Objawicielka - ebook
Objawicielka - ebook
W 1933 roki dziewięcioletnia Stella zostaje oddana pod opiekę swojej babci, Motty, na głębokiej prowincji w Tennessee. Tamtejsze góry skrywają groźne tajemnice, a dziewczynka wkrótce po przybyciu trafia do ciemnej jaskini, w której mieszka osobisty bóg jej rodziny, istota zwana Duchojcem.
Wiele lat później, po tragicznym wypadku, który zmusił ją do ucieczki, Stella – teraz już zawodowa gorzelniczka – powraca, by wziąć udział w pogrzebie babci i zobaczyć się z tajemniczą dziesięcioletnią Sunny, którą Motty adoptowała. Sunny robi niewinne wrażenie, ale w istocie jest potężniejsza niż Stella może sobie wyobrażać, i stanowi bezpośredni łącznik z zapomnianą przeszłością Stelli oraz niszczycielską wiarą jej rodziny.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-95-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
1933
Stella Wallace poznała Boga swojej rodziny, gdy miała dziewięć lat. Później nie potrafiła powiedzieć, dlaczego nie uciekła, kiedy go zobaczyła. Nie chodziło o to, że sparaliżował ją strach albo doznała szoku, gdy podniosła na niego wzrok. Poczuła coś innego. Może podziw. Zachwyt tak dogłębny, że przypominał uwielbienie.
Tata powiedział, że przyszła na świat w kotlinie, ale wyprowadzili się, gdy była jeszcze malutka, więc tego nie pamiętała. Jej mama również się tam urodziła, a potem wróciła, by tam umrzeć, gdy zachorowała. Tata nie opowiadał Stelli dużo więcej na ten temat. Był cichym człowiekiem, tuzin słów starczał mu na wiele dni, jakby był wielbłądem wędrującym przez pustynię. Poprzedniego dnia spędzili razem dwanaście godzin w pickupie jadącym z Chicago do Lexington, a rankiem przez kolejne cztery godziny przemierzali góry, ale przez całą drogę odzywał się tylko samochód, którego silnik wył na podjazdach, a hamulce narzekały podczas jazdy w dół. Potem pokonali najbardziej stromy odcinek prowadzący na szczyt Rich Mountain. Na przełęczy tata zjechał na żwirowy punkt widokowy. Wlał trochę wody do stukającej chłodnicy forda, a następnie skręcił sobie papierosa. Stella podkradła się do krawędzi urwiska i popatrzyła na kotlinę, która rozpościerała się pod nimi niczym zielony basen.
– To tutaj? To jest ta kotlina?
Tata pokiwał głową.
– Gdzie jest dom Motty?
Ojciec zmrużył oczy. Pomyślała, że zadała głupie pytanie. Pewnie stąd go nie widać. Nie spodziewała się odpowiedzi, ale po chwili tata wskazał papierosem w stronę wysokiej góry na wschodzie.
– Tam jest Thunderhead. A tam… – Koniec papierosa przesunął się na południe i wskazał wysokie, zaokrąglone wzniesienie. – Tam jest twoja góra. Birch Bald.
Moja góra, pomyślała. Nie jego.
– Motty mieszka poniżej.
Podążyli krętą drogą w głąb kotliny, jasnej i ciepłej niczym miska pełna światła. Tata skręcił w naznaczoną koleinami drogę, a w końcu zatrzymał się na trawiastej polanie przed białym domem o blaszanym dachu. Tuż obok stała szara, niemalowana stodoła; była lekko pochylona, jakby opierała się przed silnym wiatrem. Ojciec przez długą chwilę wpatrywał się w dom, a potem westchnął i przeczesał dłonią czarne włosy.
Na werandę wyszła siwowłosa kobieta. Miała chudą szyję, grube ręce i bezbarwną sukienkę. Nos długi jak dziób sokoła. Trzymała w dłoni puszkę fasoli, jakby właśnie ją otworzyła.
– No – odezwał się tata.
Wysiadł z samochodu, a Stella podążyła za nim.
Kobieta była stara, a jej skórę, podobnie jak u Stelli, znaczyły czerwone plamy, tak że jej policzek, szyja i ręce przypominały mapę jakiegoś wyspiarskiego imperium. U staruszki plamy były ciemne, podczas gdy u Stelli miały jaskrawoczerwony kolor, ale nie dało się nie zauważyć podobieństwa. Łączyła je taka sama skóra.
Kobieta gestem zachęciła Stellę do podejścia. Dziewczynka zerknęła na ojca, ale on patrzył na wzgórza, zupełnie jakby był sam.
Staruszka chwyciła Stellę za podbródek, przechyliła jej głowę i przyjrzała się wykwitom czerwieni. Stella płonęła z zażenowania. Kiedy tylko mogła, zakrywała ręce i nogi, ale nie była w stanie ukryć znaków na szyi i twarzy. Nauczyła się nie patrzeć nieznajomym w oczy, ponieważ bała się zobaczyć w nich odrazę.
– Jesteś jedną z Birchów, nie ma wątpliwości – orzekła Motty. Następnie obróciła nadgarstki Stelli i zbadała jej dłonie.
– Nigdy ciężko nie pracowała, jeśli nad tym się zastanawiasz – odezwał się tata. – Pozwalałem jej chodzić do szkoły.
Staruszka stęknęła.
– Miejska dziewucha.
– Zostań tutaj – odezwał się tata do Stelli. – Motty i ja… musimy zamienić kilka słów.
Kilka słów. To i tak dużo jak na ojca. Weszli po schodach na werandę i zniknęli w domu.
Po dziesięciu minutach opędzania się przed komarami Stella również wspięła się na werandę. Ostre głosy zatrzymały ją przed drzwiami z moskitierą. Taty i Motty nie było w pokoju od frontu, pewnie przeszli w głąb domu. Zastanawiała się, czy nie usiąść na huśtawce na werandzie, ale nie chciała robić hałasu. Pragnęła zniknąć.
Okrążyła dom i znalazła całą dzielnicę wąskich szarych budynków. W pierwszym wisiała spętana sznurkami niczym jeniec szynka. Okazało się, że rząd miniaturowych mieszkań zajmują kury. Potem zobaczyła trzy drewniane skrzynie, których przeznaczenia nie potrafiła odgadnąć. Dalej stała wąska szopa o drzwiach w ludzkim rozmiarze. Zanim je otworzyła, poczuła smród gówna. Wychodek. Z przerażeniem patrzyła na dziurę w ławce. Zmieściłaby się w niej cała. Chyba nie oczekiwali, że będzie nad nią kucać? Gdyby wpadła, nigdy by się nie wydostała! No i gdzie jest papier toaletowy? Na ławce leżał tylko katalog sprzedaży wysyłkowej.
Nie. Nie nie nie. W domu na pewno jest łazienka. Zatrzasnęła drzwi.
Podwórze kończyło się wysoką skarpą, która wrzynała się w górskie zbocze niczym zakrzywiona fala. Podążyła wzdłuż skarpy, przesuwając dłonią po czerwonej glinie, aż znalazła się za domem. Tylne drzwi były uchylone i Stella usłyszała głos staruszki, która domagała się odpowiedzi. Kiedy w drzwiach poruszył się jakiś cień, dziewczynka usunęła się z pola widzenia, w stronę stodoły.
Do budynku przylegała otwarta szopa – daszek przybity do stodoły na jej niższym krańcu, opadający ku dwóm słupom podobnym do tęgich nóg. Ogrodzenie z drewnianych prętów i drutu kolczastego broniło dostępu do połaci nierównego piachu, błotnistej kałuży oraz pustego stalowego koryta. Nagle uświadomiła sobie, że w cieniu pod dachem leży jakieś potężne zwierzę. Świnia, nieruchoma i wielka jak hipopotam. Dziewczynka położyła dłonie na ogrodzeniu. Czy świnia ją widziała? Czy w ogóle była żywa?
Zwierzę się poruszyło. Wyszło z cienia, wbijając w nią wzrok.
– Cześć, świnko.
Świnia odpowiedziała odgłosem, który przypominał kaszlnięcie.
Stella wsunęła dłonie między pręty.
– Chodź. Chodź do mnie, świnko.
Zwierzę na nią zaszarżowało, a kiedy odskoczyła, uderzyło łbem o ogrodzenie. Stella zatoczyła się i upadła na tyłek. Świnia wpatrywała się w nią przez długą chwilę pomiędzy dolnymi prętami; ich oczy znajdowały się na tej samej wysokości. Nagle obróciła się, otarła szczeciniastym bokiem o drewniane ogrodzenie i odeszła.
Stella wstała, czując się jak idiotka. Świnia była zamknięta. Dlaczego się jej przestraszyła?
Podeszła do ogrodzenia i je kopnęła.
– Idź do Hadesu, świnio.
Zwierzę ją zignorowało.
Dziewczynka podeszła do drzwi stodoły i przystanęła. Drzewa za chlewem dziwnie się poruszyły. Znieruchomiała, próbując wyczuć, co kryje się w gąszczu. Niedźwiedź? Chętnie zobaczyłaby niedźwiedzia.
Podeszła do dwóch drzew, które opierały się o siebie niczym szyje żyraf. Pomiędzy nimi biegła gruntowa ścieżka.
Stella obejrzała się w stronę domu, a potem popatrzyła na ścieżkę. Nie miała wyboru. Weszła między pochyłe drzewa.
Droga wkrótce stała się stroma, ale podłoże było gładkie, a krawędzie ścieżki wyraźnie zaznaczone. A zatem był to jakiś ważny szlak, wycięty w skale setki lat temu przez Czerokezów. Ścieżka wojenna! Zaczęła się nią wspinać, minęła obszar szarego kamienia i pokonała ostry zakręt. Popatrzyła w dół i z zaskoczeniem zobaczyła dach stodoły oraz kamienny komin domu staruszki. Nie zatrzymywała się.
Zza drzew wyłonił się jakiś biały kształt – budynek. Ścieżka do niego prowadziła.
To był dom o stromym dachu wpuszczony w górskie zbocze, pokryty białym oszalowaniem, bez okien od frontu, tylko z szerokimi drzwiami pośrodku. Wzdłuż drzwi ciągnęło się długie, głębokie zadrapanie, które przypominało literę z jakiegoś obcego alfabetu.
Pociągnęła za żelazną klamkę, ale ta nawet nie drgnęła. Zaparła się nogami i szarpnęła mocniej. Krawędź drzwi ze zgrzytem przesunęła się po kamiennym progu.
W świetle padającym zza jej pleców dostrzegła rzędy kościelnych ławek, po cztery po obu stronach środkowego przejścia. Kiedyś była w takim miejscu z nauczycielem, któremu zrobiło się jej żal, ponieważ tata Stelli nie chciał nawet wejść do kościoła. Na miejscu ołtarza wznosił się szeroki podest przykryty przekrzywionym czarnym dywanem. W tylnej ścianie znajdowało się pojedyncze małe kwadratowe okno.
Gdzie jest krzyż? Chyba powinien tutaj być krzyż.
W powietrzu unosiła się woń trocin. Stella poczuła na twarzy chłód.
Powoli ruszyła naprzód, kierując się za zimnym podmuchem.
Okazało się, że czarna plama na scenie to nie dywan, tylko otwór połykający światło. Ktoś odsunął zakrywającą go szeroką deskę. Czy to basen chrzcielny? Niektórzy z jej kolegów ze szkoły w Chicago byli ochrzczeni.
Stella nachyliła się nad otworem. W ciemność prowadziły drewniane schodki. Wilgotne powietrze szeptało wokół krawędzi.
To nie był basen. Ale Stella już wiedziała, na co patrzy. Czytała opowieści o zamkach i przez całe życie czekała, aż odkryje jakieś tajne przejście.
Obejrzała się na wejście do kościoła, które wydawało się bardziej oddalone, niż się spodziewała. Zeszła do otworu. Zimne powietrze zawirowało wokół jej nóg. Krok za krokiem zstępowała w głąb ziemi.
Po pokonaniu szesnastu stopni stanęła na piaszczystym podłożu. Do dna otworu niemal nie docierało światło; otaczała ją ciemność. Powietrze cuchnęło jak błotnisty brzeg rzeki.
Wysunęła przed siebie dłoń i ruszyła naprzód, powłócząc nogami. Kiedy jej palce dotknęły czegoś chłodnego i śliskiego jak skóra ropuchy, gwałtownie cofnęła rękę. Ale nie chciała odejść. Mogła wspiąć się po schodach i zamknąć za sobą właz, a ojciec nigdy by jej nie znalazł. Posłałby po ekipy poszukiwawcze i wspólnie przeczesaliby las, ale chociaż natrafiliby na ten kościół, nigdy nie znaleźliby jaskini. Zdjęcie Stelli ukazałoby się w gazetach. Po latach mężczyźni wciąż drapaliby się po brodach i mówili: no cóż, pewnie porwali ją Indianie.
Zrobiła kolejny krok, a wtedy powietrze się zmieniło. Rozległ się pomruk, który wywołał drżenie w jej piersi. Rozejrzała się, szeroko otwierając oczy w ciemności. Po chwili usłyszała kolejny dźwięk, który przebił się przez pomruk: skrobanie, jakby ktoś pieścił nożem kamień. Podniosła wzrok.
Nad sobą zobaczyła blask, jakby odbicie księżyca w porcelanowym talerzu. Wyciągnęła ku niemu rękę, niepewna, jak daleko się znajduje, po czym zamarła.
Dotknęła bladej, gładkiej powierzchni jakiegoś bardzo dużego obiektu. Ledwie go widziała i nie potrafiła określić jego kształtu. Ale go wyczuwała. Jakaś obecność górowała nad nią, spoglądała w dół, słuchała jej, a każdy jej oddech był rykiem.
Stella nie mogła się ruszyć. Znów rozległo się skrobanie. W jej stronę wyciągnęła się kończyna – długa, kredowa, płaska jak ostrze. Potem rozpostarły się kolejne. Istota opuściła się niczym pająk.
Coś chwyciło ją za kark. Wrzasnęła. Czyjaś dłoń ścisnęła jej szczękę.
– Jak się tu dostałaś?! – wykrzyczała jej w twarz z ciemności babcia. Była taka wściekła.
Pociągnęła ją w stronę schodów i pchnęła w górę. Stella upadła na podłogę na ołtarzu. Po mroku jaskini kościół wydał jej się znacznie jaśniejszy. Motty wygramoliła się z dziury, przeklinając. Z zadziwiającą łatwością podniosła deskę, a następnie z hukiem rzuciła ją na otwór.
Dziewczynka patrzyła na nią ze strachem.
– Przepraszam, nie…
– Nigdy nie wolno ci tam schodzić, rozumiesz? – Stella pokiwała głową, ale to Motty nie wystarczyło. – Powiedz to!
– Nigdy tam nie zejdę.
Staruszka szarpnięciem podniosła ją na nogi.
– Ojciec cię woła. Idź.
Nie wiedziała, co zobaczyła. Nie potrafiła tego nazwać. Jeszcze długo miała trwać w nieświadomości.
***
Jej ojciec krążył nerwowo obok samochodu i uważnie patrzył na drzewa. Na werandzie obok schodów stały tekturowa walizka Stelli oraz jej wiklinowy koszyk z osobistymi przedmiotami. Dziewczynka nie chciała podchodzić do ojca.
W końcu ją zobaczył. Dostrzegł, że płakała. Jego twarz stężała, jakby był nią straszliwie rozczarowany. Otarła łzy z oczu. Chciała mu powiedzieć, co widziała. Gdyby tak na nią nie patrzył, może by to zrobiła.
Zamiast tego powiedziała:
– Na jak długo? – Pytała go o to wiele razy. Zazwyczaj nie odpowiadał. Czasami mówił to, co teraz:
– Dopóki nie znajdę pracy.
Łzy znów napłynęły jej do oczu i zamrugała, żeby się ich pozbyć.
– A potem po mnie przyjedziesz?
Nie odpowiedział.
– Obiecaj.
Nigdy nie wiedzieli, co ze sobą począć. On nie umiał z nią rozmawiać, a ona nie potrafiła wyciągnąć go z jego skorupy.
Przesunął dłonią po jej szczęce.
– Krewni twojej mamy… – Popatrzył na dom za jej plecami i najwyraźniej zrezygnował z tego, co zamierzał powiedzieć. Jej babcia stała na werandzie i obserwowała ich z rękami na biodrach. – Motty się tobą zaopiekuje. Długo na ciebie czekała.
Później, kiedy wspominała ten dzień, to nie istota w jaskini szokowała ją najbardziej. Owszem, powinna wystraszyć się na śmierć, a fakt, że tak się nie stało, sam w sobie był dziwny i nie dawał jej spokoju latami. Ale najbardziej przeraził ją chłód ojca. Jej tata już odszedł, chociaż wciąż stał przed nią.
Chciała go uderzyć, aby się obudził, ale ciało ją zdradziło i zamiast tego objęła go w pasie. Nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. Po chwili oderwała od niego ręce.
Patrzyła, jak samochód cofa, niezgrabnie zawraca i z grzechotem wyjeżdża z podwórza.
– Możesz wejść do domu – odezwała się Motty, zupełnie jakby jeszcze przed chwilą nie była gotowa spuścić Stelli lania. – Zaraz będzie kolacja.
Ale Stella nie weszła. Chciała, żeby ojciec się obejrzał i ją zobaczył. Pragnęła, aby po dotarciu na szczyt Rich Mountain popatrzył na nią w dole i zobaczył, że płonie jak ognisko.ROZDZIAŁ 2. 1948
2
1948
Zazwyczaj wystarczył jeden łyk.
Stella patrzyła, jak Willie Teffeteller odstawia słoik Masona, a wtedy przypaliło go po raz drugi. Popatrzył na słoik, jakby miał się rozpłakać. Jakby się zakochał.
– Jasna cholera, Stello.
– Muszę przyznać, że ta partia całkiem dobrze się udała. – Mówiła to za każdym razem, ale Willie’emu to nie przeszkadzało, ponieważ zawsze miała rację.
– Jasna cholera. – Upił kolejny łyczek. – Czy to brzoskwinia?
– Wiesz, że nie mogę zdradzać rodzinnych sekretów. – Mówiła z wiejskim akcentem, a chłopcy byli zachwyceni. Uwielbiali, kiedy ta sikorka szmuglowała czysty towar prosto z destylarni wujka Dana. – Powiedzmy, że to dwie porcje nauki i jedna porcja tajemnicy.
Willie wciąż z zachwytem kręcił głową. Było po północy i w tawernie siedziało kilkunastu mężczyzn, z których większość właśnie skończyła zmianę w Alcoa i jeszcze nie była gotowa wrócić do domu. Stali klienci znali Stellę, ale chłopak o nażelowanych włosach, który siedział o dwa miejsca od nich, był wyraźnie oszołomiony tak bliską obecnością samotnej kobiety. Właśnie dlatego do pracy zakładała spodnie.
– Jesteś gotowy zrezygnować z tej bagiennej wody, którą wciąż kupujesz? – spytała. Od miesięcy urabiała Willie’ego, żeby zostać jego jedynym dostawcą. Zazwyczaj kupował od Lestera Mapesa, którego bimber, o czym wiedziała z autopsji, miewał od dziewięćdziesięciu pięciu do zaledwie pięćdziesięciu procent i smakował jak żwir. – Wezmę tę samą cenę i nie będziesz musiał się martwić, że serwujesz rozwodnioną wódę.
– No nie wiem. Już tak długo kupuję od Lestera.
– Gwarantuję ci siedemdziesiąt pięć procent. W każdym litrze, za każdym razem. – Doskonale wiedziała, że sam również będzie rozwadniał alkohol. Ale przynajmniej będzie to mógł robić w kontrolowany sposób. Jeśli rozwodnicie pięćdziesięcioprocentowy bimber do trzydziestu ośmiu albo dwudziestu pięciu procent, klienci mogą się pogniewać.
– Możesz dostarczyć mi towar przed weekendem?
Czyli następnego dnia. Uśmiechnęła się sztucznie.
– O jakiej ilości mówimy?
– Zacznijmy od dwóch beczek.
Ponad czterysta litrów! Pokiwała głową, jakby nie podał czterokrotnie większej ilości, niż się spodziewała.
– Może być. Wujek Dan powiedział, że ma swój osobisty zapas, który już leżakuje.
– Naprawdę? – Willie z pewnością podejrzewał, że szmuglowała dla więcej niż jednego gorzelnika.
– Na pewno go opróżni, jeśli pokażę mu gotówkę.
– Myślisz, że połowa z góry i połowa później go zadowoli?
Posłała mu uśmiech, na który czekał.
– Myślę, że tak.
Willie poszedł na zaplecze po pieniądze. Za jej plecami rozległ się czyjś głos.
– Powiedz, Stello, jak się miewa wujek Dan? – To był mężczyzna o szerokiej twarzy, ubrany w oliwkowy roboczy kombinezon.
– Właśnie, co porabia ten stary drań? – dołączył się jego kompan od kieliszka.
Stella roześmiała się i pokręciła głową.
– Wszystko u niego w porządku.
– Daj spokój, musisz podzielić się najnowszymi wieściami.
Byłoby w jej interesie, gdyby usiadła z podpitymi klientami i zaczęła opowiadać o perypetiach wujka Dana. Biali Południowcy karmią się nostalgią, nawet sztuczną. Uwielbiają opowieści o prawdziwych mieszkańcach wsi, autentycznych i nieskalanych, którzy biegają boso po dolinach i żyją jak należy. Sami siebie nie uważają za takich ludzi, ale chcą mieć świadomość, że oni wciąż gdzieś tam żyją, jak bizony.
– Wybaczcie, chłopcy – odrzekła. Alfonse na nią czekał i musieli tego wieczoru zatrzymać się jeszcze w kilku miejscach. – Następnym razem na pewno coś wam opowiem.
Willie wrócił i podał jej papierową torbę.
– Alfonse jutro dostarczy towar – obiecała. – Zapuka dwukrotnie w tylne drzwi.
– Ten kolorowy? – Willie roześmiał się, chowając słoik pod sosnowy blat. – Muszę pamiętać, żeby zamknąć drzwi na klucz.
Stella znieruchomiała. Willie poczuł zmianę w jej zachowaniu i ze zdziwieniem podniósł głowę. Próbował się roześmiać.
– Co jest? O co ci…?
Stella wzięła się w garść. Zaczerpnęła powietrza.
– Zapuka dwa razy.
***
Po drugiej stronie ulicy Alfonse Bowlin opierał się o należący do Stelli kabriolet Ford Super Deluxe. Trzymał w dłoni papierosa, a w jego wykonaniu nawet obijanie się wyglądało elegancko.
– Jak się dzisiaj miewa pan Teffeteller?
– Jak zwykle. – Nie wspomniała, że nazwał go „tym kolorowym”. – Weźmie dwójkę.
– Dwa galony! A to skąpiradło…
– Dwie beczki. – Roześmiała się, widząc, jak się rozpromienił. – Niech pan spróbuje to przebić, panie Bowlin.
– Próbujesz mnie wkręcić. – Kolejne dwa przystanki zaplanowali w Hall, czarnej dzielnicy Alcoa, i wtedy to Stella miała czekać przy samochodzie, podczas gdy Alfonse będzie dobijał targu. Chłopak był świetnym handlarzem, ale czterysta litrów w jednym zamówieniu stanowiło rekord dla nich obojga.
Wyjęła lucky strike’a zza ucha i zapaliła go dla towarzystwa.
– Sądzę, że w przyszłym tygodniu weźmie jeszcze więcej, jeśli tego nie popsujemy.
– Skąd weźmiemy tyle whiskey? Obiecaliśmy już wszystko, co możemy wyprodukować. Sam Pee Wee bierze dwieście sześćdziesiąt litrów.
– Wiem, co obiecaliśmy. Ale razem z Humpem możemy pracować przez całą dobę i zaspokoić potrzeby Willie’ego i dotychczasowej klienteli.
– Och, teraz to nasza klientela?
– Tak się nazywa klientów, którzy płacą pełną cenę.
Zachichotał i podniósł ręce.
– Ty jesteś szefową.
– Żebyś wiedział. – Ich klienci sądzili, że Stella jest tylko szmuglerką jak Alfonse i handluje bimbrem produkowanym przez tajemniczego wujka Dana. Ze względów zawodowych trzymała w tajemnicy fakt, że to ona była jedyną gorzelniczką i tylko czasem pomagał jej Hump Cornette. Chłopak nie był najbystrzejszym pracownikiem, lecz nie brakowało mu lojalności i entuzjazmu.
Alfonse chciał o coś zapytać, ale wtedy ulicę oświetliły reflektory samochodu. Na dachu migały charakterystyczne potrójne światła – to był radiowóz, chyba plymouth. A więc nie policja z Alcoa, gdyż oni jeździli dodge’ami.
Samochód przemknął obok nich i zahamował. Patrzyli w milczeniu, jak cofa i zatrzymuje się obok nich. Na drzwiach widniał napis „Szeryf hrabstwa Blount”, a szyba po stronie kierowcy była odsunięta.
– Jezu Chryste, Bobby – odezwała się Stella. – Dostanę przez ciebie zawału.
Bobby Reed był zastępcą szeryfa Whaleya, który był prawdziwym wrzodem na tyłku i bruździł w jej zawodowych planach. Ale sam Bobby był w porządku, znał ją od dawna i od czasu do czasu chętnie odbierał słoik, który zostawiali mu na progu.
– Wszędzie cię szukam, Stello. Mam dla ciebie wiadomość.
Zerknął na Alfonse’a. Bobby był spoko gościem, ale był biały. Nikomu tutaj nie podobało się, że Stella wozi się z czarnoskórym chłopakiem. Alfonse rozgłosił wszem i wobec, że nie jest Afrykańczykiem, ale potomkiem Holendrów, Hindusów i Portugalczyków, więc zapewne ma w sobie więcej białej krwi niż niejeden z synów Konfederacji, ale to nic nie znaczyło dla miejscowych. Dla nich każdy śniady człowiek był czarny jak noc.
– O cokolwiek chodzi, możesz to powiedzieć przy Alfonsie – rzekła Stella, a chłopak z szacunkiem zasalutował jej papierosem.
– Dostaliśmy tę wiadomość przez łańcuszek modlitewny – powiedział Bobby.
Stella stęknęła. Od lat nie słyszała tego określenia. Poczuła w żołądku lodowate zimno, które wzbierało jak podnosząca się woda.
– Abby Whitt chciał jak najszybciej dać ci znać – dodał.
Szybko zamrugała.
– Przejdź do rzeczy.
Zastępca szeryfa wypowiedział dwa słowa, które utonęły w ryku wypełniającym jej głowę niczym radiowy szum. Alfonse spytał, czy wszystko z nią w porządku. Wyciągnęła w jego stronę rękę, ale powstrzymała się, zanim zdążyła go dotknąć. Bobby wbijał w nią wzrok.
– Co powiedziałeś? – spytała machinalnie, żeby zyskać na czasie. Te słowa wciąż były dostępne, gdyby chciała je usłyszeć, jak krzyk tonącego pośród potężnych fal.
Motty zmarła.
***
Odwiozła Alfonse’a do jego chevroleta, którego schowali za drzewami przy 129th Street. Alfonse zaproponował, że z nią zostanie, ale odmówiła. Kazała mu odebrać resztę zamówień w Hall, a białych klientów zostawić na następny ranek. Nikt nie powinien go niepokoić, jeśli będzie się trzymał czarnej części miasta.
Z zaskoczeniem stwierdziła, że chłopak nie chce wysiąść z samochodu.
– Na pewno nic ci nie jest? – spytał.
– Na pewno.
– Nie przekonałaś mnie, Stello, ani trochę. Byłem we Francji, kiedy straciłem mamę, i płakałem jak niemowlę.
– Na moje łzy się nie doczekasz. Motty była wredna jak żmija.
Roześmiał się.
– To dlatego jesteś taka wściekła?
– O czym ty mówisz?
– Bobby Reed powiedział ci, że umarła, a ty najpierw wyglądałaś, jakbyś miała się przewrócić… a potem na twojej twarzy pojawiła się ta mina.
– Jaka mina?
– Jakbyś zamierzała zdzielić pijaka pięścią w krtań.
Teraz to ona się roześmiała.
– To nie był gniew, ale rozczarowanie. Nigdy nie sądziłam, że umrze we śnie. Spodziewałam się, że przeszyje ją grad kul.
– Więc po co już teraz tam jedziesz? – spytał Alfonse. – Rano też będzie martwa.
To prawda. Motty wciąż będzie martwa za miesiąc i za rok. Może za dziesięć lat Stella będzie gotowa, żeby wrócić do kotliny.
– Nie mam wyboru – odpowiedziała.
Zacisnął usta.
– Możesz wyjaśnić?
Nie miała ochoty.
– Nie opowiadałam ci zbyt wiele o swojej rodzinie.
– Niczego mi o nich nie opowiadałaś. Ale nie szkodzi, to twoja sprawa.
– Z Motty mieszkała moja kuzynka. Ma dopiero dziesięć lat.
– Jest sama w domu z trupem?
– Być może. – Wujek Hendrick, młodszy brat Motty, mieszkał w Atlancie, która była oddalona o dzień jazdy, a jeśli usłyszał o śmierci siostry, to pewnie już był w drodze. Nie mogła pozwolić, by dotarł do domu przed nią. – Ale mam nadzieję, że Abby z nią jest.
– Ten sam Abby, który nauczył cię pędzić bimber?
– Polubiłbyś go.
– Z pewnością chciałbym uścisnąć mu dłoń. Dzięki niemu mogę zarobić na życie. Zdecydowanie wolę sprzedawanie bimbru od innych możliwości. – Alfonse po zakończeniu służby wojskowej miał dwa wyjścia: wrócić do wydobywania boksytu, co robił przed wojną, albo produkować donice razem ze swoim tatą. Potem poznał Stellę i pojawiło się trzecie wyjście.
Sięgnął do klamki, ale nie wysiadł.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, zadzwoń, dobrze?
– Nic mi nie będzie.
– Obiecaj.
Wielu ludzi niewątpliwie zakładało, że ona i Alfonse się pieprzą. Rzeczywiście, oboje od razu odkryli, że idealnie do siebie pasują, ale nie w taki sposób. Nie przeszkadzał im kolor skóry, chociaż niektórym to by wystarczyło. Nie chodziło także o to, że Alfonse był nieatrakcyjnym mężczyzną. Ale bardzo wcześnie uświadomili sobie, że mogą robić razem coś znacznie bardziej wyjątkowego niż chodzenie do łóżka – mogą zarabiać pieniądze. Nazywali to, co ich łączyło, Samogonowym Małżeństwem.
Pocałowała go w policzek.
– Mój Wódczany Mężu.
– Moja Bimbrowa Żono.
Wyjęła papierową torbę, którą dostała od Willie’ego, i wręczyła mu wszystkie pieniądze.
– Niech Hump kupi więcej zapasów. Wszystko nam się kończy… cukier, zacier, słód. Powiedz mu też, żeby kupił węgiel drzewny z białego dębu, ponieważ będziemy musieli przyśpieszyć dojrzewanie alkoholu. Kiedy tylko będzie mógł, niech nastawi kolejną partię.
– Węgiel z białego dębu. W porządku. – Alfonse był szmuglerem i handlarzem i przeważnie trzymał się na uboczu, kiedy Stella pędziła bimber. – Hump kiedyś obsługiwał samodzielnie destylarnię?
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz. Postaram się wrócić jak najszybciej.
Alfonse’owi się to nie spodobało, ale zachował się jak gentleman.
– Bądź ostrożna, Stello. Ci wieśniacy mają nierówno pod sufitem.
– Nie tak bardzo jak ja.
– Racja. – Wysiadł z samochodu i nachylił się do okna. – Jak ona ma na imię? Twoja kuzynka.
Stella wrzuciła bieg w fordzie. Powstrzymała westchnienie.
– Sunny.
***
Dzięki nowej brukowanej drodze większość turystów dostawała się z Maryville do parku narodowego Great Smoky Mountains w nieco ponad godzinę. Stella pokonała tę trasę w trzydzieści pięć minut, nawet nie zmuszając forda do dużego wysiłku. Niecałe dwa miesiące temu razem z Alfonse’em zamontowali w starym samochodzie nowy silnik, ośmiocylindrowy górnozaworowy motor Cadillaca o mocy 190 koni mechanicznych. To było jak wszczepienie serca geparda podwórkowemu kotu. Z rykiem przemknęła pod parkową bramą, nawet nie dotykając hamulców. Po kilku minutach była głęboko w kotlinie.
Szmuglerskie nawyki sprawiły, że zgasiła światła, wyłączyła silnik i siłą rozpędu wtoczyła się na podwórze. Dom był pogrążony w ciemności, nie licząc dwóch lamp sztormowych, które płonęły w oknach. Patrzyła na drzwi wejściowe, aż kierownica zrobiła się śliska pod jej dłońmi.
Dziesięć lat wcześniej zapowiedziała Motty, że nigdy nie wróci w to miejsce. Nie spodziewała się, że Motty zmusi ją do tego swoją śmiercią.
Stella weszła na werandę i zapukała do drzwi. Po chwili je otworzyła, ale nie weszła do środka. Pomieszczenie oświetlały tylko lampy.
– Sunny?! – zawołała.
Odczekała jeszcze chwilę, a następnie przekroczyła próg.
Pomimo ciemności dom wyglądał tak, jak go zapamiętała. Od razu wiedziała, że wszystko jest na swoim miejscu. Dywanik pod jej stopami, trzcinowe krzesła, stojak z trzema sztukami broni, które znała równie dobrze jak domowe psy: jednostrzałowiec kaliber .22 należący do Motty, jej własny Winchester model 97 oraz Długi Tom, wiekowa rodzinna strzelba, którą przekazał im sam Russell Birch. W domu wciąż unosiła się taka sama woń: drewno przez dziesięciolecia nasiąkało aromatem dymu z pieca, tytoniu i smażonego boczku.
Zmieniła się tylko ona sama. Teraz już widziała, jak ciasny, ciemny i zużyty jest dom, niczym malutki drewniany okręt, który wybrał się w daleką podróż.
Przeszła krótkim korytarzem łączącym salon z kuchnią. Jej dawna sypialnia znajdowała się po prawej. Zapukała do drzwi.
– Sunny? – Delikatnie otworzyła drzwi. Pokój był pogrążony w ciemności, ale dostrzegła kilka kształtów: swoją starą szyfonierę, która jak zawsze tkwiła w kącie, oraz swoje łóżko, które teraz stało pod północną ścianą.
Dziewczynki tu nie było.
Czyżby wuj Hendrick już tutaj dotarł i ją zabrał? Wydawało się to niemożliwe. Sunny na pewno była w górach razem z Abbym.
Stella przeszła do drugiej sypialni.
Na parapecie stały dwie zapalone lampy naftowe, a kolejna na należącej do Motty maszynie do szycia Singera. Powietrze drżało w ich blasku. Łóżko o żelaznej ramie wyglądało tak, jakby unosiło się nad mroczną podłogą. Motty leżała na środku łóżka z rękami skrzyżowanymi na brzuchu i zamkniętymi oczami. Kołdra w szachownicę, ta z niebieską gwiazdą, którą Stella lubiła najbardziej, gładko okrywała ciało, a głowa Motty spoczywała na poduszce. Czy Sunny to zrobiła? Robota godna firmy pogrzebowej.
Stella długo wpatrywała się w twarz Motty. W migoczącym świetle lamp można było odnieść wrażenie, że staruszka wciąż oddycha i w każdej chwili może otworzyć oczy, by zapytać: Na co się tak gapisz, do diabła?
Okulary Motty i słoik z jej sztucznymi zębami jak zwykle znajdowały się na maszynie do szycia. Na siedzisku krzesła leżała Biblia, otwarta na jednej z ksiąg Nowego Testamentu. Jeden z wersów podkreślono. To była Biblia Stelli, którą zostawiła, kiedy stąd uciekła. Dostała ją w prezencie, gdy miała dwanaście lat, i wciąż pamiętała, jak podkreśliła ten fragment.
Zapieczętuj to, co siedem gromów powiedziało, i nie pisz tego.
Kto ułożył tutaj Biblię? Niemożliwe, aby to Motty przeglądała ją przed śmiercią; nigdy nie interesowały jej święte księgi, żadnej religii.
Stella dotknęła policzka Motty grzbietem dłoni. Spodziewała się, że poczuje zimno, jakby przyłożyła rękę do kawałka wieprzowiny – zaszlachtowała i oprawiła w życiu niejedną świnię – ale i tak przeżyła szok. To martwe ciało było błędem. Czymś niewłaściwym. Kiedy Stella przybyła do kotliny jako dziecko, uważała, że Motty jest niezwykle stara, chociaż ta miała nie więcej niż sześćdziesiąt lat. Ale w końcu zaczęła ją postrzegać jako ponadczasową, niewzruszoną jak góra.
Usiadła na krawędzi łóżka i zagięła kołdrę. Motty miała na sobie starą sukienkę z różowymi ceramicznymi guzikami. Stella odwróciła jej rękę i przesunęła kciukiem wzdłuż dłoni. Skóra była pokryta odciskami i poprzecinana bladymi bliznami, które przypominały plątaninę torów na stacji rozrządowej, ale nie było na niej śladów krwi. Druga dłoń, którą trudniej było zobaczyć w słabym świetle, także była nienaruszona, ale pobliźniona jak zawsze.
Przez pięć lat mieszkały w tym gospodarstwie tylko we dwie. Bez odrobiny prywatność ani skromności. Na zmianę kąpały się w stalowej balii w kuchni, chodziły bez biustonoszy w upale. Kiedy Stella weszła w okres dojrzewania, to Motty objaśniła jej tajniki ciała i założyła jej pierwszą podpaskę. Stella wcierała balsam Jergensa w ramiona Motty, masowała jej pokryte niebieskimi żyłami łydki, zapinała na plecach niedzielną sukienkę. W zimne noce spały razem w łóżku. To nieruchome ciało wyglądało teraz jak jakiś podstęp.
Stella odpięła pierwszy guzik sukienki Motty, a potem następny. Przycisnęła dłoń do gardła kobiety, a potem powoli przesunęła ją w dół, pomiędzy piersiami i po lodowatym brzuchu. To był idiotyczny gest: rana, której szukała, była niedostrzegalna w tym świetle, a tym bardziej nie dało się jej odnaleźć dotykiem.
Sięgnęła po lampę. Postawiła ją na brzuchu Motty i przytrzymała jedną ręką od góry. Obnażona blada skóra kobiety wyglądała obscenicznie.
Stella się nachyliła. Jest. Wybrzuszone zasinienie, jak ślad po ukąszeniu osy, z trzema małymi kropkami pośrodku. Nikt nie wziąłby go za śmiercionośną ranę. Ale Stella znała prawdę.
Kobietę zabił Bóg w Górze.
Rozległ się jakiś dźwięk. Stella gwałtownie się wyprostowała i zauważyła cień na korytarzu. Usłyszała szybko oddalające się kroki.
Krzyknęła i wyskoczyła z pokoju, wciąż trzymając w dłoni lampę. Drzwi do kuchni otworzyły się z hukiem i jakaś postać wypadła na podwórko, mała i szybka jak królik.
Sunny.
Stella rzuciła się w pogoń, wołając dziewczynkę po imieniu. Sunny jakimś cudem już zdołała przeciąć podwórze. Zniknęła w cieniu obok chlewu, a po kilku sekundach pojawiła się na wzgórzu nad stodołą. Stella dostrzegła tyko błysk jasnej sukienki oraz plamę ciemnych włosów. W blasku księżyca ręce i nogi dziewczynki wyglądały dziwacznie, jak wirująca mieszanka świateł i cieni. Potem Sunny zniknęła między drzewami.
Stella pobiegła w stronę ścieżki prowadzącej pomiędzy skrzyżowanymi drzewami. Kiedy minęła chlew, zajrzała w ciemność pod dachem. Dzięki Bogu, budynek był pusty. Następnie ruszyła w górę wzgórza.
***
Już po kilku minutach stała zgięta wpół i ciężko dyszała, czując pot spływający jej po plecach. Ostatnio wspinała się tędy dziesięć lat i dziesięć tysięcy papierosów temu.
Drzwi wejściowe kaplicy stały otworem. Na rączce wisiała lśniąca kłódka.
Stella splunęła. Wyprostowała się z rękami na biodrach.
– Sunny! – zawołała donośnym głosem. – Nie musisz uciekać!
Zrobiła kilka kroków w głąb budynku.
– Motty rozmawiała z tobą o mnie?
Widziała tylko najbliższą ławkę; reszta czekała w ciemności. W powietrzu unosiła się dymna i lekko słodka woń, która kojarzyła się z wnętrzem okopconej beczki po whisky. Stella rozglądała się po pomieszczeniu, czekając, aż jej wzrok przywyknie do mroku. Gdzie jest okno, które znajdowało się w przeciwległej ścianie? Powinna móc je dostrzec w ciemności.
– Nie musisz się bać – zapewniła. Ruszyła przed siebie z wyciągniętymi rękami, wdzięczna losowi, że przejście między ławkami, które zapamiętała, wciąż jest na swoim miejscu. Odnalazła stopą krawędź podestu. Zamarła i sięgnęła przed siebie. Czy podłoga jest otwarta? Jeśli zrobi krok, może runąć w dół.
Uklękła i wyciągnęła dłoń. Jej palce odnalazły szorstki kamień. Co do diabła?
Przesunęła dłonią po nierównej powierzchni. To był beton. Przesunęła się do przodu na kolanach, macając podłoże i czekając, aż zacznie cokolwiek widzieć w ciemności. Wejście do jaskini Boga zostało zapieczętowane. Kiedy Motty to zrobiła? To nie miało sensu.
Usłyszała odgłos podobny do oddechu. Gwałtownie podniosła głowę. Wysoko na ścianie za amboną jakaś sylwetka przycupnęła jak gargulec na tle małego okna.
– Sunny?
Postać poruszyła się i wyskoczyła przez okno. Stella krzyknęła i zerwała się na nogi.
Pobiegła do drzwi kaplicy i prawie zderzyła się z kimś wysokim, kto właśnie wchodził do środka.
– Witaj, Gwiazdko – odezwał się gruby głos.
Abby! Stella chwyciła go za rękę.
– Dziewczynka… Sunny. Właśnie wyskoczyła z okna, trzy metry nad ziemią.
– Tak, często to robi – odrzekł Abby.