Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Obręcz. Gdynia 1959 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
17 października 2025
1000 pkt
punktów Virtualo

Obręcz. Gdynia 1959 - ebook

Tajemnice, które zniszczą system!

Czas zimnej wojny i narastającego napięcia. W gdyńskim porcie tajemniczy obiekt przecina nocne niebo, wpadając w wody basenu portowego. Witold Jastrzębski, były pilot RAF-u, zostaje wciągnięty przez dawnego przyjaciela, Tadeusza Halta, teraz komendanta milicji w Krakowie, w wir osobliwych zdarzeń. Witold staje przed wyzwaniem, które zmusi go do powrotu w mroczne zakamarki własnej przeszłości.

W Gdyni jego ścieżki krzyżują się z redaktorką Rachelą Rozenberg, skrywającą sekrety tak głęboko, jak głęboko sięga zagadka rozbitego obiektu. Trop prowadzi do zimnej trumny i transportu wojskowego, który znika w radzieckiej bazie w Bornem Sulinowie. Tymczasem milicja z Gdańska naciska na zakończenie śledztwa, ale Witold nie ustępuje. Im bardziej angażuje się w sprawę, tym mroczniejsze fakty odkrywa…

„Obręcz. Gdynia 1959” to fascynujący kryminał noir, osadzony w czasach PRL, wiernie odtworzonych przez Jacka W. Brzozowskiego.

Autor jest pracownikiem samorządowym i twórcą akcji eksploracyjno-historycznej „Jezioro Tajemnic”. W jego dorobku pisarskim znajduje się m.in. mikropowieść „Horyzont zdarzeń”, o tajemnicy wylatowskich kręgów w zbożu, oraz „W oczach jej błękitu”, współczesna historia sensacyjna z pogranicza thrillera o wykorzystywaniu spowiedzi jako narzędzia szpiegowskiego. Obie zyskały świetne recenzje.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9789180768870
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Gdy­nia, 21 stycz­nia 1959, wcze­sny ra­nek

Da­leko na fir­ma­men­cie za­iskrzył bla­do­ró­żowy punkt. Gdyby nie ko­lor, wy­glą­dałby jak gwiazda. Sta­tek „Ja­ro­sław Dą­brow­ski” za­ko­ły­sał się ni­czym wy­bu­dzony z nie­spo­koj­nego snu, gdy ta­flę ba­senu por­to­wego marsz­czyły ga­snące bu­rzowe prądy.

Do­ker Jan Blok uniósł ku­bek z gorzką her­batą. Oparty o nad­bu­dówkę, mach­nął do lu­dzi krzą­ta­ją­cych się na po­kła­dzie i upił odro­binę na­paru. Łuna za­pałki roz­ja­śniła ciem­ność. Męż­czy­zna wcią­gnął do płuc gry­zący dym z kiep­skiego ty­to­niu i po­dra­pał kciu­kiem kil­ku­dniowy za­rost. Po­tarł o sie­bie ręce. Mróz o tej po­rze trzy­mał jesz­cze mocno, zu­peł­nie jak w nocy.

Do­ker spraw­dził już wszystko, nic nie zo­stało do ro­boty. Ru­szył z ulgą do cie­płej ka­juty, gdy niebo prze­szył dziwny szmer. Z po­czątku nie­wy­raźny, szybko na­ra­stał, aż stał się gło­śnym gwiz­dem, co­raz trud­niej­szym do znie­sie­nia. Jan za­marł, zu­peł­nie jak wtedy, gdy pierw­szy raz usły­szał wy­cie nur­ku­ją­cych Jun­ker­sów. Prze­niósł wzrok nad mo­stek ka­pi­tań­ski, a po­tem wy­żej, na niebo. Ja­śnie­jące świa­tło, ni­czym roz­ża­rzony me­tal z pieca hut­ni­czego, cią­gnęło war­kocz wście­kłej czer­wieni. Do­piero po chwili męż­czy­zna zro­zu­miał, że kula ognia leci wprost na niego.

Dłoń bez­wied­nie roz­luź­niła chwyt i ku­bek upadł wprost na stopę. Obły, kil­ku­me­trowy kształt nad­cią­gał ze zgrzy­tem pra­so­wa­nego że­laza. Jan sły­szał po­dobny dźwięk pod­czas wojny, gdy czołg na­tarł na sa­mo­chód. Na wspo­mnie­nie krzy­ków do­bie­ga­ją­cych z wnę­trza miaż­dżo­nego auta od­czuł nie­mal fi­zyczny ból.

Do­ker miał jesz­cze trzy, może cztery se­kundy. Kom­plet­nie stra­cił orien­ta­cję, stał jak spa­ra­li­żo­wany. Ośle­pia­jąca ja­sność ka­zała za­ci­skać po­wieki. Już za późno, już nic nie można zro­bić. Prze­żył oku­pa­cję tylko po to, żeby przy­pad­kowo zgi­nąć w cy­wilu. Z prze­ra­że­niem padł tuż przy bur­cie.

W jed­nym mo­men­cie ci­szę wy­peł­nił ogromny huk. Za­miast ude­rze­nia męż­czy­zna po­czuł lo­do­waty po­dmuch. Po­kład za­dy­go­tał jak pod­czas nie­daw­nej bu­rzy. Po­tem znowu na­stała ci­sza. Kro­pelki wody długo jesz­cze opa­dały wo­kół drobną, pa­ru­jącą mżawką.

Do­ker otwo­rzył oczy. Kilku męż­czyzn na dzio­bie wska­zy­wało na ta­flę mo­rza. Ktoś krzyk­nął gło­sem bli­skim hi­ste­rii:

– Co to jest? Co to? Niech ktoś dzwoni na mi­li­cję!

Blok wstał z ko­lan, z tru­dem opa­no­wu­jąc drże­nie. Po­czuł silne za­wroty głowy. Szybko, ma­łymi por­cjami pró­bo­wał ła­pać po­wie­trze. Nogi miał jak z waty. Po­woli pod­szedł do re­lingu i zwy­mio­to­wał za burtę. Prze­ra­żony do­strzegł, jak dwa­dzie­ścia me­trów przed dzio­bem statku wrząca woda z sy­kiem po­chła­nia roz­ża­rzoną kulę.

Para gę­sta ni­czym fa­bryczny dym krze­pła jesz­cze przez kwa­drans, jakby na prze­kór lo­do­wa­tym po­ry­wom wia­tru, które już dawno po­winny ją roz­go­nić.OD­KĄD PA­MIĘ­TAM

I

Wie­liczka, 23 stycz­nia 1959

Wi­told Ja­strzęb­ski obu­dził się tuż przed szó­stą, tak jak za­wsze w RAF-ie. Ze­gar za­dzwo­nił do­piero kilka mi­nut póź­niej. Ostry dźwięk nie­mal roz­dra­py­wał uszy, od­bi­ja­jąc się od ce­gla­nych ścian ma­łego miesz­ka­nia na pod­da­szu. I znów ten sen: świa­tła, wiele świa­teł, swo­bodny lot, a po­tem ko­niec.

Męż­czy­zna prze­tarł oczy. Za oknem białe płatki spa­dały bez­gło­śnie w mroku. Zbie­rał siły, żeby od­chy­lić koł­drę i wstać do pracy.

Le­żąc, roz­my­ślał o ostat­nich wia­do­mo­ściach. Od kilku mie­sięcy miał bo­le­sne wra­że­nie, że wbrew wszel­kiej lo­gice świat wraca na do­brze wy­dep­taną, tra­giczną ścieżkę. Rze­czy na­stę­po­wały jakby same, a on, mały czło­wie­czek, mógł je­dy­nie bez­wol­nie pły­nąć, za­nu­rzony w rwą­cym nur­cie po­wsta­ją­cej na jego oczach. Czuł, że nie ma żad­nej siły spraw­czej, aby do­pły­nąć do brzegu i pójść swoją drogą. A już na pewno, by od­wró­cić bieg tej rzeki. Po­zo­sta­wała je­dy­nie bez­sil­ność. Za­truta woda wzbie­rała każ­dego ranka, po­woli za­le­wa­jąc brzegi trwogą, która prze­cież już ni­gdy nie miała wró­cić. Prze­cież wszy­scy to już prze­ra­biali, a świat był o wiele mą­drzej­szy. Setki razy po­wta­rzano przed po­mni­kami i na ape­lach pa­te­tyczne: „Ni­gdy wię­cej!”.

Za­nim jesz­cze po­my­ślał o śnia­da­niu, od­ru­chowo włą­czył ra­dio. Ci­sza w ete­rze mo­gła ozna­czać, że za­częła się wojna. Prze­cież bom­bar­dują za­wsze w nocy. Z po­ran­nych mgieł wy­nu­rzają się już tylko zglisz­cza.

Gdy na­grzały się lampy, z gło­śnika po­pły­nęła mu­zyka. Ja­strzęb­ski po­czuł coś na kształt ulgi. My­śli, które jesz­cze przed chwilą z całą mocą wstrzą­sały jego cia­łem, te­raz brzmiały ab­sur­dal­nie. Mimo to wie­dział, że i tak po­wrócą na­stęp­nego ranka. I będą go tra­wić, póki nie wy­słu­cha wia­do­mo­ści.

Pio­senka wy­brzmiała ostat­nim tak­tem i w po­koju roz­legł się zde­cy­do­wany i pe­łen prze­ko­na­nia głos spi­kera:

Jak twier­dzą naj­wyż­sze czyn­niki par­tyjne w ZSRR, nie jest rze­czą nor­malną, dro­dzy słu­cha­cze, że w czter­na­ście lat po za­koń­cze­niu wojny w Ber­li­nie wciąż ist­nieje sys­tem czte­rech stref oku­pa­cyj­nych usta­no­wiony w roku 1945. Nie jest też nor­malne, że alianci mogą bez żad­nych prze­szkód do­je­chać sto czter­dzie­ści ki­lo­me­trów od gra­nicy NRF do Ber­lina, który leży po­środku so­wiec­kiego bloku państw. Je­ste­śmy pewni, że służy to je­dy­nie pro­wa­dze­niu dzia­łal­ność szpie­gow­skiej i wy­wro­to­wej w NRD.

Dla­tego wi­ce­pre­mier ZSRR Ana­stazy Mi­ko­jan wy­ra­ził na­dzieję, że doj­dzie do ro­ko­wań mię­dzy Za­cho­dem a Wscho­dem w spra­wie sta­tusu Ber­lina. Jak po­wie­dział, mo­car­stwa za­chod­nie chcą w nie­skoń­czo­ność oku­po­wać Ber­lin, pod­czas gdy Zwią­zek Ra­dziecki nie szuka dla sie­bie żad­nych ko­rzy­ści. Pra­gnie, aby wszyst­kie za­in­te­re­so­wane pań­stwa wzięły udział w sys­te­mie gwa­ran­cji i nie in­ge­ro­wały w sprawy Ber­lina. Do­dał też, tu cy­tat: „Nie chcemy, aby ochronę Ber­lina spra­wo­wały obce ba­gnety, lecz mię­dzy­na­ro­dowa or­ga­ni­za­cja utwo­rzona przez wiel­kie mo­car­stwa”.

Pro­wa­dzący pro­gram zro­bił kil­ku­se­kun­dową prze­rwę, być może na łyk wody.

Wi­ce­pre­mier ZSRR wy­po­wie­dział się także na te­mat za­war­cia trak­tatu po­ko­jo­wego z Niem­cami. Stwier­dził, że pod­pi­sa­nie tego trak­tatu jest ko­nieczne, aby Niemcy Za­chod­nie prze­stały za­gra­żać po­ko­jowi świa­to­wemu.

Mi­ko­jan za­zna­czył też, że w spra­wie Ber­lina Zwią­zek Ra­dziecki za­mie­rza na­dal być cier­pliwy. Ostrzegł jed­nak, że je­śli ro­ko­wa­nia w tej spra­wie nie do­pro­wa­dzą do wła­ści­wego roz­wią­za­nia, Zwią­zek Ra­dziecki zrzek­nie się na rzecz NRD swych zo­bo­wią­zań do­ty­czą­cych Ber­lina. Rów­no­cze­śnie Mi­ko­jan pod­kre­ślił, że gdyby USA użyły sił zbroj­nych dla po­sta­wie­nia na swoim, Zwią­zek Ra­dziecki od­po­wie siłą.

Wi­told za­czy­nał ko­lejny dzień. Szybka po­ranna to­a­leta, ja­jecz­nica na śnia­da­nie i droga do ko­palni. Przez po­wta­rza­nie tych sa­mych czyn­no­ści od lat dzia­łał już zu­peł­nie jak au­to­mat. To miało swoje za­lety, zwłasz­cza przed wy­pi­ciem kawy. Mała czarna to drugi na­wyk, który oprócz pa­le­nia lucky strike’ów, przy­wiózł z daw­nego ży­cia w An­glii. W Pol­sce Lu­do­wej, kraju wiecz­nych ko­le­jek i braku wszyst­kiego, była luk­su­sem, który czę­sto mu­siał za­stę­po­wać zwy­kłą zbo­żówką.

Pre­zen­ter cią­gnął nie­zmor­do­wa­nie:

Trzeba też do­dać, dro­dzy słu­cha­cze, że ważna przez pół roku pro­po­zy­cja To­wa­rzy­sza Chrusz­czowa z dwu­dzie­stego siód­mego li­sto­pada, przed­sta­wiona w no­cie rzą­dom państw oku­pa­cyj­nych, to jest Fran­cji, Wiel­kiej Bry­ta­nii i USA, aby wy­co­fały swoje woj­ska z Ber­lina, jest ak­tu­alna jesz­cze tylko przez kilka mie­sięcy. Po­tem Zwią­zek Ra­dziecki sam pod­pi­sze trak­tat po­ko­jowy z NRD i w ten spo­sób znie­sione zo­staną prawa oku­pa­cyjne, w tym prawo Za­chodu do li­nii ko­mu­ni­ka­cyj­nych do Ber­lina.

Wi­told nie mógł uwie­rzyć, dla­czego nie mó­wiono w ra­diu o zwy­kłych spra­wach, by w ten spo­sób uła­twić lu­dziom ży­cie. Albo cho­ciaż uczy­nić je zno­śniej­szym. Cią­gle tylko są­czono tam słowa o po­li­tyce, woj­nie, nie­ustan­nym za­chod­nim za­gro­że­niu i ko­lej­nych star­ciach dy­plo­ma­cji. Po paru la­tach czło­wiek nie mógł być już pe­wien, czy ist­nieje coś ta­kiego jak kul­tura, na­uka czy po pro­stu ja­kie­kol­wiek piękno.

Gło­śnik znowu za­chry­piał tym sa­mym to­nem spi­kera:

In­for­mu­jemy słu­cha­czy, że nowy bu­dżet USA nie prze­wi­duje ani gro­sza na bu­dowę szkół. Aż sześć­dzie­siąt pro­cent wy­dat­ków prze­zna­czo­nych bę­dzie na cele woj­skowe. Pre­zy­dent Eisen­ho­wer…

A więc jed­nak na­uka ist­nieje, po­my­ślał z prze­ką­sem Wi­told. No i dziś wojny nie bę­dzie. Pierw­sze in­for­ma­cje za­wsze są naj­waż­niej­sze. Gdyby na kraj szło woj­sko, taka wia­do­mość tra­fi­łaby na sam po­czą­tek. O ile to nie Ru­scy ru­szy­liby na Za­chód, pod po­zo­rem ude­rze­nia pre­wen­cyj­nego. Zresztą wcze­śniej ogło­si­liby mo­bi­li­za­cję.

Po­zo­stałe wia­do­mo­ści jak zwy­kle były tylko stra­sze­niem Ame­ryką. Wi­told nie miał ochoty tego słu­chać. Z ulgą wy­łą­czył od­bior­nik.

Może jed­nak zdąży w końcu po­je­chać nad mo­rze. To już tyle lat, od­kąd wi­dział je po raz ostatni.

Za­ło­żył wa­to­waną kurtkę, prze­wie­sił torbę przez ra­mię i wy­szedł do pracy.

Na klatce scho­do­wej szybko po­ko­ny­wał ko­lejne stop­nie. Jego my­śli krą­żyły wo­kół szki­ców, które le­żały od kilku mie­sięcy we wnęce za szafą. To był ka­wa­łek sta­rego świata, do któ­rego co­raz bar­dziej tę­sk­nił. Uśmiech­nął się w du­chu. Ju­tro wresz­cie wolne, może bę­dzie czas. A la­tem urlop. Wtedy na pewno na­ma­luje coś dla sie­bie. O ile w końcu nie wy­buch­nie wojna i wszyst­kiego nie trafi szlag.

Na dwo­rze za­darł głowę. Niebo za­snu­wały sczer­niałe chmury, ale po­wie­trze po­bu­dzało rześ­kim chło­dem. Za­pa­lił pa­pie­rosa.

Może ju­tro…II

Osiem go­dzin przy ob­słu­dze windy cią­gnęło się jak wiecz­ność. Dzwo­nek, za­su­wa­nie kraty. Start. Stop. Od­su­wa­nie kraty. Dzwo­nek. Start. Stop. Cza­sem Wi­told ża­ło­wał, że jed­nak nie tra­fił do pracy pod zie­mią.

Dziś znów plat­forma nie zdo­łała wje­chać do­kład­nie na po­ziom i sta­nęła o ja­kieś pół me­tra za ni­sko. Stary ru­pieć. Dy­rek­cja cią­gle tylko roz­kła­dała ręce: brak czę­ści. Może za mie­siąc albo dwa. „Radź­cie so­bie ja­koś” – mó­wili.

Wi­told po­dał je­dyną oca­lałą dłoń gór­ni­kowi wy­cho­dzą­cemu z po­rdze­wia­łej klatki, ostat­niemu koń­czą­cemu pracę na jego zmia­nie.

– Jak tam, Wi­tuś? – Ko­pacz otarł rę­ka­wem za­ku­rzoną twarz. – Mam po co wy­cho­dzić na górę czy już ame­ry­kańce bombę wo­do­rową spu­ścili?

Przez ja­kiś czas Ja­strzęb­ski roz­my­ślał, co od­po­wie­dzieć. Za­zwy­czaj na ko­niec zmiany już o tym wszyst­kim nie pa­mię­tał. Co in­nego rano. Pół­świa­do­mie ocze­ki­wał końca świata. Ta­kiego praw­dzi­wego, ze speł­nie­niem ka­ta­stro­ficz­nych prze­po­wiedni i cał­ko­wi­tym bra­kiem ra­tunku. Wsta­jąc, za­sta­na­wiał się, czy jako je­dyny ni­czego jesz­cze nie wie. Wy­obra­żał so­bie, że za­sta­nie pu­stą ka­mie­nicę, sze­roko otwarte drzwi w po­rzu­co­nych miesz­ka­niach, że wszy­scy dawno będą w ja­kichś ewa­ku­acyj­nych kon­wo­jach. Może ra­dio­ak­tywna chmura nad­ciąga wła­śnie od strony Kra­kowa?

– Ko­niec zmiany, to jesz­cze za­cze­kali z tą bombą, że­byś piwo w knaj­pie wy­pił – od­parł w końcu z kwa­śnym uśmie­chem.

Kosz­marne wie­ści ze świata były wszech­obecne. Co­dzien­nie ka­to­wał się in­for­ma­cjami o przy­wód­cach opę­ta­nych wła­snymi żą­dzami, zu­peł­nie jakby nie ist­niały waż­niej­sze sprawy.

Od sierp­nia trą­bili o dru­gim kry­zy­sie taj­wań­skim. Chiń­czycy pro­wa­dzili ostrzał, zmie­rza­jąc do tak zwa­nego wy­zwo­le­nia wy­spy, tak jakby mało im było ziemi. Oczy­wi­ście ZSRR i USA sta­nęły na progu kon­fliktu, po­nie­waż opo­wie­działy się za prze­ciw­nymi stro­nami. W za­toce ro­iło się od ame­ry­kań­skich okrę­tów, a z nieba za­częły spa­dać po­dziu­ra­wione ku­lami my­śliwce. Wi­told miał świa­do­mość, że to da­leko, ale wie­dział też, ja­kie to złudne: ra­kiety lecą bar­dzo szybko.

Gdy sprawa nieco przy­ci­chła, w li­sto­pa­dzie z prasy za­czął epa­to­wać na­stępny kry­zys w Ber­li­nie. Zu­peł­nie jakby ktoś chciał, aby gdzieś na świe­cie cią­gle tliło się ja­kieś za­rze­wie kon­fliktu. Ga­zety za­pew­niały, że „Grupa Wojsk So­wiec­kich w Niem­czech” była go­towa do obrony Ber­lina przed im­pe­ria­li­stycz­nymi za­pę­dami Za­chodu i NATO. Taka mowa, je­śli miała uspo­ka­jać, przy­no­siła do­kład­nie od­wrotny sku­tek. Lu­dzie cze­kali, naj­pew­niej po obu stro­nach że­la­znej kur­tyny, kiedy wy­buch­nie nowa wojna.

Na to wska­zy­wały wy­niki wy­bo­rów. Dwi­ght Eisen­ho­wer w USA, Char­les de Gaulle we Fran­cji. Za­chód w od­po­wie­dzi na za­gro­że­nie ze Wschodu wy­bie­rał na pre­zy­den­tów ge­ne­ra­łów. Nie wró­żyło to nic do­brego. Prze­cież do­piero co mie­li­śmy wielką krwawą rzeź, po­my­ślał Wi­told. To nie­moż­liwe, żeby ci, któ­rzy tym wszyst­kim rzą­dzą, ni­kogo nie stra­cili. Czy chcą jesz­cze wię­cej krwi swo­ich bli­skich?

Gór­nik, sa­piąc, wy­gra­mo­lił się z windy i ścią­gnął kask. Otrze­pał z grub­sza kurz i spoj­rzał na ha­sło przy­twier­dzone do prze­ciw­le­głej ściany. Na wy­so­ko­ści oczu na­pi­sano czarną, tan­detną czcionką: „Twoja ciężka praca to do­bro­byt PRL!”. Przy­sta­nął, wska­zu­jąc pal­cem na li­tery:

– Po co w ogóle mam coś bu­do­wać, skoro to wszystko w mi­nutę może się roz­pie­przyć? I gdzie ten do­bro­byt? Przez to całe ga­da­nie o woj­nie znowu wszystko wy­ku­pili. Cu­kru na­wet nie ma!

Wi­told wzru­szył ra­mio­nami.

– Ale wódka jest.

– No jest. I co z tego?!

– Bę­dziesz mógł za­po­mnieć, że cu­kru nie ma.

Gór­nik par­sk­nął śmie­chem. Mach­nął ręką i po­szedł do szatni.

Ko­lejny dzień pracy upły­nął z mdłą ru­tyną wła­ściwą dla za­wodu cie­cia. Wi­told czuł znu­że­nie i tak na­prawdę nie miał ochoty na czcze dys­ku­sje. A gdyby ktoś ich pod­słu­chał, mo­głyby z tego wy­nik­nąć duże kło­poty. Kilka lat temu je­den gór­nik po­wie­dział w knaj­pie parę słów za dużo o Sta­li­nie. Wi­told spo­tkał go do­piero po dwóch ty­go­dniach. Fa­cet miał po­si­nia­czoną twarz.

Szczę­ściem w nie­szczę­ściu in­wa­lidz­two Wi­tolda za­pew­niało mu ochronę przed naj­cięż­szą pracą. Bez dłoni pod zie­mią nie mie­liby z niego po­żytku, a w kry­tycz­nej sy­tu­acji dla ko­le­gów sta­no­wiłby je­dy­nie ba­last.

Coś za­trzesz­czało pod su­fi­tem. Gór­nik przy­sta­nął i spoj­rzał py­ta­jąco na Witka. Wie­dzieli, co to ozna­cza. Z przy­twier­dzo­nego w rogu gło­śnika za­chry­piał głos dy­rek­tora ko­palni. Ton miał urzę­dowy i po­zba­wiony wy­razu. Było sły­chać, że ko­mu­ni­kat jest od­czy­ty­wany z kartki:

– Uwaga, oby­wa­tele gór­nicy! Z ra­do­ścią i wzru­sze­niem przy­ję­li­śmy apel to­wa­rzy­sza pierw­szego se­kre­ta­rza KC Wła­dy­sława Go­mułki, aby wy­sił­kiem ca­łego na­rodu zbu­do­wać ty­siąc szkół na Ty­siąc­le­cie Pań­stwa Pol­skiego. – Tu na­stą­piło kaszl­nię­cie za­kło­po­ta­nia, po czym pa­dły ko­lejne słowa: – A więc dwu­dzie­stego pią­tego stycz­nia my wszy­scy, cały prze­mysł wy­do­byw­czy, zło­żymy cenny dar. Bę­dzie to bez­płatna dniówka wszyst­kich za­łóg ko­pal­nia­nych.

– Z ra­do­ścią i wzru­sze­niem – wy­ce­dził umo­ru­sany gór­nik i splu­nął ener­gicz­nie.

Głos z su­fitu prze­szedł od razu do rze­czy, to­ku­jąc z wielką liczbą pauz, cha­rak­te­ry­styczną dla rzą­do­wych enun­cja­cji me­cha­nicz­nie wy­gła­sza­nych do tłumu:

– Wy­do­by­cie prze­zna­czymy na Fun­dusz Bu­dowy Szkół Ty­siąc­le­cia. Szturm na front wę­glowy przy­pusz­czą, oprócz gór­ni­ków, wszy­scy in­ży­nie­ro­wie i tech­nicy, pra­cow­nicy ad­mi­ni­stra­cyjni ko­palń i zjed­no­czeń oraz pra­cow­nicy Mi­ni­ster­stwa Gór­nic­twa i Ener­ge­tyki, z kie­row­nic­twem re­sortu na czele. Przy­wy­kli­śmy, my wszy­scy, cały na­ród, że na gór­ni­ków w każ­dej chwili, trud­nej czy cięż­kiej, można li­czyć! Że nie za­wiodą, że z ho­no­rem speł­nią na­dzieje, ja­kie w nich spo­łe­czeń­stwo po­kłada. Jak naj­ofiar­niej po­przyjmy ten apel! Wiemy, to­wa­rzy­sze, że mo­żemy na was li­czyć!

Wi­told za­trza­snął windę z hu­kiem i po­szedł do szatni. Przy szafce cze­kał star­szy zmia­nowy. Ner­wowo drep­tał w miej­scu.

– Ktoś cię szuka. Chyba z mi­li­cji… – zni­żył głos do kon­spi­ra­cyj­nego szeptu.

– Z mi­li­cji?

Wi­told zro­bił szybki ra­chu­nek su­mie­nia. Czas spę­dzał ra­czej sa­mot­nie i nie pro­wa­dził żad­nej dzia­łal­no­ści pu­blicz­nej ani na­wet spo­łecz­ni­kow­skiej. Zu­peł­nie nic, co rzu­ca­łoby się w oczy. Po pro­stu rano jadł śnia­da­nie, słu­chał ra­dia, po­tem przez cały dzień ro­bił swoje przy win­dach i na ko­niec szedł do domu. Cza­sem je­dy­nie ma­lo­wał, a wła­ści­wie za­czy­nał ko­lejny ob­raz, który nie­do­koń­czony gi­nął gdzieś za szafą obok kilku in­nych. Ob­razy to je­dyna prze­strzeń wol­no­ści, jaką miał. Ale czy to dzia­łal­ność wy­wro­towa? Po woj­nie szu­kał już tylko spo­koju. Nie był ty­pem wiecz­nego bun­tow­nika. Ra­czej ma­rzy­cie­lem.

Może tylko raz, po pi­jaku w knaj­pie, rzu­cił coś na te­mat pe­ere­low­skich szczyn, które tam po­da­wali. Pol­skie piwo trudno zresztą po­rów­nać do gu­in­nessa z pod­lon­dyń­skich pu­bów… No i nie wstą­pił do par­tii, mimo na­le­gań dy­rek­tora. Ale z dru­giej strony, ni­gdy nie afi­szo­wał się z kry­tyką ustroju. Świata prze­cież nie zmieni. Ko­biety? Tylko panny, bo nie chciał mieć kło­po­tów. I co­raz rza­dziej, bo prze­cież dawno wy­szedł z wprawy. Zresztą po Me­gan żadna nie była warta za­chodu. A może cho­dzi o te lucky striki z prze­mytu?

Zmia­nowy nie od­po­wia­dał, jakby za­po­mniał ję­zyka w gę­bie. Tylko mru­gał i pa­trzył na Wi­tolda, jakby szu­kał od­po­wie­dzi w jego twa­rzy. W końcu nie­cier­pli­wie ski­nął brodą w kie­runku ciem­nego ko­ry­ta­rza.

– No, z mi­li­cji! Tam jest. Mó­wił, że pilne.

Wi­told wyj­rzał z ostroż­no­ścią żoł­nie­rza opusz­cza­ją­cego okopy. W od­dali ma­ja­czył za­rys mę­skiej syl­wetki w brą­zo­wym skó­rza­nym płasz­czu, ty­po­wym dla służb. Prawdę mó­wiąc, przy­wo­dził mu na myśl Ge­stapo.

W pierw­szym mo­men­cie Wi­tek nie po­znał sta­rego przy­ja­ciela sprzed wojny. Do­piero gdy pod­szedł bli­żej, kon­tur za­cie­nio­nej syl­wetki przy­brał kształt daw­nego kom­pana z kra­kow­skiego po­dwórka.

– Nie­moż­liwe, Ta­dek, to ty?!

Wi­told już roz­kła­dał ręce do uści­sku, gdy coś go po­wstrzy­mało. Wy­tarł pra­wicę w za­ku­rzony kom­bi­ne­zon i wy­cią­gnął ją w kie­runku po­staw­nego męż­czy­zny z ele­gancko przy­strzy­żoną brodą. Ta­de­usz Halt po­woli od­wza­jem­nił gest. Miał za­do­wo­lony wy­raz twa­rzy do­brze urzą­dzo­nego czło­wieka w sile wieku. Z uśmie­chem zdjął sty­lowy ka­pe­lusz i przy­gła­dził so­lid­nie już przy­pró­szone si­wi­zną włosy.

Wi­tek czuł za­kło­po­ta­nie. Od lat sam tak nie wy­glą­dał. Ele­gan­cja za­gi­nęła w sta­rych cza­sach, ra­zem z przy­ja­ciółmi z lot­nic­twa, za któ­rymi co­raz bar­dziej tę­sk­nił. Chyba na­wet za­po­mniał, jak to jest do­brze wy­glą­dać.

– Tak, bra­chu, to ja! Tylko że te­raz mam czter­dzie­ści sie­dem lat. A ty? Na­dal la­tasz na spit­fire’ach? – Ta­dek wy­gło­sił frazę po­wi­talną zna­jo­mym, cie­płym i lekko żar­to­bli­wym to­nem.III

Po­zy­cję spo­łeczną Ta­de­usza Halta można było po­znać po sa­mej swo­bo­dzie jego ru­chów. Pod roz­pię­tym płasz­czem no­sił czy­sty, do­sko­nale skro­jony gar­ni­tur i czer­wony kra­wat. Tro­chę przy­brał na wa­dze, spra­wia­jąc wra­że­nie bar­dziej ro­słego, niż Wi­told za­pa­mię­tał sprzed wojny.

– Na­wet nie wiesz, jak się cie­szę! Od wie­ków nie wi­dzia­łem ni­kogo zna­jo­mego. Chcia­łem zna­leźć cho­ciaż paru chło­pa­ków z daw­nych cza­sów, a tu pro­szę! Co się z tobą działo przez te lata? Wi­dzę, że nie­źle ci się wie­dzie!

– Za dużo py­tań na­raz. Nie dam rady stre­ścić wszyst­kiego tak szybko – pa­dła od­po­wiedź. – Ale spró­buję. Po­zwo­lisz na mały spa­cer? – Ta­de­usz wska­zał nie­wy­mu­szo­nym ge­stem w kie­runku wyj­ścia.

Ru­szyli nie­spiesz­nym kro­kiem na ze­wnątrz.

– We wrze­śniu trzy­dzie­stego dzie­wią­tego wy­ru­szy­łem na Wschód, zgod­nie z we­zwa­niem władz – za­czął. – Póź­niej, z Ro­sja­nami, po­szli­śmy na Niem­ców. Było ciężko. Wschod­nia ar­mia uczy się w boju, a nie na po­li­go­nach.

– Trudno mi to so­bie wy­obra­zić. Wiel­kie ry­zyko!

– Tak – przy­znał ci­cho Ta­dek. – Ale nie wy­łą­czy­łem my­śle­nia tak jak reszta. Awan­so­wa­łem, gdy od­strze­lili mi do­wódcę. Chłopa, który wcze­śniej trzy­mał w ręku tylko wi­dły, a nie ka­ra­bin. Po ja­kimś cza­sie Ru­scy dali mi na­wet od­zna­cze­nie. A po woj­nie mun­dur żoł­nier­ski ła­two już było za­mie­nić na mi­li­cyjny. Me­dal i parę przy­sług dla waż­nych osób przy­dały się do awansu. Oto sie­dem­na­ście lat w du­żym skró­cie.

– Noo… Da­łeś radę – stwier­dził z uzna­niem Wi­tek. – Za­wsze mia­łeś dar syn­te­tycz­nego opo­wia­da­nia hi­sto­rii, na­wet wy­jąt­kowo za­wi­łych. Po­wiedz mi jesz­cze – za­wa­hał się – skąd wie­dzia­łeś, gdzie mnie szu­kać.

– Mi­li­cja wie wszystko – od­parł krótko Ta­de­usz i wy­giął ką­ciki ust w nie­okre­ślo­nym gry­ma­sie. – A je­śli cze­goś nie wie, to bę­dzie wie­działa. To tylko kwe­stia czasu.

Wi­told na­gle przy­sta­nął:

– Ta­dzik, na­prawdę mi­li­cja?! My­śla­łem, że to ja­kiś żart…

– Pra­cuję tam – od­parł spo­koj­nie Ta­de­usz. – Od kilku lat pia­stuję funk­cję Ko­men­danta Wo­je­wódz­kiego MO.

Na wi­dok zdzi­wie­nia Wi­tolda, Ta­de­usz się­gnął pod ma­ry­narkę i ge­stem po­zba­wio­nym ja­kiej­kol­wiek py­chy wy­cią­gnął le­gi­ty­ma­cję. Naj­wy­raź­niej ro­bił to, co mu do­brze wy­cho­dziło.

– I do tego ko­men­dant? – Wi­told nie da­wał za wy­graną.

Ta­de­usz za­trzy­mał się i zaj­rzał ko­le­dze głę­boko w oczy:

– Żeby było ja­sne: nie przy­sze­dłem po cie­bie, tylko do cie­bie. Mo­żesz być naj­zu­peł­niej spo­kojny.

Wi­tek błą­dził wzro­kiem po ścia­nach. Przez chwilę chciał coś po­wie­dzieć, ale szybko zmie­nił zda­nie. Dawno temu miesz­kali po są­siedzku w kra­kow­skim Pła­szo­wie. Po tra­gicz­nej śmierci Grze­sia, star­szego brata Wi­tolda, Ta­dek tro­chę wszedł w jego rolę. To on uczył Witka pić bim­ber bez za­pi­ja­nia, wy­cią­gał go z naj­róż­niej­szych po­dwór­ko­wych kło­po­tów i po­ka­zy­wał mu, jak jed­nym wpraw­nym ru­chem ścią­gnąć dziew­czy­nie sta­nik. Miał świetne po­czu­cie hu­moru, po­tra­fił wkrę­cić się wszę­dzie i wy­zna­wał twarde za­sady. Już wtedy wszy­scy mó­wili, że da­leko zaj­dzie.

– Nie wiem, co o tym my­śleć. Wy­glą­dasz, jak­byś lu­bił być gliną.

– Bo lu­bię – wy­pa­lił Ta­dek i jesz­cze bar­dziej wwier­cił w Witka wzrok. – Je­stem też człon­kiem par­tii ko­mu­ni­stycz­nej i pre­ze­sem kra­kow­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Przy­jaźni Pol­sko-Ro­syj­skiej. – Mi­li­cjant uważ­nie wy­po­wia­dał każde słowo, jakby go­towy na to, że przy­ja­ciel w każ­dej chwili może mu prze­rwać i za­cząć za­da­wać py­ta­nia. Wy­da­wało się, że wręcz tego chciał.

– Do­brze. Prze­ko­na­łeś mnie. Je­steś wier­nym przed­sta­wi­cie­lem sys­temu. A te­raz chcesz, że­bym pod­pi­sał lo­jalkę i do­no­sił na ko­le­gów? W su­mie wie­dzia­łem, że ktoś do mnie znowu z tym przyj­dzie. Za­czy­nam ro­zu­mieć, dla­czego wy­brali cie­bie. My­ślą, że stary kum­pel z dzie­ciń­stwa szyb­ciej mnie zmięk­czy.

Ta­de­usz chrap­nął zdu­szo­nym śmie­chem. Na­tych­miast zmie­nił ton na zu­peł­nie ła­godny, taki, który Wi­tek do­brze znał sprzed lat.

– Wy­bacz. Na­prawdę nie chcia­łem, żeby to tak za­brzmiało. Od­pro­wadź mnie jesz­cze ka­wa­łe­czek. Mam auto za ro­giem.

Wi­tek ski­nął, ale wię­cej było w tym re­zy­gna­cji niż zgody.

– Pa­mię­tasz, jak uczy­łeś mnie gry na har­mo­nijce? – za­py­tał ci­cho, gdy ru­szyli. – My­śla­łem, że zo­sta­niesz mu­zy­kiem, ni­gdy bym nie przy­pusz­czał, że bę­dziesz funk­cjo­na­riu­szem apa­ratu pań­stwa.

– A ty mia­łeś być ma­la­rzem albo po­etą – zri­po­sto­wał Ta­de­usz.

– Stare dzieje… – Wi­tek mach­nął ręką i do­dał: – Do ma­lo­wa­nia mu­szą być bo­dziec i wraż­li­wość. A przez ostat­nie lata wraż­li­wość mi się stę­piła, a bodźce zo­stały roz­nie­sione w pył przez kule. Więc już nie po­tra­fię wy­krze­sać z sie­bie po­ezji. Na­wet na płót­nie.

Ta­dek miękko ści­snął ra­mię Witka:

– Tak – przy­znał. – Wojna obu nam nie dała speł­nić ma­rzeń.

– Po­go­dzi­łem się z tym. To je­dyny spo­sób, aby nor­mal­nie żyć i nie wpaść w obłęd. A je­żeli cho­dzi o moją hi­sto­rię… In­te­re­suje cię na­prawdę czy też już ją znasz?

– Nie znam. To zna­czy wiem tylko to, co się wy­da­rzyło po woj­nie w kraju.

– Mhm – mruk­nął Wi­tek. – Na po­czątku tra­fi­łem na Wę­gry, a po­tem da­lej, do An­glii. Po wszyst­kim wró­ci­łem do kraju i po­pro­si­łem o przy­dział do pracy. Osia­dłem w Wie­liczce, bo tu da­wali miesz­ka­nie i ro­botę. I ja­koś tak się po­to­czyło, i to­czy aż do te­raz. To tak w du­żym skró­cie.

– Miło cię wi­dzieć w do­brym zdro­wiu. Niemcy, wojna, krew… Lu­dzie już o tym wszyst­kim dawno za­po­mnieli. Ja zresztą chyba też. A przy­naj­mniej chciał­bym.

Z wolna do­cho­dzili do wyj­ścia z za­kładu. Wi­tek miał co­raz więk­szy mę­tlik w gło­wie. Całe to spo­tka­nie spra­wiało dziwne wra­że­nie. Skoro mi­li­cja tak wiele wie, to dla­czego Ta­dek od­na­lazł go do­piero te­raz? Taki spa­cer nie da­wał jed­nak oka­zji do dłu­gich opo­wie­ści. Ta­de­usz w tym jed­nym miał ra­cję: nie można opo­wie­dzieć wszyst­kiego na szybko. Na­wet je­śli bar­dzo się chce, za­wsze po­zo­stają niu­anse.

– Do­brze ci się te­raz żyje? – za­py­tał ostroż­nie.

– W za­sa­dzie tak, cho­ciaż cza­sami my­ślę, że za­prze­da­łem du­szę – od­parł Ta­de­usz, a wi­dząc py­ta­jący wzrok roz­mówcy, do­dał ta­jem­ni­czo: – Kie­dyś ci wszystko wy­tłu­ma­czę. Ale są i za­lety – za­pew­nił po chwili.

Od po­czątku spo­tka­nia Wi­tek od­czu­wał nie­po­kój. Nie zmie­niały tego miły ton roz­mowy ani żadne za­pew­nie­nia ko­men­danta. Nie tego się spo­dzie­wał po spo­tka­niu po la­tach. Czuł, że musi wszystko wy­ja­śnić. Sta­nął i rzu­cił su­rowo:

– A co cię wła­ści­wie spro­wa­dza?

– Ważne rze­czy. – Ta­dek przy­ja­ciel­skim, nie­mal kur­tu­azyj­nym ge­stem ujął Wi­tolda pod ra­mię i znów po­cią­gnął lekko za sobą. Trudno było się temu oprzeć. – Wyjdźmy jesz­cze na ze­wnątrz, prze­sym­pa­tycz­nie się z tobą roz­ma­wia. I je­stem cie­kaw, czy mocno się zmie­ni­łeś.

Wi­tek wzru­szył ra­mio­nami:

– Hmm… W su­mie nikt na mnie nie czeka.

Mi­nęli bramę z na­pi­sem „Żupa Solna Wie­liczki” i ru­szyli szu­trową drogą wzdłuż ogro­dze­nia. Wi­told na­wet nie zwró­cił uwagi na chłód.

Ni­kogo tu nie miał, do­tąd za­warł je­dy­nie parę po­wierz­chow­nych zna­jo­mo­ści. Wie­dział, że w tym wieku nie na­wiąże już no­wych szcze­rych przy­jaźni. Wi­dać mu­siała to być do­mena mło­do­ści. Przez te wszyst­kie lata roz­my­ślał, co mogą ro­bić ko­le­dzy z dy­wi­zjo­nów, któ­rzy wró­cili do kraju. Nie miał po­ję­cia, jak od­na­leźć ich, nie mó­wiąc już o tych sprzed wojny. W ze­szłym mie­siącu za­szło jed­nak coś okrop­nego.

Wła­śnie jadł obiad, jak zwy­kle prze­glą­da­jąc „Try­bunę Ro­bot­ni­czą”. Mi­mo­wol­nie zer­k­nął na ne­kro­logi. Uwagę zwra­cało na­zwi­sko An­to­niego Mą­czyń­skiego, wy­dru­ko­wane wiel­kimi li­te­rami, po­gru­bione i ujęte w pro­sto­kątną ramkę. To lewy skrzy­dłowy z ostat­niej wy­prawy nad Nor­man­dię. Ogło­sze­nie zle­ciła ro­dzina, a ne­kro­log brzmiał:

Zmarł śmier­cią tra­giczną.

Od tego czasu Wi­told nie mógł zmru­żyć oka. Myśl o An­to­nim i po­zo­sta­łych po­wra­cała ni­czym echo wśród prze­past­nych skał. Byli rów­no­lat­kami. Sam mógł być te­raz na jego miej­scu. Wiele by dał, aby znów za­mie­nić z nim choć kilka słów. Nie­od­wra­cal­ność kresu za­wsze wy­wo­ły­wała szok. Ni­gdy nie było się na niego go­to­wym.

– A więc opo­wiedz jesz­cze, jak to­bie mi­nęła wojna. – Mi­li­cjant za­sko­czył try­wial­nym to­nem py­ta­nia.

Czy można opo­wie­dzieć o woj­nie tak, jakby to była hi­sto­ria przy­jem­nej po­dróży?

– W za­sa­dzie to nie wiem, co ci te­raz po­wie­dzieć. Tak na­prawdę tyle za­szło… Tyle strasz­nych rze­czy.

– Przez ten czas w RAF-ie?

– No wła­śnie! – Wi­tek prze­wró­cił oczami. – Skąd wiesz, że la­ta­łem w An­glii?

– Mi­li­cja wie wszystko.

Wi­tek po­czuł dys­kom­fort czło­wieka, który nie ma dla ko­goś ta­jem­nic, a sam wie bar­dzo mało. Nie chciał prze­kre­ślić sta­rej przy­jaźni z po­wodu mun­duru mi­li­cyj­nego. Ale mu­siał do­wie­dzieć się wię­cej.

– Za ka­na­łem La Man­che ży­cie pły­nęło szybko – pod­jął w końcu, cał­ko­wi­cie spłasz­cza­jąc te­mat. – A tu­taj, no cóż… – Znów wzru­szył ra­mio­nami. – Nie bar­dzo jest o czym opo­wia­dać. Zu­peł­nie przy­sto­po­wa­łem. Od wie­ków nie la­ta­łem. Chyba cią­gle szu­kam so­bie no­wego miej­sca. I może już tak po­zo­sta­nie na za­wsze.

Ta­dek spra­wiał wra­że­nie, jakby do cze­goś dą­żył.

– Tę­sk­nisz za skrzy­dłami? Za emo­cjami i przy­godą?

Wi­told zmarsz­czył czoło:

– Może cza­sem – przy­znał szcze­rze. – Ale gdy tylko po­my­ślę o tym jak o re­al­nym roz­wią­za­niu, na po­wrót chcę mieć spo­kój.

– Ha, ha, cie­kawe! – za­śmiał się Ta­dek.

– Zresztą po po­wro­cie nie po­zwo­lili mi la­tać. Nie mo­głem wy­brać so­bie pracy, tylko do­sta­łem na­kaz. I to był mój ostatni otrzy­many „roz­kaz”. Nie pro­te­sto­wa­łem, bo sam do­kład­nie nie wie­dzia­łem, co chcę ro­bić. Ma­rzy­łem tylko, żeby za­mknąć roz­dział wo­jenny. I to mi się udało. Ni­gdy póź­niej nie za­ło­ży­łem mun­duru – wy­ja­śnił. – Ale od­po­wia­da­jąc: rze­czy­wi­ście, to moje ko­pal­niane ży­cie jest ta­kie, ta­kie… – Roz­ło­żył bez­rad­nie ręce, szu­ka­jąc od­po­wied­niego słowa.

– Prza­śne i ni­ja­kie?

– W za­sa­dzie tak – rzekł po za­sta­no­wie­niu Wi­told. – Ale nie na­rze­kam. Są ty­siące ta­kich jak ja. I ja­koś żyją.

– Wiesz, co my­ślę? Że zbyt czę­sto tę­sk­nimy za czymś in­nym, niż aku­rat mamy.

– Rze­czy­wi­ście, chyba tak jest.

– Albo za prze­szło­ścią. To wła­ści­wie to samo. – Ta­dek uśmiech­nął się do tej my­śli. – A może jed­nak po­win­ni­śmy tę­sk­nić za… przy­szło­ścią? – Po­godny głos przy­ja­ciela brzmiał jak nie­na­chalna po­rada. Zu­peł­nie jak daw­niej, gdy był dla Witka prze­wod­ni­kiem w doj­rze­wa­niu. – Zwłasz­cza że mamy na przy­szłość wpływ. Na przy­kład na to, żeby znowu być po­trzeb­nym.

Prze­szli w mil­cze­niu kil­ka­dzie­siąt me­trów. Śnieg chrzę­ścił pod bu­tami, a wo­kół uno­siła się para od­de­chów. W od­dali ma­ja­czył ko­niec ko­pal­nia­nego płotu i błysz­czący zde­rzak czar­nego auta. Ci­sza za­czy­nała być nie­zręczna, ale Ta­de­usz cią­gle nie mó­wił ani słowa.

Spo­tka­nie naj­wy­raź­niej do­bie­gało końca, a Wi­told z każdą mi­nutą miał co­raz więk­szy mę­tlik w gło­wie. W końcu chwy­cił ło­kieć ko­legi.

– Słu­chaj… – za­czął.

Sta­nęli twa­rzą w twarz.

– Cie­szę się z na­szego spo­tka­nia. Ale prawdę mó­wiąc, nie są­dzę, aby spro­wa­dziła cię tu no­stal­gia.

– Dla­czego tak my­ślisz, Witku?

– Nie je­steś tu pry­wat­nie. Ta le­gi­ty­ma­cja, py­ta­nia, wóz służ­bowy…

Ko­men­dant zmru­żył oczy:

– Po­łą­czy­łeś ele­menty w spo­sób godny de­tek­tywa.

– Nie drwij.

– Ale to prawda. Lo­gika za­wsze była twoją mocną stroną. Umia­łeś wy­cią­gać trafne wnio­ski, choć­byś miał tylko kilka po­szlak. Pod tym wzglę­dem je­steś taki sam jak kie­dyś.

– Dzię­kuję, ale na pewno nie cho­dzi tu o pra­wie­nie kom­ple­men­tów. Masz ja­kiś in­te­res. Przy­znaj, że jed­nak cho­dzi o to, że­bym do­no­sił! Nie mu­sia­łeś aż tak owi­jać w ba­wełnę.

Ta­de­usz wes­tchnął głę­boko.

– Tak, masz ra­cję – przy­znał. – Mam in­te­res. Ale nie taki, o ja­kim my­ślisz.

– To jaki?

– Po­trze­buję za­ufa­nego czło­wieka, żeby roz­wi­kłać nie­ty­powe śledz­two. Bar­dzo ważne. Po­wie­dział­bym, że wręcz prze­ło­mowe. I wła­śnie zy­ska­łem pew­ność, że do­ko­na­łem wła­ści­wego wy­boru.

– Wy­boru? Po pierw­sze, nie wiem, jak miał­bym ci po­móc. A po dru­gie, po­trze­bu­jesz jesz­cze mo­jej zgody. A tej, jak już mó­wi­łem, nie masz i nie bę­dziesz miał.

– To cho­ciaż mnie wy­słu­chaj – po­pro­sił mi­li­cjant. – Bo tak na­prawdę je­steś je­dyną osobą w kraju, która może co­kol­wiek wnieść do sprawy.

– Co ta­kiego?! O czym ty, do dia­bła, mó­wisz?

– Ze względu na twoje wy­jąt­kowe prze­ży­cia wo­jenne. I wy­bacz, że nie od­na­la­złem cię wcze­śniej – do­dał uspra­wie­dli­wia­jąco. – Wiem, co my­ślisz, ale to po pro­stu cią­gły brak czasu.

Za­pa­no­wała ci­sza. Wi­told krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem, cze­ka­jąc, aż przy­ja­ciel rzuci jak kie­dyś: „Żar­to­wa­łem!”. Nic ta­kiego jed­nak nie na­stą­piło.

– Mó­wisz po­waż­nie? – za­py­tał w końcu.

– Tak, jak naj­bar­dziej. Chciał­bym, że­byś po­je­chał do Gdyni i zba­dał sprawę na miej­scu. Oczy­wi­ście jako funk­cjo­na­riusz…

Od­po­wiedź była krótka i nie­po­zo­sta­wia­jąca złu­dzeń:

– Ja w mi­li­cji? Wy­klu­czone!V

Kra­ków, 24 stycz­nia 1959, wcze­sny wie­czór

Oto­czona drze­wami willa spra­wiała wra­że­nie wy­bu­do­wa­nej naj­wy­żej rok, może dwa lata temu, po­dob­nie jak reszta bu­dyn­ków cią­gną­cych się wzdłuż ulicy. Dwu­pię­trowy dom miał roz­le­gły ta­ras wcho­dzący na za­drze­wiony ogród. La­tem, gdy go­spo­darz za­sia­dał tam w wi­kli­no­wym fo­telu, mu­siał sły­szeć ko­jący szum brzo­zo­wego li­sto­wia.

Ja­strzęb­skiego zu­peł­nie nie zdzi­wiło, że Ta­de­usz mieszka w pod­kra­kow­skiej dziel­nicy uprzy­wi­le­jo­wa­nych apa­rat­czy­ków. Prze­ciw­nie, wła­śnie cze­goś ta­kiego się spo­dzie­wał.

Halt przy­wi­tał go­ścia już w bra­mie i z wi­docz­nym za­do­wo­le­niem po­pro­wa­dził do spo­rego sa­lonu zaj­mu­ją­cego pra­wie całe przy­zie­mie. Pierw­szym za­sko­cze­niem był jazz dys­kret­nie pły­nący z nie­wi­docz­nych gło­śni­ków. W za­dy­mio­nym po­miesz­cze­niu Ja­strzęb­ski za­stał około tu­zina osób, z któ­rych po­łowę sta­no­wili męż­czyźni w po­roz­pi­na­nych mi­li­cyj­nych mun­du­rach. Młode ko­biety ro­biły pio­ru­nu­jące wra­że­nie w suk­niach z głę­bo­kimi de­kol­tami, z pew­no­ścią uszy­tych na miarę, bo Wi­tek nie wi­dy­wał tak ubra­nych ko­biet.

Ta­de­usz mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo i mam­ro­cząc pod no­sem, dał do zro­zu­mie­nia, że ża­den z ka­cy­ków, wbrew de­kla­ra­cjom je­dy­nej słusz­nej par­tii, nie żyje skrom­nie w służ­bie uko­cha­nego na­rodu. Jako ko­men­dant wo­je­wódzki mi­li­cji mu­siał wie­dzieć o tym naj­le­piej.

– Do­chody z ła­pó­wek ukry­wają pod bo­aze­rią albo na za­gra­nicz­nych kon­tach – szep­nął ze znaw­stwem, nie za­prze­sta­jąc roz­da­wa­nia uśmie­chów. – Wielu ma da­czę nad je­zio­rem, a na pań­stwowe po­sady po­wsa­dzali krew­nych. W do­mach cze­kają na nich znu­dzone żony ob­wie­szone zło­tem i fu­trami, a poza do­mem młode ko­chanki. Jeż­dżą na wczasy do brat­nich Wę­gier, Buł­ga­rii i na Krym – re­cy­to­wał bez za­jąk­nię­cia. – Zwłasz­cza Wę­grzy nas ko­chają, po in­ter­wen­cji bloku wschod­niego w pięć­dzie­sią­tym szó­stym – do­dał ści­szo­nym gło­sem.

– A ty?

– Ja oczy­wi­ście też tak ro­bię. – Wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu. – W prze­ciw­nym wy­padku był­bym z miej­sca po­dej­rzany.

– Co ta­kiego?!

– No wiesz: je­śli wej­dziesz mię­dzy wrony…

Wi­tek tylko po­ki­wał głową.

Po­środku tego pry­wat­nego klubu był stół bi­lar­dowy, a pod ścianą znaj­do­wały się trzy sto­liki, przy któ­rych go­ście z we­so­łymi mi­nami grali w karty. W rogu, przy oknach z cięż­kimi czer­wo­nymi za­sło­nami, błysz­czał la­kie­rem do­brze za­opa­trzony ba­rek i szwedzki stół pełny wy­szu­ka­nych prze­ką­sek. W osob­nym sto­sie stały po­ma­rań­cze i ana­nasy.

– Ty masz tu inny świat. Taki mały Za­chód – pod­su­mo­wał z uzna­niem Wi­tek i do­dał: – Du­uuży kon­trast!

– Kon­trast do czego?

– Do tego, co za oknami.

– Rze­czy­wi­ście – przy­znał bez­na­mięt­nie Ta­de­usz. – Ale nie będę roz­dzie­rał szat, że ra­dzę so­bie le­piej niż inni – uciął krótko. – A jak mi­nęła droga?

– Je­cha­łem po­cią­giem. A w mie­ście tak­sówką. Po dro­dze za­ha­czy­łem o Nową Hutę.

– To bar­dzo nie­bez­pieczne miej­sce. – Ta­de­usz aż cmok­nął.

– Mnie także prze­ra­ziło, ale głów­nie mo­no­to­nią. Ki­lo­me­try iden­tycz­nych ce­gla­nych blo­ków, ule­pio­nych jak od sztancy. To wy­gląda bar­dziej na de­ko­ra­cję, na taką… – przez mo­ment szu­kał słowa – sce­no­gra­fię fil­mową niż na miej­sce do ży­cia.

Przy stole wy­ście­ła­nym zie­lo­nym płót­nem roz­gry­wano wła­śnie par­tyjkę sno­okera. Ta­de­usz przed­sta­wił go­ścia po­zo­sta­łym. Z krót­kich kur­tu­azyj­nych pre­zen­ta­cji Wi­told wy­chwy­cił, że to lo­kalni no­ta­ble oraz funk­cyjni ko­le­dzy z mi­li­cji. Jedni byli pod­pici i we­seli, inni prze­ciw­nie – kom­plet­nie sfla­czeli i zo­bo­jęt­niali. To­wa­rzy­szące im ko­biety nie zo­stały przed­sta­wione jako czy­je­kol­wiek żony. Same po­da­wały je­dy­nie imiona: Sa­bina, Ja­dzia, Ma­rianna. Była na­wet Na­ta­sza.

Po wy­mia­nie grzecz­no­ści Ta­dek za­pro­wa­dził go­ścia w za­ułek, dys­kret­nie umiesz­czony za fi­la­rem. Stały tam skó­rzana ka­napa i ob­szerny fo­tel, który swo­bod­nie po­mie­ściłby dwie osoby. Sze­roki za­okrą­glony za­głó­wek i ma­sywne po­rę­cze obito bo­gato zdo­bio­nym ma­te­ria­łem, jakby miał tam za­sia­dać sam bi­skup. Obok, na szkla­nym sto­liku le­żało pu­dełko cy­gar, stała też ka­rafka z cię­tego szkła, wy­peł­niona brą­zo­wym pły­nem.

Ta­de­usz za­siadł w fo­telu, wska­zu­jąc Wi­tol­dowi miej­sce na ka­na­pie.

– Wy­pi­jesz? – za­py­tał i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, na­peł­nił szklanki.

Wi­told pa­trzył z czy­stym sen­ty­men­tem w oczach. Po­woli za­nu­rzył ko­niu­szek ust i kosz­to­wał tru­nek z roz­bra­ja­jąco nie­skry­wa­nym za­chwy­tem.

– Scotch whi­sky! – wes­tchnął.

– Naj­praw­dziw­sza! Cu­dow­nie, prawda?

Wi­tek czuł lek­kie oszo­ło­mie­nie. Roz­siadł się wy­god­nie i roz­sma­ko­wy­wał w chwili. Zu­peł­nie jak kie­dyś w An­glii ob­ser­wo­wał nie­śpieszną grę za­wod­ni­ków i lekko ude­rzał w bok ka­napy, wy­stu­ku­jąc dło­nią rytm mu­zyki. Przy­mknął oczy i po­czuł od­prę­że­nie. W ta­kim mo­men­cie nie li­czyło się nic in­nego. W pew­nej chwili Ta­dek szturch­nął go łok­ciem.

– Wi­dzia­łeś te dziew­czyny?

– Mhm – mruk­nął obo­jęt­nie Wi­told.

Halt wy­glą­dał na za­sko­czo­nego.

– Nie bądź mruk – nie od­pusz­czał. Prze­chy­lił szklankę i za­py­tał, śle­dząc wzro­kiem prze­pastny de­kolt Sa­biny: – Mia­łeś tam ko­goś?

– W Wie­liczce? Nie, tylko prze­lotne zna­jo­mo­ści…

– Cho­dziło mi o An­glię.

Ja­strzęb­ski wzrok miał nie­wi­dzący. Pod­parł pię­ścią brodę i spra­wiał wra­że­nie, jakby nie in­te­re­so­wało go nic in­nego, poza ob­ser­wo­wa­niem par­tyjki trwa­ją­cej na pro­sto­kąt­nym stole.

– Halo, Wi­tek?!

Kiedy opo­wia­dał o Me­gan, oczy za­szły mu mgłą, a słowa grzę­zły w gar­dle. Po­znał ją po kilku mie­sią­cach ży­cia w An­glii. Cie­szyli się sobą przez dwa lata, in­ten­syw­nie i na­mięt­nie, jakby chcieli nad­ro­bić całe przy­szłe ży­cie. Przed wojną stu­dio­wała ar­chi­tek­turę. Pa­sjami opo­wia­dała o mo­der­ni­zmie, no­wym prą­dzie w bu­dow­nic­twie.

– Po woj­nie, na­wet je­śli będą duże znisz­cze­nia w ca­łej Eu­ro­pie, można je prze­cież wy­ko­rzy­stać jako szansę na zbu­do­wa­nie miast od nowa. Wresz­cie mogą być ja­sne, wy­godne i przy­ja­zne czło­wie­kowi – re­cy­to­wała z za­chwy­tem. – Wiesz, że oprócz Tel Awiwu w tym stylu zbu­do­wano jesz­cze tylko śród­mie­ście Gdyni?

Ten nie­prze­rwany dziew­częcy en­tu­zjazm spra­wiał, że Wi­tek spi­jał jej z ust każde słowo. Z za­sko­cze­niem stwier­dził, że sama ob­ser­wa­cja ko­biety tak ra­do­śnie za­prząt­nię­tej swoją ideą spra­wiała mu czy­stą przy­jem­ność. Me­gan była też prag­ma­tyczna i być może za to też ją po­ko­chał. Nie chciała wy­cho­dzić za mąż wcze­śniej, niż mi­nie wojna. Ma­wiała pro­ro­czym to­nem, że wszystko wy­gląda bar­dzo nie­pew­nie. Czy na tej beczce pro­chu można ro­bić wiel­kie plany? A na­wet ja­kie­kol­wiek?

Cza­sem rap­tow­nie za­prze­czał jej w dys­ku­sji, ale wie­dział, że tak na­prawdę miała ra­cję. Mo­gli być szczę­śliwi je­dy­nie na tyle, na ile po­zwa­lały im na to oko­licz­no­ści. I tak było.

Aż na­stą­piła ta tra­giczna noc: naj­pierw zło­wiesz­czo wy­jące sy­reny, póź­niej jed­no­stajne bu­cze­nie nad­cią­ga­ją­cych bom­bow­ców, a w końcu gwizd se­tek spa­da­ją­cych ton że­laza i tro­tylu. Kosz­marny na­lot, pod­czas któ­rego zi­ściło się pie­kło: bu­dynki roz­pa­dały się jak z wieże kloc­ków, a bry­tyj­skie ulice za­lała rzeka ognia, gru­zów i roz­pacz­li­wego krzyku po­grze­ba­nych żyw­cem. Me­gan nie zdą­żyła na­wet do­biec do schronu.

Gdy lu­dzie otrzy­mują wia­do­mość o śmierci uko­cha­nej osoby, po­dobno mają wra­że­nie, jakby sami umie­rali.

Wi­tek nie czuł, jakby umie­rał. To, co wtedy czuł, było znacz­nie gor­sze. Było tak, jakby jego część osu­nęła się w ni­cość, nie­od­wra­cal­nie spa­dła w ot­chłań, ra­zem ze wspólną pa­mię­cią o tym, co ra­zem prze­żyli.

– To zu­peł­nie nor­malne, że wciąż boli, przy­ja­cielu. Dzię­kuję, że mi się zwie­rzy­łeś. To dla mnie wiele zna­czy – rzekł Ta­dek.

Wi­told wy­raź­nie po­smut­niał, ale po­czuł ulgę. Przez te wszyst­kie lata nie miał komu tego opo­wie­dzieć. Wy­rzu­cić z sie­bie i za­koń­czyć wresz­cie tę dawną pieśń.

– Nie, już nie boli… To stara hi­sto­ria – po­wie­dział Wi­told. – Gdy wo­kół sza­leje wojna, za­czy­nasz my­śleć ina­czej. Le­piej dzia­łać, niż ża­ło­wać w ostat­niej chwili.

– To jak po prze­kro­cze­niu czter­dziestki. – Ta­de­usz uniósł szklankę. – Ru­bi­kon.

– Jaki Ru­bi­kon?

– Po­łowa ży­cia.

– Ru­bi­kon… ży­cia – po­wtó­rzył Wi­told, po czym za­py­tał: – Noo, a ty? Nie masz ja­kiejś babki na stałe?

Kom­pan dziar­sko wy­chy­lił whi­sky, a na twarz wstą­pił mu szel­mow­ski uśmie­szek.

– Cóż… – rzekł z za­sta­no­wie­niem. – Nie mam. Praw­do­po­dob­nie wiąże się to z fak­tem, że tak na­prawdę po­cią­gają mnie ko­biety, które w ogóle mnie nie chcą.

– Ale ra­dzisz so­bie ja­koś? – Ton Witka ba­lan­so­wał na gra­nicy śmie­chu i szy­der­stwa.

– Tak. Od­kry­łem, że nie ma lep­szego spo­sobu na ci­zię niż inna ci­zia!

– Kon­tro­wer­syjny po­gląd. Za­pewne nie za­sły­sza­łeś tego na nie­dziel­nym ka­za­niu?

– Nie, skądże znowu. Dawno temu otrzy­ma­łem ową cenną radę od pew­nego życz­li­wego bar­mana.

– Bar­mani za­zwy­czaj są życz­liwi dla zła­ma­nych serc – skwi­to­wał Wi­told. – No i za­wsze mnie to za­sta­na­wiało… – Ja­strzęb­ski miał za­fra­po­wany wy­raz twa­rzy.

– Życz­li­wość bar­ma­nów? Cho­dzi o to, że pi­jany i wy­słu­chany wię­cej za­mówi.

– Nie. To, skąd bie­rzesz te swoje bły­sko­tliwe sen­ten­cje. Nie zmie­ni­łeś się pod tym wzglę­dem.

– Phi – prych­nął osten­ta­cyj­nie lek­ce­wa­żą­cym to­nem ko­men­dant.

– Ale ja w tych mą­dro­ściach wy­czu­wam ziarno za­wo­alo­wa­nego buntu. An­ty­sys­te­mo­wego, do­dajmy!

– Zwie­rzy­łeś mi się, więc ja też ci się zwie­rzę – po­wie­dział Ta­de­usz.

– Ależ cze­ka­łem na to!

– Za­sta­na­wiasz się, czy mi z tym wszyst­kim do­brze. Otóż cza­sem my­ślę, że na­gle pęknę. Że nie wy­trzy­mam tej ca­łej gry, ma­sek, uda­wa­nia.

– I co wtedy?

– I wtedy wszyst­kim jebnę! – syk­nął Ta­dek, a Wi­tek wy­buchł śmie­chem.

– A co cię po­wstrzy­muje?

– Zmę­cze­nie. Nie mam już sił na kon­se­kwen­cje.

– Wy­pijmy za to – rzu­cił we­soło Wi­tek.

Po chwili Ta­dek wska­zał dziew­czynę przy ba­rze. Smu­kła sza­tynka na­le­wała wła­śnie drinka.

– Obej­rzyj ją so­bie. – Od­cze­kał chwilę, a po­tem za­py­tał: – No i?

– Jest nie­mal ide­alna. Ale nie ma w niej ni­czego, co mógł­bym po­ko­chać.

– A co po­winno w niej być, u li­cha?!

– Smu­tek – od­parł Wi­told. – Za­wsze cią­gnęło mnie do ko­biet z ja­kąś skazą.

– Za­wsze są­dzi­łem, że je­steś dziwny – mruk­nął prze­śmiew­czo Ta­dek. – A wiesz, co ja na­prawdę lu­bię? Eks­tre­malne emo­cje. Wtedy żyję. W cza­sie wojny czu­łem się sobą. A te­raz… Bez na­pię­cia ga­snę.

– Ale trzeba umieć też prze­ży­wać spo­kój…

– To ko­nieczne – przy­znał Ta­dek.

Sie­dzieli w ci­szy, słu­cha­jąc jazzu. Było do­kład­nie tak, jak po­winno być.

Po ja­kimś cza­sie Wi­told się­gnął po pa­pie­rosa. Przez mi­nutę ubi­jał ty­toń, stu­ka­jąc fil­trem pio­nowo o sto­lik.

– Słu­chaj, mia­łeś mi opo­wie­dzieć wię­cej o pol­skim foo fi­gh­ter. To musi być cho­ler­nie ważne, skoro aż pań­stwo za­an­ga­żo­wało cały swój apa­rat…

– Ale prze­cież przy­je­cha­łeś je­dy­nie na par­tyjkę sno­okera… – Trudno było roz­po­znać, czy Halt mówi po­waż­nie, czy tylko się dro­czy.

Wy­pili na­stępną ko­lejkę. W mię­dzy­cza­sie stół opu­sto­szał.

– Te­raz na­sza ko­lej, bra­chu.

Wi­told wstał i z wi­docz­nym pie­ty­zmem uło­żył bile. Na­sma­ro­wał wierz­cho­łek i ude­rzył. Kule nie­za­wod­nie roz­pierz­chły się po zie­lo­nym suk­nie. Dwie od razu wpa­dły do kie­szeni. Na twa­rzy męż­czy­zny roz­kwi­tła au­ten­tyczna sa­tys­fak­cja.

Wkrótce Wi­told za­to­pił się w grze, ma­jąc przy tym głę­bo­kie po­czu­cie, że ży­cie wraca na swoje do­tych­cza­sowe, pra­wi­dłowe tory. Zu­peł­nie jakby te dwa­dzie­ścia lat „po­mię­dzy” sta­no­wiło je­dy­nie małą prze­rwę, a dawny roz­mówca wszystko i bez naj­mniej­szego pro­blemu poj­mo­wał, po­nie­waż dzie­lił po­dobne i wciąż żywe do­świad­cze­nie.

Halt wbił dwie kule i opu­ścił kij. Nie od­ry­wa­jąc wzroku od stołu, za­py­tał nie­spo­dzie­wa­nie:

– Czego naj­bar­dziej ba­łeś się pod­czas wojny?

Wi­told od lat czuł, że nie za­mknie wo­jen­nego roz­działu, do­póki szcze­rze z kimś o tym nie po­roz­ma­wia. Z kimś zna­nym i za­ufa­nym. Może wła­śnie dla­tego chciał od­na­leźć sta­rych przy­ja­ciół?

Wbił dwie bile i od­sta­wił kij.

– Może się zdzi­wisz, ale naj­bar­dziej ba­li­śmy się nie śmierci, tylko tor­tur – za­czął. – Gdy le­cia­łem nad Niemcy, w kie­szeni no­si­łem cy­ja­nek. Wol­ność wy­boru by­wała ostat­nią bro­nią. Wiesz, co oni ro­bili więź­niom? – Po­chy­lił się nad sto­łem.

Ta­dek drgnął, jakby do­tarło do niego, że stoi przy stole do sno­okera. Przy­mie­rzył do­kład­nie i pchnął szybko kij. Wpa­dła jedna bila, lecz sy­tu­acja na stole po­zo­stała bez­na­dziejna.

Mi­les Da­vis są­czył się z gło­śni­ków, gdy Wi­told starł pot z czoła.

– Tadku. – Prze­rwał grę. Spoj­rzał na przy­ja­ciela i spy­tał: – Po co ci wła­ści­wie je­stem po­trzebny?

– Już mó­wi­łem. Do pracy.

– Mó­wi­łeś, ale bez szcze­gó­łów.

Ko­men­dant przyj­rzał się Wit­kowi. Odło­żył kij i pod­szedł do szafki. Wy­cią­gnął „Wie­czór Wy­brzeża” i kilka nu­me­rów „Dzien­nika Bał­tyc­kiego”, po czym rzu­cił je na sto­lik i rzekł:

– Oto one.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij