- W empik go
Obrączka - ebook
Obrączka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 346 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
powieść
WARSZAWA
Nakład Gebethnera i Wolffa
Kraków – G. Gebethner i Spółka
1907
Kraków. – druk W. L. Anczyca i Sp.
Jestem starą, zupełnie już starą kobietą. Życie moje skończone – już mię nic spotkać nie może – oprócz śmierci. Gdy zaś ona przyjdzie, powiem: Bądź błogosławiona!
Tymczasem jednak żyję, i to moje żelazne zdrowie każe przypuszczać, iż długo jeszcze żyć będę. Tak jestem silną, że kamienie przy drodze mogłabym rozbijać – a gdybym miała wnuki, tobym je nosiła na rękach i huśtała wysoko – wysoko…
Ale nie mam wnuków. Nie mam nikogo na świecie – nikogo i nic. Bo wszystko com, miała najlepszego, tom rozdała, rozdarowała, poświęciła…
Dzisiaj usiadłam przy kominku nad stosem gazet i tygodników. Miałam zamiar spokojnie wieczór spędzić na ich przeglądaniu. Oparłam nogi o stołek, poprawiłam ogień, przysunęłam lampę i otworzyłam pierwszą z brzegu gazetę. Cicho było ciepło – przytulnie w tym moim saloniku zapełnionym ładnymi sprzętami. Firanki były spuszczone i tylko czasem z za okien dochodziło wycie jesiennej nocy – takie przeciągłe, smutne wycie, jakby dusz potępionych a błagających zmiłowania. Ale do mnie nie dochodziło ani zimno ani wiatr i mogłam siedzieć spokojnie w cieple i w ciszy, wtulona w miękki fotel. Wszakże tak siedzę co wieczór i nie słyszę i słuchać nie chcę wycia tego wiatru – czy tych potępieńców.
A dziś nie mogłam. Zdawało mi się, że oni tam do mnie mówią, że mnie wołają po imieniu, że dla mnie tu przyszli gromadą, że się zlecieli tu po mnie i chcą unieść mnie z sobą – porwać i unieść. A potem, zdało mi się, że lecę z niemi razem, że spuszczony ze smyczy duch mój hula tam w przestrzeni i goni z wichrem, i pławi się w śnieżnej zamieci, i wyje rozpaczliwą, niewymowną pieśń swą, tę, co miała być pieśnią radości i potęgi, tę pieśń za życia zaczętą i urwaną, a teraz zmienioną w zgrzyt. Zdało mi się, że te wszystkie żmije i żmijki, co zwykle, zwinięte w kłębek, śpią cicho na dnie mej istoty, że się naraz wyprężyły, wysunęły głowy jadowite, że im skrzydła wyrosły i że poleciały w ciemną noc z gwizdem, z sykiem i wyciem. Poleciały ze skargą, poleciały z gniewem i z buntem. Walą w świat biczem swojego gniewu, rozdzierają przestrzenie sykiem i krzykiem, chcą bić, rozbijać, drzeć, szarpać i łkać, i żalić się, i jęczeć, i świat cały poruszyć swym jękiem – i mścić się… – i mścić się…
Babo stara, co siedzisz pod piecem – co się dzisiaj stało? Bunt? A to paradne! Ty, którą wielki wóz Dżagernauty zmiażdżył już dawno, ty, coś się sama przecie i dobrowolnie podeń rzucała, ty, coś palec w złotą obręcz kładła i kajdany brała na siebie z uśmiechem, ty, którą Los włożył wcześnie do życiowego moździerza i usilnie tłuczkiem swym ścierał na proch, tłukł na miazgę, ty jeszcze masz coś w sobie? Jeszcze tam jakiś duch – i to duch wolny – kołacze się w tobie? i łeb podnosi – i w taką jesienną noc hasa po świecie – i woła o sprawiedliwość?…
Ach, babo stara! nie bądźże śmieszną! Pilnuj swoich reumatyzmów i wytrzepuj pacierze. To jedyne właściwe dla ciebie zajęcie. Daj pokój głupim buntom. Nie ciebie pierwszą, nie ciebie ostatnią zmiażdżyło życie. Po to ono jest przecie, aby miażdżyć, gnieść, z dusz i ciał robić sobie klepisko – dobrze ubitą szosę, po której się toczy naprzód. Po to ono jest przecie… Czyś się o tem jeszcze nie przekonała?
Tak, bywam śmieszna czasami. Ot i dzisiaj, zamiast czytać sobie spokojnie i grzać stare kości przy kominku, takie hece wymyślać! niema sensu!
I to mówią, że na starość uczucia tępieją! Ach! nieprawda!
Ot i teraz, od pewnego czasu chwyta mnie chęć opisania swego życia. Wiem, że to wyskok jakiś niepotrzebny. A przytem… moja przysięga… Złamać przysięgę? A cóż? Komuż to zaszkodzi? Wtedy było co innego. Ale teraz. Wszakże dla siebie tylko pisać zamierzam. Tak, tylko dla siebie. Wiem, że «interesującą» być nie mogę dla nikogo. Naprawdę, to nigdy «interesującą» nie byłam, nawet wtedy, gdy miałam oczy «jak płatki burzliwego nieba», a włosy «jak bogate runo rdzawego złota» a cała byłam «liljowa i świeża, zasłuchana w grające gdzieś w duszy melodye». Ach, biedny, dobry Wiktorze! Tyś jeden poetyzował mnie czasami. Ale i tyś mię nie znał do gruntu.
Właściwie, czy może dusza jednego człowieka być do gruntu poznana przez drugiego? Zdaje mi się, że nie. Bo to, co w nas jest najbardziej doniosłe – wszelkie narodziny i wszelkie zamierania – to się odbywa w ciszy, w ciemności i w milczeniu.
Moja dusza, bardziej jeszcze od innych, zasnuła się ciemnością i milczeniem. Tego, co się w niej działo, żadne ludzkie oko nie dostrzegło nigdy. Do jej zaklętych pałaców nie weszła nigdy żadna druga dusza.
Bo któżby tam się o to starał i zaprzątał sobie głowę takiemi rzeczami. Dobre to jako środek do flirtu z interesującemi kobietami.
A ja interesującą nie byłam bodaj nigdy.
Nie znałam matki wcale. Umarła, kiedy byłam malutka i pamiętać jej nie mogłam. Edzio, o cztery lata odemnie starszy, imponował mi zawsze przez to, że «mamę widział».
Rosłam, przez nikogo nie kochana. Bo ojciec zaledwie wiedział o mojem istnieniu dopóki byłam brzydkiem i niezgrabne dzieckiem i dopiero gdy, około lat szesnastu, rozwinęłam się w świeżą i dość zgrabną dziewczynę, spostrzegł moją obecność i zaczął mną się zajmować i zachwycać. Pamiętam, że brał moją rękę, gładził ją, pieścił, patrzał w moje oczy, dotykał włosów, kazał przechadzać się po pokoju i powtarzał, oblizując swoje wydatne wargi: «No, wcale… wcale»… Oświadczył, że się już uczyć nie potrzebuję, odprawił nauczycielki i pojechał zemną najprzód na bardzo huczne wesele mojej kuzynki, a potem na karnawał do Warszawy.
Śmieszne to było, owo karnawałowanie w szesnastym roku życia i wyobrażam sobie, że być musiałam przedmiotem drwin całego towarzystwa. Nie rozbawiłam się wcale. Ale za to ojciec, którego serce i fantazya pozostały młodemi, bawił się wyśmienicie, nie ustępując w niczem złotej młodzieży, robił długi, flirtował na prawo i na lewo i używał, co się zmieściło.
Ów karnawał odniósł wręcz przeciwny skutek, niż to było w zamiarach ojca. Ja miałam świetnie i bogato wydać się za mąż, moja przyszłość miała być ustaloną i dzieło uwieńczone.
Stało się jednak całkiem inaczej. Nie wiem, czy kto na seryo pomyślał o żenieniu się ze mną, ale ja stanowczą powzięłam odrazę do małżeństwa. Widok panien na wydaniu, matek szukających zięciów, głuchej walki, toczącej się dokoła każdej grubszej ryby, zawiści, plotek, dyplomatycznych zabiegów, kłótni, zamaskowanych słodkimi uśmiechami, fałszów i kłamstw, widok suffizancyi tych, którzy się czuli pożądanymi, ich pewność siebie, ich kompletne odrzucanie na bok serca i sympatyi, a najbardziej może same panny z ich robioną naiwnością, płytkie, banalne a interesowane te panny, których jedynym celem i pragnieniem było okazać się dobrym towarem na rynku małżeńskim, które, gdy mówiły o najświętszych rzeczach, to z takim właśnie uśmiechem, z jakim wiedziały, że im jest do twarzy, to wszystko razem wzbudziło we mnie obrzydzenie, wstręt i poraz pierwszy w życiu, niestety, nie ostatni! – wściekły bunt.
Ta zima w Warszawie nauczyła mię bardzo wiele. Odrazu dojrzałam i zmądrzałam. W naszych zapadłych Lubiniewiczach, ślęcząc nad książkami, w samotnych marzeniach i rozmyślaniach, zdążyłam już sobie wyrobić pewne sądy, pewne ideały, które mi się wydawały niewzruszonymi. O miłości zwłaszcza myślałam wiele, wertując bez wyboru wszelkie romanse, co mi w rękę wpadły i wyrobiłam sobie o niej pojęcie tak wzniosłe, tak szczytne, że potem widok płytkich i interesowanych zabiegów karnawałowych przejął mię oburzeniem. O ludzkiej swobodzie, o kobiecej godności, o potrzebie walki z przesądami, o wyzwoleniu się z więzów niesłusznych, o tem wszystkiem myślałam często i głęboko.
Tu zaś spotkałam mnóstwo starszych odemnie kobiet, dla których owe wielkie kwestye były obcemi zupełnie. Żyły one jak ładne i syte papużki, które nauczono wymawiać słowa: cnota, religia, ojczyzna, miłosierdzie, miłość, grzech, obowiązek, dusza, ale które znaczenia tych słów nie rozumiały wcale. Skakały one po pręcikach swej klatki, muskały piórka i ćwirkały przyjemnie, jadły, piły, kręciły główkami, a potem łączyły się w pary, przenosiły się do innej klatki, gdzie w dalszym ciągu mogły sobie ćwirkać i skakać.
I takiemi były kobiety dziś. Dziś, gdy się otwierały przed niemi tak wspaniałe drogi, gdy mogły iść, walczyć, zdobywać, wstępować na najwyższe szczyty i żyć pełnią życia i ducha.
Nie! Ja się przynajmniej do tych złotych klatek nie dam zamknąć, ja w tę małżeńską niewolę się nie wprzęgnę, takiej miłości nie chcę i tych ludzi nie chcę, tych samolubów i zjadaczy chleba, i tego świata nie chcę, ani jego fałszu, ani jego komedyi, ani tych praw, ani tego szablonu, ani tych więzów. – Nie chcę.
Ja chcę być wolną, być człowiekiem, być działającem kołem w maszynie tego świata i iść, chociażby przebojem, naprzód ku wiedzy, ku światłu.
Porzucę to wszystko, wyzwolę się – i pójdę w świat.
Wiedziałam z częstych narzekań ojca, iż matka moja zostawiła testament, którym swój posag zapisała Edziowi i mnie, ale z tem zastrzeżeniem, że tylko procenty będą wypłacane tymczasem ojcu, a po naszem dojściu do ośmnastu lat, nam samym. Kapitał zaś dopiero w dwudziestym piątym roku życia mieliśmy prawo podnieść. Nad tym funduszem czuwał wuj Biniński, brat matki i pomimo niejednokrotnych usiłowań ojca, święcie wykonywał zlecenie. Edzio pobierał już procenty od swojej części, co mu też umożliwiło wyjazd do wyższego zakładu naukowego.
Ja postanowiłam doczekać lat ośmnastu, wziąć pieniądze i zrobić to samo.
Myśl ta skrystalizowała się we mnie ostatecznie podczas owego karnawału warszawskiego.
Wróciwszy, potrafiłam sobie zdobyć programy, książki, nawet nauczyciela do potrzebnych mi przedmiotów. Naturalnie, musiałam zdobywać to przebiegłością i sprytem kobiecym, wmawiając ojcu, że to damskie fantazye, że ja się na wsi nudzę, że matematyka mnie bawi i tym podobne głupstwa. Ale raz mając wszystko, czego mi było potrzeba, zatopiłam się w pracy z tą jedyną myślą: zdać egzamin i dostać gimnazyalną maturę.
Gdy wspominam teraz te minione lata, widzę, że nieraz dążenie jest szczęściem większem, niż posiadanie.
Jak ja się czułam szczęśliwą wtedy! Jak ja przyszłość swą widziałam w jasnych, promiennych barwach!
Zwłaszcza była jedna chwila w dniu, najmilsza ze wszystkich. Po kolacyi na dole – lekcye już umiałam na dzień następny doskonale – mówiłam ojcu dobranoc, zostawiałam go z Niemką, Matyldą, która mu zaczynała czytać gazety, zamykałam za niemi drzwi i szłam do siebie na górę. Już to zamknięcie drzwi za niemi sprawiało mi niewymowną rozkosz. Oddzielałam się od wszystkiego co było płytkie, ciasne i nudne, wyzwalałam się z wszelkiej władzy i kontroli. Byłam panią swej istoty aż do dnia następnego. Oni zapadali się dla mnie w głąb, nie chciałam o nich ani myśleć, ani wiedzieć. Byłam sama – i wolna.
Otrząsałam proch ze stóp moich i szybko wbiegałam na ciemne schody.
Ach, to pędzenie w górę przez ciemność! Jeszcze dziś czuję to bicie serca radosne! Potem stawałam w balkonowem oknie i patrzałam w noc. Zatem wstępowałam na balkon i brałam w siebie wyziewy zroszonej ziemi. I to była chwila, gdy we mnie coś roztwierało się szeroko i duch mój wylatywał jak ptak z gniazda i leciał aż pod samo niebo – pod gwiazdy.
Potem szłam do swego pokoju, zamykałam drzwi na klucz i do późnej nocy czytałam, a częściej jeszcze pisałam.
Bo wtedy właśnie rozpoczęłam pierwszą swą powieść. Tytuł jej dałam: «Wiecznie samotna». Było to ogromnego zakroju powieścidło – bomba romantyczno-naturalistyczno-ideowa. Jednak, nie bez pewnego talentu pisana. A z jakim zapałem!
Ach, te noce natchnione! te błogosławione noce, pełne widm, grające od wewnętrznych moich melodyi! pełne szczęścia, zachwytów, przeczuć, rozanieleń, szału. Ach, te moje noce samotne, te moje wigilie święte, gdy, jak młody rycerz, czuwałam przed jutrzejszem pasowaniem, przed pasowaniem na wielkie dzieła, na wielkie czyny, na trud krwawy, lecz luby…
Ach, noce moje piękne!…
Tak minęło półtora roku. Przez cały ten czas tak byłam pochłonięta przygotowaniem do egzaminów i wewnętrznym swoim światem, że mało wiedziałam, co się dokoła mnie dzieje.
A działo się dziwnie. Ojciec, który nigdy nie był wzorowym ani mężem, ani ojcem, teraz pod starość bynajmniej się nie reformował. Przeciwnie, jego dawne, nigdy zbyt wytworne gusta stały się jeszcze mniej wytwornymi, a ostatnie pozory przyzwoitości zaczął uważać za niepotrzebny całkiem przesąd. Zaczęły się więc dziać w domu rzeczy bardzo dziwne i trzeba było mojej prawdziwej niewinności i, pomimo naczytania się, naiwności wyjątkowej, aby nic nie widzieć i nie słyszeć.
Dopiero przyjazd Edzia na wakacye trochę mi w oczach rozjaśnił. On, sam zawsze wzorowy, naszpikowany moralnością, «Książę Niezłomny», jak go zwali koledzy, nie mógł znieść tego, co tu widział. Odbyło się z ojcem parę scen przykrych, które naturalnie, że do niczego nie doprowadziły. Ze mną Edzio miał obszerną rozmowę, starając się mnie skłonić do wyjazdu.
– Jestem pewny – mówił – że wujostwo Binińscy przyjęliby cię chętnie do siebie tymczasem. Zimą zaś ciocia Leonowa nie odmówi zabrania cię z sobą do Warszawy. Może ci się tam trafi jaki mąż. Ostatecznie brzydka nie jesteś, masz dobre nazwisko, no i 50.000, to na ciężkie czasy, niezły kawał grosza. A w naszych rodzinnych warunkach, to im prędzej, tem lepiej. Mam nadzieję, że to zrozumiesz. Cóż? Chcesz, to cię odwiozę do wujostwa?
Musiałam wszystko mu wyznać. Nie, ani do wujostwa Binińskich, ani tembardziej do cioci Leonowej, ani na karnawały warszawskie jechać nie chciałam. Miałam zupełnie co innego na myśli. Tu, ucząc się i pracując, doczekam końca moich lat ośmnastu. Wtedy pojadę zdać egzamin gimnazyalny i stamtąd prosto ruszę na uniwersytet do Krakowa. O zamążpójściu nawet słuchać nie chcę, do łapania męża nie mam żadnych zdolności, tylko chcę się uczyć – uczyć – i uczyć.
Jak przewidywałam, moje zamiary wzbudziły w Edziu nadzwyczajne oburzenie. Wytoczył przeciwko nim cały arsenał moralnych, religijnych, naukowych, ironicznych i praktycznych argumentów. Nie żałował fatygi i wyszukał mi mnóstwo artykułów po gazetach i książek zbijających «emancypacyę» kobiet.
Ja czytałam wszystko, co mi dawał i słuchałam półuchem jego wywodów. Ale prawie nie odpowiadałam na nie.
Budziła się we mnie coraz wyraźniej świadomość mego odosobnienia, tej absolutnej samotności, co się koło mnie czyniła, samotności tak wielkiej, jak gdybym żyła na odrębnej jakiej i bezludnej planecie. Nie miałam na świecie nikogo, nikogo, coby mój język zrozumiał i moje myśli podzielił. Jeśli zaś czasem kto o mnie się zatroszczył, to właśnie widział we mnie to, czego nie było, a tego, co było, dojrzeć nie mógł. Jeśli kto zapragnął kiedy zrobić mi co dobrego, to z pewnością robił to właśnie, co było dla mnie najgorsze.
Edzio, ze swemi dobremi chęciami, był dla mnie najnieznośniejszy. Wolałam już mieć do czynienia z ojcem.
Pozostałam jednak przy swojem. Z Lubiniewicz nie wyjechałam i uczyłam się na zabój. Zimą ojciec mi zaproponował przejażdżkę do Warszawy, ale się wymówiłam, nie wiem już czem i pojechał sam.
Nareszcie doczekałam się końca moich ośmnastu lat. Byłam, wedle prawa, pełnoletnią. O, i zamierzałam z tego korzystać!
Wuj Biniński wezwał mnie do siebie dla dopełnienia jakichś prawnych formalności. Postanowiłam, nic ojcu o dalszych projektach nie wspominając, udać się do wujowstwa – i już nie wracać. Z pokojową wyjechałam, niby na parotygodniowy pobyt. Po niejakim czasie odesłałam pokojową z obszernym listem wyjaśniającym moje postanowienie, a sama, z papierami w porządku, z kwartalnym procentem w kieszeni, z niewielkim kuferkiem, w skromnej szarej sukience, z sercem, które szczęście rozpierało, i piersią pełną przeczuć wiośnianych, ruszyłam w świat.
Przebyłam w Krakowie lat pięć.
I dziś, gdy patrzę na życie swoje jakby z boku, powiedzieć mogę, to jedno było w niem doskonale piękne, harmonijne i szczęśliwe.
Tak w tych latach cudownych dni moje płynęły jak wspaniała, przeźroczysta rzeka, o głębokiej fali, płynęły raźnie, ochoczo naprzód, przeskakując kamyki, niosąc na sobie barwy nieba. Muł, brud, szlam i brzydkie porosty, jeśli były, to gdzieś zostawały na dnie, niewidzialne. A fala czysta i przeźrocza szła wciąż naprzód, coraz chyżej i radośniej. Zadna nizka troska, żaden marny i poziomy frasunek, żadna zawiść, żadne kłamstwo nie skalały mej duszy przez te błogosławione lata.
Rozkwitała moja istota jak kwiat, zasiany na dobrej grzędzie, gdzie go słońce grzeje, a ziemia sokami zasila, a deszcze ciepłe polewają, a wietrzyk z szerokich pól osusza i świeży, na grzędzie, gdzie wokoło kwitną takież kwiaty i wspólnie z nim kołyszą swe korony w podmuchu wieczornym, i wspólnie ciągną pożywienie z matki-ziemi, i wspólnie otwierają kielichy swe ku ciepłu, ku światłu. A dla wszystkich wystarcza, a wszystkie mają do syta i karmią się i rosną i pięknieją i są szczęśliwe.
Byłam i ja szczęśliwa. Nauka przedstawiała dla mnie nieopisany urok, coraz to nowy czar, codzień otwierający się szerszy i piękniejszy horyzont, codzień nowa walka do stoczenia, walka w której wiedziałam, że zwyciężę. I samo to wytężenie sił, sama ta gimnastyka umysłu i ta praca szlachetna, jakież to było szczęście!
I te głębie niezgruntowane, zawrotne głębie, nad któremi się pochylała moja dusza z lękiem i z czcią, i z drżeniem, nad któremi stawała, wstrząśnięta świętym dreszczem i bladła, jak blednie podróżny, gdy w przepaść wzrok zapuści…
I te światy nowe, bezgraniczne, wśród których ziemia nasza była ziarnkiem prochu, rzuconem w przestrzeń, te światy, w które duch mój leciał, jak orzeł leci ku słońcu i patrzał w nie ognistym, pytającym wzrokiem i objąć usiłował od krańca do krańca.
I te zagadki bytu, nęcące jak zakazane owoce, co «piękne oczom i na wejrzeniu rozkoszne».
I Sztuka naga, promienna, ponad światem stojąca – sama dla siebie pani i prawodawczym.
I te uczucia wzniosłe – święte uczucia przyjaźni, ufności, braterstwa, tak czyste, jak kryształowa woda tatrzańskiego potoku, tak żywe i radosne jak ona.
I myśl… myśl ludzka, co, jak wicher pustynny, lata po świecie i wstrząsa jego posadami, co, jak powódź, wzbiera pod lodową skorupą i zatapia miasta i pola, co, jak płomień, wznieca pożary i zostawia zgliszcza, a na tych zgliszczach nowe rzuca nasienie i nowe zbiera plony.
I ciche zakątki serc…
I marzenia ogniste…
I ukochania ogromne – płomienne – ofiarne i czyste.
I niezłomne ślubowania – i przysięgi wzniosłe.
I ta radość życia – potężna, szalona radość – rozpierająca pierś, wlewająca w żyły krew bujną i gorącą, zapalająca głowy do czynu, do boju, unosząca dusze, szepcąca im wciąż: «Młodości, ty nad poziomy wylatuj!»…
Tak przebyłam pięć czarownych lat. Przez cały ten czas, tylko dwa razy, i to na krótko, wracałam do domu, gdzie stosunki były coraz cięższe, a nikt bardzo do mnie nie tęsknił.
Zamierzałam jednak stanowczo, po skończeniu studyów, wrócić w swoje strony, gdyż zawsze zdawało mi się, że to jest obowiązek sumienia. Kwestya ta i wogóle kwestya obowiązków, była jedną z najgoręcej roztrząsanych w naszem kółku i jedną z tych, w których zawzięcie głos zabierałam, za co też otrzymałam od kolegów przezwisko: «disciplina minor».
«Discipliną major» nazywano bowiem starego naszego rektora, namiętnego wyznawcę filozofii scholastycznej, nad której zanikiem biadał corocznie w inauguracyjnej przemowie.
Wreszcie nadszedł koniec moich szczęśliwych lat uniwersyteckich, zdałam egzamin na doktora filozofii, otrzymałam pergaminowy patent, wysłuchałam pochlebnych słów profesorów i wróciłam do swojej izdebki. Był to skwarny dzień letni. Zegrzałam się idąc przez planty, a na mojej górce, w półcieniu spuszczonych rolet, panował miły chłodek i zapach polnych kwiatów, których wiązkę przynieśli mi wczoraj koledzy.
Weszłam, zamknęłam drzwi, zrzuciłam kapedusz i odetchnęłam głęboko. – «Koniec»… – wyszeptałam.
Aż nagle ze wszystkich kątów pokoju obskoczyły mnie mary widma – upiory… Mroczne ciągnąc się cienie, rozwłóczone ramiona, pajęcze nitki i wilgotne, szare płachty ogarnęły mię, nakryły, owinęły się dokoła mojej duszy i zaczęły ją ssać…
Koniec… koniec… koniec»… skrzeczały mi w uszach. «A teraz co?… A teraz co?»…
I przyszła Melancholia w ciemnym płaszczu i przytuliła mię do siebie i pochyliła głowę moją nizko, niziutko i płaszczem swoim mię okryła. I przed moim wzrokiem rozsunęła zasłonę, którą ludzie tak szczelnie przed sobą zaciągnęli, aby nie widzieć i módz zapomnieć i zajrzałam, może poraz pierwszy tak głęboko w głąb istnienia.
Przesiedziałam tak skulona do wieczora, nieruchoma jak skała nad brzegiem oceanu i jak ona wpatrzona w ten ocean życia, który przedemną się rozlewał. Bo w tej chwili widziałam to życie tak wyraźnie, tak ostro się rysujące, takie poziome, nudne, głupie życie, a tak nieubłaganie pochylające się wciąż niżej i niżej aż do czarnej w końcu grobowej jamy. To życie, jak droga, przez którą szłam samotna, w towarzystwie jednej tylko śmierci. Ona mi była jedyną przyjaciółką, piastunką, towarzyszką – i Aniołem Stróżem.
Pierwszy raz zobaczyłam ją tak blizko siebie – pierwszy raz na ramieniu poczułam jej dłoń, popychającą mię naprzód… naprzód… Dokąd?…
Słońce już zachodziło i jego czerwone pro-. mienie zaczęły się wdzierać ukośnie przez zasłonięte okna, gdy zapukano do drzwi.
Nie odezwałam się wcale. Zapukano powtórnie.
– Proszę wejść! – odparłam. – Otwarte. – Nie poruszyłam się jednak.
Wszedł Wiktor. Spokojnie powiesił kapelusz na wieszadle, ciupagę w kącie postawił i stanął przedemną. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Odrazu przejrzał mię nawskróś.
– O? cóż to? – rzekł cicho – dyabliki czarne latają? – Przysunął sobie krzeszło, usiadł bliziutko i wziął obie moje ręce. – No? – spytał z poczciwym swym uśmiechem.
– A bo… na co mi to wszystko! – wyrwało mi się prawie z płaczem. – Co mi z tego głupiego patentu, co mi z tego! Wszystko już się skończyło. I teraz co?
– Jakto co? Teraz żyć trzeba.
– Na co? Po co? Dla kogo?
– Ach, wy baby! baby! Nic wam i doktoraty i filozofie nie pomogą! Wy się najprzód zawsze pytać będziecie dla kogo macie żyć. A dla czegoż, to nie?
– Eee!
– Pani, co ma talent…
– Dałby mi pan pokój z tym talentem! Ja nic o nim nie wiem jeszcze. Nie wiem, czy go wogóle mam. Któż to powiedział, że mam talent? Pan i Czerwony. Wielcy mi sędziowie!
– Pani mówi mi impertynencye, aby się módz pokłócić. Ale niedoczekanie! Nie mam na to czasu, bo muszę panią zabrać i przyprowadzić do cioci Buzi, gdzie czekają…
– Kto czeka? Ja nigdzie nie pójdę.
– Nie cierpię kiedy panna Hania grymasi, jakby jaka hrabina. Proszę zaraz włożyć kapelusz i idziemy.
Wziął z łóżka mój kapelusz i próbował mi go na głowę włożyć.
– A któż tam będzie?
– No, cała paczka. Niedźwiedź, Czerwony Poeta, Benda i Kuliszyński, «Budowniczy Solmness», panna Tola ze swemi feministkami i już nie wiem kto. Mówię, że cała paczka. Będzie bardzo wesoło. No, panno Haniu, prędzej! Proszę zrobić przyjemny wyraz twarzy i – do licha! – Przypiąć raz ten kapelusz!
– Żeby pan wiedział, jak mi źle. – Wstałam jednak i zaczęłam się zbierać.
Wyszliśmy. Ulice były ciche, puste i zasnute już cieniami wieczoru. Pod drzewami plant było prawie ciemno. Mnie melancholia prawie nie opuściła jeszcze, ale czułam ulgę w obecności Wiktora, tego najlepszego przyjaciela, przed którym myśli skrytej nie miałam.
Zaczęłam znowu. – Bo, widzi pan, ja doprawdy nie wiem, co robić teraz? Mam już ten patent nieszczęsny, a dalej co?
– Dalej? Ja zawsze powtarzam: niech pani osiądzie np. tu gdzie pod Krakowem i niech pani pisze. Ja to seryo mówię. Że pani ma talent, to pewno, ale trzeba dla niego coś zrobić, trzeba mu dać odpowiednie otoczenie, to się dopiero rozwinie.
– Osiąść tu? Nie wracać? Ach, nie wiem, czyby to było dobrze…
– Dlaczego?
– Bo… Ach, mój Boże! przecie pan wie, co ja myślę. Ja myślę, że trzeba wracać do kraju, to niedobrze tak uciekać z tamtych stron… Tu i tak jest ognisko i bezemnie się obejdzie… a tam… ach, tam nic, nic! Ja sama nie wiem, Pan się zawsze śmieje, ale ja myślę, że to obowiązek.
Wiktor rzucił się niecierpliwie. – A no, jak pani na teren obowiązków wjeżdża, to proszę z kim innym gadać. To nie moja specyalność. Dla mnie najpierwszy obowiązek, to talent, sztuka, piękno, własna indywidualność, moje ja, które chce się wypowiedzieć. Reszta dobra dla mydlarzy. Gwiżdżę na resztę.
– A ja nie. I nawet, nie wiem, co ważniejsze… jak być powinno…
– Ja nie pytam o to, co być powinno. Ja pytam o to, co jest. O to, co mnie niesie, co mnie pchnie naprzód. Nie wiem, czy to być powinno, ale jest. To dosyć.
– Ach, panie Wiktorze! czy dosyć? – Znałam od dawna jego zapatrywania w tym względzie i nieraz już staczałam z nim o to zażarte walki. Lecz teraz szczególniej mi chodziło o wylanie na zewnątrz myśli, które mnie gnębiły. Wszakże i sama nie byłam tak zupełnie pewną swego, chciałam dyskusyi. – Bo, widzi pan – ciągnęłam dalej – ja myślę, że są na świecie rzeczy ważniejsze od sztuki…
– Tak! tłusta pieczeń i miękkie pantofle – mruknął.
– Zwłaszcza u nas, panie Wiktorze. I że, jeśli się zdobyło pochodnię do ręki, to trzeba nią przyświecać takim kątom, gdzie mrok panuje.
zgasi i będzie po wszystkiem.
– O, nie! – I nagle porwała mię fala siły, męstwa, pewności siebie, melancholia odleciała gdzieś na krańce świata, poczułam się niezwalczoną. Nie, nie zgaśnie moja pochodnia! Pójdę z nią w mój kraj biedny i wysoko trzymać ją będę ponad głowami tych, co są w ciemnościach. Niech będzie światło! Niech będzie ciepło! I rozwidnią się ciemne kąty, i rozpalą się inne pochodnie, i ogniska się rozniecą, ciepłe, ożywcze. A talent? Talent, jeśli go mam, będzie właśnie najżywszym płomykiem w tem ognisku.
– Wymieni go pani wkrótce na korzec węgli do podpalenia w tym społeczno-patryotycznym piecu.
– Nie! Nie! Jeśli go mam, to nie zginie. A świat, ludzie, naród, dobro, czyn, oto co jest największego! Pchnąć naprzód bryłę świata, to dopiero robota. No, nie?
– Zdaje mi się, że pani robi literaturę – rzekł zimno Wiktor.
– A pan jest wstrętny –- odparłam ze złością – i nie rozumiem doprawdy, jak ja mogłam choć przez chwilę być z panem w przyjaźni.
Odeszłam na drugą stronę ulicy i już więcej nie mówiliśmy do siebie.
W ogródku cioci Buzi, gdzieśmy się często latem zbierali, powitało nas grono już rozweselone i wieczór zszedł na bardzo ożywionej gawędzie.
Ja, po całodziennem melancholizowaniu, czułam potrzebę reakcyi, śmiałam się, dowcipkowałam, rzucałam paradoksami, nawet flirtowałam po trochu z Czerwonym Poetą, który już zdawna beznadziejnie we mnie się kochał. I tak byłam miła dla wszystkich, że nawet Niedźwiedź raczył nad moim wyjazdem rozpaczać.
Wyjechać zaś miałam w nadchodzący czwartek, a wilią na herbatę wszystkich do siebie zaprosiłam.
– Będzie to pożegnanie górki – westchnęła jedna z feministek.
– I «discipliny minor» – rzekł Kuliszyński.
– Pannę Hanię jeszcze do grobu nie składamy – wtrącił Niedźwiedź – a górka przepadła na wieki.
– Oj, bodaj że naszą pannę Hanię na wieki żegnamy – rzekł Wiktor trochę smutnie, a trochę zjadliwie.
Umilkli wszyscy i jakiś cień nad nami przeleciał.
Aż Poeta Czerwony, który coś w cieniu mruczał sobie pod nosem, wysunął się na światło ze szklanką piwa w ręku i zabrał głos:
– Opowiem państwu bajkę. Za siedmiu ulicami, za siedmiu placami, wznosi się niebotyczna góra. Góra to bogata, herbatodajna i serdelkopłodna, dymem z papierosów buchająca i dysputami dzwoniąca. Na tej górze żyła sobie studentka nie studentka, panna nie panna, królewna nie królewna – Cud-Dziewica! U stóp jej klęczeli młodzianie – studenty, malarze, poety, doktory, klęczeli i błagali: Cud-Dziewico, pokochaj nas! Lecz dziewica powiada: Odczep się, paskudny męski rodzie! Nie potom z domu się rwała, do Krakowa uciekała, na wszechnicę uczęszczała, aby do waszej miłości się zniżać. Jam mądrości głodna, filozofii córa godna, nic mi po waszych wzdychaniach! Będę po obłokach bujała, a serca wasze deptała. Młodzieńcy się popłakali, discipliną ją nazwali. Lecz ona ich odprawiła, w nauce się pogrążyła, to też patent wnet zdobyła, laurem skronie swe owiła i do domu wraca. Młodzianom łzy z oczu płynęły, i tak obficie płynęły, że aż Wisła wezbrała, straszna powódź nastała. A tymczasem Cud-Dziewica do domu powraca. Jedzie, jedzie, nie dzień i nie dwa, przez góry wysokie, przez lasy szerokie, przez rzeki głębokie. Przyjechała, ojca swego powitała, wkoło siebie popatrzyła i mówi: co ja tu będę robiła? A ojciec się odzywa: Nie frasuj się, moje dziecię, kawalerów dość na świecie. Wybiorę ci pięknego, bogatego, dobrze urodzonego i pobłogosławię was. Jak powiedział, tak się stało, zjechało się kawalerów niemało. Wszyscy zdrowi, tędzy, syci ludzie całkiem przyzwoici. Cud-Dziewica, jak spojrzała, wnet jednego pokochała, największego, najtłustszego, obywatela tęgiego. Przed nim staje, rączki składa i czułym głosem powiada: Oto luby, jestem twoją. Cud-Dziewico, dzięki tobie! lecz cóż z twą mądrością zrobię? Obie razem brać za ciężko. A Cud-Dziewica tak rzecze: Jestem ciałem twego ciała, na nic mi się filozofia zdała! Jestem twojej kości kością, a więc, luby, precz z mądrością! Jako rzekła, tak się stało. Ojciec młodym błogosławił i wesele wnet wyprawił. I ja tam byłem, wino, miód piłem, po brodzie ciekło, a w gębie nic nie było. I podłem piwskiem muszę wznieść zdrowie Cud-Dziewicy, naszej panny Hani!
Wszyscy zaczęli się śmiać, a ja oburzyłam się. – Jakto! taki okropny koniec mnie przepowiadać! Ależ to niegodziwe! I to kto? Czerwony! o którym byłam pewna, że jest moim przyjacielem, że nawet ma mnie za ideał. A to ładnie! No, dobrze. Na złość, pójdę za pierwszego lepszego i już nigdy do Krakowa nie przyjadę.
– Niech pani nie żartuje, bo tak może być naprawdę – rzekł Kuliszyński.
– Z nudy najczęściej panny idą za mąż – zdecydował Niedźwiedź.
– Ależ, co za gadanie! – zawołała któraś z feministek.
I druga zaraz dodała: – To tylko salonowe gąski. Prawdziwa kobieta, jeśli już ma nieszczęście pójść za mąż, to przynajmniej…
– Hanna z nudy nie pójdzie – rzekła Tola Stażycówna, wyciągając się wygodnie na ogrodowym fotelu – ale większe jeszcze głupstwo zrobi, ona się zakocha. Ja zawsze mówiłam, że ona ma filisterską duszę.
– Ja! filisterską duszę!
– A tak. Na przykład to mała rzecz, ale to cechuje człowieka, twoje mieszkanie: wszystko stoi na swojem miejscu, łóżko nietylko zasłane, ale jeszcze i koronkową kapą przykryte, bukiet na stole, na ścianach jakieś malowanki, kurzu ani zdziebełka.
– Dlategoż tam i tak przyjemnie… – wtrącił nieśmiało «Budowniczy Solmness».
– No, bo ja lubię, żeby było porządnie.
– A no, właśnie, porządnie! Albo na herbatę poprosi, to każdy dostanie filiżankę, spodek, łyżeczkę…
– O! łyżeczkę, to nie każdy!
– A bułki na jednym talerzu, a szynka na drugim, o mało, że serwetek nie daje!
– Ah, przesadzasz. Ale to prawda, że brudu, nieładu znieść nie mogę.
– Strzeż się, to są okropne skłonności. Za lat parę mężowi skarpetki cerować będziesz.
Zaśmiałam się. – No, to pewno – odparłam – że gdybym kiedy miała męża, tobym mu w podartych nie dała chodzić.
Powstał gwar i ogólna na mnie napaść. «O, ozdobo cnót niewieścich! Przykładzie dla białogłowskiego stanu! I pocóżeś dyplom zdobywała? Doktorze scholastyki. Disciplina minor! Poetko! Literatko! Gwiazdo wschodząca na niebie piśmiennictwa! Taki będzie twój koniec. Marna karyera. A myśmy w tobie widzieli filar, taran do rozbijania przesądów».
– Kolubrynę – rzekł «Budowniczy Solmness».
– Bombę – dorzucił Niedźwiedź.
– A ty już nas zdradzasz. Marzysz o mężowskich skarpetkach! Mydlarko! Filisterko! Wstecznico! Kuro domestica!
– Cicho! Czekajcie! Ja wam powiem… – broniłam się. – Powiem naprawdę, co myślę…
– Słuchajmy! Niech mówi! Niech swą burżuazyjną duszę obnaży!
– No, słuchamy. Ciekawość! – rzekła Tola i zapaliła papierosa.
– Bo wy się wszyscy ze mnie śmiejecie. A ja zupełnie seryo powiem. Nie o sobie, ani o tem, co zrobię w życiu, bo tego ja nie wiem. Ale o kobiecie. Ja myślę, że nie jest ona nietylko niższą od mężczyzny, ale przeciwnie, ma nad nim tę wyższość, że jest lotniejsza i prędzej i łatwiej umysł swój przerzuca od jednej rzeczy do drugiej. Może nie tak do dna gruntuje, może nie tak ogarnia szeroko, ale stanowczo lepiej od mężczyzny umie godzić najsprzeczniejsze sprawy, jest odporniejsza od niego i bardziej żywotna. Więc też myślę, że kobiecie przeznaczonem jest na świecie… Zawahałam się, bo miałam wypowiedzieć ukochane swoje zdanie, teoryę wypiastowaną na dnie duszy, prawie, że marzenie moje.
Tamci słuchali, mężczyźni dość uważnie, Tola z ironicznym uśmiechem. Jedna z feministek przerwała: Hanna zawsze w błękitach… I zachichotały wszystkie.
– Niech pani mówi dalej – rzekł Poeta Czerwony.
– Otóż myślę, że rolą nowej kobiety na świecie, niby celem tego, co się zwie emancypacyą, będzie osiągnąć to, czego mężczyźni dotychczas nie zdołali zrobić, będzie pogodzenie idei piękna z obowiązkiem. Niech się pan nie śmieje! warknęłam na Wiktora, chociaż on bodaj, że nie śmiał się wcale.
Mężczyzna, gdy jest artystą, poetą, uczonym, czy i społecznikiem, czy politykiem, to czuje się w prawie kopnąć wszelkie zasady i wszelką cnotę, bo on jest ponad wszystkiem. Kobieta pokaże w przyszłości, że można być wielkim duchem i wielkim działaczem, a nie przestać wypełniać ludzkich obowiązków tych prostych, zwyczajnych. Nie wiem, jak kobiety to robią, bo to strasznie trudne zadanie, ale myślę, że to właśnie jest ich przeznaczeniem. Wierzę, ach! najmocniej wierzę, że gdy przyjdzie czas i kobiety wezmą im należny udział w rządzeniu światem, to wtedy życiem ludzkości przestanie rządzić, tak jak dotąd pięść silniejszego i spryt podlejszego, a rządzić nią zacznie Braterstwo i Miłość. I wtedy takie barbarzyństwo idyotyczne, jakiem jest wojna, albo takie ogładzanie pół narodu; z powodu wygórowanych podatków, albo taka walka socyalna, albo te wszystkie głupie systemy celne, które odejmują chleb biedakom, albo takie okropności, jak handel dziewczętami, a chociażby tylko krzywdy nieszczęśliwych żon przy dzisiejszych prawach, a także te więzy, które nakładają zawsze na każdą myśl śmielszą, to wszystko już nie będzie mogło istnieć. Runąć wtedy musi panowanie siły, pięści, bagnetów, konkurencyi, dyplomacyi, fałszu i obrzydliwych kłamstw. Już się te męskie rządy chwieją, kobiecie danem będzie zburzyć ten wstrętny gmach, a na jego miejsce postawić…
– No, co? No, co? – spytał Poeta Czerwony.
– Postawić Miłość, prawdziwą Miłość ludzką.
Była chwila ciszy. Potem wybuchła namiętna dyskusya. Wszyscy naraz zaczęli mówić. Panowie, a najbardziej «Budowniczy Solmness», próbowali wvdrwić babskie rządy, które im przepowiedziałam. Tola zażarcie się broniła, feministki trajkotały. Lecz po chwili uciszyło się i Niedźwiedź rzekł smutnie: – Nie dziwię się pannie Hannie i jej horoskopom. Kto choć przez chwilę popatrzy uważnie na świat, tego zaraz taka abominacya zeprze, iż coprędzej oczy odwraca. Od dłuższego patrzania możnaby się doprawdy obrócić w głowę Meduzy. A kto tak pięknie światem zarządził? Mężczyźni. Może babska gospodarka okaże się lepszą.
Znowu zamilkliśmy wszyscy. Aż się Tola odezwała: – Ale cóż to ma do owych mężowskich skarpetek, o których marzy Hanna?
– A prawda! Pani się jeszcze nie wytłómaczyła.
– Proszę, proszę, dalszy ciąg wywodów.
– Dobrze! Wywód taki, że kobieta nie powinna starać się być podobną do mężczyzny, bo to żaden ideał. Przeciwnie! powinna swoje właściwości rozwijać i po własnej drodze iść naprzód. Więc np. jeśli ma męża i dom, to ją nic naprzód nie posunie, że w tym domu będzie brudno i że mąż będzie oberwany.
– Kobieta, która chce iść naprzód, nie powinna mieć męża i domu – rzekła Tola i bardzo zalotnie spojrzała w oczy Bendy, który za nią siedział.
Ten westchnął głęboko. I nachyliwszy się do jej ucha, zaczął coś szeptać, a ona się śmiała, trze – pała białemi, wypieszczonemi rękami i powtarzała: – Nie! pan jest niemożliwy!
– Ja się na ten raz zgadzam z panną Tolą – rzekł Wiktor.
– A ja nie! – zawołałam. – Ale dajmy już temu pokój. Ja tak dużo gadałam, że już nie mogę. Proszę, jeśli jest, o herbatę.
Rozmowa przeszła na inne przedmioty. I była już bardzo późna godzina, gdy mię Wiktor i Niedźwiedź odprowadzili do domu. Powiedzieliśmy sobie pode drzwiami dobranoc i miałam już wejść do sieni, gdy Wiktor nagle się wrócił. – Panno Haniu! – zawołał – proszę poczekać! Ja przyjdę jeszcze raz pomówić o tem…
– O czem… pomówić?
– No, o tej kwestyi wychodzenia za mąż. Pani może się ze mną zgodzić albo nie, ale ja swoje muszę powiedzieć. Dobranoc.
Jakoż przyszedł. Przez kilka dni dzielących mię od wyjazdu, byłam bardzo zajęta i na żadne kwestye nie miałam czasu. Więc Wiktor ostatniego wieczoru, gdy cała paczka rozeszła się po pożegnalnej u mnie herbacie, pozostał.
– Nie idziecie z nami? – spytał Niedźwiedź.
– Nie. Mam do pogadania z panną Hanią.
– Tak późno! Skompromitujesz ją pan! – zaśmiała się Tola.
– O, ja się tego nie boję – rzekłam. – Zresztą, co mi tam! Jutro wyjeżdżam.
Wyszli wszyscy, a myśmy zostali we dwoje, Pokój był pełen dymu, lampa blado się paliła. Otworzyłam okna. Wpłynęła do pokoju cicha noc letnia.
Usiedliśmy przy oknie i zapadliśmy w długie milczenie. Mnie smutno było odjeżdżać, rozstawać się z tymi dobrymi przyjaciółmi, z tem otoczeniem znanem i kochanem i wracać do ludzi, blizkich może krwią, ależ tak dalekich duchem i myślami! I niepewność, i żal, i nieokreślony niepokój mnie ogarniał, wprost lęk przed tą przyszłością, co się otwierała przedemną. Ach, gdyby nie przekonanie, iż obowiązkiem moim jest wrócić, jakżebym chętnie tu pozostała!
Wiktor pierwszy przerwał milczenie. – Chcę panią o jedną rzecz spytać, panno Haniu – zaczął. – Zdaje mi się, mam do tego prawo. Czy pani się już kiedy kochała?
– Ja? – pomyślałam chwilkę. – Nie, naprawdę, to się nie kochałam nigdy.
– Co znaczy to: naprawdę?
– To znaczy, że czasem mi się ktoś podobał, ale zawsze na krótko. Zawsze miałam coś innego do zrobienia, więc tamto jakoś przechodziło sobie. Może, gdybym nic nie miała do robienia, tobym się rozkochała.
– I nigdy nikt… na dłużej?…