Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Obrączka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obrączka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 346 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OB­RĄCZ­KA

po­wieść

WAR­SZA­WA

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

Kra­ków – G. Ge­be­th­ner i Spół­ka

1907

Kra­ków. – druk W. L. An­czy­ca i Sp.

Je­stem sta­rą, zu­peł­nie już sta­rą ko­bie­tą. Ży­cie moje skoń­czo­ne – już mię nic spo­tkać nie może – oprócz śmier­ci. Gdy zaś ona przyj­dzie, po­wiem: Bądź bło­go­sła­wio­na!

Tym­cza­sem jed­nak żyję, i to moje że­la­zne zdro­wie każe przy­pusz­czać, iż dłu­go jesz­cze żyć będę. Tak je­stem sil­ną, że ka­mie­nie przy dro­dze mo­gła­bym roz­bi­jać – a gdy­bym mia­ła wnu­ki, to­bym je no­si­ła na rę­kach i huś­ta­ła wy­so­ko – wy­so­ko…

Ale nie mam wnu­ków. Nie mam ni­ko­go na świe­cie – ni­ko­go i nic. Bo wszyst­ko com, mia­ła naj­lep­sze­go, tom roz­da­ła, roz­da­ro­wa­ła, po­świę­ci­ła…

Dzi­siaj usia­dłam przy ko­min­ku nad sto­sem ga­zet i ty­go­dni­ków. Mia­łam za­miar spo­koj­nie wie­czór spę­dzić na ich prze­glą­da­niu. Opar­łam nogi o sto­łek, po­pra­wi­łam ogień, przy­su­nę­łam lam­pę i otwo­rzy­łam pierw­szą z brze­gu ga­ze­tę. Ci­cho było cie­pło – przy­tul­nie w tym moim sa­lo­ni­ku za­peł­nio­nym ład­ny­mi sprzę­ta­mi. Fi­ran­ki były spusz­czo­ne i tyl­ko cza­sem z za okien do­cho­dzi­ło wy­cie je­sien­nej nocy – ta­kie prze­cią­głe, smut­ne wy­cie, jak­by dusz po­tę­pio­nych a bła­ga­ją­cych zmi­ło­wa­nia. Ale do mnie nie do­cho­dzi­ło ani zim­no ani wiatr i mo­głam sie­dzieć spo­koj­nie w cie­ple i w ci­szy, wtu­lo­na w mięk­ki fo­tel. Wszak­że tak sie­dzę co wie­czór i nie sły­szę i słu­chać nie chcę wy­cia tego wia­tru – czy tych po­tę­pień­ców.

A dziś nie mo­głam. Zda­wa­ło mi się, że oni tam do mnie mó­wią, że mnie wo­ła­ją po imie­niu, że dla mnie tu przy­szli gro­ma­dą, że się zle­cie­li tu po mnie i chcą unieść mnie z sobą – po­rwać i unieść. A po­tem, zda­ło mi się, że lecę z nie­mi ra­zem, że spusz­czo­ny ze smy­czy duch mój hula tam w prze­strze­ni i goni z wi­chrem, i pła­wi się w śnież­nej za­mie­ci, i wyje roz­pacz­li­wą, nie­wy­mow­ną pieśń swą, tę, co mia­ła być pie­śnią ra­do­ści i po­tę­gi, tę pieśń za ży­cia za­czę­tą i urwa­ną, a te­raz zmie­nio­ną w zgrzyt. Zda­ło mi się, że te wszyst­kie żmi­je i żmij­ki, co zwy­kle, zwi­nię­te w kłę­bek, śpią ci­cho na dnie mej isto­ty, że się na­raz wy­prę­ży­ły, wy­su­nę­ły gło­wy ja­do­wi­te, że im skrzy­dła wy­ro­sły i że po­le­cia­ły w ciem­ną noc z gwiz­dem, z sy­kiem i wy­ciem. Po­le­cia­ły ze skar­gą, po­le­cia­ły z gnie­wem i z bun­tem. Walą w świat bi­czem swo­je­go gnie­wu, roz­dzie­ra­ją prze­strze­nie sy­kiem i krzy­kiem, chcą bić, roz­bi­jać, drzeć, szar­pać i łkać, i ża­lić się, i ję­czeć, i świat cały po­ru­szyć swym ję­kiem – i mścić się… – i mścić się…

Babo sta­ra, co sie­dzisz pod pie­cem – co się dzi­siaj sta­ło? Bunt? A to pa­rad­ne! Ty, któ­rą wiel­ki wóz Dża­ger­nau­ty zmiaż­dżył już daw­no, ty, coś się sama prze­cie i do­bro­wol­nie po­deń rzu­ca­ła, ty, coś pa­lec w zło­tą ob­ręcz kła­dła i kaj­da­ny bra­ła na sie­bie z uśmie­chem, ty, któ­rą Los wło­żył wcze­śnie do ży­cio­we­go moź­dzie­rza i usil­nie tłucz­kiem swym ście­rał na proch, tłukł na mia­zgę, ty jesz­cze masz coś w so­bie? Jesz­cze tam ja­kiś duch – i to duch wol­ny – ko­ła­cze się w to­bie? i łeb pod­no­si – i w taką je­sien­ną noc hasa po świe­cie – i woła o spra­wie­dli­wość?…

Ach, babo sta­ra! nie bądź­że śmiesz­ną! Pil­nuj swo­ich reu­ma­ty­zmów i wy­trze­puj pa­cie­rze. To je­dy­ne wła­ści­we dla cie­bie za­ję­cie. Daj po­kój głu­pim bun­tom. Nie cie­bie pierw­szą, nie cie­bie ostat­nią zmiaż­dży­ło ży­cie. Po to ono jest prze­cie, aby miaż­dżyć, gnieść, z dusz i ciał ro­bić so­bie kle­pi­sko – do­brze ubi­tą szo­sę, po któ­rej się to­czy na­przód. Po to ono jest prze­cie… Czyś się o tem jesz­cze nie prze­ko­na­ła?

Tak, by­wam śmiesz­na cza­sa­mi. Ot i dzi­siaj, za­miast czy­tać so­bie spo­koj­nie i grzać sta­re ko­ści przy ko­min­ku, ta­kie hece wy­my­ślać! nie­ma sen­su!

I to mó­wią, że na sta­rość uczu­cia tę­pie­ją! Ach! nie­praw­da!

Ot i te­raz, od pew­ne­go cza­su chwy­ta mnie chęć opi­sa­nia swe­go ży­cia. Wiem, że to wy­skok ja­kiś nie­po­trzeb­ny. A przy­tem… moja przy­się­ga… Zła­mać przy­się­gę? A cóż? Ko­muż to za­szko­dzi? Wte­dy było co in­ne­go. Ale te­raz. Wszak­że dla sie­bie tyl­ko pi­sać za­mie­rzam. Tak, tyl­ko dla sie­bie. Wiem, że «in­te­re­su­ją­cą» być nie mogę dla ni­ko­go. Na­praw­dę, to nig­dy «in­te­re­su­ją­cą» nie by­łam, na­wet wte­dy, gdy mia­łam oczy «jak płat­ki burz­li­we­go nie­ba», a wło­sy «jak bo­ga­te runo rdza­we­go zło­ta» a cała by­łam «lil­jo­wa i świe­ża, za­słu­cha­na w gra­ją­ce gdzieś w du­szy me­lo­dye». Ach, bied­ny, do­bry Wik­to­rze! Tyś je­den po­ety­zo­wał mnie cza­sa­mi. Ale i tyś mię nie znał do grun­tu.

Wła­ści­wie, czy może du­sza jed­ne­go czło­wie­ka być do grun­tu po­zna­na przez dru­gie­go? Zda­je mi się, że nie. Bo to, co w nas jest naj­bar­dziej do­nio­słe – wszel­kie na­ro­dzi­ny i wszel­kie za­mie­ra­nia – to się od­by­wa w ci­szy, w ciem­no­ści i w mil­cze­niu.

Moja du­sza, bar­dziej jesz­cze od in­nych, za­snu­ła się ciem­no­ścią i mil­cze­niem. Tego, co się w niej dzia­ło, żad­ne ludz­kie oko nie do­strze­gło nig­dy. Do jej za­klę­tych pa­ła­ców nie we­szła nig­dy żad­na dru­ga du­sza.

Bo któż­by tam się o to sta­rał i za­przą­tał so­bie gło­wę ta­kie­mi rze­cza­mi. Do­bre to jako śro­dek do flir­tu z in­te­re­su­ją­ce­mi ko­bie­ta­mi.

A ja in­te­re­su­ją­cą nie by­łam bo­daj nig­dy.

Nie zna­łam mat­ki wca­le. Umar­ła, kie­dy by­łam ma­lut­ka i pa­mię­tać jej nie mo­głam. Edzio, o czte­ry lata ode­mnie star­szy, im­po­no­wał mi za­wsze przez to, że «mamę wi­dział».

Ro­słam, przez ni­ko­go nie ko­cha­na. Bo oj­ciec za­le­d­wie wie­dział o mo­jem ist­nie­niu do­pó­ki by­łam brzyd­kiem i nie­zgrab­ne dziec­kiem i do­pie­ro gdy, oko­ło lat szes­na­stu, roz­wi­nę­łam się w świe­żą i dość zgrab­ną dziew­czy­nę, spo­strzegł moją obec­ność i za­czął mną się zaj­mo­wać i za­chwy­cać. Pa­mię­tam, że brał moją rękę, gła­dził ją, pie­ścił, pa­trzał w moje oczy, do­ty­kał wło­sów, ka­zał prze­cha­dzać się po po­ko­ju i po­wta­rzał, ob­li­zu­jąc swo­je wy­dat­ne war­gi: «No, wca­le… wca­le»… Oświad­czył, że się już uczyć nie po­trze­bu­ję, od­pra­wił na­uczy­ciel­ki i po­je­chał ze­mną naj­przód na bar­dzo hucz­ne we­se­le mo­jej ku­zyn­ki, a po­tem na kar­na­wał do War­sza­wy.

Śmiesz­ne to było, owo kar­na­wa­ło­wa­nie w szes­na­stym roku ży­cia i wy­obra­żam so­bie, że być mu­sia­łam przed­mio­tem drwin ca­łe­go to­wa­rzy­stwa. Nie roz­ba­wi­łam się wca­le. Ale za to oj­ciec, któ­re­go ser­ce i fan­ta­zya po­zo­sta­ły mło­de­mi, ba­wił się wy­śmie­ni­cie, nie ustę­pu­jąc w ni­czem zło­tej mło­dzie­ży, ro­bił dłu­gi, flir­to­wał na pra­wo i na lewo i uży­wał, co się zmie­ści­ło.

Ów kar­na­wał od­niósł wręcz prze­ciw­ny sku­tek, niż to było w za­mia­rach ojca. Ja mia­łam świet­nie i bo­ga­to wy­dać się za mąż, moja przy­szłość mia­ła być usta­lo­ną i dzie­ło uwień­czo­ne.

Sta­ło się jed­nak cał­kiem in­a­czej. Nie wiem, czy kto na se­ryo po­my­ślał o że­nie­niu się ze mną, ale ja sta­now­czą po­wzię­łam od­ra­zę do mał­żeń­stwa. Wi­dok pa­nien na wy­da­niu, ma­tek szu­ka­ją­cych zię­ciów, głu­chej wal­ki, to­czą­cej się do­ko­ła każ­dej grub­szej ryby, za­wi­ści, plo­tek, dy­plo­ma­tycz­nych za­bie­gów, kłót­ni, za­ma­sko­wa­nych słod­ki­mi uśmie­cha­mi, fał­szów i kłamstw, wi­dok suf­fi­zan­cyi tych, któ­rzy się czu­li po­żą­da­ny­mi, ich pew­ność sie­bie, ich kom­plet­ne od­rzu­ca­nie na bok ser­ca i sym­pa­tyi, a naj­bar­dziej może same pan­ny z ich ro­bio­ną na­iw­no­ścią, płyt­kie, ba­nal­ne a in­te­re­so­wa­ne te pan­ny, któ­rych je­dy­nym ce­lem i pra­gnie­niem było oka­zać się do­brym to­wa­rem na ryn­ku mał­żeń­skim, któ­re, gdy mó­wi­ły o naj­święt­szych rze­czach, to z ta­kim wła­śnie uśmie­chem, z ja­kim wie­dzia­ły, że im jest do twa­rzy, to wszyst­ko ra­zem wzbu­dzi­ło we mnie obrzy­dze­nie, wstręt i po­raz pierw­szy w ży­ciu, nie­ste­ty, nie ostat­ni! – wście­kły bunt.

Ta zima w War­sza­wie na­uczy­ła mię bar­dzo wie­le. Od­ra­zu doj­rza­łam i zmą­drza­łam. W na­szych za­pa­dłych Lu­bi­nie­wi­czach, ślę­cząc nad książ­ka­mi, w sa­mot­nych ma­rze­niach i roz­my­śla­niach, zdą­ży­łam już so­bie wy­ro­bić pew­ne sądy, pew­ne ide­ały, któ­re mi się wy­da­wa­ły nie­wzru­szo­ny­mi. O mi­ło­ści zwłasz­cza my­śla­łam wie­le, wer­tu­jąc bez wy­bo­ru wszel­kie ro­man­se, co mi w rękę wpa­dły i wy­ro­bi­łam so­bie o niej po­ję­cie tak wznio­słe, tak szczyt­ne, że po­tem wi­dok płyt­kich i in­te­re­so­wa­nych za­bie­gów kar­na­wa­ło­wych prze­jął mię obu­rze­niem. O ludz­kiej swo­bo­dzie, o ko­bie­cej god­no­ści, o po­trze­bie wal­ki z prze­są­da­mi, o wy­zwo­le­niu się z wię­zów nie­słusz­nych, o tem wszyst­kiem my­śla­łam czę­sto i głę­bo­ko.

Tu zaś spo­tka­łam mnó­stwo star­szych ode­mnie ko­biet, dla któ­rych owe wiel­kie kwe­stye były ob­ce­mi zu­peł­nie. Żyły one jak ład­ne i syte pa­puż­ki, któ­re na­uczo­no wy­ma­wiać sło­wa: cno­ta, re­li­gia, oj­czy­zna, mi­ło­sier­dzie, mi­łość, grzech, obo­wią­zek, du­sza, ale któ­re zna­cze­nia tych słów nie ro­zu­mia­ły wca­le. Ska­ka­ły one po prę­ci­kach swej klat­ki, mu­ska­ły piór­ka i ćwir­ka­ły przy­jem­nie, ja­dły, piły, krę­ci­ły głów­ka­mi, a po­tem łą­czy­ły się w pary, prze­no­si­ły się do in­nej klat­ki, gdzie w dal­szym cią­gu mo­gły so­bie ćwir­kać i ska­kać.

I ta­kie­mi były ko­bie­ty dziś. Dziś, gdy się otwie­ra­ły przed nie­mi tak wspa­nia­łe dro­gi, gdy mo­gły iść, wal­czyć, zdo­by­wać, wstę­po­wać na naj­wyż­sze szczy­ty i żyć peł­nią ży­cia i du­cha.

Nie! Ja się przy­najm­niej do tych zło­tych kla­tek nie dam za­mknąć, ja w tę mał­żeń­ską nie­wo­lę się nie wprzę­gnę, ta­kiej mi­ło­ści nie chcę i tych lu­dzi nie chcę, tych sa­mo­lu­bów i zja­da­czy chle­ba, i tego świa­ta nie chcę, ani jego fał­szu, ani jego ko­me­dyi, ani tych praw, ani tego sza­blo­nu, ani tych wię­zów. – Nie chcę.

Ja chcę być wol­ną, być czło­wie­kiem, być dzia­ła­ją­cem ko­łem w ma­szy­nie tego świa­ta i iść, cho­ciaż­by prze­bo­jem, na­przód ku wie­dzy, ku świa­tłu.

Po­rzu­cę to wszyst­ko, wy­zwo­lę się – i pój­dę w świat.

Wie­dzia­łam z czę­stych na­rze­kań ojca, iż mat­ka moja zo­sta­wi­ła te­sta­ment, któ­rym swój po­sag za­pi­sa­ła Edzio­wi i mnie, ale z tem za­strze­że­niem, że tyl­ko pro­cen­ty będą wy­pła­ca­ne tym­cza­sem ojcu, a po na­szem doj­ściu do ośm­na­stu lat, nam sa­mym. Ka­pi­tał zaś do­pie­ro w dwu­dzie­stym pią­tym roku ży­cia mie­li­śmy pra­wo pod­nieść. Nad tym fun­du­szem czu­wał wuj Bi­niń­ski, brat mat­ki i po­mi­mo nie­jed­no­krot­nych usi­ło­wań ojca, świę­cie wy­ko­ny­wał zle­ce­nie. Edzio po­bie­rał już pro­cen­ty od swo­jej czę­ści, co mu też umoż­li­wi­ło wy­jazd do wyż­sze­go za­kła­du na­uko­we­go.

Ja po­sta­no­wi­łam do­cze­kać lat ośm­na­stu, wziąć pie­nią­dze i zro­bić to samo.

Myśl ta skry­sta­li­zo­wa­ła się we mnie osta­tecz­nie pod­czas owe­go kar­na­wa­łu war­szaw­skie­go.

Wró­ciw­szy, po­tra­fi­łam so­bie zdo­być pro­gra­my, książ­ki, na­wet na­uczy­cie­la do po­trzeb­nych mi przed­mio­tów. Na­tu­ral­nie, mu­sia­łam zdo­by­wać to prze­bie­gło­ścią i spry­tem ko­bie­cym, wma­wia­jąc ojcu, że to dam­skie fan­ta­zye, że ja się na wsi nu­dzę, że ma­te­ma­ty­ka mnie bawi i tym po­dob­ne głup­stwa. Ale raz ma­jąc wszyst­ko, cze­go mi było po­trze­ba, za­to­pi­łam się w pra­cy z tą je­dy­ną my­ślą: zdać eg­za­min i do­stać gim­na­zy­al­ną ma­tu­rę.

Gdy wspo­mi­nam te­raz te mi­nio­ne lata, wi­dzę, że nie­raz dą­że­nie jest szczę­ściem więk­szem, niż po­sia­da­nie.

Jak ja się czu­łam szczę­śli­wą wte­dy! Jak ja przy­szłość swą wi­dzia­łam w ja­snych, pro­mien­nych bar­wach!

Zwłasz­cza była jed­na chwi­la w dniu, naj­mil­sza ze wszyst­kich. Po ko­la­cyi na dole – lek­cye już umia­łam na dzień na­stęp­ny do­sko­na­le – mó­wi­łam ojcu do­bra­noc, zo­sta­wia­łam go z Niem­ką, Ma­tyl­dą, któ­ra mu za­czy­na­ła czy­tać ga­ze­ty, za­my­ka­łam za nie­mi drzwi i szłam do sie­bie na górę. Już to za­mknię­cie drzwi za nie­mi spra­wia­ło mi nie­wy­mow­ną roz­kosz. Od­dzie­la­łam się od wszyst­kie­go co było płyt­kie, cia­sne i nud­ne, wy­zwa­la­łam się z wszel­kiej wła­dzy i kon­tro­li. By­łam pa­nią swej isto­ty aż do dnia na­stęp­ne­go. Oni za­pa­da­li się dla mnie w głąb, nie chcia­łam o nich ani my­śleć, ani wie­dzieć. By­łam sama – i wol­na.

Otrzą­sa­łam proch ze stóp mo­ich i szyb­ko wbie­ga­łam na ciem­ne scho­dy.

Ach, to pę­dze­nie w górę przez ciem­ność! Jesz­cze dziś czu­ję to bi­cie ser­ca ra­do­sne! Po­tem sta­wa­łam w bal­ko­no­wem oknie i pa­trza­łam w noc. Za­tem wstę­po­wa­łam na bal­kon i bra­łam w sie­bie wy­zie­wy zro­szo­nej zie­mi. I to była chwi­la, gdy we mnie coś roz­twie­ra­ło się sze­ro­ko i duch mój wy­la­ty­wał jak ptak z gniaz­da i le­ciał aż pod samo nie­bo – pod gwiaz­dy.

Po­tem szłam do swe­go po­ko­ju, za­my­ka­łam drzwi na klucz i do póź­nej nocy czy­ta­łam, a czę­ściej jesz­cze pi­sa­łam.

Bo wte­dy wła­śnie roz­po­czę­łam pierw­szą swą po­wieść. Ty­tuł jej da­łam: «Wiecz­nie sa­mot­na». Było to ogrom­ne­go za­kro­ju po­wie­ści­dło – bom­ba ro­man­tycz­no-na­tu­ra­li­stycz­no-ide­owa. Jed­nak, nie bez pew­ne­go ta­len­tu pi­sa­na. A z ja­kim za­pa­łem!

Ach, te noce na­tchnio­ne! te bło­go­sła­wio­ne noce, peł­ne widm, gra­ją­ce od we­wnętrz­nych mo­ich me­lo­dyi! peł­ne szczę­ścia, za­chwy­tów, prze­czuć, roz­anie­leń, sza­łu. Ach, te moje noce sa­mot­ne, te moje wi­gi­lie świę­te, gdy, jak mło­dy ry­cerz, czu­wa­łam przed ju­trzej­szem pa­so­wa­niem, przed pa­so­wa­niem na wiel­kie dzie­ła, na wiel­kie czy­ny, na trud krwa­wy, lecz luby…

Ach, noce moje pięk­ne!…

Tak mi­nę­ło pół­to­ra roku. Przez cały ten czas tak by­łam po­chło­nię­ta przy­go­to­wa­niem do eg­za­mi­nów i we­wnętrz­nym swo­im świa­tem, że mało wie­dzia­łam, co się do­ko­ła mnie dzie­je.

A dzia­ło się dziw­nie. Oj­ciec, któ­ry nig­dy nie był wzo­ro­wym ani mę­żem, ani oj­cem, te­raz pod sta­rość by­najm­niej się nie re­for­mo­wał. Prze­ciw­nie, jego daw­ne, nig­dy zbyt wy­twor­ne gu­sta sta­ły się jesz­cze mniej wy­twor­ny­mi, a ostat­nie po­zo­ry przy­zwo­ito­ści za­czął uwa­żać za nie­po­trzeb­ny cał­kiem prze­sąd. Za­czę­ły się więc dziać w domu rze­czy bar­dzo dziw­ne i trze­ba było mo­jej praw­dzi­wej nie­win­no­ści i, po­mi­mo na­czy­ta­nia się, na­iw­no­ści wy­jąt­ko­wej, aby nic nie wi­dzieć i nie sły­szeć.

Do­pie­ro przy­jazd Edzia na wa­ka­cye tro­chę mi w oczach roz­ja­śnił. On, sam za­wsze wzo­ro­wy, na­szpi­ko­wa­ny mo­ral­no­ścią, «Ksią­żę Nie­złom­ny», jak go zwa­li ko­le­dzy, nie mógł znieść tego, co tu wi­dział. Od­by­ło się z oj­cem parę scen przy­krych, któ­re na­tu­ral­nie, że do ni­cze­go nie do­pro­wa­dzi­ły. Ze mną Edzio miał ob­szer­ną roz­mo­wę, sta­ra­jąc się mnie skło­nić do wy­jaz­du.

– Je­stem pew­ny – mó­wił – że wu­jo­stwo Bi­niń­scy przy­ję­li­by cię chęt­nie do sie­bie tym­cza­sem. Zimą zaś cio­cia Le­ono­wa nie od­mó­wi za­bra­nia cię z sobą do War­sza­wy. Może ci się tam tra­fi jaki mąż. Osta­tecz­nie brzyd­ka nie je­steś, masz do­bre na­zwi­sko, no i 50.000, to na cięż­kie cza­sy, nie­zły ka­wał gro­sza. A w na­szych ro­dzin­nych wa­run­kach, to im prę­dzej, tem le­piej. Mam na­dzie­ję, że to zro­zu­miesz. Cóż? Chcesz, to cię od­wio­zę do wu­jo­stwa?

Mu­sia­łam wszyst­ko mu wy­znać. Nie, ani do wu­jo­stwa Bi­niń­skich, ani tem­bar­dziej do cio­ci Le­ono­wej, ani na kar­na­wa­ły war­szaw­skie je­chać nie chcia­łam. Mia­łam zu­peł­nie co in­ne­go na my­śli. Tu, ucząc się i pra­cu­jąc, do­cze­kam koń­ca mo­ich lat ośm­na­stu. Wte­dy po­ja­dę zdać eg­za­min gim­na­zy­al­ny i stam­tąd pro­sto ru­szę na uni­wer­sy­tet do Kra­ko­wa. O za­mąż­pój­ściu na­wet słu­chać nie chcę, do ła­pa­nia męża nie mam żad­nych zdol­no­ści, tyl­ko chcę się uczyć – uczyć – i uczyć.

Jak prze­wi­dy­wa­łam, moje za­mia­ry wzbu­dzi­ły w Edziu nad­zwy­czaj­ne obu­rze­nie. Wy­to­czył prze­ciw­ko nim cały ar­se­nał mo­ral­nych, re­li­gij­nych, na­uko­wych, iro­nicz­nych i prak­tycz­nych ar­gu­men­tów. Nie ża­ło­wał fa­ty­gi i wy­szu­kał mi mnó­stwo ar­ty­ku­łów po ga­ze­tach i ksią­żek zbi­ja­ją­cych «eman­cy­pa­cyę» ko­biet.

Ja czy­ta­łam wszyst­ko, co mi da­wał i słu­cha­łam pół­u­chem jego wy­wo­dów. Ale pra­wie nie od­po­wia­da­łam na nie.

Bu­dzi­ła się we mnie co­raz wy­raź­niej świa­do­mość mego od­osob­nie­nia, tej ab­so­lut­nej sa­mot­no­ści, co się koło mnie czy­ni­ła, sa­mot­no­ści tak wiel­kiej, jak gdy­bym żyła na od­ręb­nej ja­kiej i bez­lud­nej pla­ne­cie. Nie mia­łam na świe­cie ni­ko­go, ni­ko­go, coby mój ję­zyk zro­zu­miał i moje my­śli po­dzie­lił. Je­śli zaś cza­sem kto o mnie się za­trosz­czył, to wła­śnie wi­dział we mnie to, cze­go nie było, a tego, co było, doj­rzeć nie mógł. Je­śli kto za­pra­gnął kie­dy zro­bić mi co do­bre­go, to z pew­no­ścią ro­bił to wła­śnie, co było dla mnie naj­gor­sze.

Edzio, ze swe­mi do­bre­mi chę­cia­mi, był dla mnie naj­nie­zno­śniej­szy. Wo­la­łam już mieć do czy­nie­nia z oj­cem.

Po­zo­sta­łam jed­nak przy swo­jem. Z Lu­bi­nie­wicz nie wy­je­cha­łam i uczy­łam się na za­bój. Zimą oj­ciec mi za­pro­po­no­wał prze­jażdż­kę do War­sza­wy, ale się wy­mó­wi­łam, nie wiem już czem i po­je­chał sam.

Na­resz­cie do­cze­ka­łam się koń­ca mo­ich ośm­na­stu lat. By­łam, we­dle pra­wa, peł­no­let­nią. O, i za­mie­rza­łam z tego ko­rzy­stać!

Wuj Bi­niń­ski we­zwał mnie do sie­bie dla do­peł­nie­nia ja­kichś praw­nych for­mal­no­ści. Po­sta­no­wi­łam, nic ojcu o dal­szych pro­jek­tach nie wspo­mi­na­jąc, udać się do wu­jow­stwa – i już nie wra­cać. Z po­ko­jo­wą wy­je­cha­łam, niby na pa­ro­ty­go­dnio­wy po­byt. Po nie­ja­kim cza­sie ode­sła­łam po­ko­jo­wą z ob­szer­nym li­stem wy­ja­śnia­ją­cym moje po­sta­no­wie­nie, a sama, z pa­pie­ra­mi w po­rząd­ku, z kwar­tal­nym pro­cen­tem w kie­sze­ni, z nie­wiel­kim ku­fer­kiem, w skrom­nej sza­rej su­kien­ce, z ser­cem, któ­re szczę­ście roz­pie­ra­ło, i pier­sią peł­ną prze­czuć wio­śnia­nych, ru­szy­łam w świat.

Prze­by­łam w Kra­ko­wie lat pięć.

I dziś, gdy pa­trzę na ży­cie swo­je jak­by z boku, po­wie­dzieć mogę, to jed­no było w niem do­sko­na­le pięk­ne, har­mo­nij­ne i szczę­śli­we.

Tak w tych la­tach cu­dow­nych dni moje pły­nę­ły jak wspa­nia­ła, prze­źro­czy­sta rze­ka, o głę­bo­kiej fali, pły­nę­ły raź­nie, ocho­czo na­przód, prze­ska­ku­jąc ka­my­ki, nio­sąc na so­bie bar­wy nie­ba. Muł, brud, szlam i brzyd­kie po­ro­sty, je­śli były, to gdzieś zo­sta­wa­ły na dnie, nie­wi­dzial­ne. A fala czy­sta i prze­źro­cza szła wciąż na­przód, co­raz chy­żej i ra­do­śniej. Za­dna niz­ka tro­ska, ża­den mar­ny i po­zio­my fra­su­nek, żad­na za­wiść, żad­ne kłam­stwo nie ska­la­ły mej du­szy przez te bło­go­sła­wio­ne lata.

Roz­kwi­ta­ła moja isto­ta jak kwiat, za­sia­ny na do­brej grzę­dzie, gdzie go słoń­ce grze­je, a zie­mia so­ka­mi za­si­la, a desz­cze cie­płe po­le­wa­ją, a wie­trzyk z sze­ro­kich pól osu­sza i świe­ży, na grzę­dzie, gdzie wo­ko­ło kwit­ną ta­kież kwia­ty i wspól­nie z nim ko­ły­szą swe ko­ro­ny w po­dmu­chu wie­czor­nym, i wspól­nie cią­gną po­ży­wie­nie z mat­ki-zie­mi, i wspól­nie otwie­ra­ją kie­li­chy swe ku cie­płu, ku świa­tłu. A dla wszyst­kich wy­star­cza, a wszyst­kie mają do syta i kar­mią się i ro­sną i pięk­nie­ją i są szczę­śli­we.

By­łam i ja szczę­śli­wa. Na­uka przed­sta­wia­ła dla mnie nie­opi­sa­ny urok, co­raz to nowy czar, co­dzień otwie­ra­ją­cy się szer­szy i pięk­niej­szy ho­ry­zont, co­dzień nowa wal­ka do sto­cze­nia, wal­ka w któ­rej wie­dzia­łam, że zwy­cię­żę. I samo to wy­tę­że­nie sił, sama ta gim­na­sty­ka umy­słu i ta pra­ca szla­chet­na, ja­kież to było szczę­ście!

I te głę­bie nie­zgrun­to­wa­ne, za­wrot­ne głę­bie, nad któ­re­mi się po­chy­la­ła moja du­sza z lę­kiem i z czcią, i z drże­niem, nad któ­re­mi sta­wa­ła, wstrzą­śnię­ta świę­tym dresz­czem i bla­dła, jak bled­nie po­dróż­ny, gdy w prze­paść wzrok za­pu­ści…

I te świa­ty nowe, bez­gra­nicz­ne, wśród któ­rych zie­mia na­sza była ziarn­kiem pro­chu, rzu­co­nem w prze­strzeń, te świa­ty, w któ­re duch mój le­ciał, jak orzeł leci ku słoń­cu i pa­trzał w nie ogni­stym, py­ta­ją­cym wzro­kiem i ob­jąć usi­ło­wał od krań­ca do krań­ca.

I te za­gad­ki bytu, nę­cą­ce jak za­ka­za­ne owo­ce, co «pięk­ne oczom i na wej­rze­niu roz­kosz­ne».

I Sztu­ka naga, pro­mien­na, po­nad świa­tem sto­ją­ca – sama dla sie­bie pani i pra­wo­daw­czym.

I te uczu­cia wznio­słe – świę­te uczu­cia przy­jaź­ni, uf­no­ści, bra­ter­stwa, tak czy­ste, jak krysz­ta­ło­wa woda ta­trzań­skie­go po­to­ku, tak żywe i ra­do­sne jak ona.

I myśl… myśl ludz­ka, co, jak wi­cher pu­styn­ny, lata po świe­cie i wstrzą­sa jego po­sa­da­mi, co, jak po­wódź, wzbie­ra pod lo­do­wą sko­ru­pą i za­ta­pia mia­sta i pola, co, jak pło­mień, wznie­ca po­ża­ry i zo­sta­wia zglisz­cza, a na tych zglisz­czach nowe rzu­ca na­sie­nie i nowe zbie­ra plo­ny.

I ci­che za­kąt­ki serc…

I ma­rze­nia ogni­ste…

I uko­cha­nia ogrom­ne – pło­mien­ne – ofiar­ne i czy­ste.

I nie­złom­ne ślu­bo­wa­nia – i przy­się­gi wznio­słe.

I ta ra­dość ży­cia – po­tęż­na, sza­lo­na ra­dość – roz­pie­ra­ją­ca pierś, wle­wa­ją­ca w żyły krew buj­ną i go­rą­cą, za­pa­la­ją­ca gło­wy do czy­nu, do boju, uno­szą­ca du­sze, szep­cą­ca im wciąż: «Mło­do­ści, ty nad po­zio­my wy­la­tuj!»…

Tak prze­by­łam pięć cza­row­nych lat. Przez cały ten czas, tyl­ko dwa razy, i to na krót­ko, wra­ca­łam do domu, gdzie sto­sun­ki były co­raz cięż­sze, a nikt bar­dzo do mnie nie tę­sk­nił.

Za­mie­rza­łam jed­nak sta­now­czo, po skoń­cze­niu stu­dy­ów, wró­cić w swo­je stro­ny, gdyż za­wsze zda­wa­ło mi się, że to jest obo­wią­zek su­mie­nia. Kwe­stya ta i wo­gó­le kwe­stya obo­wiąz­ków, była jed­ną z naj­go­rę­cej roz­trzą­sa­nych w na­szem kół­ku i jed­ną z tych, w któ­rych za­wzię­cie głos za­bie­ra­łam, za co też otrzy­ma­łam od ko­le­gów prze­zwi­sko: «di­sci­pli­na mi­nor».

«Di­sci­pli­ną ma­jor» na­zy­wa­no bo­wiem sta­re­go na­sze­go rek­to­ra, na­mięt­ne­go wy­znaw­cę fi­lo­zo­fii scho­la­stycz­nej, nad któ­rej za­ni­kiem bia­dał co­rocz­nie w in­au­gu­ra­cyj­nej prze­mo­wie.

Wresz­cie nad­szedł ko­niec mo­ich szczę­śli­wych lat uni­wer­sy­tec­kich, zda­łam eg­za­min na dok­to­ra fi­lo­zo­fii, otrzy­ma­łam per­ga­mi­no­wy pa­tent, wy­słu­cha­łam po­chleb­nych słów pro­fe­so­rów i wró­ci­łam do swo­jej iz­deb­ki. Był to skwar­ny dzień let­ni. Ze­grza­łam się idąc przez plan­ty, a na mo­jej gór­ce, w pół­cie­niu spusz­czo­nych ro­let, pa­no­wał miły chło­dek i za­pach po­lnych kwia­tów, któ­rych wiąz­kę przy­nie­śli mi wczo­raj ko­le­dzy.

We­szłam, za­mknę­łam drzwi, zrzu­ci­łam ka­pe­dusz i ode­tchnę­łam głę­bo­ko. – «Ko­niec»… – wy­szep­ta­łam.

Aż na­gle ze wszyst­kich ką­tów po­ko­ju ob­sko­czy­ły mnie mary wid­ma – upio­ry… Mrocz­ne cią­gnąc się cie­nie, roz­włó­czo­ne ra­mio­na, pa­ję­cze nit­ki i wil­got­ne, sza­re płach­ty ogar­nę­ły mię, na­kry­ły, owi­nę­ły się do­ko­ła mo­jej du­szy i za­czę­ły ją ssać…

Ko­niec… ko­niec… ko­niec»… skrze­cza­ły mi w uszach. «A te­raz co?… A te­raz co?»…

I przy­szła Me­lan­cho­lia w ciem­nym płasz­czu i przy­tu­li­ła mię do sie­bie i po­chy­li­ła gło­wę moją niz­ko, ni­ziut­ko i płasz­czem swo­im mię okry­ła. I przed moim wzro­kiem roz­su­nę­ła za­sło­nę, któ­rą lu­dzie tak szczel­nie przed sobą za­cią­gnę­li, aby nie wi­dzieć i módz za­po­mnieć i zaj­rza­łam, może po­raz pierw­szy tak głę­bo­ko w głąb ist­nie­nia.

Prze­sie­dzia­łam tak sku­lo­na do wie­czo­ra, nie­ru­cho­ma jak ska­ła nad brze­giem oce­anu i jak ona wpa­trzo­na w ten oce­an ży­cia, któ­ry przedem­ną się roz­le­wał. Bo w tej chwi­li wi­dzia­łam to ży­cie tak wy­raź­nie, tak ostro się ry­su­ją­ce, ta­kie po­zio­me, nud­ne, głu­pie ży­cie, a tak nie­ubła­ga­nie po­chy­la­ją­ce się wciąż ni­żej i ni­żej aż do czar­nej w koń­cu gro­bo­wej jamy. To ży­cie, jak dro­ga, przez któ­rą szłam sa­mot­na, w to­wa­rzy­stwie jed­nej tyl­ko śmier­ci. Ona mi była je­dy­ną przy­ja­ciół­ką, pia­stun­ką, to­wa­rzysz­ką – i Anio­łem Stró­żem.

Pierw­szy raz zo­ba­czy­łam ją tak bliz­ko sie­bie – pierw­szy raz na ra­mie­niu po­czu­łam jej dłoń, po­py­cha­ją­cą mię na­przód… na­przód… Do­kąd?…

Słoń­ce już za­cho­dzi­ło i jego czer­wo­ne pro-. mie­nie za­czę­ły się wdzie­rać uko­śnie przez za­sło­nię­te okna, gdy za­pu­ka­no do drzwi.

Nie ode­zwa­łam się wca­le. Za­pu­ka­no po­wtór­nie.

– Pro­szę wejść! – od­par­łam. – Otwar­te. – Nie po­ru­szy­łam się jed­nak.

Wszedł Wik­tor. Spo­koj­nie po­wie­sił ka­pe­lusz na wie­sza­dle, ciu­pa­gę w ką­cie po­sta­wił i sta­nął przedem­ną. Spoj­rze­li­śmy so­bie w oczy. Od­ra­zu przej­rzał mię na­wskróś.

– O? cóż to? – rzekł ci­cho – dy­abli­ki czar­ne la­ta­ją? – Przy­su­nął so­bie krze­szło, usiadł bli­ziut­ko i wziął obie moje ręce. – No? – spy­tał z po­czci­wym swym uśmie­chem.

– A bo… na co mi to wszyst­ko! – wy­rwa­ło mi się pra­wie z pła­czem. – Co mi z tego głu­pie­go pa­ten­tu, co mi z tego! Wszyst­ko już się skoń­czy­ło. I te­raz co?

– Jak­to co? Te­raz żyć trze­ba.

– Na co? Po co? Dla kogo?

– Ach, wy baby! baby! Nic wam i dok­to­ra­ty i fi­lo­zo­fie nie po­mo­gą! Wy się naj­przód za­wsze py­tać bę­dzie­cie dla kogo ma­cie żyć. A dla cze­goż, to nie?

– Eee!

– Pani, co ma ta­lent…

– Dał­by mi pan po­kój z tym ta­len­tem! Ja nic o nim nie wiem jesz­cze. Nie wiem, czy go wo­gó­le mam. Któż to po­wie­dział, że mam ta­lent? Pan i Czer­wo­ny. Wiel­cy mi sę­dzio­wie!

– Pani mówi mi im­per­ty­nen­cye, aby się módz po­kłó­cić. Ale nie­do­cze­ka­nie! Nie mam na to cza­su, bo mu­szę pa­nią za­brać i przy­pro­wa­dzić do cio­ci Buzi, gdzie cze­ka­ją…

– Kto cze­ka? Ja nig­dzie nie pój­dę.

– Nie cier­pię kie­dy pan­na Ha­nia gry­ma­si, jak­by jaka hra­bi­na. Pro­szę za­raz wło­żyć ka­pe­lusz i idzie­my.

Wziął z łóż­ka mój ka­pe­lusz i pró­bo­wał mi go na gło­wę wło­żyć.

– A któż tam bę­dzie?

– No, cała pacz­ka. Niedź­wiedź, Czer­wo­ny Po­eta, Ben­da i Ku­li­szyń­ski, «Bu­dow­ni­czy Solm­ness», pan­na Tola ze swe­mi fe­mi­nist­ka­mi i już nie wiem kto. Mó­wię, że cała pacz­ka. Bę­dzie bar­dzo we­so­ło. No, pan­no Ha­niu, prę­dzej! Pro­szę zro­bić przy­jem­ny wy­raz twa­rzy i – do li­cha! – Przy­piąć raz ten ka­pe­lusz!

– Żeby pan wie­dział, jak mi źle. – Wsta­łam jed­nak i za­czę­łam się zbie­rać.

Wy­szli­śmy. Uli­ce były ci­che, pu­ste i za­snu­te już cie­nia­mi wie­czo­ru. Pod drze­wa­mi plant było pra­wie ciem­no. Mnie me­lan­cho­lia pra­wie nie opu­ści­ła jesz­cze, ale czu­łam ulgę w obec­no­ści Wik­to­ra, tego naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la, przed któ­rym my­śli skry­tej nie mia­łam.

Za­czę­łam zno­wu. – Bo, wi­dzi pan, ja do­praw­dy nie wiem, co ro­bić te­raz? Mam już ten pa­tent nie­szczę­sny, a da­lej co?

– Da­lej? Ja za­wsze po­wta­rzam: niech pani osią­dzie np. tu gdzie pod Kra­ko­wem i niech pani pi­sze. Ja to se­ryo mó­wię. Że pani ma ta­lent, to pew­no, ale trze­ba dla nie­go coś zro­bić, trze­ba mu dać od­po­wied­nie oto­cze­nie, to się do­pie­ro roz­wi­nie.

– Osiąść tu? Nie wra­cać? Ach, nie wiem, czy­by to było do­brze…

– Dla­cze­go?

– Bo… Ach, mój Boże! prze­cie pan wie, co ja my­ślę. Ja my­ślę, że trze­ba wra­cać do kra­ju, to nie­do­brze tak ucie­kać z tam­tych stron… Tu i tak jest ogni­sko i bez­em­nie się obej­dzie… a tam… ach, tam nic, nic! Ja sama nie wiem, Pan się za­wsze śmie­je, ale ja my­ślę, że to obo­wią­zek.

Wik­tor rzu­cił się nie­cier­pli­wie. – A no, jak pani na te­ren obo­wiąz­ków wjeż­dża, to pro­szę z kim in­nym ga­dać. To nie moja spe­cy­al­ność. Dla mnie naj­pierw­szy obo­wią­zek, to ta­lent, sztu­ka, pięk­no, wła­sna in­dy­wi­du­al­ność, moje ja, któ­re chce się wy­po­wie­dzieć. Resz­ta do­bra dla my­dla­rzy. Gwiż­dżę na resz­tę.

– A ja nie. I na­wet, nie wiem, co waż­niej­sze… jak być po­win­no…

– Ja nie py­tam o to, co być po­win­no. Ja py­tam o to, co jest. O to, co mnie nie­sie, co mnie pchnie na­przód. Nie wiem, czy to być po­win­no, ale jest. To do­syć.

– Ach, pa­nie Wik­to­rze! czy do­syć? – Zna­łam od daw­na jego za­pa­try­wa­nia w tym wzglę­dzie i nie­raz już sta­cza­łam z nim o to za­żar­te wal­ki. Lecz te­raz szcze­gól­niej mi cho­dzi­ło o wy­la­nie na ze­wnątrz my­śli, któ­re mnie gnę­bi­ły. Wszak­że i sama nie by­łam tak zu­peł­nie pew­ną swe­go, chcia­łam dys­ku­syi. – Bo, wi­dzi pan – cią­gnę­łam da­lej – ja my­ślę, że są na świe­cie rze­czy waż­niej­sze od sztu­ki…

– Tak! tłu­sta pie­czeń i mięk­kie pan­to­fle – mruk­nął.

– Zwłasz­cza u nas, pa­nie Wik­to­rze. I że, je­śli się zdo­by­ło po­chod­nię do ręki, to trze­ba nią przy­świe­cać ta­kim ką­tom, gdzie mrok pa­nu­je.

zga­si i bę­dzie po wszyst­kiem.

– O, nie! – I na­gle po­rwa­ła mię fala siły, mę­stwa, pew­no­ści sie­bie, me­lan­cho­lia od­le­cia­ła gdzieś na krań­ce świa­ta, po­czu­łam się nie­zwal­czo­ną. Nie, nie zga­śnie moja po­chod­nia! Pój­dę z nią w mój kraj bied­ny i wy­so­ko trzy­mać ją będę po­nad gło­wa­mi tych, co są w ciem­no­ściach. Niech bę­dzie świa­tło! Niech bę­dzie cie­pło! I roz­wid­nią się ciem­ne kąty, i roz­pa­lą się inne po­chod­nie, i ogni­ska się roz­nie­cą, cie­płe, ożyw­cze. A ta­lent? Ta­lent, je­śli go mam, bę­dzie wła­śnie naj­żyw­szym pło­my­kiem w tem ogni­sku.

– Wy­mie­ni go pani wkrót­ce na ko­rzec wę­gli do pod­pa­le­nia w tym spo­łecz­no-pa­try­otycz­nym pie­cu.

– Nie! Nie! Je­śli go mam, to nie zgi­nie. A świat, lu­dzie, na­ród, do­bro, czyn, oto co jest naj­więk­sze­go! Pchnąć na­przód bry­łę świa­ta, to do­pie­ro ro­bo­ta. No, nie?

– Zda­je mi się, że pani robi li­te­ra­tu­rę – rzekł zim­no Wik­tor.

– A pan jest wstręt­ny –- od­par­łam ze zło­ścią – i nie ro­zu­miem do­praw­dy, jak ja mo­głam choć przez chwi­lę być z pa­nem w przy­jaź­ni.

Ode­szłam na dru­gą stro­nę uli­cy i już wię­cej nie mó­wi­li­śmy do sie­bie.

W ogród­ku cio­ci Buzi, gdzie­śmy się czę­sto la­tem zbie­ra­li, po­wi­ta­ło nas gro­no już roz­we­se­lo­ne i wie­czór zszedł na bar­dzo oży­wio­nej ga­wę­dzie.

Ja, po ca­ło­dzien­nem me­lan­cho­li­zo­wa­niu, czu­łam po­trze­bę re­ak­cyi, śmia­łam się, dow­cip­ko­wa­łam, rzu­ca­łam pa­ra­dok­sa­mi, na­wet flir­to­wa­łam po tro­chu z Czer­wo­nym Po­etą, któ­ry już zdaw­na bez­na­dziej­nie we mnie się ko­chał. I tak by­łam miła dla wszyst­kich, że na­wet Niedź­wiedź ra­czył nad moim wy­jaz­dem roz­pa­czać.

Wy­je­chać zaś mia­łam w nad­cho­dzą­cy czwar­tek, a wi­lią na her­ba­tę wszyst­kich do sie­bie za­pro­si­łam.

– Bę­dzie to po­że­gna­nie gór­ki – wes­tchnę­ła jed­na z fe­mi­ni­stek.

– I «di­sci­pli­ny mi­nor» – rzekł Ku­li­szyń­ski.

– Pan­nę Ha­nię jesz­cze do gro­bu nie skła­da­my – wtrą­cił Niedź­wiedź – a gór­ka prze­pa­dła na wie­ki.

– Oj, bo­daj że na­szą pan­nę Ha­nię na wie­ki że­gna­my – rzekł Wik­tor tro­chę smut­nie, a tro­chę zja­dli­wie.

Umil­kli wszy­scy i ja­kiś cień nad nami prze­le­ciał.

Aż Po­eta Czer­wo­ny, któ­ry coś w cie­niu mru­czał so­bie pod no­sem, wy­su­nął się na świa­tło ze szklan­ką piwa w ręku i za­brał głos:

– Opo­wiem pań­stwu baj­kę. Za sied­miu uli­ca­mi, za sied­miu pla­ca­mi, wzno­si się nie­bo­tycz­na góra. Góra to bo­ga­ta, her­ba­to­daj­na i ser­del­ko­płod­na, dy­mem z pa­pie­ro­sów bu­cha­ją­ca i dys­pu­ta­mi dzwo­nią­ca. Na tej gó­rze żyła so­bie stu­dent­ka nie stu­dent­ka, pan­na nie pan­na, kró­lew­na nie kró­lew­na – Cud-Dzie­wi­ca! U stóp jej klę­cze­li mło­dzia­nie – stu­den­ty, ma­la­rze, po­ety, dok­to­ry, klę­cze­li i bła­ga­li: Cud-Dzie­wi­co, po­ko­chaj nas! Lecz dzie­wi­ca po­wia­da: Od­czep się, pa­skud­ny mę­ski ro­dzie! Nie po­tom z domu się rwa­ła, do Kra­ko­wa ucie­ka­ła, na wszech­ni­cę uczęsz­cza­ła, aby do wa­szej mi­ło­ści się zni­żać. Jam mą­dro­ści głod­na, fi­lo­zo­fii córa god­na, nic mi po wa­szych wzdy­cha­niach! Będę po ob­ło­kach bu­ja­ła, a ser­ca wa­sze dep­ta­ła. Mło­dzień­cy się po­pła­ka­li, di­sci­pli­ną ją na­zwa­li. Lecz ona ich od­pra­wi­ła, w na­uce się po­grą­ży­ła, to też pa­tent wnet zdo­by­ła, lau­rem skro­nie swe owi­ła i do domu wra­ca. Mło­dzia­nom łzy z oczu pły­nę­ły, i tak ob­fi­cie pły­nę­ły, że aż Wi­sła wez­bra­ła, strasz­na po­wódź na­sta­ła. A tym­cza­sem Cud-Dzie­wi­ca do domu po­wra­ca. Je­dzie, je­dzie, nie dzień i nie dwa, przez góry wy­so­kie, przez lasy sze­ro­kie, przez rze­ki głę­bo­kie. Przy­je­cha­ła, ojca swe­go po­wi­ta­ła, wko­ło sie­bie po­pa­trzy­ła i mówi: co ja tu będę ro­bi­ła? A oj­ciec się od­zy­wa: Nie fra­suj się, moje dzie­cię, ka­wa­le­rów dość na świe­cie. Wy­bio­rę ci pięk­ne­go, bo­ga­te­go, do­brze uro­dzo­ne­go i po­bło­go­sła­wię was. Jak po­wie­dział, tak się sta­ło, zje­cha­ło się ka­wa­le­rów nie­ma­ło. Wszy­scy zdro­wi, tę­dzy, syci lu­dzie cał­kiem przy­zwo­ici. Cud-Dzie­wi­ca, jak spoj­rza­ła, wnet jed­ne­go po­ko­cha­ła, naj­więk­sze­go, naj­tłust­sze­go, oby­wa­te­la tę­gie­go. Przed nim sta­je, rącz­ki skła­da i czu­łym gło­sem po­wia­da: Oto luby, je­stem two­ją. Cud-Dzie­wi­co, dzię­ki to­bie! lecz cóż z twą mą­dro­ścią zro­bię? Obie ra­zem brać za cięż­ko. A Cud-Dzie­wi­ca tak rze­cze: Je­stem cia­łem twe­go cia­ła, na nic mi się fi­lo­zo­fia zda­ła! Je­stem two­jej ko­ści ko­ścią, a więc, luby, precz z mą­dro­ścią! Jako rze­kła, tak się sta­ło. Oj­ciec mło­dym bło­go­sła­wił i we­se­le wnet wy­pra­wił. I ja tam by­łem, wino, miód pi­łem, po bro­dzie cie­kło, a w gę­bie nic nie było. I pod­łem piw­skiem mu­szę wznieść zdro­wie Cud-Dzie­wi­cy, na­szej pan­ny Hani!

Wszy­scy za­czę­li się śmiać, a ja obu­rzy­łam się. – Jak­to! taki okrop­ny ko­niec mnie prze­po­wia­dać! Ależ to nie­go­dzi­we! I to kto? Czer­wo­ny! o któ­rym by­łam pew­na, że jest moim przy­ja­cie­lem, że na­wet ma mnie za ide­ał. A to ład­nie! No, do­brze. Na złość, pój­dę za pierw­sze­go lep­sze­go i już nig­dy do Kra­ko­wa nie przy­ja­dę.

– Niech pani nie żar­tu­je, bo tak może być na­praw­dę – rzekł Ku­li­szyń­ski.

– Z nudy naj­czę­ściej pan­ny idą za mąż – zde­cy­do­wał Niedź­wiedź.

– Ależ, co za ga­da­nie! – za­wo­ła­ła któ­raś z fe­mi­ni­stek.

I dru­ga za­raz do­da­ła: – To tyl­ko sa­lo­no­we gą­ski. Praw­dzi­wa ko­bie­ta, je­śli już ma nie­szczę­ście pójść za mąż, to przy­najm­niej…

– Han­na z nudy nie pój­dzie – rze­kła Tola Sta­ży­ców­na, wy­cią­ga­jąc się wy­god­nie na ogro­do­wym fo­te­lu – ale więk­sze jesz­cze głup­stwo zro­bi, ona się za­ko­cha. Ja za­wsze mó­wi­łam, że ona ma fi­li­ster­ską du­szę.

– Ja! fi­li­ster­ską du­szę!

– A tak. Na przy­kład to mała rzecz, ale to ce­chu­je czło­wie­ka, two­je miesz­ka­nie: wszyst­ko stoi na swo­jem miej­scu, łóż­ko nie­tyl­ko za­sła­ne, ale jesz­cze i ko­ron­ko­wą kapą przy­kry­te, bu­kiet na sto­le, na ścia­nach ja­kieś ma­lo­wan­ki, ku­rzu ani zdzie­beł­ka.

– Dla­te­goż tam i tak przy­jem­nie… – wtrą­cił nie­śmia­ło «Bu­dow­ni­czy Solm­ness».

– No, bo ja lu­bię, żeby było po­rząd­nie.

– A no, wła­śnie, po­rząd­nie! Albo na her­ba­tę po­pro­si, to każ­dy do­sta­nie fi­li­żan­kę, spodek, ły­żecz­kę…

– O! ły­żecz­kę, to nie każ­dy!

– A buł­ki na jed­nym ta­le­rzu, a szyn­ka na dru­gim, o mało, że ser­we­tek nie daje!

– Ah, prze­sa­dzasz. Ale to praw­da, że bru­du, nie­ła­du znieść nie mogę.

– Strzeż się, to są okrop­ne skłon­no­ści. Za lat parę mę­żo­wi skar­pet­ki ce­ro­wać bę­dziesz.

Za­śmia­łam się. – No, to pew­no – od­par­łam – że gdy­bym kie­dy mia­ła męża, to­bym mu w po­dar­tych nie dała cho­dzić.

Po­wstał gwar i ogól­na na mnie na­paść. «O, ozdo­bo cnót nie­wie­ścich! Przy­kła­dzie dla bia­ło­głow­skie­go sta­nu! I po­có­żeś dy­plom zdo­by­wa­ła? Dok­to­rze scho­la­sty­ki. Di­sci­pli­na mi­nor! Po­et­ko! Li­te­rat­ko! Gwiaz­do wscho­dzą­ca na nie­bie pi­śmien­nic­twa! Taki bę­dzie twój ko­niec. Mar­na ka­ry­era. A my­śmy w to­bie wi­dzie­li fi­lar, ta­ran do roz­bi­ja­nia prze­są­dów».

– Ko­lu­bry­nę – rzekł «Bu­dow­ni­czy Solm­ness».

– Bom­bę – do­rzu­cił Niedź­wiedź.

– A ty już nas zdra­dzasz. Ma­rzysz o mę­żow­skich skar­pet­kach! My­dlar­ko! Fi­li­ster­ko! Wstecz­ni­co! Kuro do­me­sti­ca!

– Ci­cho! Cze­kaj­cie! Ja wam po­wiem… – bro­ni­łam się. – Po­wiem na­praw­dę, co my­ślę…

– Słu­chaj­my! Niech mówi! Niech swą bur­żu­azyj­ną du­szę ob­na­ży!

– No, słu­cha­my. Cie­ka­wość! – rze­kła Tola i za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa.

– Bo wy się wszy­scy ze mnie śmie­je­cie. A ja zu­peł­nie se­ryo po­wiem. Nie o so­bie, ani o tem, co zro­bię w ży­ciu, bo tego ja nie wiem. Ale o ko­bie­cie. Ja my­ślę, że nie jest ona nie­tyl­ko niż­szą od męż­czy­zny, ale prze­ciw­nie, ma nad nim tę wyż­szość, że jest lot­niej­sza i prę­dzej i ła­twiej umysł swój prze­rzu­ca od jed­nej rze­czy do dru­giej. Może nie tak do dna grun­tu­je, może nie tak ogar­nia sze­ro­ko, ale sta­now­czo le­piej od męż­czy­zny umie go­dzić naj­sprzecz­niej­sze spra­wy, jest od­por­niej­sza od nie­go i bar­dziej ży­wot­na. Więc też my­ślę, że ko­bie­cie prze­zna­czo­nem jest na świe­cie… Za­wa­ha­łam się, bo mia­łam wy­po­wie­dzieć uko­cha­ne swo­je zda­nie, teo­ryę wy­pia­sto­wa­ną na dnie du­szy, pra­wie, że ma­rze­nie moje.

Tam­ci słu­cha­li, męż­czyź­ni dość uważ­nie, Tola z iro­nicz­nym uśmie­chem. Jed­na z fe­mi­ni­stek prze­rwa­ła: Han­na za­wsze w błę­ki­tach… I za­chi­cho­ta­ły wszyst­kie.

– Niech pani mówi da­lej – rzekł Po­eta Czer­wo­ny.

– Otóż my­ślę, że rolą no­wej ko­bie­ty na świe­cie, niby ce­lem tego, co się zwie eman­cy­pa­cyą, bę­dzie osią­gnąć to, cze­go męż­czyź­ni do­tych­czas nie zdo­ła­li zro­bić, bę­dzie po­go­dze­nie idei pięk­na z obo­wiąz­kiem. Niech się pan nie śmie­je! wark­nę­łam na Wik­to­ra, cho­ciaż on bo­daj, że nie śmiał się wca­le.

Męż­czy­zna, gdy jest ar­ty­stą, po­etą, uczo­nym, czy i spo­łecz­ni­kiem, czy po­li­ty­kiem, to czu­je się w pra­wie kop­nąć wszel­kie za­sa­dy i wszel­ką cno­tę, bo on jest po­nad wszyst­kiem. Ko­bie­ta po­ka­że w przy­szło­ści, że moż­na być wiel­kim du­chem i wiel­kim dzia­ła­czem, a nie prze­stać wy­peł­niać ludz­kich obo­wiąz­ków tych pro­stych, zwy­czaj­nych. Nie wiem, jak ko­bie­ty to ro­bią, bo to strasz­nie trud­ne za­da­nie, ale my­ślę, że to wła­śnie jest ich prze­zna­cze­niem. Wie­rzę, ach! naj­moc­niej wie­rzę, że gdy przyj­dzie czas i ko­bie­ty we­zmą im na­leż­ny udział w rzą­dze­niu świa­tem, to wte­dy ży­ciem ludz­ko­ści prze­sta­nie rzą­dzić, tak jak do­tąd pięść sil­niej­sze­go i spryt pod­lej­sze­go, a rzą­dzić nią za­cznie Bra­ter­stwo i Mi­łość. I wte­dy ta­kie bar­ba­rzyń­stwo idy­otycz­ne, ja­kiem jest woj­na, albo ta­kie ogła­dza­nie pół na­ro­du; z po­wo­du wy­gó­ro­wa­nych po­dat­ków, albo taka wal­ka so­cy­al­na, albo te wszyst­kie głu­pie sys­te­my cel­ne, któ­re odej­mu­ją chleb bie­da­kom, albo ta­kie okrop­no­ści, jak han­del dziew­czę­ta­mi, a cho­ciaż­by tyl­ko krzyw­dy nie­szczę­śli­wych żon przy dzi­siej­szych pra­wach, a tak­że te wię­zy, któ­re na­kła­da­ją za­wsze na każ­dą myśl śmiel­szą, to wszyst­ko już nie bę­dzie mo­gło ist­nieć. Ru­nąć wte­dy musi pa­no­wa­nie siły, pię­ści, ba­gne­tów, kon­ku­ren­cyi, dy­plo­ma­cyi, fał­szu i obrzy­dli­wych kłamstw. Już się te mę­skie rzą­dy chwie­ją, ko­bie­cie da­nem bę­dzie zbu­rzyć ten wstręt­ny gmach, a na jego miej­sce po­sta­wić…

– No, co? No, co? – spy­tał Po­eta Czer­wo­ny.

– Po­sta­wić Mi­łość, praw­dzi­wą Mi­łość ludz­ką.

Była chwi­la ci­szy. Po­tem wy­bu­chła na­mięt­na dys­ku­sya. Wszy­scy na­raz za­czę­li mó­wić. Pa­no­wie, a naj­bar­dziej «Bu­dow­ni­czy Solm­ness», pró­bo­wa­li wvdr­wić bab­skie rzą­dy, któ­re im prze­po­wie­dzia­łam. Tola za­żar­cie się bro­ni­ła, fe­mi­nist­ki traj­ko­ta­ły. Lecz po chwi­li uci­szy­ło się i Niedź­wiedź rzekł smut­nie: – Nie dzi­wię się pan­nie Han­nie i jej ho­ro­sko­pom. Kto choć przez chwi­lę po­pa­trzy uważ­nie na świat, tego za­raz taka abo­mi­na­cya ze­prze, iż co­prę­dzej oczy od­wra­ca. Od dłuż­sze­go pa­trza­nia moż­na­by się do­praw­dy ob­ró­cić w gło­wę Me­du­zy. A kto tak pięk­nie świa­tem za­rzą­dził? Męż­czyź­ni. Może bab­ska go­spo­dar­ka oka­że się lep­szą.

Zno­wu za­mil­kli­śmy wszy­scy. Aż się Tola ode­zwa­ła: – Ale cóż to ma do owych mę­żow­skich skar­pe­tek, o któ­rych ma­rzy Han­na?

– A praw­da! Pani się jesz­cze nie wy­tłó­ma­czy­ła.

– Pro­szę, pro­szę, dal­szy ciąg wy­wo­dów.

– Do­brze! Wy­wód taki, że ko­bie­ta nie po­win­na sta­rać się być po­dob­ną do męż­czy­zny, bo to ża­den ide­ał. Prze­ciw­nie! po­win­na swo­je wła­ści­wo­ści roz­wi­jać i po wła­snej dro­dze iść na­przód. Więc np. je­śli ma męża i dom, to ją nic na­przód nie po­su­nie, że w tym domu bę­dzie brud­no i że mąż bę­dzie obe­rwa­ny.

– Ko­bie­ta, któ­ra chce iść na­przód, nie po­win­na mieć męża i domu – rze­kła Tola i bar­dzo za­lot­nie spoj­rza­ła w oczy Ben­dy, któ­ry za nią sie­dział.

Ten wes­tchnął głę­bo­ko. I na­chy­liw­szy się do jej ucha, za­czął coś szep­tać, a ona się śmia­ła, trze – pała bia­łe­mi, wy­piesz­czo­ne­mi rę­ka­mi i po­wta­rza­ła: – Nie! pan jest nie­moż­li­wy!

– Ja się na ten raz zga­dzam z pan­ną Tolą – rzekł Wik­tor.

– A ja nie! – za­wo­ła­łam. – Ale daj­my już temu po­kój. Ja tak dużo ga­da­łam, że już nie mogę. Pro­szę, je­śli jest, o her­ba­tę.

Roz­mo­wa prze­szła na inne przed­mio­ty. I była już bar­dzo póź­na go­dzi­na, gdy mię Wik­tor i Niedź­wiedź od­pro­wa­dzi­li do domu. Po­wie­dzie­li­śmy so­bie pode drzwia­mi do­bra­noc i mia­łam już wejść do sie­ni, gdy Wik­tor na­gle się wró­cił. – Pan­no Ha­niu! – za­wo­łał – pro­szę po­cze­kać! Ja przyj­dę jesz­cze raz po­mó­wić o tem…

– O czem… po­mó­wić?

– No, o tej kwe­styi wy­cho­dze­nia za mąż. Pani może się ze mną zgo­dzić albo nie, ale ja swo­je mu­szę po­wie­dzieć. Do­bra­noc.

Ja­koż przy­szedł. Przez kil­ka dni dzie­lą­cych mię od wy­jaz­du, by­łam bar­dzo za­ję­ta i na żad­ne kwe­stye nie mia­łam cza­su. Więc Wik­tor ostat­nie­go wie­czo­ru, gdy cała pacz­ka ro­ze­szła się po po­że­gnal­nej u mnie her­ba­cie, po­zo­stał.

– Nie idzie­cie z nami? – spy­tał Niedź­wiedź.

– Nie. Mam do po­ga­da­nia z pan­ną Ha­nią.

– Tak póź­no! Skom­pro­mi­tu­jesz ją pan! – za­śmia­ła się Tola.

– O, ja się tego nie boję – rze­kłam. – Zresz­tą, co mi tam! Ju­tro wy­jeż­dżam.

Wy­szli wszy­scy, a my­śmy zo­sta­li we dwo­je, Po­kój był pe­łen dymu, lam­pa bla­do się pa­li­ła. Otwo­rzy­łam okna. Wpły­nę­ła do po­ko­ju ci­cha noc let­nia.

Usie­dli­śmy przy oknie i za­pa­dli­śmy w dłu­gie mil­cze­nie. Mnie smut­no było od­jeż­dżać, roz­sta­wać się z tymi do­bry­mi przy­ja­ciół­mi, z tem oto­cze­niem zna­nem i ko­cha­nem i wra­cać do lu­dzi, bliz­kich może krwią, ależ tak da­le­kich du­chem i my­śla­mi! I nie­pew­ność, i żal, i nie­okre­ślo­ny nie­po­kój mnie ogar­niał, wprost lęk przed tą przy­szło­ścią, co się otwie­ra­ła przedem­ną. Ach, gdy­by nie prze­ko­na­nie, iż obo­wiąz­kiem moim jest wró­cić, jak­że­bym chęt­nie tu po­zo­sta­ła!

Wik­tor pierw­szy prze­rwał mil­cze­nie. – Chcę pa­nią o jed­ną rzecz spy­tać, pan­no Ha­niu – za­czął. – Zda­je mi się, mam do tego pra­wo. Czy pani się już kie­dy ko­cha­ła?

– Ja? – po­my­śla­łam chwil­kę. – Nie, na­praw­dę, to się nie ko­cha­łam nig­dy.

– Co zna­czy to: na­praw­dę?

– To zna­czy, że cza­sem mi się ktoś po­do­bał, ale za­wsze na krót­ko. Za­wsze mia­łam coś in­ne­go do zro­bie­nia, więc tam­to ja­koś prze­cho­dzi­ło so­bie. Może, gdy­bym nic nie mia­ła do ro­bie­nia, to­bym się roz­ko­cha­ła.

– I nig­dy nikt… na dłu­żej?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: