Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oblicze Karrie White - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oblicze Karrie White - ebook

W Czarnym Zaciszu – wiosce, której prawdziwej nazwy już prawie nikt nie pamięta – zaczynają dziać się straszne rzeczy. Najpierw płonie pełen dzieci i opiekunów sierociniec, a potem co kilka lat giną ci, którzy przeżyli. Na mieszkańców wioski pada strach. Zamykają się w swoich domach i szepczą o najczarniejszym z cieniów, który zakrada się do domów, by mordować z zimną krwią. Karrie, która przyjechała do Zacisza na urlop, początkowo nie wierzy w tę historię. Jednak szybko się przekonuje, że w okolicy dzieje się coś dziwnego. Postanawia rozwiązać zagadkę i zmierzyć się z przerażającym cieniem…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-854-0
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Świat spowijał półmrok. Gęste, grube drzewa, nie przepuszczając przez swoje listowie słabego światła zachodzącego słońca, wzmagały ciemność lasu. Ptaki ucichły. Gałęzie mimo kołyszącego je wiatru zaniechały jakichkolwiek dźwięków. Czarny niczym smoła cień przemknął między konarami. Tak szybki, że niezauważony przez żadne z tutejszych zwierząt. Budził grozę. Noc była jego światem, cierpienie – karmą. Wypełniały go żal i chęć mordu. Instynkt kazał zabijać. Walka z nim była skazana na porażkę. Jego bezkształtną postać oblepiały czarne, wijące się macki.

Powietrze wokół tężało. Robiło się duszne mimo chłodu nadchodzącego wieczora. Stworzenie, przemierzając kolejne kilometry, miało na celu tylko jedno. Kierowane własnym cierpieniem oraz nienawiścią, szukało chłopca. Musiał zapłacić za jego okrutny los. Za to, czym był.

Stwór wciąż czuł smak krwi swojej ostatniej ofiary. Stary człowiek, spacerując po lesie, nie spostrzegł zbliżającego się zagrożenia. Czarne stworzenie wyłoniło się znikąd i było tak szybkie, że nie zdążył nawet krzyknąć. Gardło zacisnęło się nieprzyjemnie, a mięśnie napięły. W powietrzu poczuł duszący odór spalenizny. Wzmagało go gęste powietrze uniemożliwiające złapanie tchu. Paraliżował go strach wywołany przez postać mroczniejszą od najgorszych koszmarów. Rzuciła się w jego stronę. Jeszcze przez chwilę czuł mrowienie w rozszarpanej części tułowia. Jeszcze przez chwilę widział czarny cień, czuł jego ostry swąd. Jeszcze przez chwilę cierpiał. Potem już wszystko stało się niczym.

Stworzenie przemierzało kolejne kilometry. Żądne krwi, nie baczyło na nic. W jego głowie rosła chęć zemsty, a serce ponownie rozdarł ból. Konając we własnej rozpaczy, ryczał głośno. Musiał zabijać, by poczuć ulgę. Musiał odebrać życie winnym jego udręki.

*

Mały chłopiec bez przerwy uderzał kijem w skośny dach przytułku. Jego świat nie był już taki jak dawniej. Odebrano mu ukochanego brata, a jego pozostawiono w sierocińcu pod opieką złowrogich lekarzy pastwiących się nad nim i traktujących go jako obiekt eksperymentów. Jego świat był smutny i pusty.

Mały Jonatan był niedorozwinięty. Jego stan zdrowia się pogarszał. Rosła w nim nienawiść, a każdy dzień był tęsknotą. Nie rozumiał tego, co się wydarzyło, ani tego, co uczynił. Był chory. Nie wiedział, gdzie się znajduje i czemu odebrano mu brata.

W jego głowie wybrzmiewała jedna myśl – odebrali mu jedyne rodzeństwo, skazując na tęsknotę i samotność. Jego braciszka adoptowała rodzina, która świeżo wprowadziła się do nowego domu. Zamieszkał z nimi szczęśliwy, zapominając o swoim chorym bracie. Serce Jonatana rozdzierał żal. Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Czasami płakał.

Uderzenia kijem przybierały na sile, brzęk rozchodził się echem po parku ciągnącym się za budynkiem sierocińca. Pielęgniarki spacerujące z innymi dziećmi zdawały się nie zauważać smutnego, hałasującego chłopca. Był tam nowy i niezbyt lubiany. Każdy wiedział, jak trudnym i rozkapryszonym potrafił być pacjentem. Każdy znał jego smutną i mrożącą krew w żyłach historię. Nikt nie chciał się do niego zbliżyć emocjonalnie. Nikt nie chciał na niego wpływać. Personel się chyba czegoś obawiał, ale nikt o tym głośno nie mówił.

Smutny Jonatan uronił kolejną łzę. Jego twarz pozbawiona była emocji. Przy kolejnym uderzeniu jego kij pękł, gubiąc odłamek na trawie. Chłopiec, patrząc na to bez zrozumienia, uderzył trzymaną końcówką jeszcze mocniej w dach.

– Aaa! – krzyknął.

Jego głos rozniósł się po sąsiadującym z parkiem lesie. Tworzące się echo spłoszyło stado ptaków siedzących na wysokim modrzewiu. Trzepot ich skrzydeł wystraszył chłopca. Po jego brodzie spływała strużka gęstej śliny.

Nie wiedząc, co właściwie zaszło, ponownie zaczął bezmyślnie uderzać kijem w dach, jakby ten regularny dźwięk go uspokajał. Strużka śliny skapnęła chłopcu na koszulkę. W lesie panował całkowity mrok, pochłaniał też część parku należącego do sierocińca.

Powietrze stężało. Jonatan nie rozumiał zbyt wiele. Nie potrafił rozróżnić zachodzących zmian w otoczeniu. Wszędzie czuł się tak samo obco, wszędzie towarzyszył mu strach. Teraz jednak coś wywołało w nim panikę. Uderzenia krótkiego kijka były coraz szybsze.

Gdzieś w krzewach coś się poruszyło. Coś przemknęło ukradkiem.

*

W sierocińcu wybiła dziewiętnasta. Czas na kolację. Wszystkie dzieci grzecznie zasiadły przy podłużnych stołach, sięgając łapczywie po kanapki spoczywające zgrabnie na talerzykach. W sali panował radosny gwar.

Jedno miejsce pozostawało puste. Pielęgniarka, zauważywszy to, nieco się zaniepokoiła. Czyżby jeden z podopiecznych zapomniał o kolacji? Może się zagapił? A może źle się czuł i potrzebował pomocy?

Wychodząc ze stołówki szybkim krokiem, skierowała się do skrzydła, w którym mieściły się pokoje dzieci. Zajrzała do każdego, jednakże w żadnym z nich nie znalazła dziecka. W żadnym nie zauważyła nic podejrzanego. Jej ciężkie westchnienie rozeszło się echem po cichym holu. Pielęgniarka pobiegła w końcu do ogrodu, a stamtąd dalej, w głąb parku. Powietrze na dworze zrobiło się ciepłe i duszne. „Dziwne. Jeszcze godzinę temu panował wieczorny chłód” – pomyślała mimochodem.

W ogrodzie nie zastała nikogo poza innymi opiekunami zbierającymi porozrzucane zabawki. Obrzucając ich przelotnym spojrzeniem, zignorowała ich zdziwienie. Była podenerwowana. Wydawało jej się wcześniej, że do sierocińca wróciły wszystkie dzieci, gdzie więc podziało się jedno z nich? Jej wzrok nerwowo biegał po krzakach, zabawkach i drzewach. Denerwowała się coraz bardziej. Trzymając w dłoniach przód spódnicy, by się nie potknąć, zaczęła nerwowo truchtać. Serce waliło jej w piersi. W umysł wdarł się niepokój. Jej wzrok w coraz większym pośpiechu przeszukiwał każdy z zakamarków, wysilając się w otaczającej wszystko ciemności. Trucht stał się bardziej nerwowy. W końcu pielęgniarka potknęła się, upadając na dłonie. W jej knykcie wbił się żwirek i parę igieł świerka. Z jej ust dało się słyszeć stłumiony jęk, spowodowany bardziej niepokojem niż bólem. Otrzepując z dłoni brud, podniosła wzrok przed siebie. W tej części parku panował już zupełny mrok, nie dochodziło tu nawet światło księżyca. Wytężyła wzrok, skupiając go na drzewach gdzieś w oddali, i wtedy to zobaczyła.

Wszystko się zmieniło.

Jej nerwowość ustąpiła miejsca bezwładności. Zrobiło się jej ciężko w dołku. Zemdliło ją. Powietrze wypełniał kwaśny odór spalenizny zmieszany z zapachem świeżej krwi. Krzyknęła głośno. Tak jej się wydawało, ale brzmiało to, jakby krzyczała przez knebel. Ledwo się podniosła. Choć nie chciała już dłużej na to patrzeć, podeszła bliżej, z trudnością stawiając każdy krok. Z jej ust wciąż dało się słyszeć jęki i płacz – mowę cierpiącej kobiety.

Mały Jonatan leżał na trawie. Był sinobiały. Na rączce i policzku widoczne były ostre zadrapania, jakby ślady pazurów. Jego twarz była pobrudzona błotem i krwią, wykrzywiona grymasem bólu. Podciągniętapod same pachy, najpewniej podczas wleczenia go, koszulka była cała w trawie, igłach choinkowych i ziemi.

Gdy pielęgniarka zobaczyła odkryty brzuch chłopca, zasłabła. Upadła na kolana i zaczęła płakać. Liczne rany cięte i szarpane były zbyt głębokie, by mógł to przeżyć. Wyglądał jak rozszarpany przez wściekłe stworzenie. Był bezwładny.

W jednej rączce nadal ściskał koniec krótkiego patyka. Na twarzy wciąż wyrysowane miał przerażenie. Jego oczy były szkliste i bez wyrazu, ale wciąż szeroko otwarte, jakby przed śmiercią zobaczył coś strasznego.

„Co mogło mu wyrządzić taką krzywdę?! Z pewnością zwierzę. Zwierzę, które przedostało się za ogrodzenie sierocińca” – na tę myśl kobieta zbladła. Ogarnął ją paraliżujący strach. Zmysły się wyostrzyły. „Czy teraz jest gdzieś tutaj…?”

Coś nieznacznie się poruszyło w pobliskich krzakach.ROZDZIAŁ I

Pociąg na niewielką stację przyjechał punktualnie o jedenastej. Karrie zerknęła przez otwarte okno ze swojego przedziału na ruiny budynku, który uchodził za dworzec owej stacji. Zardzewiała tabliczka przymocowana do murów budynku zdradzała nazwę miejscowości, na której widok po plecach młodej kobiety przemknął dreszcz.

Inaczej pamiętała tę wieś. Opuściła ją jako dziecko, wtedy jeszcze stacja nie była ruderą z odrapanymi murami, odwiedzaną niemal jedynie przez zbłąkane, bezpańskie psy.

Żar lał się z nieba, mimo że był to dopiero koniec kwietnia. Karrie westchnęła ciężko. Myśl o spędzeniu w tej obumarłej wiosce długiego urlopu wywoływała w niej dziwne odrętwienie.

Pisk hamulców zasygnalizował zatrzymanie maszyny. Karrie, ponownie ciężko wzdychając, smętnym krokiem ruszyła do wyjścia z pociągu.

– Niech to szlag! – warknęła cicho, gdy drewniany kufer utknął jej w automatycznych drzwiach.

Nim konduktor dał znak do odjazdu i pociąg ruszył, drzwi drgnęły i kufer uwolnił się, z impetem wylatując na peron.

– Cholera… – przeklęła pod nosem.

Stacja sprawiała wrażenie całkowicie pozbawionej oznak życia. Nikt inny na niej nie wysiadł ani też nikt nie wsiadł z niej do pociągu. Pociąg odjechał.

Wysoka trawa i mech porastały tam każdy zakamarek – od luźnych płyt chodnikowych począwszy, na szczelinach w murze skończywszy. Oddalające się dudnienie pociągu w końcu ustąpiło i przytłoczona narastającą ciszą Karrie ponownie rozejrzała się po peronie. Było tutaj tak dziwnie… Najcichszy nawet dźwięk nie zakłócał spokoju. Zupełnie jakby powietrze i czas stanęły w miejscu, jakby otaczająca przestrzeń była zwykłą fotografią.

Do uszu Karrie dotarł jakiś szelest. Krótki i cichy. Dochodził gdzieś z gęstwiny zarośli, na które od razu skierowała swój wzrok. Coś w nich wyłapała. Drobny ruch.

„Czyżby ktoś mnie podglądał?” – pomyślała z dezaprobatą, jednak krzak jedynie lekko się zakołysał, nie dając żadnych oznak przebywających w nim ciekawskich oczu. To na pewno z powodu upału i zmęczenia podróżą zmysły zaczęły płatać jej figle.

Nieco spokojniejsza, zabrała swój kufer z chodnika i powlokła go w stronę stacji. Chwilę później z drugiej strony budynku podjechała dwukonna bryczka, którą powoził niejaki pan Henry. Pamiętała go resztkami wspomnień z lat dzieciństwa jako miłego, starszego pana. Z wyglądu prawie wcale się nie zmienił, poza paroma zmarszczkami, które pojawiły się koło oczu i w okolicy ust.

– Ach, jak to miło znów panienkę zobaczyć! – Powitał kobietę promiennym uśmiechem. Zsiadł i pomógł wtaszczyć kufer na tył powozu. – Ciężkie cholerstwo… Wy, kobiety, wiecznie myślicie, że nigdzie na świecie nie ma innych suszarek czy innych przyborów kosmetycznych. Moja Meggy za życia też wszędzie taszczyła ze sobą to ustrojstwo. – Na wywołane w pamięci wspomnienie zmarłej żony lekko się zasmucił.

Karrie obrzuciła mężczyznę skrępowanym spojrzeniem, a na jej policzki wkradł się rumieniec. Gdy pan Henry wreszcie wdrapał się na powóz i usiadł obok kobiety na ławeczce wyściełanej skórą, potrząsnął lejcami i ruszyli z miejsca.

– Mam tutaj spędzić całe lato. Kto wie, czego może mi przez ten czas zabraknąć? Na wszelki wypadek wzięłam wszystko.

Starszy miły pan, kiwając porozumiewawczo głową, zwinnie powoził swoimi końmi.

Wieś sprawiała wrażenie opuszczonej. Karrie rozglądała się po okolicznych domkach oraz miejscach, gdzie zwykle ludzie wesoło spotykali się na pogawędki. Spostrzegła, że nie było tam żywej duszy. „Jakże zmienił się pejzaż tego tętniącego niegdyś życiem miejsca” – przemknęło jej przez myśl. Poczuła tęsknotę.

Psy na widok powozu nerwowo krążyły wzdłuż ogrodzeń. Choć z pozoru bardzo poruszone, nie wydały z siebie ani jednego dźwięku. Karrie poczuła niepokój. Pan Henry skierował powóz w boczną, wąską i kamienistą uliczkę, wiodącą do rodzinnego dworku, w którym Karrie mieszkała do dwunastego roku życia i który był posiadłością rodzinną od pokoleń.

Dworek mimo swojej nazwy nie był zbyt duży i szykowny. Wyglądem przypominał coś na wzór starej chałupy, tyle że z mocniejszym dachem i trochę większym ogrodem, który teraz rozkwitał w przepięknych wiosennych barwach. Szykując się do wyjścia z powozu, Karrie spostrzegła, że zamiast zatrzymać się pod wytworną bramą, starszy pan pojechał nieco dalej, aż pod las, gdzie stała niewielkich rozmiarów drewniana chata.

– O co chodzi, proszę pana? – Kobieta podejrzliwie rozejrzała się po okolicy. – Czyżby nie pamiętał pan, gdzie mieszkałam z matką? Myślałam, że ciotka dokładnie pana poinstruowała…

Starszy pan spojrzał na nią z rozbawieniem, w końcu wzruszył ramionami.

– Ciotka panienki już od dawna nie mieszka w dworku. Życzę miłego dnia… – rzucił na pożegnanie i nim zdążyła obrzucić go niedowierzającym spojrzeniem, wystawił jej bagaże na trawę.

W oknie drewnianej chaty ktoś nerwowo się poruszył, po czym u progu drzwi stanęła starsza kobieta w szarej podomce. Składając ręce jak do modlitwy, powiedziała z uczuciem:

– Moje dziecko kochane! – zawołała, pozostawiając na czole Karrie wielki czerwony stempel po szmince. Spojrzała na kufer, a przez jej twarz przemknął grymas goryczy.

– To mój bagaż, ciociu – rzekła ostrożnie Karrie, bacznie obserwując kobietę.

Ta uśmiechnęła się w końcu słabo i pomogła wtaszczyć kufer do środka.

– Chodźmy do chaty, tam jest chłodniej. Doprawdy nie wiem, co tej matce naturze odbiło, żeby o tej porze spuścić na nas taki upał… – narzekała, ciężko przy tym wzdychając. – Obrzydziła mi wiosnę.

– To faktycznie zadziwiające, że o tej porze roku pogoda aż tak dopisuje.

Ciotka na moment jeszcze wróciła do starszego pana, który wciąż siedział w swoim powozie. Coś szepnęła mu na ucho. Karrie przyglądała im się z zainteresowaniem, nie zdołała jednak usłyszeć, co takiego ciotka przekazała panu Henry’emu, który w odpowiedzi nieco pobladł na twarzy. Renée popatrzyła na mężczyznę znacząco, po czym ledwo zauważalnie przytaknęła głową. Mężczyzna obrzucił Karrie spłoszonym spojrzeniem. W końcu kazał koniom ruszać.

Ciotka Renée wróciła do chaty i zaciągnęła bagaż do pokoju, w którym Karrie miała mieszkać podczas swojego urlopu. Westchnęła ciężko.

– Tutaj możesz spać… – zakomunikowała, dokładnie sprawdzając szczelność zamkniętego okna. – Tutaj nic ci nie będzie grozić…

Karrie rozejrzała się uważnie po pokoju. Nie był zbyt ekstrawagancki. Podłoga z surowych desek poskrzypywała cichutko pod wpływem ciężaru. Meble przypominały pozbijane ze sobą półki. Najnormalniej prezentowała się szafa, która mimo starości i śladów zużycia wyglądała całkiem przyzwoicie.

Karrie opadła bezsilnie na łóżko. Miękkość pościeli oraz jej chłód wydawały się niebiańsko kojące. Ciężka podróż dała się dziewczynie we znaki, które spędziły na nią senność.

– A gdzie Marta? – zapytała sennie, ale wciąż przytomnie.

– Zamknęła się chyba w swojej norze.

– Norze?

– Ukrywa się tam, uparcie twierdząc, że może dzięki temu nie oszaleje jak… – Urwała nagle, jakby gryząc się w język. – A ja tam myślę, że właściwie to już oszalała, skoro tak twierdzi – burknęła w końcu, widząc na mojej twarzy lekkie zmieszanie. – Zjesz obiad, kochanie?

– Nie, dziękuję. Jadłam w pociągu. Może później.

Karrie popatrzyła na gładki sufit, który miejscami przecinały drewniane bele. Zachodziła w głowę, co właściwie tutaj zaszło. Dlaczego z dworu przeniosły się do takiej spróchniałej, starej chatki…

Na łóżko coś wskoczyło. Karrie w przestrachu impulsywnie podparła się na łokciach, przenosząc wzrok na stworzenie, które już siedziało na jej kolanach. Wielki, puchaty kocur mruczał cicho. Jego ogon wił się, nonszalancko łaskocząc kobietę po udach. Wzrok czujnie skupiony był na jej twarzy.

– Ojej… Jakiś ty ładny… – Karrie wyciągnęła dłoń w jego stronę, jednak kot na ten gest fuknął i zwinnie czmychnął, wybiegając z pokoju. – A do tego jaki wredny… – zaopiniowała.

Podniosła się z łóżka i ruszyła do kuchni.

– Co się stało? Nie wiedziałam, że się przeprowadziłyście z Martą… Co stało się z dworkiem? – zapytała ciotkę, gdy pojawiła się w progu.

Ciotka usiadła przy kuchennym, drewnianym stole i gestem zachęciła do tego również Karrie.

– Od kiedy wasza matka wyjechała wraz z tobą do Londynu, zostawiając mnie tutaj samą, stopniowo z każdym rokiem zadłużałam się, tracąc wszystko, co miała nasza rodzina od pokoleń. Ojciec wkrótce zmarł, znaczy twój dziadek… Tego matka pewnie ci też nie powiedziała, co? – zapytała z żalem. – Nigdy nie lubiła się ze swoim ojcem. A po jej wyjeździe ten jeszcze popadł w hazard, w efekcie przegrywając wszystko to, czego jeszcze nie zdążyłam oddać w zastaw – odparła i błądząc niewidzącym wzrokiem po ścianach chaty, skrzywiła brwi na wyobrażenie nieprzyjemnego wspomnienia. – On zmarł, a ja zostałam sama bez niczego. Musiałam sprzedać dom, który i tak twój dziadek zdążył jeszcze za swojego życia porządnie zadłużyć. A z pieniędzy, które dostałam po jego śmierci, zdołałam kupić tylko to coś – odparła nieco przygnębiona, teraz ogarniając wzrokiem całe pomieszczenie. – Ale nie jest tak źle. Chata jeszcze się nie rozsypuje ze starości. Obok mamy też las… – Spoglądając tym razem za okno, jęknęła boleśnie. – Niestety, wszelka tutejsza zwierzyna nieustannie żywi się moimi sałatami i marchwią, które i tak z trudem udało mi się wyhodować… Cholerne zające i sarny. – Fuknęła gniewnie na odchodne, znów wracając do starego pieca na drewno, na którym w mosiężnym kotle tliło się coś potwornie cuchnącego.

Rozglądając się po obszernej kuchni zawalonej różnymi meblami oraz starym kołowrotkiem i maszyną do szycia, Karrie dostrzegła w podłodze wielką klapę z uchwytem, prowadzącą zapewne do piwnicy, w której rozkładały się stare ziemniaki czy inne zgromadzone na cięższe czasy warzywa, nadgryzane regularnie przez szczury.

Wyszła na zewnątrz. Wzrokiem ogarnęła gęstwinę sąsiadujących z chatą drzew. Dalej za nimi rozpościerał się las. Liściaste drzewa tworzyły gęstą ścianę odgradzającą od siebie dwa światy. Po drugiej stronie domu dało się dostrzec niezliczone hektary pól, na których kiedyś rosły całe połacie słoneczników. Dziś była to tylko surowa ziemia.

Westchnęła ciężko. Mimo zmęczenia poszła na spacer, by odświeżyć wspomnienia rodzinnego dworu oraz starej okolicy, która nieustannie przypominała jej o dzieciństwie. Nogi wiodły ją przed siebie samoczynnie, doskonale znając drogę, którą przemierzały. Wodziła wzrokiem dookoła. Spostrzegła, że mimo upływu lat wieś nie zmieniła się wcale. Wszystko było na swoim miejscu, tak jak to zapamiętała. Jakby czas stanął w miejscu. Jedno jednak zmieniło się na pewno. Ludzie. Jak dzikusy pochowani w swoich rozpadających się ze starości chatach, wyglądali zza swoich grubych firan. Spłoszeni czymś, stali się ucieleśnieniem nieufności. Najstarsi, przyłapani na podglądaniu, gwałtownie chowali się za ścianą jak małe dzieci, gdy się je na czymś przyłapie. Każdy ciekawy i czujny. Każdy wścibski i posępny.

Gdy jej oczom ukazała się brama rodzinnego dworu, zatrzymała się. Potrzebowała przez chwilę na niego popatrzeć i połechtać duszę nikłymi wspomnieniami. Wodziła wzrokiem po starym, ale jakże pięknym ogrodzie, po jego bujnych kwitnących krzewach, ciągnących się labiryntem pod same mury dworu i po wszelkich dobrodziejstwach botanicznych, które kwitły już za lat jej dzieciństwa.

Mimochodem zarejestrowała jakiś ruch w oknie na piętrze. Przenosząc odruchowo spojrzenie w jego kierunku, zauważyła, że firanka jeszcze lekko się kołysze.

„Znów ktoś siedzi w oknie?! Czy oni nie mają lepszych zajęć?!” – pomyślała, lekko już poirytowana osobliwym zachowaniem tubylców. Obrzuciła przelotnym spojrzeniem resztę okien. W żadnym firanka już nie drgnęła.

Ciekawiło ją, kto kupił ten dom od ciotki za tak nędzne pieniądze. Czuła narastający żal nie tylko do dziadka, ale też do mamy, która zostawiła ciocię Renée samą w tak ciężkich czasach. Pewna forma żalu zalęgła się również w stosunku do mieszkających w dworze teraz ludzi. „Jak mogli zapłacić za niego takie grosze, widząc, jak uboga jest jego właścicielka? Złodzieje i tyle!” – pomyślała, karmiąc tym swoją wzrastającą wrogość do owej rodziny.

Karrie rozejrzała się ponownie po posiadłości, gdy zza drzwi wychylił się jakiś chłopak. Przystanęła, bacznie mierząc go wzrokiem. Chłopak był nieco starszy, elegancko ubrany. Obrzucił kobietę wyniosłym spojrzeniem.

Przeszło Karrie przez myśl, że to musi być jeden z synów nowych właścicieli. Ciotka coś o nich wspominała. Nie słuchała jej jednak uważnie.

Karrie przyglądała się chwilę swojemu staremu domowi, po czym wróciła do chaty ciotki, gdy nadeszła pora kolacji.

– I jak ci się podoba w naszym Czarnym Zaciszu? Wiele się tutaj zmieniło, prawda? – zagadnęła ciotka, podając na stół koszyk ze świeżymi bułeczkami.

Karrie pomyślała z goryczą, że praktycznie nic, co było rozczarowujące po dwudziestu latach. W rzeczywistości odrzekła:

– Tak, wiele… A czy macie tutaj może jakieś bankomaty? Wiesz, nie widziałam żadnego po drodze, a nie wzięłam ze sobą zbyt wiele gotówki.

Renée, nie odrywając się od swoich prac kuchennych, lekko tylko parsknęła śmiechem.

– Ach, ta dzisiejsza młodzież. Myślicie, że bez komputerów i robotów to już się nie da żyć.

– Bez komputerów być może się da, ale bez pieniędzy już mniej… – zaopiniowała rozczarowana Karrie, częstując się bułeczką. Zmieniła temat. – A skąd ta dziwna nazwa? Przecież ta wieś chyba jakoś inaczej się nazywała…

– Ach, tak… Czarne Zacisze to tylko wiejski przydomek nadany przez ludzi.

– Dość dziwny – przyznała sceptycznie.

– Sama zobaczysz, że trafny, kiedy trochę tutaj pomieszkasz. – Westchnęła ciotka, lekko się do mnie uśmiechając.

Jej słowa wydały się Karrie dość dziwne. Przyjechała tutaj wyłącznie na urlop, nie zamierzała tutaj mieszkać. Rozmyślania kobiety przerwał puchaty kocur, który wskoczył na stół. Przyglądając się Karrie wielkimi, brązowymi oczyma, wydawał się bojowo nastawiony. Jego sierść była mocno nastroszona.

– Kacper, złaź ze stołu! – Renée machnęła na zwierzę kuchennym ręcznikiem. Ten jednak nie dał się przegonić. Nie spuszczając czujnych oczu z Karrie, nerwowo wił ogonem.

– Wredny kocur… – stwierdziła urlopowiczka.

– Faktycznie, nieco dziwnie się zachowuje. Na co dzień ma więcej klasy. Nie wiem, co w niego wstąpiło.

Ciotka wzruszyła obojętnie ramionami, ignorując stworzenie. Otwarła wielką klapę w podłodze i zniknęła pod nią, po chwili wróciła na górę z czymś w ręku. Karrie rzuciła jedynie okiem na tajemniczy przedmiot ściskany przez zniszczoną dłoń ciotki. Dostrzegła dziwną, zakorkowaną fiolkę laboratoryjną, wypełnioną do połowy czymś płynnym, jednakże nie poświęciła jej większej uwagi. Bardziej zaintrygowało ją podejrzane zachowanie ciotki, która odwróciła się do niej plecami, by nie zauważyła, co robi z ową fiolką i jej zawartością. Karrie obserwowała starania Renée tylko przez chwilę. W istocie nie interesowało jej to na tyle, by zawracać sobie tym głowę. Była zmęczona po podróży i nieco wytrącona z równowagi oględzinami terenu. Marzyła jedynie o kolacji i chłodnej pościeli, która na nią czekała.

Rozsmarowywała świeże powidła na kolejnej bułeczce, gdy do pomieszczenia weszła Marta, Karrie znieruchomiała na moment.ROZDZIAŁ II

Dziewczyna o kasztanowych włosach i nieskazitelnej urodzie zamarła, a po chwili uśmiechnęła się do gościa promiennie. Marta była młodszą o dwa lata kuzynką Karrie i jedyną córką Renée.

Choć uśmiech nie znikał z jej twarzy, Karrie mogłaby przysiąc, że coś się pod nim kryło. Coś głęboko skrywanego przed nią, a może i przed całym światem. Dostrzegała w jej rysach smutek, a w oczach troskę.

– No, wreszcie jesteś – jęknęła ciotka Renée, znów zaczynając krzątać się po kuchni. – Umyj się i siadaj do kolacji. Twoja kuzynka przyjechała. Pamiętasz, że miała przyjechać, prawda?

Głos ciotki wydawał się być nienaturalny. Karrie jednak nie miała do tego głowy, gdyż ogarnęła ją radość.

– Jak dobrze cię widzieć! – wydarła się wreszcie i poszła w stronę dziewczyny.

Marta, choć nieco umorusana na policzku, minęła obojętnie miskę z przygotowaną wodą i mydłem i również serdecznie się przywitała.

– Tak się cieszę, że jesteś! Mam nadzieję, że podróż nie wymęczyła cię zbytnio… – powiedziała zatroskana; wypuszczając kuzynkę z ciasnych objęć, siadła do kolacji. – Mam ci tyle do opowiedzenia… – westchnęła radośnie – …chociaż z drugiej strony nie wiem, czy przez te emocje jeszcze cokolwiek pamiętam… Jak się czujesz? – Uśmiechając się życzliwie, wciąż ściskała moją dłoń.

– Bardzo dobrze, choć jestem trochę zmęczona. Ale myślę, że noc w tym spokojnym miejscu zregeneruje moje siły…

Ciotka Renée przyglądała się im w napięciu, w końcu odchrząknęła głośno.

– Marta, pozwól na chwilę…

Obie wyszły, a Karrie wróciła do przygotowywania sobie bułek. Zza drzwi dochodziły jedynie ciche, chwilami nerwowe pomrukiwania.

– Zachowuj się najnaturalniej, jak zdołasz – rozkazała ciotka, stanowczo zwracając się do dziewczyny grobowym szeptem.

– Ale, mamo, ona ma prawo…

– Powiedziałam…

Jej głos zabrzmiał surowo.

Zaciekawiona szeptami Karrie wytężała słuch. Przez chwilę w korytarzu panowała absolutna cisza, w którą czujnie się wsłuchiwała. Nagły stukot chodaków ciotki przywołał dziewczynę do porządku. Gdy ciocia z kuzynką wróciły do kuchni, ich gość nie dał po sobie poznać, że podsłuchiwał. Zasiadły do wspólnej kolacji.

– Nie ma sałaty? – zapytała kuzynka nieco zbyt nerwowo. – Mamo, dlaczego nie ma sałaty?

– Zapytaj zwierząt w lesie! – jęknęła z wyrzutem ciotka. Pod nos podstawiła im gorącą herbatę.

– Czy znowu dolałaś czegoś do tej herbaty? Czy ja wyglądam na królika doświadczalnego?

– Nie histeryzuj! Na kimś muszę sprawdzić, czy to w ogóle działa, a więcej dzieci nie mam!

Karrie spąsowiała. Czujnie obserwowała ich zażartą kłótnię. Aż zbladła na myśl, że właśnie w tym momencie może być obiektem eksperymentów tej pokręconej kobiety! Nie śmiała się jednak sprzeciwiać.

Przyglądała się herbacie, ostrożnie zbadała jej aromat i kolor. Wyglądała normalnie. W końcu wzięła porządny łyk napoju i zaraz zagryzła go świeżą bułeczką. Nic się nie wydarzyło.

*

Za oknem panowała już ciemność. Ściana lasu wyraźnie odcinała oświetlone srebrzystą poświatą pola od czarnej otchłani drzew. W powietrzu panował bezruch. Było duszno mimo wieczornego chłodu.

Karrie siadła na łóżku kuzynki i westchnęła z pewną zgryzotą.

– Marta… Czy chcesz, czy nie, musisz natychmiast powiedzieć mi, co się tutaj dzieje… – zażądała.

Marta siedziała przy toaletce i czesała włosy. Nie odrywając spojrzenia od własnego odbicia w lustrze, odparła jak gdyby nigdy nic:

– Matka jest znachorką. Znaczy taką jakby trochę wiejską wiedźmą… – Spojrzała na podejrzliwą Karrie w odbiciu i dodała: – Nie masz się czego obawiać. Zwykle są to wywary na bazie ziół i podejrzewam, że sama nie ma pojęcia, na co właściwie działają. Sama je komponuje. Czasami robi na mnie jakieś swoje eksperymenty… Żeby sprawdzić, czy to w ogóle działa. – Zrobiła znaczącą pauzę. – Bardzo tego nie lubię…

– Dlaczego? – Otrzymane informacje dość mocno wstrząsnęły Karrie.

Marta wstała ze stołka i przysiadła na łóżku tuż obok. Spojrzała na dziewczynę z zagadkową miną.

– Tak się cieszę, że tu jesteś…

Troska w jej głosie wzbudziła w Karrie jeszcze większą ciekawość.

Marta westchnęła ciężko.

– Marta, czy coś się stało?

– Nie… – odparła po zastanowieniu mało przekonującym tonem.

– Czy ciotka cię podtruwa?

– Co? Nie, nic z tych rzeczy… Po prostu… – Przerwała na dłuższą chwilę. – Cieszę się, że TY tu jesteś… Tutaj jesteś w domu… – Miała smutny głos, pozbawiony entuzjazmu.

Karrie mierzyła dziewczynę badawczym wzrokiem, nie potrafiła jednak sprecyzować źródła osobliwego nastroju Marty. Odtworzyła w myślach zaistniałą dziś sytuację, która miała miejsce przy kolacji, gdy obie wyszły z kuchni. Wnioskowała, że coś jest mocno nie w porządku, nie potrafiła jednak wydedukować nic, co rzucałoby na sytuację choć nikłe światło. Poczuła niepokój. Spojrzała na ręce kuzynki i spostrzegła, że ona również go odczuwa… Jej palce niespokojnie mocowały się ze sobą, a na twarzy mimo sztucznej radości malował się nie najlepiej skrywany strach…

– Czy wszystko w porządku? – zapytała ponownie. Z troską chwyciła jej dłonie.

Marta jednak cofnęła ręce, jakby się czegoś obawiała. Może bała się, że Karrie coś z nich wyczyta, może tylko była skrępowana. Czujność Karrie się wzmogła. Spojrzała na twarz kuzynki, ta jednak się odwróciła. Coś ukrywała. Bała się.

Zerwała się na nogi i wróciła do toaletki. Była mocno spięta.

– Dlaczego zamykasz się na całe dnie w jakiejś komórce? – zapytała Karrie po dłuższym milczeniu.

– Skąd wiesz?!

– Ciocia powiedziała, że świrujesz…

– Ona sama ześwirowała, a ja właśnie próbuję się przed tym ustrzec.

Myśli Karrie zmieniły kierunek. Tutaj naprawdę można było ześwirować. Teraz już to wie. Coś dziwnego wisiało tu w powietrzu już od pierwszego dnia, gdy tutaj przyjechała.

Karrie powróciła wspomnieniem do tamtego miejsca. Świat wtedy zamarł w totalnym bezruchu, a powietrze stężało tak, że można by zawiesić siekierę. Wisiało nad tym miejscem jakieś przekleństwo. Jakieś złe przeczucia mąciły jej umysł. Coś nie dawało spokoju już od tamtej chwili.

Z głębokiego zamyślenia wytrąciła ją Marta.

– Od paru lat… – Ugryzła się w język. Westchnęła ciężko. – To nie jest dobre miejsce na rozmowy… – stwierdziła porozumiewawczo.

– Czemu?

– Materia tego miejsca przerasta nawet miejscowych. Nie potrafię ci wyjaśnić niektórych sytuacji… Po prostu musisz przestać być ciekawa… – Jej głos był cichy, ale rzeczowy.

Po plecach Karrie spłynęła strużka potu. Wywołała nieprzyjemny dreszcz. To nie była zwykła uwaga. W jej głosie dało się wyczuć coś więcej niż tylko zakłopotanie. Można było wyczuć strach. To była groźba.

Gdy Karrie szła do swojego pokoju przez ciemny korytarz, intensywnie się nad czymś zastanawiała. Nie spodobało jej się zachowanie kuzynki. Było w nim coś dla niej niezrozumiałego. Jednak nie tylko Marta wydawała się dzisiejszego dnia obca. Wszyscy żyjący tu od lat ludzie zachowywali się, jakby byli w jakimś transie. Przez myśl przebiegła jej dzisiejsza uwaga ciotki na temat stanu umysłu swojej córki. Nie mogła jednak na podobne dolegliwości zapaść cała populacja zamieszkująca Czarne Zacisze. Ciszę rozdarło ciężkie westchnienie Karrie. Rozbolała ją głowa.

Jeśli Marta istotnie zaczęła idiocieć, to gdzieś musiało to mieć swój początek, jakieś podstawy. Nikt w końcu nie idiocieje tak po prostu. Karrie potarła palcami skronie. Poczuła dotkliwe zmęczenie. Usiadła na łóżku, rozwlekle ziewając. Zachodziła w głowę, skąd to osobliwe zachowanie innych mieszkańców i zwierząt… Gdy położyła się do snu, jej myśli stopniowo zaczęły się oddalać, a na ich miejsce wdzierał się sen.

Następnego wieczora, gdy słońce już zachodziło za horyzont, ciotka aktywnie zajęta była sporządzaniem jednego ze swoich ekstraktów. Spanikowała, gdy spostrzegła, że do sporządzenia kompletnej zawiesiny brakuje jej jednego z ważniejszych składników, a jedyną osobą, która składnik posiadała, była jej dobra znajoma mieszkająca na drugim końcu wsi, za niewielkim laskiem. Chwilę jeszcze myślała, po czym spojrzała za okno. Słońce chyliło się ku zachodowi, ale było jeszcze na tyle widno, by móc wysłać po niego swoją córkę. Mogła tam iść razem z kuzynką, która wreszcie mogła się przysłużyć w podzięce za wikt i opierunek.

– Mamo… Zbliża się zmrok – oznajmiła Marta zaraz po tym, jak Renée powierzyła im zadanie.

– Jest jeszcze wcześnie.

– Ty chyba nie mówisz poważnie… – Ton jej głosu zdradzał niepokój i niedowierzanie. Marta znacząco patrzyła na matkę.

– Karrie z tobą pójdzie. Jeśli się pospieszycie, zdążycie przed zmrokiem.

Renée stanowczo wręczyła jej pusty koszyk wiklinowy. Przegrana Marta załamała ręce.

*

Znajoma ciotki na widok zbliżających się do niej młodych kobiet wrzasnęła w panice. Wciągnęła je do środka, nim zdążyły otworzyć usta.

– Jezu święty! I tak łazita po nocy?! Jakie licho was dorwie…

– Dobry wieczór pani… Licho jak licho. Wszędzie można je znaleźć… – odparła Karrie, szukając w głowie nazwy tajemniczego zielska.

– Mama wysłała nas po liść Atherisa – podpowiedziała Marta.

Babuleńka patrzyła na nie podejrzliwie. Karrie wydawała jej się nieco zbita z tropu i trochę zakłopotana. W końcu niepewnie poszła w stronę małej szklarni, która mieściła się na tyłach domu.

– Mata – rzekła, gdy wróciła, wciskając Marcie w dłoń niski koszyk ze zgrabnie ułożoną wiązką jakiegoś chabazia. Przeniosła wzrok na Karrie, czujnie jej się przyglądając. – A pani to pewnie ta, co uciekła z tego dworku?

Spostrzeżenie kobiety wywołało w Karrie nieznane dotąd uczucie. W odpowiedzi uśmiechnęła się życzliwie.

– Owszem, choć to moja mama stąd uciekła, a mnie z bratem, Markiem, tylko ze sobą zabrała.

Starsza pani na własne spostrzeżenie uśmiechnęła się z aprobatą.

– Podobnaś do matki. Też ładna była z niej pannica.

– Dziękuję…

– A poznała już panienecka naszego młodego, co to we dworku mieszka? – Uśmiechnęła się nieco życzliwiej.

– Nie miałam jeszcze tej przyjemności, chociaż zdaje się, że chyba raz go widziałam. W oknie posiadłości, a potem w drzwiach, ale to tyle. O ile mowa o tym samym…

– Kulturalny chłoposek. Blondynek. Panienki za nim latajo jak pszczółki za kwiotkami… – Zaśmiewała się tęgim głosem, jakby informacja zawarta w tym zdaniu miała w sobie choćby cień humoru.

– To miło. – Karrie nie podobały się wypowiedzi staruszki, ale starała się tego nie okazywać.

Babcia, reflektując się, zerknęła Marcie przez ramię na zewnątrz. Zlękła się lekko i ponownie zwróciła do dziewczyn:

– Miło, miło, ale tera już idźta do domu. Po zmroku jest niebezpiecznie. Nie wieta o tym?

– Tak, oczywiście. – Westchnęła zrezygnowana Marta i ściskając koszyk z zielem pod ramieniem, odwróciła się, po czym ruszyła ku furtce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: