatwiej mi utrzymać porządek, mieszkając na pierwszym poziomie. Z ogrzewaniem też jest o wiele lepiej. Po cóż mnie, starej kobiecie, ogrzewać puste pokoje i rozpalać piece, w których ogień wygasnął dawno temu. – Znów popatrzyła na Łucję nieco uważniej, a ona dostrzegła w jej wzroku przebłysk melancholii. – Pani Łucjo – odezwała się Matylda po chwili. – Wszystkie sprzęty w kuchni są sprawne. Może pani korzystać i z lodówki, i z kuchenki gazowej. Jeżeli oczywiście wyrazi pani taką potrzebę, to ja chętnie dla pani coś ugotuję.

– Nie trzeba. Nie chcę pani fatygować. Dam sobie radę… zawsze dawałam. – Ostatnie słowa wymówiła nieco ciszej i odwróciła głowę do okna.

Kuchenne okno było duże. Zajmowało prawie całą szerokość ściany. Krótkie firanki odsłaniały większą część szyby. Monotonna biel na zewnątrz nadal ograniczała widoczność.

Łucja znów utkwiła wzrok w znieruchomiałych kłębach śniegu. Teraz wyglądał jak kasza manna, którą często jadała w dzieciństwie.

– Pani Łucjo. – Matylda przesunęła w jej kierunku szklany dzbanek z mlekiem.

Łucja wzdrygnęła się, odsuwając od stołu.

– Nie, dziękuję. Ja… nie lubię mleka.

Gospodyni odstawiła dzbanek na róg stołu.

– To już coś wiem na pani temat. Nie lubi pani mleka, więc ja na przyszłość będę ten dzbanek trzymać od pani z dala. Bo widzi pani… kiedy ludzie mieszkają pod wspólnym dachem, to takie proste, codzienne sprawy, wzajemne przyzwyczajenia stają się dla obu stron oczywistością.

Łucja starała się uśmiechnąć, ale jej twarz przybrała tylko posępny wyraz. Nienawidziła mleka. Z odległości kilku metrów wyczuwała jego lepki, słodkawy smak. Kiedy widziała białą ciecz, od razu miała przed oczami obraz pojawiający się często w jej snach jako najgorszy koszmar.

Drewniana, wypełniona nieświeżą słomą obora, a w niej duża biało-brązowa krowa. Żeby miały z matką co jeść, Łucja musiała codziennie o świcie zrywać się z łóżka i chodzić do mieszkającego dwa kilometry dalej gospodarza, by tę krowę wydoić. W zamian dostawała bańkę mleka. Mogła ugotować dla siebie i dla matki kaszę… mogła nie czuć głodu. Biała ciecz wypełniała pusty żołądek, ale pozostawiała w ustach mdławy posmak. Od tamtej pory mleka nie cierpiała, a zapach obory wyczuwała z daleka. Teraz siedziała i z obrzydzeniem wpatrywała się w dzbanek.

Pani Matylda cierpliwie jej się przyglądała, o nic nie pytając. Zauważyła, że Łucja jest jakaś strapiona. Przy pierwszym spotkaniu wydała się jej wycofana, ale sądziła, że to zmęczenie po podróży. Zresztą to, że taka wielkomiejska kobieta chciała zatrzymać się w maleńkiej wiosce, której nie było na większości map, od początku wydawało jej się podejrzane.

Kiedy jej dobra znajoma, dyrektorka szkoły podstawowej, poprosiła ją, by przyjęła na stancję nową nauczycielkę historii, ucieszyła się, ale nie kryła obaw. Od lat jednak mieszkała samotnie i radowała ją myśl, że oprócz niej w opustoszałym domu będzie ktoś jeszcze.

W końcu stało się. Łucja zjawiła się u niej, a ona była teraz jeszcze bardziej pewna, że dla młodej, pięknej kobiety, która właśnie siedziała przed nią, ten wyjazd i ta praca były ucieczką. Przed czym uciekała? Tego taktowna Matylda nie zamierzała dociekać. Zaufała Łucji i polubiła ją, jeżeli oczywiście można polubić kogoś w kilka minut.

Matylda wstała od stołu i schowała dzbanek z mlekiem do lodówki. Łucja uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: