Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oblicze pana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oblicze pana - ebook

Stworzony po to by zabijać, by nieść sprawiedliwą zemstę, by stawiać niegodziwców przed obliczem Pana. Przez ponad siedemset lat nikomu nie udało się go odnaleźć. Nikt nie wiedział, czym jest i czy w ogóle istnieje. Nazywali go Graalem, całunem, koroną...

Pragnęli go królowie, papieże, zakonnicy, zbrodniarze i poszukiwacze skarbów. Łączy ich jedno: zginęli! W kościele Świętego Floriana w Krakowie znajduje się niewielki relikwiarz z kryształu górskiego.

Wewnątrz na paskach pergaminu umieszczono tekst, którego do dziś nikomu nie udało się odczytać. Poproście proboszcza, aby Wam go pokazał, może Wam się uda...

Prościej (i bezpieczniej!) jednak przeczytać tę książkę.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788393900442
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Königsberg, 11 października 1944 (środa)

Joachim Plotzke, profesor historii na Uniwersytecie Albertina, postawił wodę na ostatnią tego wieczoru herbatę i czym prędzej wrócił do swego królestwa – biblioteki zajmującej jedyne większe pomieszczenie w jego skromnej kawalerce przy Hermann Göring Strasse (dawniej Königsallee). Książki nie tylko stały na regałach sięgających sufitu, ale także leżały w stosach na krzesłach i na podłodze. Na środku pokoju królował ogromny dębowy stół na dwanaście osób, pełniący rolę biurka i zagracony rozmaitymi szpargałami. Profesor usiadł na wygodnym krześle, zapalił biurową lampkę, wziął do ręki lupę, zsunął na nos okulary w drucianej oprawie i pochylił się nad rozłożonym na blacie i przytrzymywanym na rogach czterema ciężkimi książkami pergaminem. Nisko przygięty, capią bródką muskając kartę, z wolna wodził lupą po rzędach liter, po raz nie wiadomo który wertując tekst i napawając się jego treścią. Mlaskał przy tym, cmokał i mruczał do siebie, zadowolony jak wyposzczony dachowiec, który dobrał się do spiżarni:

– Doskonały… Cudownie… Cóż to będzie za sensacja!

Historia, książki, stare dokumenty i, dla wytchnienia, znaczki, których posiadał cenną kolekcję, to był cały jego świat. Nie miał rodziny ani nałogów, polityka go nie zajmowała, do nazistów miał stosunek obojętny. Koleje wojny interesowały go o tyle, o ile wpływały na jego pracę. Po sierpniowych nalotach Brytyjczyków Stare Miasto legło w gruzach, zniszczone zostały wszystkie mosty na wyspie Kneiphof, spalona katedra, zwalona większość budynków uniwersytetu. Wielu mieszkańców, w tym sąsiadów Plotzkego, spaliło się żywcem lub zadusiło dymem w pożarach swych domów. Ale kamienica, w której mieszkał naukowiec, ocalała, a zajęcia na uniwersytecie już przywrócono. I tylko to się dla niego liczyło.

Gwizd czajnika i pukanie do drzwi rozbrzmiały w tym samym czasie. Profesor chwilę wahał się niezdecydowany, po czym garbiąc się niczym starzec, którym wcale nie był, podreptał do drzwi.

– O, to pan… – powiedział, otwierając. – Proszę się rozgościć. Muszę iść do kuchni zgasić wodę. Herbaty?

– Dziękuję, nie. Wpadłem tylko na chwilę.

Kiedy gospodarz wrócił do biblioteki, ostrożnie niosąc filiżankę z chińskiej porcelany z parującym płynem, przybysz pochylał się nad pergaminem.

– Widzę, że wciąż nie może się pan nacieszyć swoim znaleziskiem, _Herr Professor_. Czy przemyślał pan sobie to, co panu wczoraj powiedziałem?

– To niemożliwe – stawiając filiżankę na brzegu stołu, naukowiec pokręcił głową. – Dobro nauki wymaga, aby moje odkrycie zostało upublicznione jak najprędzej.

– Ale dobro Trzeciej Rzeszy wymaga, aby na razie wiedziało o tym jak najmniej osób, profesorze. Pan dobrze o tym wie, lecz bardziej od pomyślności ojczyzny zależy panu na rozgłosie i uznaniu ze strony innych naukowców. Jest pan egoistą, _Herr_ Plotzke. Już widzi pan nagłówki w gazetach: „Profesor Joachim Plotzke odsłania tajemnicę sprzed sześciuset lat!”. Albo: „Największe odkrycie naszych czasów!”. Oraz miny pozieleniałych z zazdrości kolegów. Apeluję do pana, by, przynajmniej na jakiś czas, poświęcił pan swoją naukową sławę w imię wyższych racji.

Zacięty wyraz twarzy Plotzkego wskazywał, że łatwiej byłoby namówić Syzyfa do porzucenia głazu albo na powrót zapędzić Hitlera do sztalug.

– Nauka zawsze ma u mnie pierwszeństwo – powiedział wyniośle historyk, zaczepnie wysuwając naprzód cofnięty podbródek.

Do wczoraj jego wysokie mniemanie o sobie miało raczej wymiar zbiorowy i, dzielone z kilkudziesięcioma milionami innych przedstawicieli rasy panów, smakowało trochę jak herbata po entym parzeniu. Ale teraz nabrało wyrazistego, indywidualnego charakteru. Jeszcze się trochę garbił, stare nawyki trudno wykorzenić, lecz głowę już nosił znacznie wyżej. Wiedział, że na uczelni i w swoim środowisku ma opinię przeciętniaka i nudziarza, który prochu nie wymyśli. No to się przekonają, jak bardzo się mylili. Już niedługo cały świat pozna jego nazwisko i będzie je wymawiał z należną czcią.

– To pańskie ostatnie słowo?

– Tak. A teraz proszę wybaczyć, ale muszę dorzucić do ognia.

Żelazny piecyk w kącie pokoju, tak zwana koza, nie był w stanie należycie ogrzać pomieszczenia, lecz w dobie trudności ze wszystkim i tak opał należało oszczędzać.

– Ja to zrobię – powiedział gość.

Pochylił się i ręką w czarnej skórzanej rękawiczce sięgnął po pogrzebacz leżący w węglarce do połowy wypełnionej miałem zastępującym węgiel. Otworzył stalowe drzwiczki i przegrzebał palenisko, po czym, korzystając z tego, że profesor zajął się herbatą, błyskawicznie wyprostował się i z całej siły spuścił pogrzebacz na pochyloną głowę naukowca. Chrupnęła pękająca czaszka. Z bezwładnej dłoni wypadła filiżanka z resztką napoju, rozbijając się na podłodze, na którą osunęło się też ciało. Drgało chwilę nim znieruchomiało. Na wszelki wypadek morderca uderzył jeszcze dwa razy i odrzucił na bok zakrwawiony pogrzebacz. Nie tracąc czasu przeglądnął zagracony stół, zabierając pergamin i kilka innych kartek. Zwinął wszystko razem w rulon i wsunął do kieszeni. Potem, wykazując się dobrą orientacją w zasobach gospodarza, podszedł do regałów, wyjął kilka ciężkich tomów i wydostał schowany za nimi klaser z cennymi znaczkami. Następnie przyniósł z kuchni bańkę z naftą, którą oblał zwłoki i papiery na stole. Resztę rozbryznął dookoła, uważając, by się nie pochlapać i nie wdepnąć w kałużę krwi wokół głowy ofiary. Zawahał się, czy nie zabrać ze sobą kilku ksiąg, których wysoka wartość była mu znana, ale ostatecznie rozmyślił się. Były to unikaty, na dodatek zaopatrzone przez profesora ekslibrisami, mogłyby więc zdemaskować jego mordercę. Zadowolił się zatem tylko klaserem i dokumentami ze stołu. Wychodząc, zapalił zapałkę, poczekał aż płomyk urośnie i cisnął miniaturową pochodnię na rozlaną naftę. Gdy zamykał za sobą drzwi, pożar już dosięgał trupa.Kraków, 20 czerwca 2010 (niedziela)

Stojąc w bezpiecznej odległości, schowany za rozpostartą gazetą, mężczyzna w jasnym płóciennym ubraniu obserwował wejście do hotelu „Polonia”. Wreszcie doczekał się. Starszy pan w kosztownym garniturze i pod muchą ukazał się w drzwiach, po czym poszedł niespiesznie ulicą Basztową, raźnie wymachując elegancką laseczką, którą najwyraźniej nosił tylko z przyzwyczajenia. Przydała się jednak, gdy nagle płyta chodnikowa zdradziecko chybnęła mu pod stopą. To od razu zdradziło w nim cudzoziemca, ponieważ przyzwyczajeni do takich atrakcji tubylcy maszerowali z wzrokiem wbitym pod nogi, czujnie wypatrując podobnych pułapek. Za to koszy na śmieci stało znacznie więcej od czasu, gdy był tu poprzednim razem, a i samych śmieci na ulicach poniewierało się mniej. Odwrotnie niż w jego ojczyźnie. Cóż, Unia Europejska przypominała naczynia połączone. Jedni z wolna się cywilizowali, drudzy równali w dół.

Na wysokości Barbakanu starszy pan przystanął, obserwując przejeżdżający tramwaj, jakby się zastanawiał, czy kontynuować spacer, czy zakończyć go na pobliskim przystanku. Wyjął z kieszeni i rozpostarł plan miasta. Studiował go chwilę, po czym złożył starannie i na powrót schował. Rzuciwszy jeszcze okiem w pogodne niebo, podjął decyzję i przeszedł na drugą stronę ulicy, żwawo uskakując w ostatniej chwili przed rozpędzonym gruchotem, wypełnionym hałaśliwym jazgotem i kierowanym przez ogolonego na glacę młodzieńca w dresie. Obszedłszy dokoła Barbakan, zerknął przez bramę do wnętrza budowli, lecz nie zdecydował się kupić biletu wstępu. Obejrzał sobie za to ocalały fragment starych murów razem z bramą Floriańską i podążył dalej Plantami. Nie zauważył idącego za nim krok w krok mężczyzny, który już pozbył się gazety. Śledzony co jakiś czas przystawał, napawając się soczystą zielenią i obserwując wszechobecne gołębie. Planty zawsze wyglądały pięknie, lecz wiosną szczególnie.

Skuszony ich urodą, a może już trochę zmęczony, starszy pan wypatrzył odosobniony zakątek i usiadł na jednej z kilku pustych ławeczek, z dala od przechodniów i innych spacerowiczów oraz czytających podręczniki studentów, starców, matek z dziećmi w wózkach, panienek z półświatka i meneli, którzy w to piękne niedzielne popołudnie oblegali ławki w głównej alei. Podkasał rękaw, by rzucić okiem na zegarek. Odstawił laskę, rozpiął marynarkę, rozsiadł się wygodnie i wystawił twarz do słońca.

Śledzący go mężczyzna stał oparty o drzewo, z rękoma w kieszeniach i wahał się. Jakaś wyzywająco umalowana dziewczyna poprosiła go o ogień, ocierając się o niego niby przypadkiem. Kiedy przypalił jej papierosa, powiedziała coś, ale pokręcił głową odmownie. Wzruszyła ramionami i odeszła, kołysząc tyłkiem. Po paru minutach i on podjął decyzję. Zdecydowanym krokiem podszedł do siedzącego i zagadnął. Wywiązała się rozmowa, z początku spokojna, potem coraz gwałtowniejsza. Staruszka, która na chwilę przycupnęła na sąsiedniej ławce, by nakarmić gołębie, wstała i odeszła, burcząc półgłosem: „Przeklęte Szwaby! Tyle lat po wojnie, a wciąż nie dają człowiekowi spokoju. Wszystko przez tę całą Unię. I na co było się do niej pchać?”.Monachium, 22 czerwca 2010 (wtorek)

Prezentacja w najmodniejszej w mieście galerii sztuki współczesnej zgromadziła tłum gości, w tym niemal całą monachijską śmietankę towarzyską. Były media: TV, radio i prasa; przedstawiciele władz miejskich i landu, kilku posłów do Bundestagu, minister kultury w rządzie federalnym, reprezentanci świata biznesu oraz mały, lecz doborowy zestaw gwiazd filmu i estrady. A nawet najbardziej wzięty dyktator mody ze swym o dwadzieścia lat młodszym aktualnym małżonkiem, rozdający całusy na prawo i lewo w ramach apostolstwa miłości do sztuki. Przybycie tego wielkiego człowieka było miarą sukcesu Anny Marii.

Anna Maria stała w kącie, popijała wino i z krzywym uśmieszkiem przypatrywała się tłumowi. Banda snobów! W duszy zapewne tęsknią do landszaftów z jeleniami na rykowisku, w domach i biurach trzymają kopie uznanych mistrzów, a tutaj udają, że podziwiają jej instalację, rozumieją o co w niej chodzi, cmokają z uznaniem, uśmiechają do niej fałszywie i z pseudoznawstwem wygadują komunały. No bo jakże nie podziwiać najnowszego dzieła „najzdolniejszej niemieckiej artystki młodego pokolenia”, „chluby Bawarii i całych Niemiec”, a zdaniem największego entuzjasty „najwybitniejszej niemieckiej artystki od czasów Josepha Beuysa”. Pewnie porównanie nasunęło mu się w związku z jedną z bardziej znanych akcji Beuysa: _I like America and America likes me_. Jeszcze pół roku temu pies z kulawą nogą nie przyszedłby na jej wernisaż, nowobogackie drobnomieszczaństwo wyszydzało jej sztukę, a omszali profesorowie z Akademii Sztuk Pięknych na wyprzódki z trzymanymi na swoim pasku krytykami prześcigali się w złośliwościach na temat twórczości młodej performerki. Aż nagle przyszedł wielki tryumf na prestiżowej wystawie w Nowym Jorku, entuzjastyczne opinie tamtejszych znawców sztuki współczesnej i wszystko się zmieniło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tylko ona się nie zmieniła. Miała w nosie, co sądzi o niej zebrane dziś w galerii doborowe towarzystwo. I tak serce sztuki i w ogóle całej zachodniej cywilizacji od dawna biło w Ameryce. Europa kisiła się w sosie minionej chwały i pleśniała w samozachwycie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. _I like America and America likes me_. Mogłyby to być jej własne słowa. Tylko bez ironicznego kontekstu użytego przez Beuysa. Zanim jeszcze telefon zadźwięczał jej w kieszeni, poczuła na udzie jego wibracje. Kolejny ważniak, którego zatrzymały sprawy państwowej wagi, chciał pewnie przeprosić za swą nieobecność i złożyć jej najszczersze gratulacje. Niech się buja. Szkoda, że nie wyłączyła komórki. Podniosła telefon do ucha. Kiedy go wyłączyła, ręka jej się trzęsła.

– Już wiesz? – spytał ze współczuciem w głosie przystojny brunet, do tej pory trzymający się dyskretnie w cieniu. – Moje kondolencje.

Uspokajała się powoli, po czym otarła zwilgotniałe nagle oczy, starając się nie rozmazać makijażu, porwała z tacy pełny kieliszek białego wina, wypiła duszkiem, odstawiła próżne szkło i wreszcie rzuciła szorstko:

– Nie zauważyłam cię. Inaczej kazałabym ochroniarzom wywalić cię na zbity pysk.

– Nie fatyguj się. Nikt nie wywali na zbity pysk najlepszego dziennikarza najpoczytniejszej gazety w kraju i najchętniej oglądanego programu podróżniczego w telewizji. Organizatorzy tej fety nie dopuszczą do takiego skandalu. Zwłaszcza przed kamerami TV i w obecności obergeja. To by podpadało pod obrazę majestatu.

– To sama cię wykopię.

– Nie złość się, bo ci się robią zmarszczki na tej ślicznej buźce.

– Skąd wiesz, w jakiej sprawie do mnie dzwoniono? I dlaczego mnie nie uprzedziłeś? – spytała już dużo spokojniejszym tonem.

Wzruszył ramionami.

– Mam swoje źródła informacji. Nie chciałem ci zepsuć imprezy. Zamierzałem ci powiedzieć po wszystkim i dać to – wyciągnął w jej stronę kopertę.

– Co to jest? – spytała nieufnie.

– Bilet na jutrzejszy lot do Krakowa. Tanimi liniami, ale tylko w ten sposób szybko i bezpośrednio dotrzemy na miejsce.

Wzięła kopertę i wytrząsnęła bilet.

– Co miało znaczyć to „my”?

– A jak myślisz?

– Między nami wszystko skończone.

– Tylko tak ci się zdaje – szepnął jej coś na ucho, a kiedy dziewczyna pobladła, rzucił rozkazująco: – Czekam rano na lotnisku. Nie spóźnij się.

Odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie.Kraków, 22 czerwca 2010 (wtorek)

– Kiedy ja naprawdę nic nie wiem – zarzekała się Michalina, gdy siedzieli we trójkę w jadalni, popijając herbatę i zagryzając ciasteczkami domowej roboty. – Profesor zadzwonił jedynie, że koniecznie chce się ze mną widzieć w ważnej sprawie, ale nie wyjaśnił, o co mu chodziło.

– No dobrze – westchnął ciężko Jarecki. – W każdym razie sprawa rzeczywiście jest poważna. Ktoś dokładnie splądrował pokój profesora w hotelu. Może znalazł to, po co tam przyszedł, może nie. Jeśli nie, a wie lub domyśla się, z kim profesor miał się spotkać i po co, wtedy grozi wam niebezpieczeństwo. Dlatego dom będzie od tej chwili pod obserwacją, a państwa proszę o natychmiastowy telefon, gdybyście spostrzegli coś lub kogoś podejrzanego, kręcącego się w pobliżu. To telefon do komendy, a to numer mojej komórki – położył na stole wizytówkę i podniósł się. – Na mnie już pora. Dziękuję za poczęstunek. Tomek, odprowadzisz mnie do drzwi? Mam do ciebie słówko…

Wychodząc rozejrzał się uważnie po wnętrzu.

– A więc dostałeś tę sprawę? – spytał Tomasz, gdy obaj znaleźli się na ganku przed domem.

– Na razie, bo akurat byłem pod ręką. Potem pewnie przejmie ją ktoś inny, a może nawet przyślą jakiegoś nadętego dupka z centrali, znaczy Komendy Głównej albo fiuta z CBŚ. Taki los – odparł Jarecki z goryczą, zapalając papierosa. – Ostatnio nie mam w firmie najlepszych notowań. Rzekłbym nawet, że jestem w niełasce.

– W Ameryce sprawę prowadzi ten, kto ją rozpoczął. Wiem z filmów.

– Ale nie jesteśmy w Ameryce. Na razie jutro odbieram z Balic córkę denata. Dzwonili z konsulatu niemieckiego, że przylatuje w samo południe z Monachium i szef kazał mi ją najpierw zabrać do trupiarni, a potem przywieźć na komendę. Dziewczyna podobno mówi dobrze po angielsku, a wiesz, że u mnie kiepsko z językami. Pewnie dostałbym kogoś z konsulatu niemieckiego, ale nie chcę. A tłumacz przysięgły i tak będzie czekał w komendzie. Pojechałbyś ze mną? Oczywiście nieoficjalnie, lecz skoro już w tym tkwisz… Gadałem z szefem i zgodził się.

– Dobrze. Spotkamy się na lotnisku?

– Przyjadę po ciebie służbowym autem. Załatwić ci zwolnienie z pracy?

– Nie trzeba. Jutro nie mam lekcji.

– To na razie… – zawahał się, a potem powiedział: – Dziś przypomniało mi się, jak kiedyś okropnie ci zazdrościłem. Ojca bohatera, bo mój zapił się na śmierć, tej pięknej willi, tych starych wnętrz, rodziny z klasą i w ogóle. W moim domu rodzinnym było zupełnie inaczej, dlatego nigdy cię do siebie nie zapraszałem. Wiedziałeś o tym?

– Nie. Dobrze się maskowałeś. Nigdy nie znałem nikogo bardziej pewnego siebie niż ty. Tego najbardziej ci zazdrościłem.

– Mimikra – policjant uśmiechnął się krzywo. – Było, minęło. Teraz żyję na własny rachunek i urządzam sobie wszystko po swojemu.

– A u mnie, jak widzisz, po staremu.

– Widzę – odparł komisarz dziwnym tonem, którego Bażyńskiemu nie chciało się analizować.

Wyciągnął rękę. Uścisnęli sobie dłonie.

– I jeszcze jedno. Wiesz, co powinieneś zrobić? – Jarecki znacząco wskazał oczyma kucyk Bażyńskiego.

– Wiem. Obciąć ci fiuta. Spadaj, pókiś cały. Do jutra.

– Mam nadzieję, że nie dasz się w nic wciągnąć temu człowiekowi – powitała go ciotka. – Pamiętam jak przyprowadzałeś go do nas. Tak jakoś dziwnie patrzyło mu z oczu.

– Dla ciebie nikt z moich znajomych nie był dość dobry, ciociu – rzucił, idąc do siebie. – Może dlatego nie mam ani prawdziwych przyjaciół, ani dziewczyny. Wszystkich skutecznie mi obrzydziłaś.

– Nie moja wina, że zupełnie nie znasz się na ludziach. A poza tym nie zrzucaj wszystkiego na mnie. Od dawna już wyrosłeś z krótkich spodni i powinieneś mieć swoje zdanie! – zawołała za nim.

Miała rację, ale to bynajmniej nie poprawiło mu humoru.Kraków, 23 czerwca 2010 (środa)

Przylot się opóźniał. Zdążyli zwiedzić wszystkie sklepy z pamiątkami o marnej urodzie, za to cenach wziętych z sufitu. W barze wypili kawę z ekspresu. Jeśli Bażyńskiego pamięć nie myliła, jeszcze niedawno przez panoramiczne okno widać stąd było lądowisko. Teraz szybę zaklejono tapetą z widokami Krakowa, zapewne w trosce o cierpiących na lęk przestrzeni.

– Jest – odetchnął wreszcie z ulgą komisarz, słysząc komunikat i równocześnie znajdując potwierdzenie na tablicy świetlnej. – Dobra, idę grzać silnik. Masz.

Podał Bażyńskiemu kartkę z wielkim napisem: ANNA MARIA VON BAYSEN.

– Po niemiecku powinno być chyba: Annemarie? – zauważył Tomasz.

– Jak zwał tak zwał. Może się domyśli.

Bażyński powłóczył się trochę po terminalu, po czym stanął przy drzwiach z napisem: „Przyloty”. Wszyscy pasażerowie lotu z Monachium zdążyli już opuścić salę odpraw, ale nie było wśród nich tej, na którą czekał. Wreszcie zobaczył dziewczynę z gniewnym wyrazem twarzy, w towarzystwie przystojnego bruneta z drogim aparatem fotograficznym na piersi. Trzymając przed sobą kartkę i czując się jak idiota, zagrodził im drogę.

– Anna Maria von Baysen? – upewnił się.

– Tak – burknęła mało uprzejmie. – Pan z policji, jak mniemam.

– Nie, komisarz Jarecki czeka w samochodzie. Ja nazywam się Tomasz Bażyński.

– A ja jestem Adam Katz, dziennikarz – brunet wyciągnął rękę, którą Tomasz uścisnął. – I narzeczony panny von Baysen.

– Były – sprostowała z naciskiem i wyjaśniła Tomaszowi: – Przyczepił się jak rzep i nie chce odczepić.

– I nie odczepię, dopóki nie zmienisz zdania – dziennikarz wyszczerzył śnieżnobiałe zęby.

– To sobie długo poczekasz. Zdążysz się zestarzeć w starokawalerstwie – odszczeknęła.

– Nie tu! – Tomasz powstrzymał dziewczynę, która chciała w kantorze wymienić euro. – W centrum kurs jest o wiele korzystniejszy. Tutaj oskubują naiwniaków do żywego.

– Ładne rzeczy – mruknęła, chowając pieniądze do kieszeni, podczas gdy facet w kantorze zrobił minę, z której wynikało, że jakby miał pod ręką kałacha, chętnie odżałowałby dla Tomasza cały magazynek.

– Witamy w Polsce – odparł wesoło i pogwizdując pod nosem poszedł odebrać jej podróżną torbę, która właśnie się odnalazła.

Dziewczyna spodobała mu się, ale nie jej towarzysz. Dotychczas wprawdzie nie lubił małych czarnych, zwłaszcza ostrzyżonych na zapałkę i zołzowatych na pierwszy rzut oka, lecz emanująca z niej energia i pewność siebie wydały mu bardzo pociągające. Pewnie dlatego, że sam był tych cech pozbawiony. Jednak nieprzyzwoicie urodziwych przystojniaków, z zębami i całą resztą jak z reklamy kosmetyków dla facetów bez jaj, nie cierpiał organicznie i teraz też nie potrafił się przełamać. I jeszcze to nazwisko! Zaprowadził Niemców do nowiutkiego wielopoziomowego parkingu przed terminalem i przedstawił im Jareckiego. Zaraz za lotniskiem utknęli w potężnym korku.

– No nie, to jakiś horror – odezwała się dziewczyna po jakiejś pół godzinie posuwania się w ślimaczym tempie.

– Zacznij się przyzwyczajać, moja droga – pouczył ją Tomasz. – To dopiero początek niezapomnianych wrażeń w naszym uroczym kraju.

– Tomek! Zachowaj swoją żółć dla siebie i nie strasz pani – zganił go surowo Tadeusz po polsku, widać nie taki znów kiepski z angielskiego. – Nic się nie zmieniłeś. Nadajesz na wszystko jak stara baba.

Niemka wzruszyła ramionami.

– Korki są wszędzie takie same. A swoją drogą, nie mam zamiaru przyzwyczajać się u was do czegokolwiek. Nie zdążę. Najdalej pojutrze już mnie tu nie będzie.

– To ci się tylko tak zdaje, panienko. Nie znasz jeszcze polskich urzędów – mruknął Tomasz w ojczystej mowie, a głośno powiedział: – Oczywiście.

Dopiero po półtorej godzinie dotarli do Zakładu Medycyny Sądowej, mieszczącego się w wielkim XIX-wiecznym gmaszysku na Grzegórzeckiej. Po drodze przez miasto dziewczyna milczała i jakby drzemała z zamkniętymi oczyma, niczym niezainteresowana, zaś dziennikarz rozglądał się ciekawie, ale też nie zadawał pytań. Zajechali od ulicy Świętego Łazarza niedaleko uchylonych drzwi z napisem LOCUS SILENTI. Przez szparę zobaczyli zadbane wnętrze ze ścianami wyłożonymi terakotową mozaiką z prostym krzyżem wiszącym na wprost wejścia, ponad stojącą na katafalku zamkniętą trumną.

– Tu odbiera się zwłoki przygotowane do pochówku – wyjaśnił komisarz.

W tej chwili na parkingu pojawił się karawan i samochód osobowy, z którego wysiadł mężczyzna w czarnym garniturze, zapewne krewny nieboszczyka. Niemcy wciąż milczeli, gdy Jarecki przez recepcję prowadził ich do chłodni. W przedsionku czekał uprzedzony lekarz i laborant oraz metalowy wózek z ciałem zasłoniętym prześcieradłem. Laborant wszedł po coś do chłodni i wówczas Tomasz ujrzał na wprost kilka komór. Środkowa była otwarta. Z jednej z metalowych szuflad wystawały nogi jakiegoś zmarłego z przyczepionym do dużego palca numerem. Ciało wystawione do przedsionka miało numer 984, co sugerowało, że tutejszy zakład przyjmował rocznie około dwóch tysięcy klientów. Policjant poprosił Bażyńskiego, by spytał dziewczynę, czy czuje się na tyle dobrze, żeby obejrzeć ciało.

– Tak – odparła sucho.

Długo spoglądała w twarz nieboszczyka, z której lekarz zsunął białe prześcieradło, ale nie płakała. Po chwili delikatnie odgarnęła kosmyk włosów z czoła denata.

– Czy rozpoznaje pani zmarłego? – zapytał lekarz całkiem dobrą angielszczyzną.

Skinęła głową i zwróciła się do Jareckiego:

– Potwierdzam, że to mój ojciec, Ernest von Baysen. Nie ma żadnych wątpliwości.

– Ja również mogę to potwierdzić – wtrącił dziennikarz.

– Po czym go państwo rozpoznaliście? – dociekał komisarz.

– Po rysach twarzy.

Dziewczyna potaknęła i dodała:

– Na lewym udzie, od zewnątrz, ojciec miał pieprzyk wielkości dziesięciu eurocentów.

Wszyscy obecni chyba obawiali się, że Niemka straci swój niezwykły spokój, kiedy laborant obnażył ciało, ale nie. Widać było jednak, że hamuje się z najwyższym trudem, a oczy ma szkliste. Na szczęście na ciele nie było widać śladów sekcji. We wskazanym miejscu widniało ciemne znamię.

– To załatwia sprawę – powiedział Jarecki, odnotował podane informacje w protokole, który odczytał na głos, poczekał aż Tomasz przetłumaczy to dziewczynie, po czym podsunął jej do podpisu.

– Czy ciało zostanie zaraz odebrane? – zapytał laborant.

– Nie. Prokurator jeszcze nie wydał zgody – odparł policjant.

– W takim razie co zrobić z ubraniem nieboszczyka? Wydać czy zutylizować?

– Zutylizować – odpowiedział mu Bażyński, tłumacząc decyzję Niemki, która coś powiedziała do swego towarzysza po angielsku.

– O co chodzi? – zainteresował się Jarecki.

– O nic takiego. Przypomniała sobie, że musi kupić nowe ubranie dla denata.

– Może nie będzie musiała. W pokoju hotelowym zabezpieczyliśmy ciemny garnitur. Całkiem porządny. W imieniu prokuratora Widomskiego prosiłem telefonicznie o wydanie protokołu z sekcji – przypomniał lekarzowi.

Ten bez słowa wręczył mu papierową teczkę, którą trzymał pod pachą.

– A tak w paru prostych słowach, doktorze, jaka była przyczyna zgonu? – Jarecki z zakłopotaniem obrzucił wzrokiem kilka kartek tekstu, po czym schował papiery do skórzanej aktówki, którą przyniósł ze sobą.

– Taka, jak to już wstępnie ustaliliśmy na miejscu zbrodni, ja i wasz technik. Najprościej mówiąc: niemal natychmiastowe ustanie akcji serca w wyniku przebicia lewej komory ostrym narzędziem. Ostrze zostało wbite z dużą siłą, od dołu ku górze, nieco z lewej strony, co raczej wskazuje na praworęcznego sprawcę. Cios zadano fachowo, ofiara nie męczyła się.

Kiedy Tomasz przetłumaczył, dziewczyna powiedziała lekko drżącym głosem:

– Chwała Bogu przynajmniej za to.

Na odchodnym pocałowała nieboszczyka w czoło. Laborant odwiózł ciało z powrotem do chłodni, po czym zaprowadził Niemkę w towarzystwie Bażyńskiego do recepcji, aby dziewczyna w „Książce ruchu zmarłych” podpisała się pod identyfikacją NN nr 984 rozpoznanego przez córkę jako Ernest von Baysen, obywatel niemiecki.

– Muszę już lecieć – powiedział lekarz do policjanta. – Chyba nie zapomniał pan drogi do sekretariatu sekcyjnego? I niech pan nie zgubi wyników, bo jak przepadną, prokuratura nie zapłaci nam za robotę. Dlatego wolimy je przesyłać pocztą.

Podali sobie dłonie i lekarz odszedł, a komisarz poprowadził swoją gromadkę do sekretariatu po kartę zgonu, na którą były już naniesione wyniki sekcji i chodziło jedynie o uzupełnienie danych osobowych. Komisarz obawiał się tego, ponieważ przy denacie nie znaleziono paszportu ani innych dokumentów, ale niepotrzebnie, ponieważ dziewczyna miała ze sobą dowód osobisty ojca.

– Ojciec stale gubił dokumenty. Niedawno zgubił stary Ausweis, a nowy natychmiast przez zapomnienie zostawił u mnie. Dlatego mogłam go przywieźć – wyjaśniła.

– Przytomna ta mała – z uznaniem bąknął policjant do Bażyńskiego. – Mało kto pomyślałby o tym w takim momencie.

– Najważniejszą rzecz, czyli potwierdzenie tożsamości ofiary, już mamy za sobą – powiedział Jarecki, gdy z ulgą wyszli na zewnątrz i stanęli przy samochodzie. – Co teraz robimy: jedziemy do komendy czy najpierw wolą państwo odpocząć po podróży?

– Po co do komendy? – rzuciła ostro dziewczyna. – Chcę tylko zlecić kremację ojca i załatwić wysyłkę prochów do Niemiec.

– To niemożliwe – pokręcił głową policjant. – Po pierwsze, i tak macie szczęście, i my też zresztą, że w Krakowie sekcję robi się praktycznie natychmiast, a nie jak w Warszawie choćby, gdzie czeka się całymi dniami. Ale dla odmiany w naszym mieście jeszcze nie ma spalarni zwłok, więc to potrwa. Po drugie, chodzi o morderstwo. Musimy zadać pani wiele pytań. Chyba zależy pani na wykryciu sprawcy zbrodni?

– A nie mówiłem? – dodał Tomasz od siebie, gdy skończył tłumaczyć.

– Teraz chcę być sama – odparła i widać było, choć trzymała się dzielnie, że ma dość.

– Jutro zgłosimy się na komendę, obiecuję – wtrącił dziennikarz.

– Pan daruje, ale pańska obecność nie jest konieczna – rzekł Jarecki z naciskiem.

– Tak się składa, że jestem również prawnikiem i reprezentuję pannę von Baysen – rzucił lekko Niemiec.

– To prawda – potwierdziła dziewczyna. – Nigdzie się bez niego nie ruszę.

– Na dodatek mówię po polsku – dodał Katz doskonałą polszczyzną. – A także po angielsku, hiszpańsku, francusku, holendersku i arabsku, więc obejdzie się bez tłumacza.

– Dlaczego dopiero teraz pan mi to mówi? – ostrym tonem spytał Jarecki.

Dziennikarz wydął usta.

– Nie pytał pan.

– Zatem zgoda. Czekam jutro o dziesiątej. Tomasz powie państwu jak trafić. A teraz dokąd? – Jarecki otworzył samochód i zachęcił pozostałych do zajęcia miejsc.

– Do najbliższego hotelu – zarządziła dziewczyna.

– Przepraszam – wtrącił Bażyński – ale w imieniu mojej ciotki Michaliny mam zaszczyt zaprosić państwa do naszego domu. Pani może o tym nie wie, ale profesor i ciotka, a właściwie ciocio-babcia, korespondowali ze sobą, ponieważ von Baysenowie i Bażyńscy są ze sobą spokrewnieni. Ciotka nie może się zgodzić, aby krewniaczka tułała się po hotelach.

Anna Maria przez chwilę rozważała jego propozycję.

– Nie mam zamiaru nocować w jednym pokoju z tym typem – wskazała brodą Katza, który odpowiedział jej promiennym uśmiechem.

– To nie problem – odparł Tomasz. – Dom jest duży i prawie pusty. Pokoi gościnnych u nas dostatek, do wyboru do koloru. Zaś ciocia wścibska umiarkowanie, a nawet grubo poniżej średniej dla osób w jej wieku.

– Zatem zgoda – rzekła i dorzuciła z niewyraźnym uśmieszkiem: – Kuzynie. A skoro tak, to mówmy sobie po imieniu.

– To dokąd w końcu mam jechać? – zniecierpliwił się Jarecki.

– Na Salwator – polecił Tomasz.

*

Barczysty człowiek z brodą i w czarnych okularach podszedł do okna i stanąwszy z boku, odsunął zasłonę. Dom naprzeciwko był widoczny jak na dłoni. Doskonale. Szukajcie a znajdziecie. Nie wierzył w Boga, ale to biblijne porzekadło zawsze się sprawdzało.

Niepotrzebnie zabił profesora. Poniosły go nerwy, gdy zobaczył, jak tamten rozmawia z żabojadem. A poza tym, co tu gadać – lubił zabijać. Kochał ten zastrzyk adrenaliny, gdy czuł pod rękami wyciekające z ofiary życie. Doznawał wówczas poczucia euforii nieporównywalnego z najbardziej nawet udanym stosunkiem seksualnym. I nic dziwnego, bo wzorował się na Carlosie, zwanym też Szakalem, najsłynniejszym terrorystą świata sprzed epoki Osamy bin Ladena. Z racji swych lewackich sympatii (nie darmo papa Sanchez, wenezuelski komunista, nadał synowi imię Iljicz na cześć Lenina) Szakal był mile widziany w NRD i Polsce, gdzie zażywał zasłużonego odpoczynku, ukrywając się po kolejnych zamachach. Do opieki nad ważnym gościem oddelegowano młodego wówczas funkcjonariusza Stasi i jego rówieśnika z SB. Praktykowanie u Carlosa, który będąc człowiekiem próżnym chętnie dzielił się swym bogatym doświadczeniem z młodymi adeptami komunistycznych tajnych służb, wydało piękne owoce. Dziś, gdy Carlos od lat odsiadywał dożywocie we francuskim mamrze, to on był numerem jeden w branży. Przynajmniej we własnym mniemaniu. Mimo to lubił określać się skromnym mianem „najwierniejszego ucznia Iljicza”. Nie znosił natomiast, kiedy określano go (za plecami – nigdy w oczy) Świrem lub Szajbusem z racji upodobania do niepotrzebnego ryzyka, okrucieństwa i często zupełnego lekceważenia elementarnych zasad bezpieczeństwa. Pociąg do igrania z ogniem sprawił, że zatrudnienie mógł ostatnio znaleźć jedynie na Bliskim Wschodzie.

Nie żałował zatem zabójstwa, choć komplikowało sprawę. Zawsze w odwodzie pozostawał żabojad. Poza tym pośród dokumentów ofiary na luźnej kartce znalazł numer telefonu stacjonarnego. Dokumentów i kartki zdążył się już pozbyć, spuszczając do klozetu w miejskim szalecie, ale numer zapamiętał. Miał fotograficzną pamięć. Fraszką było w książce telefonicznej na poczcie odnaleźć nazwisko i ulicę, przy której mieszkał posiadacz numeru. Zlokalizowanie domu też było łatwe. A potem, jak na zawołanie, na furtce w sąsiedniej willi zobaczył kartkę: „Pokoje do wynajęcia”. Zadbana kobieta w wieku więcej niż średnim była zachwycona, gdy okazało się, że zamiast hałaśliwych studentów trafił jej się zamożny cudzoziemiec, ornitolog szukający zacisznego miejsca w pobliżu Kopca Kościuszki i Lasku Wolskiego i płacący gotówką za oba wolne pokoje (potrzebował spokoju do pracy), i to za trzy miesiące z góry. Wiedział, co koledzy z branży powiedzieliby na takie ryzyko, ale gwizdał na to. Lubił mieć ofiary w zasięgu ręki, a z zuchwalstwa uczynił skuteczną metodę.

Wynajem nic go nie kosztował – sporo gotówki znalazł w portfelu von Baysena. A przy okazji sprawdził swoją znajomość polskiego. Wciąż jeszcze jako tako umiał się posługiwać tym językiem, a że z wyraźnym obcym akcentem, tym lepiej. Nie znał drugiej nacji, która z równą czołobitnością odnosiłaby się do cudzoziemców, jak Polacy. Choć to już zaczęło się zmieniać, niestety.

Podniósł do oka lornetkę (ostatecznie był ornitologiem) i wyostrzył obraz. W domu naprzeciw nic się nie działo. Za to bez trudu wypatrzył dwóch mężczyzn w zaparkowanym niedaleko samochodzie. Od razu rozpoznał gliniarzy. Uśmiechnął się. A więc policja także interesowała się tym adresem. Znakomicie. To potwierdzało, że jest na dobrym tropie. Tajniakami nie przejmował się. W każdej chwili mógł się z nimi rozprawić bez trudu. Ale po co, skoro wystarczy jeden telefon do przyjaciela z dawnych lat.

Ach, ci Polacy! Chełpili się, że pierwsi obalili komunizm, a tymczasem jako ostatni wciąż nie potrafili po nim posprzątać. Nie było drugiego kraju postkomunistycznego, w którym w praktycznie wszystkich kluczowych urzędach i instytucjach pracowałoby tak wielu tajnych agentów SB i innych PRL-owskich służb, nadal nie zweryfikowanych albo zweryfikowanych fałszywie. Jego starych druhów z lepszych czasów. Trochę im zazdrościł. Oni wciąż siedzieli w interesie, dysponowali sporym kapitałem, doskonale zarabiali albo mieli renty lub emerytury kilkakrotnie przekraczające dochody przeciętnego zjadacza chleba (o ich ofiarach nie wspominając), a on musiał się tułać po świecie i nadstawiać głowę, by zarobić na marną kromkę z masłem. Za to jako wolny strzelec miał ich wszystkich w ręku. Z obawy przed zadenuncjowaniem zrobią wszystko, czego zażąda. Znają go dobrze i wiedzą, do czego jest zdolny, kiedy się zdenerwuje.

Zatem wszystko układało się znakomicie. Policja z pewnością nic o nim jeszcze nie wie i nigdy się nie dowie. A jeśli nawet, to wystarczy pociągnąć za kilka sznurków i śledztwo ugrzęźnie beznadziejnie. Teraz trzeba było jedynie uzbroić się w cierpliwość i powstrzymać od zabijania. Na jakiś czas. Jutro pomyśli, jak sobie zorganizować pracę. Nie mógł przecież jak idiota sterczeć przy oknie przez całą dobę.

Odjął lornetkę od oczu, odszedł od okna, wygodnie wyciągnął na staroświeckim tapczanie, upewnił się, czy ma pod ręką całą skrzynkę mineralnej, zamknął oczy i zaczął marzyć. Każdy ma w życiu jakiś cel. Jego od lat był ten sam: rajska wyspa, prywatna plaża, własny jacht, bungalow, wianuszek palm i półnagich dziewcząt oraz egzotyczne drinki przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. I dużo wody – dookoła i wewnątrz. Takie było jego marzenie, obsesja, _idée fixe_, czy jak to zwał. Ta sprawa nareszcie miała mu dostarczyć środków na jego realizację.OD AUTORA

Krzyżacki relikwiarz, dokładnie taki jak opisany w książce, istnieje naprawdę. Jest przechowywany w kościele Świętego Floriana w Krakowie i przy specjalnych okazjach udostępniany zwiedzającym. Napisu, znajdującego się wewnątrz szklanego (albo kryształowego) cylindra, podobno nie da się odczytać.

Autor uczynił wszystko, co było w jego mocy, aby w niniejszej powieści możliwie najdokładniej oddać realia, zarówno historyczne jak teraźniejsze. To samo dotyczy postaci historycznych, przedstawionych zgodnie z dostępnymi autorowi źródłami na ich temat. Co do Guicharda de Beaujeu – jego historyczność jest raczej wątpliwa. Ale prawdopodobna. Podobnie jak istnienie dwóch bliźniaczych pektorałów i tajemniczej relikwii, które są produktem wyobraźni autora.

Książkowi główni bohaterowie, Anna Maria von Baysen i Tomasz Bażyński, to postacie fikcyjne. Ale niemiecko-polski ród von Baysen-Bażyńskich istniał naprawdę (zdaje się, że nawet przetrwał do dziś) i odegrał w swoim czasie niepoślednią historyczną rolę. Najwybitniejszym jego przedstawicielem był niewątpliwie Hans von Baysen vel Jan Bażyński, który w 1454 roku, w imieniu mieszkańców Prus (zarówno Polaków jak Niemców), powierzył tę ziemię w opiekę Polsce. Dla autora człowiek ten urasta do rangi symbolu lokalnego patrioty. Mieszane pochodzenie pozwoliło mu lepiej niż innym ocenić sytuację w jakiej znalazła się ich, jak byśmy dziś powiedzieli, „mała ojczyzna”. Ówczesna Polska, gwarantująca swoim obywatelom dużą swobodę, stanowiła dla Prusaków lepszą alternatywę od krzyżackiego reżimu. Analogicznie, acz na odwrót, w XIV wieku postąpili Ślązacy. Wybierając panowanie czesko-niemieckie zamiast dotychczasowego polskiego, wybrali opcję dla siebie wtedy korzystniejszą. Obywatele mają bowiem prawo do wszechstronnego rozwoju. W przeciwnym wypadku mogą sobie zmienić państwo na lepsze. Co wypada polecić ku rozwadze współczesnym politykom.

Poglądy wyrażone w powieści są wyłącznie poglądami autora i nikt inny nie ponosi za nie odpowiedzialności.

Na koniec ciekawostka: jest (była) w Polsce miejscowość o nazwie bardzo podobnej do poszukiwanego przez Tomasza Bażyńskiego Naclan. Otóż podczas zdobywania Pomorza Zachodniego Bolesław Krzywousty w 1121 r. zadał decydującą klęskę księciu pomorskiemu Warcisławowi w bitwie pod Naclam, jak o tym napisano w jednej z wersji żywotu św. Ottona. Nie wiadomo wszak, gdzie owego Naclam szukać, być może to dzisiejsza Niekładź lub Gołańcz Pomorska. Wybaczmy jednak Tomaszowi, że o tym nie wiedział (zresztą autor do niedawna także) – ostatecznie był historykiem sztuki, a nie mediewistą. I dobrze się stało, bo taka wiedza tylko by go zmyliła i zaprowadziła na manowce.PODZIĘKOWANIA

Po raz pierwszy autor porwał się na powieść, której akcja toczy się nie tylko w zamierzchłej przeszłości. A ponieważ znacznie lepiej zna się na realiach dawnych niż teraźniejszych, potrzebował pomocy. Dlatego, last, but not least, jak mawiają Anglicy, pragnie serdecznie podziękować wszystkim osobom i instytucjom, które przyczyniły się do powstania tej książki. Szczególnie zaś (kolejność przypadkowa):

Pani Alinie Marchewce oraz panom Tomaszowi Jońcowi i Dariuszowi Piekarskiemu z Komendy Wojewódzkiej w Krakowie, a także panu Zbigniewowi Nowakowi z Komendy Miejskiej – za informacje o pracy policji, o czym autor miał pojęcie więcej niż blade. Pani Dorocie Solak oraz panom Romanowi Graczykowi i Marcinowi Kapuście z krakowskiego oddziału IPN – za udostępnienie publikacji źródłowych oraz możliwość dokładnego obejrzenia archiwum w Wieliczce. Panu Tomaszowi Konopce z Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie – za gruntowne wprowadzenie w ten (dla laika – dość makabryczny) aspekt medycyny i oprowadzenie po swoim królestwie. Panu Zenonowi Piechowi z Instytutu Historii UJ – za tłumaczenie z łaciny. Pani Dorocie Ring ze Szkoły Podstawowej w Bażynach – za wirtualne oprowadzenie po tej miejscowości. Przyjacielowi, Januszowi Skalskiemu – za książki o okupowanym Krakowie. Historykom sztuki: panom Jerzemu Żmudzińskiemu oraz (zwłaszcza) Wojciechowi Walanusowi z Instytutu Historii Sztuki UJ – za wiadomości o średniowiecznych relikwiarzach. Panu Januszowi Tandeckiemu, historykowi z Uniwersytetu im. M. Kopernika w Toruniu – za kilka cennych uwag o krzyżakach. Proboszczowi parafii św. Floriana w Krakowie, księdzu Janowi Czyrkowi – za wstępny opis krzyżackiego relikwiarza. Panu Krzysztofowi Góreckiemu, jednemu z organizatorów grunwaldzkich obchodów rocznicowych – za szczegóły dotyczące współczesnego rycerstwa uczestniczącego w inscenizacjach grunwaldzkich. Panu Robertowi Chojnackiemu (co prawda wymienionemu na końcu, ale i tak słusznie należy to uznać za objaw lizusostwa) z Wydawnictwa Otwartego, które opublikowało I wydanie tej książki – za rzeczowe uwagi, wymyślenie tytułu i zaskakującego (oby!) zakończenia książki (chodzi o zawartość relikwiarza).

Podziękowania i gratulacje za wykonanie dobrej roboty należą się także założycielom i twórcom internetowej Wikipedii, niezastąpionej jeśli chodzi o elementarne wiadomości.

Za wszelkie mimowolne nieścisłości i odstępstwa od otrzymanych rzetelnych informacji, jakie nieświadomie lub z premedytacją (zwłaszcza za nie) zakradły się do książki, winę ponosi wyłącznie autor.„Krakowski pisarz, znany już dobrze miłośnikom przygód XVI-wiecznego detektywa Kacpra Ryksa, tym razem serwuje nam historię niczym z powieści Dana Browna.”

(Joanna Weryńska _Krzyżacy, templariusze i ..._, „Gazeta Krakowska” 22.10.2009)

„Mariusz Wollny (...) postanowił pokazać Brownowi, jak trzeba pisać thrillery z templariuszami w tle. (...) I tam gdzie Brown ślizga sie po faktach, Wollny uszczegóławia i ubibliotecznia, zamiast bezładnych pogoni i przedszkolnych zagadek oferuje intrygę sięgającą wojny, z bezwzględnym mordercą jak z Forsythe’a. (...) Dostajemy to, co już znamy: templariuszy, hitlerowców, tajemnicę. Ale te zużyte elementy zaczynają świecić świeżym blaskiem.”

(Łukasz Orbitowski _Ucz sie, Danie Brownie_, „Gazeta Wyborcza” 12.11.2009)

„Ważnym elementem Oblicza Pana jest piękny relikwiarz przechowywany w kościele św. Floriana w Krakowie. (...) Niedawno podczas niedzielnej mszy relikwiarz ów został użyty do błogosławienia wiernych, a następnie wystawiony dla publiczności. Oto przykład siły literatury!”

(Paweł Stachnik _Relikwiarz, czyli siła literatury_, „Dziennik Polski” 29.01. 2010)

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: