Obrazki z wystawy - ebook
Ta książka przedstawia prawdziwe historie przestępstw popełnionych w Detroit, Los Angeles i Chicago. Opisywane wydarzenia trzymają w napięciu i pokazują, że nawet w świecie pełnym chaosu i przemocy dobro wciąż potrafi zwyciężać – choć coraz częściej wydaje się to abstrakcją.
Niektóre z opisanych sytuacji mogą wzbudzić w czytelniku pragnienie aktywnej reakcji wobec bezprawia i obojętności polityków.
Zachęcam do dzielenia się tą książką z innymi.
Życzę miłej lektury!
Marek Wołodkowicz urodził się w Bydgoszczy w latach 60. XX wieku. Po ukończeniu liceum ogólnokształcącego kontynuował naukę w szkole pomaturalnej na kierunku radiotechnika i telewizja. W tym czasie wprowadzono stan wojenny, który ograniczył swobody obywatelskie, a życie w Polsce stało się pełne przeszkód administracyjnych i finansowych.
Marek wziął ślub w okresie stanu wojennego. Rok później urodziła mu się córka Patrycja, a w następnym roku – syn Paweł. Coraz wyraźniej czuł, że nie widzi przyszłości dla siebie i swojej rodziny w Polsce. Brakowało wszystkiego – inicjatyw dla przedsiębiorczych ludzi, szans na rozwój. Byli tylko cinkciarze, badylarze i kadra PZPR.
Postanowił uciec do Włoch. Tam trafił do obozu dla uchodźców i czekał na pozwolenie na stały pobyt w USA. W 1985 roku przywitał Nowy Jork. Ciężko pracował: sprzątał, malował domy, kopał ziemniaki na polach – typowy początek emigranta.
W 1989 roku wieczorami prowadził taksówkę w Detroit, a rano zajmował się drugim biznesem – kliniką rehabilitacji ruchowej. W międzyczasie podróżował po Stanach, poznając geografię kraju i nawiązując nowe kontakty.
Książka, którą oddajemy w Państwa ręce, oparta jest na faktach. To zapis wspomnień z więzienia, relacji z mafijnych kontaktów i historii giełdowego cwaniactwa.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8308-921-8 |
| Rozmiar pliku: | 788 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie jestem na tym świecie po to, aby przypatrywać się niechlujnym politykom i wulgarnym księżom. Głupota i chytrość nie mają prawa sprzymierzać się przeciwko wiedzy i rozsądkowi. Nie wierzę w nic, akceptuję to, co widzę i mogę dotknąć. Nie planuję przyszłości na podstawie przeszłości. Żyję i chcę być otoczony tymi, którzy również żyją, a nie tylko układają plany.
Nie jestem na tym świecie po to, aby czuć się winnym. Wszystko, co zrobiłem, robię i zrobię, jest odzwierciedlaniem mnie samego. Nie zależy mi na tym, co ludzie o mnie powiedzą. Nie uznaję prawa i regulaminu. Żyję, mam tę szansę bycia.
Jestem nie do pokonania, ponieważ nie ma początku ani końca. Jak można zabić martwego lub jeszcze nienarodzonego?
Marek WołodkowiczROZDZIAŁ I
Kobiety w długich czarnych sukniach i z twarzami zakrytymi czarnymi chustami szły ulicą drobnymi krokami. Niedaleko grupa mężczyzn w białych podkoszulkach dyskutowała o polityce. Z czasem rozmowa przeszła na sport – po ich gestach można było wywnioskować, że rozmawiają o piłce nożnej. Usmolone dzieciaki biegały po ulicy bez konkretnego celu. Napisy na szyldach sklepowych były zrozumiałe tylko dla nielicznych, tych, którzy potrafili czytać po arabsku. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to Bejrut albo Bagdad. I tylko przejeżdżające samochody i ciężarówki zdradzały, że nie jesteśmy na Bliskim Wschodzie. Gdzie na świecie jest takie miejsce, które wygląda jak arabski kraj, pomimo że leży tysiące kilometrów od Arabii? Tym miejscem jest Dearborn – miasto w stanie Michigan w Stanach Zjednoczonych.
W jednym z wielu zakładów fryzjerskich, owinięty białym ręcznikiem, siedział mężczyzna. Nie pasował do otoczenia. Był biały, dobrze ubrany, ze złotym zegarkiem na nadgarstku. Arabski fryzjer podcinał jego włosy z precyzją i osobliwą starannością. Musiał być kimś wyjątkowym – ważnym klientem lub przyjacielem.
Rozmawiali po angielsku, choć z ich akcentów można było wywnioskować, że żaden z nich nie urodził się w Ameryce.
– Dziękuję ci bardzo – powiedział fryzjer.
– Nie ma za co – odpowiedział nieznajomy.
– Jak to nie ma za co? – Fryzjer się uśmiechnął. – Znalazłeś pracę dla mojej córki. Jestem ci bardzo wdzięczny.
– Naprawdę nie ma za co – odparł. – Trafiła się okazja, to ją poleciłem.
– Nie bądź taki skromny. Przecież długo szukałeś, poświęciłeś sporo czasu. Dlaczego to robisz? Przecież nic z tego nic nie masz.
– Bo was lubię i czuję się świetnie, kiedy obcinasz mi włosy.
Fryzjer pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Co myślisz o tej wojnie w Iraku? – zapytał nieznajomy.
Fryzjer przestał obcinać mu włosy i odpowiedział:
– Co myślę? Czy to ważne, co ja myślę? W tej zasranej Ameryce możesz sobie mówić, co chcesz, i myśleć, co chcesz, problem jednak polega na tym, że nikt nie słucha. Nie wiem, jak to się dzieje, że ludzie myślą jedno, a rząd, który ma ich reprezentować, robi dokładnie odwrotnie. Naród sobie, rząd sobie.
– Podzielam twoje zdanie – odezwał się nieznajomy. – Świat się zmienił nie do poznania. Trudno dziś rozpoznać, kto jest kim i jakie ma intencje. Amerykański rząd straszy obywateli terroryzmem, ale nie mówi głośno o jego przyczynach. A te przyczyny to działania samego rządu i jego agencji rozmieszczonych po całym świecie. Informacje są fałszowane, kłamstwo goni kłamstwo. Dziennikarze ugięli się pod presją i nie ma już prawdziwego dziennikarstwa, jest tylko powielanie oficjalnych wersji wydarzeń. Dla przykładu powiem ci, jak było z Irakiem. Jakiś cymbał z agencji rządowej wysłał do „Washington Post” informację, że Irak szykuje się do produkcji bomby atomowej. Tę samą wiadomość wysłał do Białego Domu. Zamiast wysłać dziennikarzy na miejsce, żeby to sprawdzić, redakcja zadzwoniła do Białego Domu z pytaniem, czy to prawda. Tam potwierdzono i na drugi dzień na pierwszych stronach gazet pojawiły się groźnie wyglądające zdjęcia, pokazujące wybuch bomby atomowej, a obok nich nagłówki: „Irak jest o krok od wyprodukowania bomby atomowej”. To ci jaja, co? Sam rząd iracki z Saddamem na czele nie mieli pojęcia o tym, że są tak blisko posiadania bomby atomowej. Powiem więcej, oni nawet nie wiedzieli, że mają taki atomowy program. Tego samego dnia Biały Dom ogłosił, że na podstawie wiarygodnych informacji, opublikowanych przez „Washington Post”, rząd amerykański jest przekonany, że Irak pracuje nad bronią nuklearną. I tak cała afera nabrała wiarygodności. Nikt nie kiwnął palcem, aby cokolwiek sprawdzić. W podobny sposób sporządzono raporty na temat broni biologicznej i chemicznej. Osiem miesięcy później armia amerykańska uderzyła na Irak.
Fryzjer słuchał z zaciekawieniem. Po chwili odezwał się:
– Wiedziałem, że oni coś knuli, ale nie miałem pojęcia, jak to zrobili. Twoja opowieść brzmi niewiarygodnie, ale ja ci wierzę.
Nieznajomy uśmiechnął się i powiedział:
– Wierzysz mi? Przecież jesteś muzułmaninem, a ja katolikiem.
– Do dupy z religią – wybuchnął fryzjer. – Ty jesteś dobrym człowiekiem i nie ma znaczenia, czy jesteś katolikiem, czy żydem. Liczy się, kim jesteś. Pozwól, że opowiem ci pewną historię – ciągnął fryzjer.
– Mów, mam czas – powiedział nieznajomy.
Fryzjer zaczął mówić:
– Był kiedyś sławny arabski głosiciel Koranu. Przestrzegał religii i postępował wedle wskazań świętych ksiąg. Był ceniony przez ludzi za swoją wiarę, szanowany przez duchownych, którzy uważali go za powiernika Allaha. Zapytany kiedyś o swoje największe marzenie, odpowiedział: „Chciałbym być pochowany w niebie, wśród najsławniejszych proroków, którzy rodzą się raz na tysiąc lat. To byłoby największe uznanie za moją religijność i sposób na życie”. Pewnej nocy nawiedził go sam Allah, który zapytał: „Chcesz być jednym z nielicznych pochowanych w krainie wiecznej chwały i dostatku? Chodź, pokażę ci to miejsce”. Zachwycony prorok spytał: „Czy mogę zabrać ze sobą świadków, którzy będą mogli potwierdzić, że jestem wybranym?”. „Możesz, ale nie radziłbym ci tego robić”, odpowiedział Allah. „Dlaczego?”, spytał prorok. „Całe życie marzyłem o tym, by zostać doceniony”. „I zostałeś, ale mimo wszystko nie brałbym świadków”. Prorok posłuchał. Allah poprowadził go przez chmury, aż dotarli do tego cudownego miejsca. Na polu ciągnącym się aż po horyzont stały tabliczki z imionami. Prorok podszedł i podniósł pierwszą, a potem następną i następną. Były ich miliardy, a może nawet biliony. „Co to jest?”, zapytał Allaha. „To jest miejsce, o którym marzyłeś”. „Ale przecież mieli tu być pochowani tylko najlepsi. Tacy jak ja, którzy modlą się i żyją bez grzechu”. „A kto ci powiedział, że najlepsi to ci, co modlą się i żyją bez grzechu?” „Jak to kto? Księgi to mówią i kapłani”. „Widocznie Bóg ma inne zdanie”. Prorok chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili otworzył oczy. Obudził się cały spocony. Obudził też swoją żonę. „Widziałaś to?”, spytał. „Widziałam co?”, zdziwiła się żona. „Miejsce, gdzie są pochowani prorocy”. „Przyśniło ci się coś”, odpowiedziała żona. Prorok milczał, myśli kotłowały mu się w głowie. „A może to wszystko wygląda inaczej?”, zastanawiał się. „Może Bóg nas nie sądzi, bo czemu miałby nas sądzić, skoro nas stworzył takimi, jakimi jesteśmy? Jaki byłby sens karać kogoś za to, że robi to, do czego został stworzony? Tak, to jest odpowiedź!”, krzyknął. „Muszę po prostu być sobą”. – Fryzjer skończył opowieść.
Nieznajomy milczał przez chwilę, po czym powiedział:
– Ciekawe, bardzo ciekawe.
– Ty mi pasujesz do tego typu – rzekł fryzjer. – Jesteś tym, kim zostałeś stworzony.
– Hej – odpowiedział nieznajomy. – Nigdy nie myślałem o sobie w ten sposób i nie chcę myśleć. To dla mnie trochę za głębokie.
– Mów, co chcesz, a ja wiem swoje. Strzyżenie skończone, możesz wracać do swojej rzeczywistości.
– Ile się należy? – zapytał klient.
– A co ty? – oburzył się fryzjer. – Od ciebie nie wezmę pieniędzy.
– Jeżeli nie przyjmiesz ode mnie pieniędzy, sprawisz mi przykrość – powiedział nieznajomy.
Fryzjer spojrzał na mężczyznę. W jego twarzy nie było śladu żartu, był śmiertelnie poważny.
– Dwanaście dolarów – odparł fryzjer.
– Proszę, tu jest piętnaście, reszta dla ciebie.
Obaj się rozluźnili, a uśmiech powrócił na ich twarze.
– Do widzenia – rzucił fryzjer.
– Do widzenia, mój przyjacielu.
Nieznajomy wyszedł na ulicę, świeże powietrze i blask słońca wprawiły go w wyśmienity nastrój. Ruszył wzdłuż ulicy. Wsłuchiwał się w dźwięk własnych kroków. „Raz, dwa, trzy”, liczył w myślach. „Raz, dwa… raz, dwa… raz, dwa… trzy, cztery… raz, dwa”. Nie wiadomo, skąd w jego wyobraźni pojawiła się muzyka. Był tym trochę zaskoczony, ale od razu polubił to dziwne uczucie. Nie chciał przerywać tej harmonii. Uspokajała go do tego stopnia, że nie zatrzymał się przy swoim samochodzie, minął go i szedł bez celu, w rytmie życia. Czuł, że wszystkie jego marzenia spełniają się w tym upajającym rytmie. Czuł harmonię powiązaną z melodią jego istnienia.
„Tak, to jest moje życie”, myślał. „Życie, które jest częścią wszystkiego, co mnie otacza. To wszystko brzmi tak interesująco, że nie chciałbym się nigdy zatrzymać. Powietrze, które wdycham, daje mi siłę do istnienia, do przeżywania chwili. Nie martwię się o nic, ani o to, co było, ani o to, co będzie. Jestem częścią tego wspaniałego organizmu, który zna moje miejsce, niezależnie od tego, co zrobię i co pomyślę. Baw mnie, moja muzyko, baw mnie, pozwól mi przeżyć tę chwilę po chwili i prowadź mnie tam, gdzie nie ma czasu ani przestrzeni. Prowadź mnie w nieskończoność, w wieczną otchłań bycia tym, kim jestem: podmuchem wiatru, promieniem słońca, kroplą deszczu. Jestem nikim i nie mam obowiązku martwić się o przyszłość. Jestem wolnym i nieśmiertelnym jonem wszechświata. Kocham to uczucie – to miłość prawdziwa, szczęśliwa, bez ograniczeń i wymagań. Kocham dla siebie, dla czystej przyjemności kochania. Tak, kocham, kocham to wszystko”.
Z tego błogiego stanu wyrwał go głos mężczyzny:
– Ty, uważaj, jak idziesz, bo możesz pożałować!
W jednej sekundzie nieznajomy otrzeźwiał i spojrzał przed siebie. Dwóch rosłych motocyklistów stało mu na drodze. Nie wyglądali, jakby mieli zamiar ustąpić. Czarne, nabijane ćwiekami skórzane kurtki, ciemne okulary i czarne opaski na głowach wyraźnie dawały znać, z kim ma do czynienia. Nieznajomy nie miał ochoty na rozmowę. Skręcił w lewo, chcąc obejść jednego z oprychów. Ten nie dał za wygraną i zastąpił mu drogę. Nieznajomy nie próbował ponownie ich ominąć. Szybkim ruchem uderzył pierwszego w krtań, po czym jeszcze szybciej doskoczył do drugiego i zręcznie wykręcił mu rękę, sprowadził na kolana, i jednym mocnym ciosem złamał ją o swoje kolano. Wrócił do pierwszego, pomógł mu odzyskać oddech, po czym celnym uderzeniem w krok powalił go na ziemię. Leżeli tak na chodniku, jeden nieprzytomny, a drugi skulony z bólu. Nieznajomy spokojnie przeszukiwał ich kieszenie. Wyjął wszystkie pieniądze, włożył je do własnej kieszeni, poprawił zegarek na ręku i ruszył w kierunku swojego samochodu.
Srebrna corvette wyjechała wolno z parkingu, by po chwili zawyć swoim potężnym, wspomaganym mocą pięciuset koni mechanicznych głosem.
I nikt z przechodniów nie zapytał dlaczego. W jakim celu? Za co? Za ile? Czyżby śmierć i przemoc spowszedniały nam do tego stopnia, że nawet nie próbujemy już zrozumieć? Przecież boimy się śmierci i przemocy, to dlaczego ją tolerujemy? Hej, czy jest tam jeszcze ktoś, komu zależy? Czy jest tam jeszcze ktoś, kto odróżnia dobro od zła? Halo! Czy jest tam jeszcze ktoś?!