Obłęd na krańcu świata - ebook
Obłęd na krańcu świata - ebook
Niezwykle wstrząsająca, prawdziwa historia walki o przetrwanie jednej z wczesnych ekspedycji polarnych, której losy bardzo się skomplikowały, gdy w 1897 roku lód uwięził statek Belgica wraz z załogą na całą antarktyczną, pozbawioną słońca zimę. Czerpiąc z dzienników i pamiętników członków wyprawy oraz korzystając z dostępu do dziennika pokładowego Belgiki, autor stworzył fascynującą opowieść o ludziach zmuszonych poznać swoje granice, tak wyjątkową, że nawet dziś NASA posiłkuje się nią, prowadząc badania nad wpływem izolacji na uczestników przyszłych misji na Marsa. Obłęd na krańcu świata to w równej mierze marynistyczny thriller, jak i gotycki horror, zapewniający niezapomnianą podróż w otchłań grozy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8265-255-0 |
Rozmiar pliku: | 5,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NA POCZĄTKU PIĘTNASTEGO WIEKU świat zaczął się kurczyć – z niezapisanych krawędzi map zniknęły smoki i lwy, zastąpione postrzępionymi kreskami odległych wybrzeży. W miarę jak Ziemia stawała się coraz bardziej okrągła, a nieznane wcześniej lądy coraz bliższe, przybywało śmiałków, których marzeniem było postawić stopę tam, gdzie nie stał jeszcze nikt. Coraz mniejsza liczba nieodkrytych miejsc zmuszała do pośpiechu tych, którzy chcieli sięgnąć po palmę pierwszeństwa. Kilkaset lat później na Ziemi pozostało już tylko jedno nieodkryte i niezbadane miejsce – Antarktyda.
Podejmując się przełożenia książki o wyprawie statku Belgica na ten mroźny kontynent, zareagowałem z entuzjazmem należnym takiej pozycji – lecz nie wiedziałem jeszcze, że to nie jest zwykła opowieść o pierwszym zimowaniu pośród antarktycznych lodów. Julian Sancton na przygotowanie tekstu poświęcił pięć lat, przedarł się przez niezliczone archiwa i dotarł do materiałów, z których wcześniej nikt nie korzystał, w tym do nieznanych relacji marynarzy, dokumentów i wewnętrznej korespondencji krążącej między kajutami. W ten sposób powstał niezwykle wierny zapis historii euforii, niepewności, męki i okupionego okrutnym czekaniem zwycięstwa.
Rozpoczynając tłumaczenie, wiedziałem już na pewno, że praca nad nim będzie zupełnie inna niż nad jakąkolwiek z przełożonych wcześniej książek. Autor korzystał z wielojęzycznych źródeł, w tym dzienników dwóch naszych podróżników – Henryka Arctowskiego i Antoniego Dobrowolskiego. Relacja z wyprawy pierwszego z nich nigdy nie ukazała się w języku polskim, co było dużym utrudnieniem, gdyż cytaty wybitnego naukowca musiały przekroczyć barierę wręcz czterech języków – najpierw Arctowski wydał je w obcym języku, później autor tłumaczył je na swoje potrzeby na angielski, by w końcu w niniejszym wydaniu ukazać się po polsku. Z Dobrowolskim sprawa była znacznie prostsza, gdyż mogłem sięgnąć do oryginału jego dzienników i cieszyć się niespotykaną dzisiaj barwnością i obrazowością opisów.
Korzystanie z wielu źródeł opisujących te same zdarzenia pozwala lepiej je zrozumieć, a pojawiające się między relacjami różnice dają wgląd w stan umysłu twórców tych zapisów. Konsultacje z autorem książki, przeczytanie kilkudziesięciu pozycji dotyczących tamtych czasów i wydarzeń oraz rozmowy z marynarzami, geografami, a nawet specjalistami z Muzeum Instrumentów Muzycznych w Poznaniu umożliwiły mi, mam wielką nadzieję, w sposób możliwie najwierniejszy przekazać w języku polskim opisane na kartach Obłędu emocje, fakty i zdarzenia. Dla łatwiejszego odbioru pozwoliłem sobie jedynie przeliczyć jednostki miary na metryczne, stopnie Fahrenheita na Celsjusza, a w miejscach, gdzie miałem wybór i wątpliwości przy doborze słownictwa, starałem się oddawać głos Antoniemu Dobrowolskiemu, którego obszerny opis wyprawy był kopalnią wiedzy na temat codziennego życia na pokładzie Belgiki i używanych w rozmowach z Henrykiem Arctowskim nazw pomieszczeń i przedmiotów.
Onieśmielony odwagą ludzi, którzy ruszali na dwuletnią wyprawę do miejsca, co do którego istnienia nie mieli pewności, czułem wstyd, myśląc o planowaniu tygodniowego urlopu w miejscu, w które jeździmy od lat. Chciałem, by ten przekład choć w drobnej części stał się hołdem dla ich straceńczej brawury i wytrwałości. Mam nadzieję, że podołałem temu zadaniu, przekładając na polski najwierniej, jak potrafiłem, zapis ich zmagań i przeżyć.
M.U.PROLOG
DWUDZIESTY STYCZNIA 1926 ROKU
LEAVENWORTH, KANSAS
PRZEZ WĄSKIE, ZABEZPIECZONE KRATAMI OKNA więziennego szpitala w Leavenworth w stanie Kansas sączyło się słabe światło chłodnego poranka. Zmęczony czternastogodzinnym dyżurem starszy lekarz posprzątał gabinet i dał znać strażnikowi, że jest gotów wrócić do swojej celi na jednym z niższych pięter. Przekazując obowiązki zatrudnionemu w szpitalu lekarzowi z zewnątrz, na powrót stawał się zwykłym osadzonym: więźniem numer 23118.
Doktor padł ciężko na pryczę. To była długa noc. Kraj tkwił w szponach bezprecedensowej epidemii opiatów, więc po zmroku ostatnie piętro szpitalnego skrzydła zmieniało się – jak doktor sam to określił – w narkotyczny dom wariatów, bo męczeni bólem odstawienia narkomani wyli o ratunek. Lekarz mieszkał w jasno oświetlonej celi w piwnicy trzykondygnacyjnego budynku z cegły. Do dyspozycji miał pojedyncze łóżko, krzesło i bieżącą wodę, a ściany ozdabiały skomplikowane robótki ręczne, które sam wykonał za pomocą szydełka. Mieszkał w znacznie lepszych warunkach niż większość współosadzonych, włącznie ze słynnym gangsterem i bimbrownikiem z Chicago Dużym Timem Murphym (który stał się jego przyjacielem i obrońcą), a później również Carlem Panzramem, zatwardziałym seryjnym mordercą z bardzo długą listą ofiar (z nim nie połączyły go żadne więzy). Jednak skazany o numerze 23118 dostał wyrok za przewinienia zgoła innej natury. Sześćdziesięciolatkowi udowodniono oszustwo w związku z działaniami równoznacznymi ze stworzeniem piramidy finansowej opartej na akcjach firmy naftowej. Mężczyzna odsiadywał trzeci rok z czternastoletniego wyroku – daleko surowszego niż orzekane w podobnych sprawach, acz sprawiedliwego, biorąc pod uwagę skalę trwania procederu.
W czasach jego na wpół zapomnianej młodości, długo zanim popadł w niełaskę, medyk cieszył się sławą wielkiego odkrywcy i polarnika. Deklarowane zdobycie bieguna północnego w 1908 roku wyniosło go na piedestał i uczyniło bohaterem narodowym, którym pozostał do czasu podniesienia zarzutów, że sfałszował to osiągnięcie, podobnie jak cały szereg innych. „Niezależnie od wszystkiego, zapewnił sobie miejsce pośród największych oszustów świata” – ogłosił wówczas „New York Times”. „Właśnie to, a nie zdobycie bieguna, zapewni mu nieśmiertelną sławę”.
Poprzedniego wieczoru strażnik poinformował go o zapowiedzianych odwiedzinach. Od przestąpienia progu więzienia lekarz odmawiał spotkań z przyjaciółmi i rodziną, lecz człowiek, który na niego czekał, był prawdopodobnie jedyną żyjącą osobą na całym świecie, dla której gotów był zrobić wyjątek. Do nielicznych należały dni, w których doktor nie wspominałby swego dawnego towarzysza, potężnego pięćdziesięciotrzyletniego marynarza, z którym niemal trzydzieści lat wcześniej uczestniczył w przerażającej wyprawie na Antarktydę. Norweg, niegdyś jego pomocnik i uczeń, gdy chodziło o kwestie polarne, dziś wymieniany był pośród największych odkrywców, jakich nosiła Ziemia – i jakby tego było mało, naprawdę zdobył biegun południowy. Jego szeroko relacjonowane w prasie podboje i naturalna swoboda, z jaką ich dokonywał, roztaczały wokół niego niemal mityczną aurę. Na środkowy zachód Stanów Zjednoczonych trafił podczas światowego objazdu, w ramach którego wygłaszał odczyty, by spopularyzować swoją kolejną ekspedycję. Postanowił wykorzystać okazję, by złożyć wizytę swemu dawnemu mentorowi...
Szybko rozeszła się wieść, że popularny odkrywca ma spotkać się z najbardziej znanym więźniem jednostki penitencjarnej w Leavensworth. Gest publicznego wsparcia dla skompromitowanego lekarza wystawiał na szwank reputację Norwega. Jednak wizyta w więzieniu nie była jedynie aktem współczucia okazanego staremu druhowi w potrzebie. Lata zawziętej rywalizacji o najbardziej pożądane geograficzne zdobycze na naszej planecie odcisnęły na potężnym Norwegu swoje piętno. Płonący w nim ogień zaczął wypalać go od środka. Toczony zgorzknieniem i postępującą paranoją miał coraz mniej przyjaciół; ostało się ich ledwie kilku, którzy go rozumieli, i doktor, od którego tak wiele się nauczył w czasach, gdy wszystko było prostsze i gdy liczyło się jedynie przetrwanie. Jednak przede wszystkim Norweg uważał, że sprawą honoru jest odwiedzić człowieka, któremu zawdzięczał ocalenie życia.
Drogi obu mężczyzn rozeszły się całkowicie od ostatniego spotkania, a dramatyczne losy odcisnęły swe piętno na ich twarzach. Więzienie pozbawiło doktora rumieńców i witalności. Jego ciemnoszare oczy straciły elektryzujący błysk, przerzedziły się niegdyś gęste i błyszczące włosy, a pokaźny nos, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze trochę urósł. Lecz kiedy się uśmiechnął, pokazując kilka złotych zębów, dało się dostrzec ślad jego młodszego wcielenia.
Gość z Norwegii górował nad kruchym i drobnym medykiem. Miał „brązową twarz, ogorzałą i spaloną słońcem odbijającym się od polarnych śniegów, pooraną zmarszczkami, ale wciąż pełną wigoru” – jak później wspominał doktor. Odkrywca był „u szczytu sławy, gdy ja sięgnąłem dna penitencjarnego potępienia... na początku czułem się onieśmielony, lecz dawna zażyłość szybko usunęła wszystkie zahamowania. Znów byliśmy jak bracia”.
Chwycili się za dłonie i długo nie chcieli ich puścić. By zmylić wścibskie uszy wokół nich, zaczęli rozmawiać w języku, który doktor określił jako „mieszane narzecze Belgiki”. Belgica była statkiem, na pokładzie którego spotkali się w najlepszych latach swego życia i na którym odbyli swą pierwszą podróż na Antarktydę. Różne języki, którymi wówczas posługiwali się naukowcy, oficerowie i załoga, przenikały się i mieszały jak przy budowie wieży Babel, by stworzyć amalgamat francuskiego, holenderskiego, norweskiego, polskiego, angielskiego, rumuńskiego i łaciny. Wyprawa nauczyła obu mężczyzn, jakie spustoszenie w duszy mogą wyrządzić przejmujące zimno i ciemność. To dzięki tej podróży doktor nauczył się czcić słońce. W owym czasie również był więźniem – lecz wolności nie ograniczały mu kraty, a ciągnąca się w nieskończoność pokrywa lodowa. I wtedy, jak dziś, słyszał przeraźliwe, nocne krzyki.
Rozdział 1
A DLACZEGO NIE BELGIA?
SZESNASTY SIERPNIA 1897 ROKU
ANTWERPIA
RZEKA SKALDA WIJE SIĘ LENIWIE z północnej Francji przez całą Belgię, by niedaleko samego portu w Antwerpii skręcić gwałtownie na zachód. W tym miejscu staje się też na tyle głęboka i szeroka, że mogą na nią wpływać statki oceaniczne. Tamtego bezchmurnego letniego poranka ponad dwadzieścia tysięcy osób zgromadziło się na nadrzecznych bulwarach, by pożegnać wypływającą Belgicę i napawać się blaskiem jej chwały. Świeżo pomalowany na stalowoszary kolor trójmasztowy żaglowiec długości 113 stóp, wyposażony w silnik parowy ruszał właśnie na Antarktydę, by opisać niezbadane jeszcze brzegi i zebrać informacje o tamtejszej florze, faunie i geologii. Lecz to nie obietnica naukowych odkryć przyciągnęła tak wielki tłum na nabrzeża, a raczej narodowa duma: oto Belgia, ta malutka Belgia, państwo powstałe ledwie sześćdziesiąt siedem lat wcześniej i tym samym młodsze niż wielu z jego obywateli, porywało się na to, by przesunąć granice ludzkich odkryć.
O dziesiątej rano statek podniósł kotwicę i ruszył majestatycznie w stronę Morza Północnego, tak obciążony zapasami węgla, prowiantem i wyposażeniem, że pokład znajdował się ledwie kilkadziesiąt centymetrów nad wodą. Belgica dumnie sunęła przez miasto w eskorcie jachtów wiozących oficjeli rządowych, sympatyków wyprawy i dziennikarzy. Poruszając się wzdłuż obwieszonych flagami kamienic wzniesionych na nabrzeżach, minęła okazałą gotycką katedrę, górującą nad domami, i Het Steen, fortecę wznoszącą się nad rzeką od czasów średniowiecza. Wojskowa orkiestra ustawiona na barce grała Brabansonę, hymn narodowy Belgii, utwór stworzony z rozmachem kontrastującym z niewielkimi rozmiarami kraju. Rozległa się salwa honorowa. Z obu brzegów rzeki wystrzeliwały w niebo fajerwerki. Jednostki z całego świata włączyły syreny i każda z nich dumnie prezentowała belgijską czarno-żółto-czerwoną flagę. Kiedy Belgica mijała tłumy, ludzie wiwatowali radośnie i można było odnieść wrażenie, że całe miasto wibruje.
Komendant wyprawy, trzydziestojednoletni Adrien de Gerlache de Gomery, z mostka Belgiki przyglądał się falującemu morzu transparentów, flag, chusteczek do nosa i kapeluszy. Jego twarz nie zdradzała emocji, lecz w spojrzeniu jego oczu spod ciężkich powiek widać było płomień ekscytacji. Każdy szczegół jego wyglądu został bardzo starannie przygotowany z myślą o tej właśnie chwili – od podkręconego wąsika, przez szpic przystrzyżonej brody, do węzła fularu. Jego ciemne dwurzędowe palto było zbyt ciepłe na ten sierpniowy poranek i zdecydowanie zbyt lekkie na lodowate zimno krańca Ziemi, jednak dodawało mu aury godności pasującej do człowieka, który wyruszał tworzyć historię. Od czasu do czasu, w odpowiedzi na głośne wezwania, zdejmował z głowy czapkę opatrzoną emblematem statku i trzymając za daszek z lakierowanej skóry, unosił ją wysoko, by pomachać zebranym. Już od dawna marzył o tych wiwatach; tak długo za nimi tęsknił, że początek wyprawy jawił mu się wręcz jako jej zakończenie. „Czułem się wówczas” – zapisał w dzienniku – „jak człowiek, który właśnie osiągnął swój cel”.
I w pewnym sensie rzeczywiście tak było. To, że wyprawa doszła do skutku i wypływała w morze, było jego osobistym sukcesem. Mimo wzruszającego pokazu patriotyzmu, jaki oglądał tamtego ranka, Belgijska Ekspedycja Antarktyczna w mniejszym stopniu była zasługą narodowego zrywu, a w znacznie większym manifestacją niezachwianej woli i uporu samego de Gerlache’a. Ponad trzy lata spędził na planowaniu, gromadzeniu sprzętu i zbieraniu funduszy. Samą determinacją zjednywał sceptyków, rozwiązywał sakiewki i porywał za sobą rodaków. Dziś, mimo że od celu dzieliło go ponad dziesięć tysięcy mil, rozkoszował się smakiem chwały. W taki dzień, pełen euforii, okrzyków i wiwatów, de Gerlache łatwo mógł zatracić się w radości i zapomnieć, że ta chwała jest niejako na kredyt. By na nią zasłużyć, musiał przetrwać w jednym z najbardziej niedostępnych miejsc na Ziemi, na kontynencie tak nieprzyjaznym ludziom, że dotychczas nikt nie przebywał tam dłużej niż marnych kilka godzin, a i to na samym wybrzeżu.
Granica między Belgią i Holandią na północny zachód od Antwerpii jeszcze przez kilkanaście mil ciągnęła się wzdłuż rzeki Skaldy. Zanim Belgica ją przekroczyła, przybiła do nabrzeża w Liefkenshoek, by załatwić ostatnią sprawę przed wypłynięciem. Pośród całego świętowania na pokładzie i na jachtach, które tłumnie odprowadzały statek ku morzu, załoga krzątała się tam i z powrotem między ładowniami a keją, przenosząc łącznie pół tony tonitu – materiału wybuchowego, który miał być potężniejszy jeszcze od dynamitu. Kostki tonitu, które spoczęły w ładowni Belgiki, złożone w kilkunastu dużych skrzynkach, były dla de Gerlache’a polisą ubezpieczeniową. Nie miał pojęcia, czego spodziewać się po lodach Antarktyki, jednak przeczuwał, że kontynent, któremu do końca dziewiętnastego wieku z powodzeniem udawało się trzymać ludzi na dystans, wymagał dużej dozy szacunku i pokory. Zdawał sobie sprawę, że istnieje niejeden sposób, w jaki statek może ulec zniszczeniu – zderzyć się na przykład z górą lodową albo nieoznaczoną na mapie rafą. Lecz najbardziej chyba bał się wizji uwięzienia Belgiki w lodzie i zmiażdżenia kadłuba albo utknięcia tam już na zawsze, co oznaczałoby wyrok śmierci głodowej dla całej załogi. Taki los stał się wcześniej udziałem kilku głośnych ekspedycji w okolice bieguna północnego. De Gerlache zakładał, że pół tony tonitu to aż nazbyt, by wyrwać statek ze szponów zamarzniętego morza. Wtedy to po raz pierwszy nie docenił potęgi Antarktydy, ale, co miało okazać się później, też nie po raz ostatni.
W czasie kiedy załoga przenosiła materiały wybuchowe do ładowni, z jednego z jachtów zeszła na nabrzeże delegacja dygnitarzy i wstąpiła na pokład Belgiki, by życzyć de Gerlache’owi i jego ludziom powodzenia. Jako marynarz z krwi i kości kapitan znacznie swobodniej czuł się na morzu niż w tłumie, a ostatnie trzy lata wykształciły w nim niechęć do poklepywania po plecach i kordialnych uścisków dłoni, bo przecież więcej czasu poświęcił już na żebranie o fundusze, niż planował spędzić na Antarktydzie. Wymieniając grzeczności z ministrami, bogatymi darczyńcami i naukowcami z Belgijskiego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, które zostało sponsorem wyprawy, czuł ciężar odpowiedzialności wobec nich. Gdyby pokusić się o stwierdzenie, że skuty lodem kontynent nie budził w nim wystarczającego strachu, to opinii tych ludzi o sobie bał się stanowczo zbyt mocno.
W przypadku porażki i fiaska wyprawy sam musiałby dźwigać na swoich barkach brzemię rozczarowania ojczyzny, choć – w jego mniemaniu – znacznie gorsza byłaby hańba, jaką przyniósłby swojej znamienitej rodzinie. Ród de Gerlache’ów był jedną z najstarszych arystokratycznych dynastii Belgii, a jego udokumentowane początki sięgały czternastego wieku. Jeden z przodków, baron Etienne-Constantin de Gerlache, znalazł się w gronie ojców belgijskiej państwowości, należał do głównych twórców jej konstytucji i został wybrany pierwszym premierem (choć jego kadencja trwała ledwie jedenaście dni). Dziadek i ojciec służyli w belgijskiej armii, gdzie zdobyli szereg wysokich odznaczeń i sięgnęli rangi pułkowników. Opinia publiczna oczekiwała od de Gerlache’ów wspaniałości i chwały. Rodzina Adriena rzuciła na szalę dobrą reputację, by w prasie i w kręgach towarzyskich Brukseli wesprzeć jego wysiłki przy organizacji wyprawy na Antarktydę. To wszystko sprawiało, że komendant odczuwał jeszcze większą presję.
Rodzice Adriena, jego siostra i brat – obiecujący oficer armii belgijskiej – również znaleźli się na pokładzie Belgiki i poczekali, aż dygnitarze wrócą na swój jacht. Jedynym sponsorem, któremu pozwolono zostać, była hrabina Léonie Osterrieth, najbardziej zaangażowana i pełna entuzjazmu zwolenniczka wyprawy. Korpulentna pięćdziesięcioczteroletnia wdowa po jednym z bardziej prominentnych antwerpskich kupców traktowała de Gerlache’a jak rodzonego syna, a on uważał ją za swą zaufaną powierniczkę (za hojne wsparcie ekspedycji członkowie załogi ochrzcili ją mianem Mère Antarctique, co oznaczało Matkę Antarktykę, ale zarazem występowała tu homofonia z wyrażeniem Mer Antarctique, czyli morzem antarktycznym). Kiedy nadszedł czas pożegnań, ojciec de Gerlache’a objął po kolei i przytulił każdego z członków ekspedycji, poczynając od szeregowych marynarzy, a kończąc na naukowcach, i drżącym głosem nazwał ich wszystkich swoimi „drogimi dziećmi”. Matka komendanta szlochała niekontrolowanie, jakby miała przeczucie, że po raz ostatni widzi swojego pierworodnego syna. Dwudziestoośmioletni kapitan Belgiki, niski i zdecydowany Georges Lecointe, dał jej słowo, że on i cała załoga zrobią dla jej syna absolutnie wszystko, a oficer nie był typem człowieka, który łamie obietnice. Zaraz potem wezwał podwładnych do trzykrotnego powtórzenia wiwatu: „Niech żyje madame de Gerlache!”. Płacz kobiety wciąż unosił się nad wodami Skaldy, kiedy kapitan zaczął wydawać rozkazy.
– Wszyscy na stanowiska!
Rodzina de Gerlache opuściła pokład Belgiki i przesiadła się na jacht o nazwie Brabo, który zawrócił i ruszył z powrotem w stronę Antwerpii. Komendant żegnał ich, machając czapką, i choć udało mu się powstrzymać łzy, z relacji jednego z obserwujących wiemy, że „potężne emocje odznaczały się grymasem na jego twarzy”.
– Vive la Belgique! – zawołał jeszcze za oddalającym się Brabo, a potem ze zwinnością akrobaty zaczął wspinać się na maszt. Potrzebował mniej niż piętnaście sekund, by dostać się do bocianiego gniazda – umieszczonej na czubku drzewca beczki – skąd dalej machał czapką, aż jednostka wioząca w zasadzie wszystkie osoby bliskie jego sercu zniknęła za zakrętem rzeki.
De Gerlache nigdy nie mieszkał w żadnym kraju poza ojczyzną, a mimo to najbardziej w domu czuł się w kajutach statków i okrętów, dokądkolwiek by akurat zmierzał. Urodził się w Hasselt, w Belgii, drugiego sierpnia 1866 roku. W przeciwieństwie nie tylko do brata, ojca i dziadka, ale i całej linii męskich przodków, nie interesowała go kariera w wojsku. Był całym sercem pacyfistą i marzył o życiu na morzu – dziwaczna fascynacja dla chłopca dorastającego w Belgii, która po odłączeniu się od Holandii w 1830 roku pozostała w zasadzie bez jakiejkolwiek marynarki, przy szczątkowej flocie handlowej i z zaledwie czterdziestoma milami linii brzegowej.
Już jako dziecko de Gerlache nie przepadał za zabawami w wojnę. Czas wolał spędzać w swoim pokoju, gdzie w samotności budował niezwykle szczegółowe modele statków. Jego najbardziej udanym dziełem była miniatura wspaniałego jachtu z w pełni sprawnym ożaglowaniem i takielunkiem, nad którą pracował przez całą zimę, korzystając jedynie z pomocy czułej i kochającej matki. Kiedy skończył, zwodował jednostkę na rzeczce nieopodal wielkiego rodzinnego domu i promieniał z dumy, przyglądając się, jak wiatr wypełnia żagle jednostki, by z coraz większym przerażeniem i bezradnością patrzeć, jak jego dzieło porywa prąd, a potem jak model znika za progiem wodnym. Cambrier – bo tak nazwał masztowiec – był pierwszym statkiem, którym dowodził, i pierwszym, który stracił.
Jednak tamten smutny wypadek nie stłumił jego morskich ambicji. Rodzina początkowo cierpliwie tolerowała marzenia młodego Adriena, przypisując je młodzieńczej fascynacji, lecz w miarę jak mijały lata, jego fiksacja na punkcie morza rosła i przybierała na sile wraz z pochłanianiem opowieści o brawurowych wyprawach i wyczynach odkrywców. W wieku szesnastu lat rozpoczął naukę na Wolnym Uniwersytecie w Brukseli i okazał się świetnym studentem. W czasie wakacji zaciągał się do pracy na pokładzie liniowców transatlantyckich kursujących głównie między Antwerpią, Nowym Jorkiem i Filadelfią, ale też innymi portami.
Pułkownik Auguste de Gerlache z dezaprobatą przyjmował wybór Adriena, uważając, że to zajęcie niegodne jego syna, nieodpowiadające jego pozycji społecznej i wykształceniu. Cierpiał na myśl o tym, że chłopak szoruje pokład, śpi w podwieszonym hamaku, spożywa twarde jak kamień suchary i jako początkujący marynarz musi znosić poniżające go zachowania. Ze wszystkich sił zachęcał go do zmiany decyzji i wyboru bardziej szanowanej profesji, lecz szybko się okazało, że Adrien nie radzi sobie na lądzie. „Ledwie wracał do domu, stawał się nostalgiczny”, wspominała jego siostra Louise. „Po zejściu z pokładu, wolny od obowiązków i hierarchii, w dobrej wierze wrócił do studiowania inżynierii; szybko jednak podupadł poważnie na zdrowiu. Dopadła go okropna melancholia, w jego wzroku pojawiła się tęsknota charakterystyczna dla marynarzy i podróżników, która przemienia spojrzenie tak, że nawet gdy patrzą komuś prosto w oczy, zdają się spoglądać na bezgraniczne przestrzenie gdzieś bardzo, bardzo daleko”.
Auguste w końcu przestał się sprzeciwiać. Zezwolił synowi zapisać się na kurs nawigatorów i zgłosić do skromnej liczebnie Belgijskiej Marynarki Wojennej, jaką dysponowała ojczyzna. De Gerlache dokładał wysiłków, by nie zawieść ojca i udowodnić swą wartość. Jego nauczyciele szybko odkryli, że młodzieniec nosi w sobie naturalną miłość do statków i dar umiejętności odczytywania wiatrów i prądów. De Gerlache zmienił więc swój luźny strój marynarza i zbyt dużą zydwestkę na mundur kadeta. Szybko stał się największą nadzieją belgijskiej marynarki. Niewiele to jednak znaczyło, gdyż belgijska marynarka zajmowała się wówczas w zasadzie jedynie obsługą linii promowej na Morzu Północnym. By zdobyć doświadczenie konieczne do uzyskania patentu kapitana, de Gerlache nie miał innego wyjścia, jak odbyć służbę na okrętach obcych krajów. Przygoda ta dała mu zasmakować potężnej i niszczycielskiej siły oceanu. W czasie jednego z rejsów, gdy przez przylądek Horn zmierzali do San Francisco, Craigie Burn, amerykańska jednostka, na której służył de Gerlache, została tak bardzo sponiewierana potężnymi wiatrami i poobijana przez skały wzdłuż wybrzeża Ziemi Ognistej, że trzeba było ją opuścić i porzucić. Tym samym stała się drugim statkiem, którego stratę obserwował.
Po kilku latach pracy na holenderskich i amerykańskich liniowcach awansował na oficera i został przeniesiony do służby na promie kursującym między Ostendą i Dover. I to na tej linii w 1890 roku de Gerlache po raz pierwszy spotkał króla Belgii, który akurat zmierzał do Londynu. Leopold II, wysoki i pełen godności mężczyzna o haczykowatym nosie i siwej brodzie, zainteresował się karierą młodego oficera, po pierwsze z racji jego nazwiska, a po drugie dzięki temu, że zdążyły dotrzeć do niego wieści o jego obiecującym talencie. Monarcha odwiedził dwudziestotrzyletniego oficera na mostku i zapytał, czy cieszyłaby go możliwość odbycia służby dla belgijskiej ojczyzny. De Gerlache odpowiedział ze szczerością typową dla jego wieku.
– Bardzo. Choć, przynajmniej w kwestii nawigacji, to raczej monotonne zajęcie. Nie mam jednak wyboru, bo to wszystko, czym dysponuje nasz kraj.
Leopold, dla którego brak poważnej belgijskiej obecności na morzach był powodem wstydu, zaniemówił w obliczu szczerości de Gerlache’a.
– Cóż – odrzekł w końcu. – W tym momencie.
Niedługo później de Gerlache otrzymał szansę, by pomóc w naniesieniu sieci rzecznej na mapy Wolnego Państwa Konga, liczącej przeszło milion mil kwadratowych części Afryki Środkowej, którą Leopold zajął nie jako belgijską kolonię, a swą prywatną własność, by przez jej eksploatację pomnażać osobiste bogactwo. Zadanie to uwięziłoby de Gerlache’a na mętnych wodach podobnych do tych, na które trafili Kurtz i Marlow w Jądrze Ciemności Josepha Conrada, choć bez wątpienia przyspieszyłoby jego karierę, zbliżając do króla Leopolda.
Ryzykując ponowną irytację monarchy, de Gerlache odrzucił jego propozycję. Nie interesowała go żegluga po rzekach i śródlądowych zbiornikach ani tym bardziej Kongo, bo wzrok kierował już w stronę zimniejszych horyzontów.
Choć wielkie połacie Ziemi nie zostały jeszcze naniesione na mapy przez odkrywców z zachodniego świata – głównie mowa tu o Afryce, Ameryce Południowej i Azji Środkowej – tylko jeden kontynent pozostawał w zasadzie zupełnie nieznany rodzajowi ludzkiemu: Antarktyda. Najbardziej wysunięty na południe skrawek Ziemi, potężny, bo powierzchnią równy Ameryce Południowej, był białą plamą na wszystkich mapach, może z wyjątkiem kilku z grubsza naszkicowanych fragmentów wybrzeża, na które od 1820 roku – czyli od czasu, gdy po raz pierwszy zauważono jego istnienie – zapuściło się ledwie paru odkrywców, wielorybników i łowców fok. Teraz należało zbadać, czy dalej rozciągały się otwarte wody, ocean lodu czy bezkresny kontynent. Antarktyda stanowiła w tamtych czasach największą geograficzną zagadkę.
Tylko trzy ekspedycje w podróży na południe przekroczyły siedemdziesiąty równoleżnik. Takie przedsięwzięcia wymagały nieprawdopodobnych nakładów finansowych i niosły ze sobą tak wielkie ryzyko, że od ostatniej z nich minęło już niemal pół wieku. Wśród stowarzyszeń geograficznych z całego świata panowało przekonanie, że od dawna powinna trwać nowa era antarktycznych odkryć. De Gerlache z wypiekami na twarzy i ekscytacją przysłuchiwał się opowieściom o przygodach polarnych i czuł determinację, by brać w nich udział. W 1891 roku dotarła do niego wiadomość o ekspedycji antarktycznej planowanej przez barona Adolfa Erika Nordenskiölda. Natychmiast zgłosił się jako kandydat i zobowiązał pomóc w gromadzeniu potrzebnych funduszy na terenie Belgii. Wysłany przez niego list pozostał bez odpowiedzi. I choć inni mogliby stracić zapał i chęci, dwudziestopięcioletni de Gerlache dostrzegł w tym swoją szansę. Gdy organizacja wyprawy Nordenskiölda skończyła się fiaskiem i nikt po nim nie podjął tematu Antarktydy, z ziarenka pomysłu, które od lat kiełkowało w umyśle młodego oficera, nagle wyrósł gotowy plan. Ignorując brak jakiegokolwiek doświadczenia w tej materii, postanowił samodzielnie zorganizować ekspedycję, tak by przynieść sławę i chwałę Belgii i sobie. W jego głowie nawet na chwilę nie powstały wątpliwości w rodzaju: dlaczego akurat Belgia? Dlaczego akurat ja? W ich miejscu najwyraźniej pojawiły się pytania: a dlaczego nie Belgia? Dlaczego nie ja?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------