Oblężenie - ebook
Oblężenie - ebook
Powieść łącząca emocje Gladiatora Ridleya Scotta z autentyzmem Plutonu Olivera Stone’a.
Za Rzym, za towarzyszy broni!
Drugi – po Krwawym lesie – tom przygód legionisty Feliksa-Corvusa
Wojenny weteran prezentuje kolejną doskonałą powieść idealną dla fanów Bernarda Cornwella, Simona Scarrowa, Bena Kane’a i Conna Igguldena, realistyczną historię o filmowym tempie akcji.
Po katastrofalnej klęsce Warusa w Lesie Teutoburskim niedobitki legionistów trafiają do niewoli, a Arminiusz w triumfalnym pochodzie zajmuje kolejne rzymskie forty niemal bez walki. Z wyjątkiem jednego. Fortu Aliso broni garstka gotowych na wszystko żołnierzy. Feliksowi i kilku jego towarzyszom udaje się wyrwać z niewoli i dołączyć do zdeterminowanych obrońców. Rozpoczyna się oblężenie. Realistyczne opisy brutalnych walk, rozpacz i determinacja, krew i pot, wola przetrwania i odpowiedzialność za towarzyszy broni – ta trzymająca w napięciu powieść pokazuje, że prawa wojny i los szeregowego żołnierza – bez względu na epokę – są uniwersalne. Dla czytelników o mocnych nerwach.
Brutalna, zuchwała opowieść, której akcja toczy się w zawrotnym tempie. - Anthony Riches, autor cyklu „Cesarstwo"
Geraint Jones nie bierze jeńców w tej sugestywnej opowieści o rzymskich legionistach, którzy w kleszczach wrogów dochodzą do kresu swych fizycznych i psychicznych możliwości. To historia o braterstwie, poświęceniu i upartym trwaniu mimo braku nadziei. - Douglas Jackson, autor m.in. cyklu o Waleriuszu.
Powieść napisana przez prawdziwego weterana wojennego, który poznał smak krwi w bitwie i wartość żołnierskich więzi. Soczysta i mocna. - „Sport”
Każda strona jest przesycona żołnierskim doświadczeniem: są tu lojalność wobec kraju i przyjaciół, niewypowiedziany koszmar wojny, instynkt przetrwania i splątane więzi między towarzyszami broni. - Giles Kristian, autor cyklu „Raven
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-683-6 |
Rozmiar pliku: | 819 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żołnierz umierał. Rany i głód go wyczerpywały. Śmierć unosiła się nad nim od chwili, gdy wszedł do lasu, i teraz, za sprawą tysiąca ran i dni udręki, sięgała po swoją ofiarę.
Żołnierz plunął jej w twarz.
Czuł, że depcze mu po piętach – kłapie przy nich zębami. Chwyta go. Czuł na plecach jej zimny oddech. Uciekał przed jej obrzydliwą siłą, ślad każdego kilometra tego wyścigu niósł na swoim odzieniu jak odznaczenie. Każde rozdarcie i każda plama opowiadały historię.
Nie była szczęśliwa.
To, co zostało z jego ubioru, było poszarpane i brudne; naderwany sandał urażał stopę w pęcherzach.
Kiedy żołnierz przedarł się przez gałęzie, ostatnie szwy jego obuwia puściły. Zaklął, gdy stanął bosą stopą na mokrej trawie i się poślizgnął. Czując rozdzierający, grożący przepukliną ból ścięgien poddał się upadkowi. Jego ciało rąbnęło o zbocze i nabrało rozpędu. Mężczyzna skrzywił się, gdy przeszorował plecami po ostrym kamieniu, a potem wpadł do parowu, w którym jego stopy pogrążyły się w stojącej wodzie. Poobijanymi kolanami zamortyzował uderzenie, przysiadł na łydkach, zimna woda sięgnęła mu do pasa i wyparła powietrze z płuc.
Spojrzał w górę zbocza.
Miał wielkie oczy. Był przerażony – naprawdę przerażony – ale nie był to strach zrodzony z tchórzostwa. Przez ostatnie kilka dni jego życie odmierzały godziny i kilometry. Nabranie tchu oznaczało, że do tej pory wygrywał wyścig, ale z powodu rozerwanego sandała i upadku stracił czas.
Splunął i pomodlił się, żeby nie stracił życia.
Rozejrzał się po otoczeniu. Pogoni nie było widać, ale to nic nie znaczyło. Ścigający go ludzie byli konno i to były ich ziemie. Mogli przewidzieć, dokąd ucieknie, i będą tam czekać, żeby z uśmiechami na twarzach powitać go ostrzami włóczni. Może, jeśli będzie miał szczęście, będą zmuszeni zabić go w trakcie pościgu. Jeśli go złapią… Splunął ponownie, żeby pozbyć się z głowy tego obrazu. Nadal miał broń, ale był to krótki sztylet. Nie stanowił obrony przed mieczem, o włóczni jeźdźca nie wspominając, ale wystarczyłby do podcięcia sobie gardła i pozbawienia wroga rozrywki.
Zaczerpnął łyk wody z rowu, żeby ugasić pragnienie.
– Pierdoleni kozojebcy – warknął.
Słowa i wściekłość rozgrzały go. Był wystarczająco inteligentny, żeby się bać, ale też dość zły, żeby stanowić zagrożenie.
– Pierdoleni kozojebcy – wymamrotał ponownie, patrząc ze zniechęceniem na odkryty teren przed sobą.
To było pole uprawne, najwyraźniej opuszczone teraz, gdy prowincja spływała krwią. Próba przekroczenia takiego pola śmierci stanowiła zaproszenie do życia pozagrobowego, ale żołnierz wiedział, co musi zrobić, żeby dotrzeć do smugi dymu, która się wznosiła na horyzoncie.
Będzie musiał się czołgać.
Dzień zmienił się w noc. Noc stała się brzemienna świtem. Godzina za godziną żołnierz pełzł rowami jak szczur. Tereny uprawne stały się szachownicą pól i zagajników. Ukrywanie się stało się łatwiejsze, ale jego wzrok zaczął się rozmazywać z wyczerpania. Napędzała go myśl o lesie trupów.
W pewnym momencie drugiej nocy padł na twarz. Kiedy się obudził za dnia, poczuł smak krwi. Wypadł mu ząb. Wypluł go w trawę, wściekły, że jego ciało się poddaje. Wściekły, bo to była zapowiedź końca.
I wtedy ujrzał dym.
Teraz to nie była smuga, ale wyraźna kolumna, która wznosiła się zza grubych drewnianych ścian. Solidne umocnienia z wieżami strażniczymi po obu stronach otwartej bramy.
Otwarta brama.
Żołnierzowi żołądek podszedł do gardła. Nie!
– Zamknijcie wrota! – usiłował zawołać, ale słowa spłynęły żałośnie z jego ust. Zatoczył się, zaklął, poczołgał się. Palący się w nim ogień zapłonął żywiej. Dotarł tak daleko. Za daleko, żeby zawieść.
Wbił palce w ziemię. W końcu dobył słów.
– Zamknijcie bramę, idioci! – ryknął. – Zamknąć bramę!
Ale było już za późno.
Słyszał tętent kopyt. Czuł go poprzez grunt.
Skurwiele! – krzyknął w myślach. Pierdolone kozojebcze sukinsyny!
W tym momencie żołnierz pojął, że spotka go śmierć. Nie mógł już dłużej przed nią uciekać ani nawet oddalać się od niej, czołgając się, wyciągnął więc sztylet, podniósł się na kolana i po raz pierwszy ujrzał jeźdźców.
Próbował zakląć, ale na ich widok zaschło mu w ustach: szarżująca ściana zbroi i wierzchowców. Fala mordu.
Żołnierz wbił sztylet w ziemię i oddał się śmierci.1
Zdawało mi się, że znam strach.
Widziałem go: krzyczących i jęczących mężczyzn, ciała całe, ale umysły strzaskane przez walkę. Wąchałem jego smród: szczyny, gówno i rzygowiny, które towarzyszyły każdej bitwie. Czułem go: mięśnie mi drżały, szarpiąc się jak ryby w sieci. Czułem nawet jego smak: cuchnący kwas, który palił mi gardło, gdy kiszki się skręcały i zbierało mi się na wymioty.
Tak, po latach rozlewu krwi, latach rzezi, o których powiedziano mi, że to żołnierka, sądziłem, że znam strach.
Myliłem się.
To nie sama bitwa sprawiała, że trząsłem się jak osika, a łzy żłobiły sobie ścieżki w brudzie i krwi pokrywających moje zapadnięte policzki.
Chodziło o to, co miało nastąpić.
Stałem na polu trupów, dywan utkany ze zwłok tak gęsto, że człowiek mógł stąpać po nich jak dzieci przechodzące po kamieniach przez strumień. Przyglądałem się, jak te ciała były rąbane na kawałki przez germańskie ostrza, a potem żerowały na nich kruki, które nie były winne posłuszeństwa nikomu prócz bogów.
Było nas kilkuset. Żałosne kilka setek na wpół zagłodzonych i unurzanych we krwi stworzeń. Jedyni ocalali z rzymskich sił ekspedycyjnych, które wkroczyły do Germanii w sile trzech legionów tylko po to, żeby zostać rozerwane na strzępy w nieskończonym, mściwym lesie. Po okrutnym naporze wiatru i deszczu nastąpiły mordercze huragany germańskiego żelaza i widziałem, jak na tych ostrzach umierają moi towarzysze. Obok mnie stał tylko Kikut z prawie odciętym, zwisającym prawym uchem.
Tak, zdawało mi się, że wiem, co to strach, ale żadnej potyczki ani bitwy nie dało się porównać z przerażeniem, które teraz przepełniało mój umysł, bo już nie śmierci się obawiałem.
Tylko życia.
Życia jeńca.
Życia niewolnika.
– Musimy uciec – szepnąłem do Kikuta.
Mój towarzysz odpowiedział pustym spojrzeniem.
Nie wywalczyłem sobie drogi przez wojnę w Panonii i zdradę Arminiusza w lesie, żeby żyć i umrzeć jako niewolnik.
– Musimy uciec – powtórzyłem.
– Masz rację – usłyszałem za sobą.
Łacińskie słowa z obcym akcentem. Odwróciłem się i ujrzałem Batawa z wojsk pomocniczych, żołnierza lekkiej piechoty zwerbowanego do wojska w jednej z prowincji podległych Rzymowi.
Mężczyzna był wysoki, krępy, miał kilkudniowy jasny zarost pokrywający mu policzki i zachodzący na szyję. Batawowie byli takimi samymi Germanami jak ci, którzy nas pilnowali, ale zagorzałymi zwolennikami Rzymu. W tej bitwie stanęli po stronie przegranych.
Spojrzenie żywych niebieskich oczu mężczyzny było niemal szalone. Zwrócił się do mnie:
– Musimy działać szybko, póki jeszcze mamy siły.
Żołnierz, który nie potrafił uznać porażki pomimo otaczających go okrutnych dowodów.
Nie odpowiedziałem, tylko popatrzyłem w stronę kręgu wojowników przyglądających się nam takim wzrokiem jak wilki spętanej kozie. Rozległy się krzyki udręki kilku rzymskich oficerów, którzy nie umarli jeszcze w trakcie tortur. Każdy wrzask kwitowały drwiny Germanów.
– Nie – odpowiedziałem nieznajomemu. – Spójrz na nich. Są podnieceni, pełni energii. A popatrz na nas. – Stanowiliśmy ich przeciwieństwo, pokonani i umierający na stojąco. – Musimy zaczekać na odpowiedni moment. Odzyskać siły. Zabierają nas jako niewolników, a niewolnicy są użyteczni tylko wtedy, gdy mogą pracować. W końcu będą musieli nas nakarmić.
Bataw prychnął sfrustrowany, ale każdy rozumiał, że działanie w naszym obecnym stanie zaowocowałoby jedynie pewną i powolną śmiercią.
– A do tego czasu?
Nie odpowiedziałem mu, bo nie potrzebował wyjaśnień. Chciał tylko być słyszany. Pozostawać w ofensywie, przynajmniej werbalnie, podczas gdy inni poddali się losowi. Wiedział równie dobrze jak ja, że tłum jeńców będzie rzedł z godziny na godzinę, w miarę jak ludzie będą umierali z powodu ran, wyczerpania, głodu i pragnienia. To było pole walki, a nie targ niewolników. Popędzą nas stąd i wielu padnie w drodze.
Bataw znowu się odezwał, wyrywając mnie z ponurych myśli:
– Coś się dzieje.
Rozległy się warkotliwe rozkazy. W szeregach germańskiej armii zapanował ruch.
– Przygotowują się do wymarszu – przetłumaczył mój nowy towarzysz.
– Jak się nazywasz? – zapytałem go, świadom, że chcąc przeżyć, będę musiał być przewidujący.
– Brando. – Wskazał gestem dwóch Batawów, którzy siedzieli w milczeniu na ziemi. – To Folcher i Ekkebert. Jesteśmy z tej samej kohorty.
– Feliks. To jest Kikut. Jedna drużyna.
Nie musiałem mu wyjaśniać, co się stało z resztą naszych towarzyszy. Rufus zniknął z obozu, po czym znaleziono go powieszonego na drzewie, z wnętrznościami piętrzącymi się pod kołyszącymi się stopami. Kurczak, zaprawiony w bojach weteran, zginął, atakując ostatnią zaporę wroga. Młody Gnejusz wykrwawił się na moich oczach, gdy bezradny stałem nad nim, a krew wypływała z bulgotem z jego rozpłatanego gardła. Pavo, mój centurion, zniknął pod dudniącymi kopytami wierzchowca wroga. Po Pyzie i Mikonie nie było śladu. Tytus, dowódca naszej ośmioosobowej drużyny, wtopił się w las, kiedy armia została rozbita i cała nadzieja przepadła.
– Chłopaki. – Brando chwycił za ramiona swoich towarzyszy. – Wstawajcie.
Niebawem zobaczyłem to, co dostrzegł wyższy ode mnie mężczyzna: germańscy wojownicy grasowali żarłocznie na skraju tłumu jeńców, który poruszał się jak ławica makreli niepokojonych przez rekiny. Pojmując zamiar wrogów, przyciągnąłem Kikuta bliżej siebie. Po chwili usłyszałem znajomy odgłos topora wbijającego się w ciało.
Brando się skrzywił.
– Ciężko ranni.
Ze strony jeńców nie rozległy się żadne głosy protestu. Wszyscy wiedzieli, że otwarcie ust oznacza śmierć, i nadzieja sznurowała im wargi. Nadzieja, że przeżyją, żeby uciec z niewoli i wrócić do domu.
– Przynajmniej szybko jest po sprawie – zauważył Brando, a ja potwierdziłem skinieniem głowy.
Konanie naszych dowódców było rozciągnięte na godziny i skończyło się tylko dlatego, jak sądziłem, że Arminiusz chciał, żeby armia opuściła pole bitwy, a on mógł spożytkować swoje wielkie zwycięstwo.
Arminiusz. Człowiek, którego uważałem za godnego podziwu rzymskiego dowódcę, żeby później się przekonać, że to zdrajca, który starannie zaplanował unicestwienie legionów gubernatora Warusa, a tym samym także śmierć moich przyjaciół.
– Uśmiechasz się? – usłyszałem głos Germanina. Twarz miał obojętną.
– Owszem – przyznałem, przyłapując się na tym.
– Dlaczego?
Próbowałem wzruszyć ramionami, ale zamiast tego nagle zacząłem płakać. Płakałem nadal, kiedy nasi germańscy pogromcy odarli nas ze zbroi, po czym zostaliśmy stłoczeni w jedną ludzką masę i powlekliśmy się na północ, oddalając się od dywanu trupów.
– Wszyscy nie żyją – jęknął w końcu Kikut u mojego boku.
To nie była odpowiednia mowa pogrzebowa za naszych przyjaciół, ale w tej chwili tylko to mogliśmy im ofiarować.
Zaczęło się nasze życie jako niewolników.