Obręcz. Gdynia 1959 - ebook
Tajemnice, które zniszczą system!
Czas zimnej wojny i narastającego napięcia. W gdyńskim porcie tajemniczy obiekt przecina nocne niebo, wpadając w wody basenu portowego. Witold Jastrzębski, były pilot RAF-u, zostaje wciągnięty przez dawnego przyjaciela, Tadeusza Halta, teraz komendanta milicji w Krakowie, w wir osobliwych zdarzeń. Witold staje przed wyzwaniem, które zmusi go do powrotu w mroczne zakamarki własnej przeszłości.
W Gdyni jego ścieżki krzyżują się z redaktorką Rachelą Rozenberg, skrywającą sekrety tak głęboko, jak głęboko sięga zagadka rozbitego obiektu. Trop prowadzi do zimnej trumny i transportu wojskowego, który znika w radzieckiej bazie w Bornem Sulinowie. Tymczasem milicja z Gdańska naciska na zakończenie śledztwa, ale Witold nie ustępuje. Im bardziej angażuje się w sprawę, tym mroczniejsze fakty odkrywa…
„Obręcz. Gdynia 1959” to fascynujący kryminał noir, osadzony w czasach PRL, wiernie odtworzonych przez Jacka W. Brzozowskiego.
Autor jest pracownikiem samorządowym i twórcą akcji eksploracyjno-historycznej „Jezioro Tajemnic”. W jego dorobku pisarskim znajduje się m.in. mikropowieść „Horyzont zdarzeń”, o tajemnicy wylatowskich kręgów w zbożu, oraz „W oczach jej błękitu”, współczesna historia sensacyjna z pogranicza thrillera o wykorzystywaniu spowiedzi jako narzędzia szpiegowskiego. Obie zyskały świetne recenzje.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9789180768870 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdynia, 21 stycznia 1959, wczesny ranek
Daleko na firmamencie zaiskrzył bladoróżowy punkt. Gdyby nie kolor, wyglądałby jak gwiazda. Statek „Jarosław Dąbrowski” zakołysał się niczym wybudzony z niespokojnego snu, gdy taflę basenu portowego marszczyły gasnące burzowe prądy.
Doker Jan Blok uniósł kubek z gorzką herbatą. Oparty o nadbudówkę, machnął do ludzi krzątających się na pokładzie i upił odrobinę naparu. Łuna zapałki rozjaśniła ciemność. Mężczyzna wciągnął do płuc gryzący dym z kiepskiego tytoniu i podrapał kciukiem kilkudniowy zarost. Potarł o siebie ręce. Mróz o tej porze trzymał jeszcze mocno, zupełnie jak w nocy.
Doker sprawdził już wszystko, nic nie zostało do roboty. Ruszył z ulgą do ciepłej kajuty, gdy niebo przeszył dziwny szmer. Z początku niewyraźny, szybko narastał, aż stał się głośnym gwizdem, coraz trudniejszym do zniesienia. Jan zamarł, zupełnie jak wtedy, gdy pierwszy raz usłyszał wycie nurkujących Junkersów. Przeniósł wzrok nad mostek kapitański, a potem wyżej, na niebo. Jaśniejące światło, niczym rozżarzony metal z pieca hutniczego, ciągnęło warkocz wściekłej czerwieni. Dopiero po chwili mężczyzna zrozumiał, że kula ognia leci wprost na niego.
Dłoń bezwiednie rozluźniła chwyt i kubek upadł wprost na stopę. Obły, kilkumetrowy kształt nadciągał ze zgrzytem prasowanego żelaza. Jan słyszał podobny dźwięk podczas wojny, gdy czołg natarł na samochód. Na wspomnienie krzyków dobiegających z wnętrza miażdżonego auta odczuł niemal fizyczny ból.
Doker miał jeszcze trzy, może cztery sekundy. Kompletnie stracił orientację, stał jak sparaliżowany. Oślepiająca jasność kazała zaciskać powieki. Już za późno, już nic nie można zrobić. Przeżył okupację tylko po to, żeby przypadkowo zginąć w cywilu. Z przerażeniem padł tuż przy burcie.
W jednym momencie ciszę wypełnił ogromny huk. Zamiast uderzenia mężczyzna poczuł lodowaty podmuch. Pokład zadygotał jak podczas niedawnej burzy. Potem znowu nastała cisza. Kropelki wody długo jeszcze opadały wokół drobną, parującą mżawką.
Doker otworzył oczy. Kilku mężczyzn na dziobie wskazywało na taflę morza. Ktoś krzyknął głosem bliskim histerii:
– Co to jest? Co to? Niech ktoś dzwoni na milicję!
Blok wstał z kolan, z trudem opanowując drżenie. Poczuł silne zawroty głowy. Szybko, małymi porcjami próbował łapać powietrze. Nogi miał jak z waty. Powoli podszedł do relingu i zwymiotował za burtę. Przerażony dostrzegł, jak dwadzieścia metrów przed dziobem statku wrząca woda z sykiem pochłania rozżarzoną kulę.
Para gęsta niczym fabryczny dym krzepła jeszcze przez kwadrans, jakby na przekór lodowatym porywom wiatru, które już dawno powinny ją rozgonić.ODKĄD PAMIĘTAM
I
Wieliczka, 23 stycznia 1959
Witold Jastrzębski obudził się tuż przed szóstą, tak jak zawsze w RAF-ie. Zegar zadzwonił dopiero kilka minut później. Ostry dźwięk niemal rozdrapywał uszy, odbijając się od ceglanych ścian małego mieszkania na poddaszu. I znów ten sen: światła, wiele świateł, swobodny lot, a potem koniec.
Mężczyzna przetarł oczy. Za oknem białe płatki spadały bezgłośnie w mroku. Zbierał siły, żeby odchylić kołdrę i wstać do pracy.
Leżąc, rozmyślał o ostatnich wiadomościach. Od kilku miesięcy miał bolesne wrażenie, że wbrew wszelkiej logice świat wraca na dobrze wydeptaną, tragiczną ścieżkę. Rzeczy następowały jakby same, a on, mały człowieczek, mógł jedynie bezwolnie płynąć, zanurzony w rwącym nurcie powstającej na jego oczach. Czuł, że nie ma żadnej siły sprawczej, aby dopłynąć do brzegu i pójść swoją drogą. A już na pewno, by odwrócić bieg tej rzeki. Pozostawała jedynie bezsilność. Zatruta woda wzbierała każdego ranka, powoli zalewając brzegi trwogą, która przecież już nigdy nie miała wrócić. Przecież wszyscy to już przerabiali, a świat był o wiele mądrzejszy. Setki razy powtarzano przed pomnikami i na apelach patetyczne: „Nigdy więcej!”.
Zanim jeszcze pomyślał o śniadaniu, odruchowo włączył radio. Cisza w eterze mogła oznaczać, że zaczęła się wojna. Przecież bombardują zawsze w nocy. Z porannych mgieł wynurzają się już tylko zgliszcza.
Gdy nagrzały się lampy, z głośnika popłynęła muzyka. Jastrzębski poczuł coś na kształt ulgi. Myśli, które jeszcze przed chwilą z całą mocą wstrząsały jego ciałem, teraz brzmiały absurdalnie. Mimo to wiedział, że i tak powrócą następnego ranka. I będą go trawić, póki nie wysłucha wiadomości.
Piosenka wybrzmiała ostatnim taktem i w pokoju rozległ się zdecydowany i pełen przekonania głos spikera:
Jak twierdzą najwyższe czynniki partyjne w ZSRR, nie jest rzeczą normalną, drodzy słuchacze, że w czternaście lat po zakończeniu wojny w Berlinie wciąż istnieje system czterech stref okupacyjnych ustanowiony w roku 1945. Nie jest też normalne, że alianci mogą bez żadnych przeszkód dojechać sto czterdzieści kilometrów od granicy NRF do Berlina, który leży pośrodku sowieckiego bloku państw. Jesteśmy pewni, że służy to jedynie prowadzeniu działalność szpiegowskiej i wywrotowej w NRD.
Dlatego wicepremier ZSRR Anastazy Mikojan wyraził nadzieję, że dojdzie do rokowań między Zachodem a Wschodem w sprawie statusu Berlina. Jak powiedział, mocarstwa zachodnie chcą w nieskończoność okupować Berlin, podczas gdy Związek Radziecki nie szuka dla siebie żadnych korzyści. Pragnie, aby wszystkie zainteresowane państwa wzięły udział w systemie gwarancji i nie ingerowały w sprawy Berlina. Dodał też, tu cytat: „Nie chcemy, aby ochronę Berlina sprawowały obce bagnety, lecz międzynarodowa organizacja utworzona przez wielkie mocarstwa”.
Prowadzący program zrobił kilkusekundową przerwę, być może na łyk wody.
Wicepremier ZSRR wypowiedział się także na temat zawarcia traktatu pokojowego z Niemcami. Stwierdził, że podpisanie tego traktatu jest konieczne, aby Niemcy Zachodnie przestały zagrażać pokojowi światowemu.
Mikojan zaznaczył też, że w sprawie Berlina Związek Radziecki zamierza nadal być cierpliwy. Ostrzegł jednak, że jeśli rokowania w tej sprawie nie doprowadzą do właściwego rozwiązania, Związek Radziecki zrzeknie się na rzecz NRD swych zobowiązań dotyczących Berlina. Równocześnie Mikojan podkreślił, że gdyby USA użyły sił zbrojnych dla postawienia na swoim, Związek Radziecki odpowie siłą.
Witold zaczynał kolejny dzień. Szybka poranna toaleta, jajecznica na śniadanie i droga do kopalni. Przez powtarzanie tych samych czynności od lat działał już zupełnie jak automat. To miało swoje zalety, zwłaszcza przed wypiciem kawy. Mała czarna to drugi nawyk, który oprócz palenia lucky strike’ów, przywiózł z dawnego życia w Anglii. W Polsce Ludowej, kraju wiecznych kolejek i braku wszystkiego, była luksusem, który często musiał zastępować zwykłą zbożówką.
Prezenter ciągnął niezmordowanie:
Trzeba też dodać, drodzy słuchacze, że ważna przez pół roku propozycja Towarzysza Chruszczowa z dwudziestego siódmego listopada, przedstawiona w nocie rządom państw okupacyjnych, to jest Francji, Wielkiej Brytanii i USA, aby wycofały swoje wojska z Berlina, jest aktualna jeszcze tylko przez kilka miesięcy. Potem Związek Radziecki sam podpisze traktat pokojowy z NRD i w ten sposób zniesione zostaną prawa okupacyjne, w tym prawo Zachodu do linii komunikacyjnych do Berlina.
Witold nie mógł uwierzyć, dlaczego nie mówiono w radiu o zwykłych sprawach, by w ten sposób ułatwić ludziom życie. Albo chociaż uczynić je znośniejszym. Ciągle tylko sączono tam słowa o polityce, wojnie, nieustannym zachodnim zagrożeniu i kolejnych starciach dyplomacji. Po paru latach człowiek nie mógł być już pewien, czy istnieje coś takiego jak kultura, nauka czy po prostu jakiekolwiek piękno.
Głośnik znowu zachrypiał tym samym tonem spikera:
Informujemy słuchaczy, że nowy budżet USA nie przewiduje ani grosza na budowę szkół. Aż sześćdziesiąt procent wydatków przeznaczonych będzie na cele wojskowe. Prezydent Eisenhower…
A więc jednak nauka istnieje, pomyślał z przekąsem Witold. No i dziś wojny nie będzie. Pierwsze informacje zawsze są najważniejsze. Gdyby na kraj szło wojsko, taka wiadomość trafiłaby na sam początek. O ile to nie Ruscy ruszyliby na Zachód, pod pozorem uderzenia prewencyjnego. Zresztą wcześniej ogłosiliby mobilizację.
Pozostałe wiadomości jak zwykle były tylko straszeniem Ameryką. Witold nie miał ochoty tego słuchać. Z ulgą wyłączył odbiornik.
Może jednak zdąży w końcu pojechać nad morze. To już tyle lat, odkąd widział je po raz ostatni.
Założył watowaną kurtkę, przewiesił torbę przez ramię i wyszedł do pracy.
Na klatce schodowej szybko pokonywał kolejne stopnie. Jego myśli krążyły wokół szkiców, które leżały od kilku miesięcy we wnęce za szafą. To był kawałek starego świata, do którego coraz bardziej tęsknił. Uśmiechnął się w duchu. Jutro wreszcie wolne, może będzie czas. A latem urlop. Wtedy na pewno namaluje coś dla siebie. O ile w końcu nie wybuchnie wojna i wszystkiego nie trafi szlag.
Na dworze zadarł głowę. Niebo zasnuwały sczerniałe chmury, ale powietrze pobudzało rześkim chłodem. Zapalił papierosa.
Może jutro…II
Osiem godzin przy obsłudze windy ciągnęło się jak wieczność. Dzwonek, zasuwanie kraty. Start. Stop. Odsuwanie kraty. Dzwonek. Start. Stop. Czasem Witold żałował, że jednak nie trafił do pracy pod ziemią.
Dziś znów platforma nie zdołała wjechać dokładnie na poziom i stanęła o jakieś pół metra za nisko. Stary rupieć. Dyrekcja ciągle tylko rozkładała ręce: brak części. Może za miesiąc albo dwa. „Radźcie sobie jakoś” – mówili.
Witold podał jedyną ocalałą dłoń górnikowi wychodzącemu z pordzewiałej klatki, ostatniemu kończącemu pracę na jego zmianie.
– Jak tam, Wituś? – Kopacz otarł rękawem zakurzoną twarz. – Mam po co wychodzić na górę czy już amerykańce bombę wodorową spuścili?
Przez jakiś czas Jastrzębski rozmyślał, co odpowiedzieć. Zazwyczaj na koniec zmiany już o tym wszystkim nie pamiętał. Co innego rano. Półświadomie oczekiwał końca świata. Takiego prawdziwego, ze spełnieniem katastroficznych przepowiedni i całkowitym brakiem ratunku. Wstając, zastanawiał się, czy jako jedyny niczego jeszcze nie wie. Wyobrażał sobie, że zastanie pustą kamienicę, szeroko otwarte drzwi w porzuconych mieszkaniach, że wszyscy dawno będą w jakichś ewakuacyjnych konwojach. Może radioaktywna chmura nadciąga właśnie od strony Krakowa?
– Koniec zmiany, to jeszcze zaczekali z tą bombą, żebyś piwo w knajpie wypił – odparł w końcu z kwaśnym uśmiechem.
Koszmarne wieści ze świata były wszechobecne. Codziennie katował się informacjami o przywódcach opętanych własnymi żądzami, zupełnie jakby nie istniały ważniejsze sprawy.
Od sierpnia trąbili o drugim kryzysie tajwańskim. Chińczycy prowadzili ostrzał, zmierzając do tak zwanego wyzwolenia wyspy, tak jakby mało im było ziemi. Oczywiście ZSRR i USA stanęły na progu konfliktu, ponieważ opowiedziały się za przeciwnymi stronami. W zatoce roiło się od amerykańskich okrętów, a z nieba zaczęły spadać podziurawione kulami myśliwce. Witold miał świadomość, że to daleko, ale wiedział też, jakie to złudne: rakiety lecą bardzo szybko.
Gdy sprawa nieco przycichła, w listopadzie z prasy zaczął epatować następny kryzys w Berlinie. Zupełnie jakby ktoś chciał, aby gdzieś na świecie ciągle tliło się jakieś zarzewie konfliktu. Gazety zapewniały, że „Grupa Wojsk Sowieckich w Niemczech” była gotowa do obrony Berlina przed imperialistycznymi zapędami Zachodu i NATO. Taka mowa, jeśli miała uspokajać, przynosiła dokładnie odwrotny skutek. Ludzie czekali, najpewniej po obu stronach żelaznej kurtyny, kiedy wybuchnie nowa wojna.
Na to wskazywały wyniki wyborów. Dwight Eisenhower w USA, Charles de Gaulle we Francji. Zachód w odpowiedzi na zagrożenie ze Wschodu wybierał na prezydentów generałów. Nie wróżyło to nic dobrego. Przecież dopiero co mieliśmy wielką krwawą rzeź, pomyślał Witold. To niemożliwe, żeby ci, którzy tym wszystkim rządzą, nikogo nie stracili. Czy chcą jeszcze więcej krwi swoich bliskich?
Górnik, sapiąc, wygramolił się z windy i ściągnął kask. Otrzepał z grubsza kurz i spojrzał na hasło przytwierdzone do przeciwległej ściany. Na wysokości oczu napisano czarną, tandetną czcionką: „Twoja ciężka praca to dobrobyt PRL!”. Przystanął, wskazując palcem na litery:
– Po co w ogóle mam coś budować, skoro to wszystko w minutę może się rozpieprzyć? I gdzie ten dobrobyt? Przez to całe gadanie o wojnie znowu wszystko wykupili. Cukru nawet nie ma!
Witold wzruszył ramionami.
– Ale wódka jest.
– No jest. I co z tego?!
– Będziesz mógł zapomnieć, że cukru nie ma.
Górnik parsknął śmiechem. Machnął ręką i poszedł do szatni.
Kolejny dzień pracy upłynął z mdłą rutyną właściwą dla zawodu ciecia. Witold czuł znużenie i tak naprawdę nie miał ochoty na czcze dyskusje. A gdyby ktoś ich podsłuchał, mogłyby z tego wyniknąć duże kłopoty. Kilka lat temu jeden górnik powiedział w knajpie parę słów za dużo o Stalinie. Witold spotkał go dopiero po dwóch tygodniach. Facet miał posiniaczoną twarz.
Szczęściem w nieszczęściu inwalidztwo Witolda zapewniało mu ochronę przed najcięższą pracą. Bez dłoni pod ziemią nie mieliby z niego pożytku, a w krytycznej sytuacji dla kolegów stanowiłby jedynie balast.
Coś zatrzeszczało pod sufitem. Górnik przystanął i spojrzał pytająco na Witka. Wiedzieli, co to oznacza. Z przytwierdzonego w rogu głośnika zachrypiał głos dyrektora kopalni. Ton miał urzędowy i pozbawiony wyrazu. Było słychać, że komunikat jest odczytywany z kartki:
– Uwaga, obywatele górnicy! Z radością i wzruszeniem przyjęliśmy apel towarzysza pierwszego sekretarza KC Władysława Gomułki, aby wysiłkiem całego narodu zbudować tysiąc szkół na Tysiąclecie Państwa Polskiego. – Tu nastąpiło kaszlnięcie zakłopotania, po czym padły kolejne słowa: – A więc dwudziestego piątego stycznia my wszyscy, cały przemysł wydobywczy, złożymy cenny dar. Będzie to bezpłatna dniówka wszystkich załóg kopalnianych.
– Z radością i wzruszeniem – wycedził umorusany górnik i splunął energicznie.
Głos z sufitu przeszedł od razu do rzeczy, tokując z wielką liczbą pauz, charakterystyczną dla rządowych enuncjacji mechanicznie wygłaszanych do tłumu:
– Wydobycie przeznaczymy na Fundusz Budowy Szkół Tysiąclecia. Szturm na front węglowy przypuszczą, oprócz górników, wszyscy inżynierowie i technicy, pracownicy administracyjni kopalń i zjednoczeń oraz pracownicy Ministerstwa Górnictwa i Energetyki, z kierownictwem resortu na czele. Przywykliśmy, my wszyscy, cały naród, że na górników w każdej chwili, trudnej czy ciężkiej, można liczyć! Że nie zawiodą, że z honorem spełnią nadzieje, jakie w nich społeczeństwo pokłada. Jak najofiarniej poprzyjmy ten apel! Wiemy, towarzysze, że możemy na was liczyć!
Witold zatrzasnął windę z hukiem i poszedł do szatni. Przy szafce czekał starszy zmianowy. Nerwowo dreptał w miejscu.
– Ktoś cię szuka. Chyba z milicji… – zniżył głos do konspiracyjnego szeptu.
– Z milicji?
Witold zrobił szybki rachunek sumienia. Czas spędzał raczej samotnie i nie prowadził żadnej działalności publicznej ani nawet społecznikowskiej. Zupełnie nic, co rzucałoby się w oczy. Po prostu rano jadł śniadanie, słuchał radia, potem przez cały dzień robił swoje przy windach i na koniec szedł do domu. Czasem jedynie malował, a właściwie zaczynał kolejny obraz, który niedokończony ginął gdzieś za szafą obok kilku innych. Obrazy to jedyna przestrzeń wolności, jaką miał. Ale czy to działalność wywrotowa? Po wojnie szukał już tylko spokoju. Nie był typem wiecznego buntownika. Raczej marzycielem.
Może tylko raz, po pijaku w knajpie, rzucił coś na temat peerelowskich szczyn, które tam podawali. Polskie piwo trudno zresztą porównać do guinnessa z podlondyńskich pubów… No i nie wstąpił do partii, mimo nalegań dyrektora. Ale z drugiej strony, nigdy nie afiszował się z krytyką ustroju. Świata przecież nie zmieni. Kobiety? Tylko panny, bo nie chciał mieć kłopotów. I coraz rzadziej, bo przecież dawno wyszedł z wprawy. Zresztą po Megan żadna nie była warta zachodu. A może chodzi o te lucky striki z przemytu?
Zmianowy nie odpowiadał, jakby zapomniał języka w gębie. Tylko mrugał i patrzył na Witolda, jakby szukał odpowiedzi w jego twarzy. W końcu niecierpliwie skinął brodą w kierunku ciemnego korytarza.
– No, z milicji! Tam jest. Mówił, że pilne.
Witold wyjrzał z ostrożnością żołnierza opuszczającego okopy. W oddali majaczył zarys męskiej sylwetki w brązowym skórzanym płaszczu, typowym dla służb. Prawdę mówiąc, przywodził mu na myśl Gestapo.
W pierwszym momencie Witek nie poznał starego przyjaciela sprzed wojny. Dopiero gdy podszedł bliżej, kontur zacienionej sylwetki przybrał kształt dawnego kompana z krakowskiego podwórka.
– Niemożliwe, Tadek, to ty?!
Witold już rozkładał ręce do uścisku, gdy coś go powstrzymało. Wytarł prawicę w zakurzony kombinezon i wyciągnął ją w kierunku postawnego mężczyzny z elegancko przystrzyżoną brodą. Tadeusz Halt powoli odwzajemnił gest. Miał zadowolony wyraz twarzy dobrze urządzonego człowieka w sile wieku. Z uśmiechem zdjął stylowy kapelusz i przygładził solidnie już przyprószone siwizną włosy.
Witek czuł zakłopotanie. Od lat sam tak nie wyglądał. Elegancja zaginęła w starych czasach, razem z przyjaciółmi z lotnictwa, za którymi coraz bardziej tęsknił. Chyba nawet zapomniał, jak to jest dobrze wyglądać.
– Tak, brachu, to ja! Tylko że teraz mam czterdzieści siedem lat. A ty? Nadal latasz na spitfire’ach? – Tadek wygłosił frazę powitalną znajomym, ciepłym i lekko żartobliwym tonem.III
Pozycję społeczną Tadeusza Halta można było poznać po samej swobodzie jego ruchów. Pod rozpiętym płaszczem nosił czysty, doskonale skrojony garnitur i czerwony krawat. Trochę przybrał na wadze, sprawiając wrażenie bardziej rosłego, niż Witold zapamiętał sprzed wojny.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę! Od wieków nie widziałem nikogo znajomego. Chciałem znaleźć chociaż paru chłopaków z dawnych czasów, a tu proszę! Co się z tobą działo przez te lata? Widzę, że nieźle ci się wiedzie!
– Za dużo pytań naraz. Nie dam rady streścić wszystkiego tak szybko – padła odpowiedź. – Ale spróbuję. Pozwolisz na mały spacer? – Tadeusz wskazał niewymuszonym gestem w kierunku wyjścia.
Ruszyli niespiesznym krokiem na zewnątrz.
– We wrześniu trzydziestego dziewiątego wyruszyłem na Wschód, zgodnie z wezwaniem władz – zaczął. – Później, z Rosjanami, poszliśmy na Niemców. Było ciężko. Wschodnia armia uczy się w boju, a nie na poligonach.
– Trudno mi to sobie wyobrazić. Wielkie ryzyko!
– Tak – przyznał cicho Tadek. – Ale nie wyłączyłem myślenia tak jak reszta. Awansowałem, gdy odstrzelili mi dowódcę. Chłopa, który wcześniej trzymał w ręku tylko widły, a nie karabin. Po jakimś czasie Ruscy dali mi nawet odznaczenie. A po wojnie mundur żołnierski łatwo już było zamienić na milicyjny. Medal i parę przysług dla ważnych osób przydały się do awansu. Oto siedemnaście lat w dużym skrócie.
– Noo… Dałeś radę – stwierdził z uznaniem Witek. – Zawsze miałeś dar syntetycznego opowiadania historii, nawet wyjątkowo zawiłych. Powiedz mi jeszcze – zawahał się – skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać.
– Milicja wie wszystko – odparł krótko Tadeusz i wygiął kąciki ust w nieokreślonym grymasie. – A jeśli czegoś nie wie, to będzie wiedziała. To tylko kwestia czasu.
Witold nagle przystanął:
– Tadzik, naprawdę milicja?! Myślałem, że to jakiś żart…
– Pracuję tam – odparł spokojnie Tadeusz. – Od kilku lat piastuję funkcję Komendanta Wojewódzkiego MO.
Na widok zdziwienia Witolda, Tadeusz sięgnął pod marynarkę i gestem pozbawionym jakiejkolwiek pychy wyciągnął legitymację. Najwyraźniej robił to, co mu dobrze wychodziło.
– I do tego komendant? – Witold nie dawał za wygraną.
Tadeusz zatrzymał się i zajrzał koledze głęboko w oczy:
– Żeby było jasne: nie przyszedłem po ciebie, tylko do ciebie. Możesz być najzupełniej spokojny.
Witek błądził wzrokiem po ścianach. Przez chwilę chciał coś powiedzieć, ale szybko zmienił zdanie. Dawno temu mieszkali po sąsiedzku w krakowskim Płaszowie. Po tragicznej śmierci Grzesia, starszego brata Witolda, Tadek trochę wszedł w jego rolę. To on uczył Witka pić bimber bez zapijania, wyciągał go z najróżniejszych podwórkowych kłopotów i pokazywał mu, jak jednym wprawnym ruchem ściągnąć dziewczynie stanik. Miał świetne poczucie humoru, potrafił wkręcić się wszędzie i wyznawał twarde zasady. Już wtedy wszyscy mówili, że daleko zajdzie.
– Nie wiem, co o tym myśleć. Wyglądasz, jakbyś lubił być gliną.
– Bo lubię – wypalił Tadek i jeszcze bardziej wwiercił w Witka wzrok. – Jestem też członkiem partii komunistycznej i prezesem krakowskiego Stowarzyszenia Przyjaźni Polsko-Rosyjskiej. – Milicjant uważnie wypowiadał każde słowo, jakby gotowy na to, że przyjaciel w każdej chwili może mu przerwać i zacząć zadawać pytania. Wydawało się, że wręcz tego chciał.
– Dobrze. Przekonałeś mnie. Jesteś wiernym przedstawicielem systemu. A teraz chcesz, żebym podpisał lojalkę i donosił na kolegów? W sumie wiedziałem, że ktoś do mnie znowu z tym przyjdzie. Zaczynam rozumieć, dlaczego wybrali ciebie. Myślą, że stary kumpel z dzieciństwa szybciej mnie zmiękczy.
Tadeusz chrapnął zduszonym śmiechem. Natychmiast zmienił ton na zupełnie łagodny, taki, który Witek dobrze znał sprzed lat.
– Wybacz. Naprawdę nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Odprowadź mnie jeszcze kawałeczek. Mam auto za rogiem.
Witek skinął, ale więcej było w tym rezygnacji niż zgody.
– Pamiętasz, jak uczyłeś mnie gry na harmonijce? – zapytał cicho, gdy ruszyli. – Myślałem, że zostaniesz muzykiem, nigdy bym nie przypuszczał, że będziesz funkcjonariuszem aparatu państwa.
– A ty miałeś być malarzem albo poetą – zripostował Tadeusz.
– Stare dzieje… – Witek machnął ręką i dodał: – Do malowania muszą być bodziec i wrażliwość. A przez ostatnie lata wrażliwość mi się stępiła, a bodźce zostały rozniesione w pył przez kule. Więc już nie potrafię wykrzesać z siebie poezji. Nawet na płótnie.
Tadek miękko ścisnął ramię Witka:
– Tak – przyznał. – Wojna obu nam nie dała spełnić marzeń.
– Pogodziłem się z tym. To jedyny sposób, aby normalnie żyć i nie wpaść w obłęd. A jeżeli chodzi o moją historię… Interesuje cię naprawdę czy też już ją znasz?
– Nie znam. To znaczy wiem tylko to, co się wydarzyło po wojnie w kraju.
– Mhm – mruknął Witek. – Na początku trafiłem na Węgry, a potem dalej, do Anglii. Po wszystkim wróciłem do kraju i poprosiłem o przydział do pracy. Osiadłem w Wieliczce, bo tu dawali mieszkanie i robotę. I jakoś tak się potoczyło, i toczy aż do teraz. To tak w dużym skrócie.
– Miło cię widzieć w dobrym zdrowiu. Niemcy, wojna, krew… Ludzie już o tym wszystkim dawno zapomnieli. Ja zresztą chyba też. A przynajmniej chciałbym.
Z wolna dochodzili do wyjścia z zakładu. Witek miał coraz większy mętlik w głowie. Całe to spotkanie sprawiało dziwne wrażenie. Skoro milicja tak wiele wie, to dlaczego Tadek odnalazł go dopiero teraz? Taki spacer nie dawał jednak okazji do długich opowieści. Tadeusz w tym jednym miał rację: nie można opowiedzieć wszystkiego na szybko. Nawet jeśli bardzo się chce, zawsze pozostają niuanse.
– Dobrze ci się teraz żyje? – zapytał ostrożnie.
– W zasadzie tak, chociaż czasami myślę, że zaprzedałem duszę – odparł Tadeusz, a widząc pytający wzrok rozmówcy, dodał tajemniczo: – Kiedyś ci wszystko wytłumaczę. Ale są i zalety – zapewnił po chwili.
Od początku spotkania Witek odczuwał niepokój. Nie zmieniały tego miły ton rozmowy ani żadne zapewnienia komendanta. Nie tego się spodziewał po spotkaniu po latach. Czuł, że musi wszystko wyjaśnić. Stanął i rzucił surowo:
– A co cię właściwie sprowadza?
– Ważne rzeczy. – Tadek przyjacielskim, niemal kurtuazyjnym gestem ujął Witolda pod ramię i znów pociągnął lekko za sobą. Trudno było się temu oprzeć. – Wyjdźmy jeszcze na zewnątrz, przesympatycznie się z tobą rozmawia. I jestem ciekaw, czy mocno się zmieniłeś.
Witek wzruszył ramionami:
– Hmm… W sumie nikt na mnie nie czeka.
Minęli bramę z napisem „Żupa Solna Wieliczki” i ruszyli szutrową drogą wzdłuż ogrodzenia. Witold nawet nie zwrócił uwagi na chłód.
Nikogo tu nie miał, dotąd zawarł jedynie parę powierzchownych znajomości. Wiedział, że w tym wieku nie nawiąże już nowych szczerych przyjaźni. Widać musiała to być domena młodości. Przez te wszystkie lata rozmyślał, co mogą robić koledzy z dywizjonów, którzy wrócili do kraju. Nie miał pojęcia, jak odnaleźć ich, nie mówiąc już o tych sprzed wojny. W zeszłym miesiącu zaszło jednak coś okropnego.
Właśnie jadł obiad, jak zwykle przeglądając „Trybunę Robotniczą”. Mimowolnie zerknął na nekrologi. Uwagę zwracało nazwisko Antoniego Mączyńskiego, wydrukowane wielkimi literami, pogrubione i ujęte w prostokątną ramkę. To lewy skrzydłowy z ostatniej wyprawy nad Normandię. Ogłoszenie zleciła rodzina, a nekrolog brzmiał:
Zmarł śmiercią tragiczną.
Od tego czasu Witold nie mógł zmrużyć oka. Myśl o Antonim i pozostałych powracała niczym echo wśród przepastnych skał. Byli równolatkami. Sam mógł być teraz na jego miejscu. Wiele by dał, aby znów zamienić z nim choć kilka słów. Nieodwracalność kresu zawsze wywoływała szok. Nigdy nie było się na niego gotowym.
– A więc opowiedz jeszcze, jak tobie minęła wojna. – Milicjant zaskoczył trywialnym tonem pytania.
Czy można opowiedzieć o wojnie tak, jakby to była historia przyjemnej podróży?
– W zasadzie to nie wiem, co ci teraz powiedzieć. Tak naprawdę tyle zaszło… Tyle strasznych rzeczy.
– Przez ten czas w RAF-ie?
– No właśnie! – Witek przewrócił oczami. – Skąd wiesz, że latałem w Anglii?
– Milicja wie wszystko.
Witek poczuł dyskomfort człowieka, który nie ma dla kogoś tajemnic, a sam wie bardzo mało. Nie chciał przekreślić starej przyjaźni z powodu munduru milicyjnego. Ale musiał dowiedzieć się więcej.
– Za kanałem La Manche życie płynęło szybko – podjął w końcu, całkowicie spłaszczając temat. – A tutaj, no cóż… – Znów wzruszył ramionami. – Nie bardzo jest o czym opowiadać. Zupełnie przystopowałem. Od wieków nie latałem. Chyba ciągle szukam sobie nowego miejsca. I może już tak pozostanie na zawsze.
Tadek sprawiał wrażenie, jakby do czegoś dążył.
– Tęsknisz za skrzydłami? Za emocjami i przygodą?
Witold zmarszczył czoło:
– Może czasem – przyznał szczerze. – Ale gdy tylko pomyślę o tym jak o realnym rozwiązaniu, na powrót chcę mieć spokój.
– Ha, ha, ciekawe! – zaśmiał się Tadek.
– Zresztą po powrocie nie pozwolili mi latać. Nie mogłem wybrać sobie pracy, tylko dostałem nakaz. I to był mój ostatni otrzymany „rozkaz”. Nie protestowałem, bo sam dokładnie nie wiedziałem, co chcę robić. Marzyłem tylko, żeby zamknąć rozdział wojenny. I to mi się udało. Nigdy później nie założyłem munduru – wyjaśnił. – Ale odpowiadając: rzeczywiście, to moje kopalniane życie jest takie, takie… – Rozłożył bezradnie ręce, szukając odpowiedniego słowa.
– Przaśne i nijakie?
– W zasadzie tak – rzekł po zastanowieniu Witold. – Ale nie narzekam. Są tysiące takich jak ja. I jakoś żyją.
– Wiesz, co myślę? Że zbyt często tęsknimy za czymś innym, niż akurat mamy.
– Rzeczywiście, chyba tak jest.
– Albo za przeszłością. To właściwie to samo. – Tadek uśmiechnął się do tej myśli. – A może jednak powinniśmy tęsknić za… przyszłością? – Pogodny głos przyjaciela brzmiał jak nienachalna porada. Zupełnie jak dawniej, gdy był dla Witka przewodnikiem w dojrzewaniu. – Zwłaszcza że mamy na przyszłość wpływ. Na przykład na to, żeby znowu być potrzebnym.
Przeszli w milczeniu kilkadziesiąt metrów. Śnieg chrzęścił pod butami, a wokół unosiła się para oddechów. W oddali majaczył koniec kopalnianego płotu i błyszczący zderzak czarnego auta. Cisza zaczynała być niezręczna, ale Tadeusz ciągle nie mówił ani słowa.
Spotkanie najwyraźniej dobiegało końca, a Witold z każdą minutą miał coraz większy mętlik w głowie. W końcu chwycił łokieć kolegi.
– Słuchaj… – zaczął.
Stanęli twarzą w twarz.
– Cieszę się z naszego spotkania. Ale prawdę mówiąc, nie sądzę, aby sprowadziła cię tu nostalgia.
– Dlaczego tak myślisz, Witku?
– Nie jesteś tu prywatnie. Ta legitymacja, pytania, wóz służbowy…
Komendant zmrużył oczy:
– Połączyłeś elementy w sposób godny detektywa.
– Nie drwij.
– Ale to prawda. Logika zawsze była twoją mocną stroną. Umiałeś wyciągać trafne wnioski, choćbyś miał tylko kilka poszlak. Pod tym względem jesteś taki sam jak kiedyś.
– Dziękuję, ale na pewno nie chodzi tu o prawienie komplementów. Masz jakiś interes. Przyznaj, że jednak chodzi o to, żebym donosił! Nie musiałeś aż tak owijać w bawełnę.
Tadeusz westchnął głęboko.
– Tak, masz rację – przyznał. – Mam interes. Ale nie taki, o jakim myślisz.
– To jaki?
– Potrzebuję zaufanego człowieka, żeby rozwikłać nietypowe śledztwo. Bardzo ważne. Powiedziałbym, że wręcz przełomowe. I właśnie zyskałem pewność, że dokonałem właściwego wyboru.
– Wyboru? Po pierwsze, nie wiem, jak miałbym ci pomóc. A po drugie, potrzebujesz jeszcze mojej zgody. A tej, jak już mówiłem, nie masz i nie będziesz miał.
– To chociaż mnie wysłuchaj – poprosił milicjant. – Bo tak naprawdę jesteś jedyną osobą w kraju, która może cokolwiek wnieść do sprawy.
– Co takiego?! O czym ty, do diabła, mówisz?
– Ze względu na twoje wyjątkowe przeżycia wojenne. I wybacz, że nie odnalazłem cię wcześniej – dodał usprawiedliwiająco. – Wiem, co myślisz, ale to po prostu ciągły brak czasu.
Zapanowała cisza. Witold kręcił głową z niedowierzaniem, czekając, aż przyjaciel rzuci jak kiedyś: „Żartowałem!”. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
– Mówisz poważnie? – zapytał w końcu.
– Tak, jak najbardziej. Chciałbym, żebyś pojechał do Gdyni i zbadał sprawę na miejscu. Oczywiście jako funkcjonariusz…
Odpowiedź była krótka i niepozostawiająca złudzeń:
– Ja w milicji? Wykluczone!V
Kraków, 24 stycznia 1959, wczesny wieczór
Otoczona drzewami willa sprawiała wrażenie wybudowanej najwyżej rok, może dwa lata temu, podobnie jak reszta budynków ciągnących się wzdłuż ulicy. Dwupiętrowy dom miał rozległy taras wchodzący na zadrzewiony ogród. Latem, gdy gospodarz zasiadał tam w wiklinowym fotelu, musiał słyszeć kojący szum brzozowego listowia.
Jastrzębskiego zupełnie nie zdziwiło, że Tadeusz mieszka w podkrakowskiej dzielnicy uprzywilejowanych aparatczyków. Przeciwnie, właśnie czegoś takiego się spodziewał.
Halt przywitał gościa już w bramie i z widocznym zadowoleniem poprowadził do sporego salonu zajmującego prawie całe przyziemie. Pierwszym zaskoczeniem był jazz dyskretnie płynący z niewidocznych głośników. W zadymionym pomieszczeniu Jastrzębski zastał około tuzina osób, z których połowę stanowili mężczyźni w porozpinanych milicyjnych mundurach. Młode kobiety robiły piorunujące wrażenie w sukniach z głębokimi dekoltami, z pewnością uszytych na miarę, bo Witek nie widywał tak ubranych kobiet.
Tadeusz mrugnął porozumiewawczo i mamrocząc pod nosem, dał do zrozumienia, że żaden z kacyków, wbrew deklaracjom jedynej słusznej partii, nie żyje skromnie w służbie ukochanego narodu. Jako komendant wojewódzki milicji musiał wiedzieć o tym najlepiej.
– Dochody z łapówek ukrywają pod boazerią albo na zagranicznych kontach – szepnął ze znawstwem, nie zaprzestając rozdawania uśmiechów. – Wielu ma daczę nad jeziorem, a na państwowe posady powsadzali krewnych. W domach czekają na nich znudzone żony obwieszone złotem i futrami, a poza domem młode kochanki. Jeżdżą na wczasy do bratnich Węgier, Bułgarii i na Krym – recytował bez zająknięcia. – Zwłaszcza Węgrzy nas kochają, po interwencji bloku wschodniego w pięćdziesiątym szóstym – dodał ściszonym głosem.
– A ty?
– Ja oczywiście też tak robię. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – W przeciwnym wypadku byłbym z miejsca podejrzany.
– Co takiego?!
– No wiesz: jeśli wejdziesz między wrony…
Witek tylko pokiwał głową.
Pośrodku tego prywatnego klubu był stół bilardowy, a pod ścianą znajdowały się trzy stoliki, przy których goście z wesołymi minami grali w karty. W rogu, przy oknach z ciężkimi czerwonymi zasłonami, błyszczał lakierem dobrze zaopatrzony barek i szwedzki stół pełny wyszukanych przekąsek. W osobnym stosie stały pomarańcze i ananasy.
– Ty masz tu inny świat. Taki mały Zachód – podsumował z uznaniem Witek i dodał: – Duuuży kontrast!
– Kontrast do czego?
– Do tego, co za oknami.
– Rzeczywiście – przyznał beznamiętnie Tadeusz. – Ale nie będę rozdzierał szat, że radzę sobie lepiej niż inni – uciął krótko. – A jak minęła droga?
– Jechałem pociągiem. A w mieście taksówką. Po drodze zahaczyłem o Nową Hutę.
– To bardzo niebezpieczne miejsce. – Tadeusz aż cmoknął.
– Mnie także przeraziło, ale głównie monotonią. Kilometry identycznych ceglanych bloków, ulepionych jak od sztancy. To wygląda bardziej na dekorację, na taką… – przez moment szukał słowa – scenografię filmową niż na miejsce do życia.
Przy stole wyściełanym zielonym płótnem rozgrywano właśnie partyjkę snookera. Tadeusz przedstawił gościa pozostałym. Z krótkich kurtuazyjnych prezentacji Witold wychwycił, że to lokalni notable oraz funkcyjni koledzy z milicji. Jedni byli podpici i weseli, inni przeciwnie – kompletnie sflaczeli i zobojętniali. Towarzyszące im kobiety nie zostały przedstawione jako czyjekolwiek żony. Same podawały jedynie imiona: Sabina, Jadzia, Marianna. Była nawet Natasza.
Po wymianie grzeczności Tadek zaprowadził gościa w zaułek, dyskretnie umieszczony za filarem. Stały tam skórzana kanapa i obszerny fotel, który swobodnie pomieściłby dwie osoby. Szeroki zaokrąglony zagłówek i masywne poręcze obito bogato zdobionym materiałem, jakby miał tam zasiadać sam biskup. Obok, na szklanym stoliku leżało pudełko cygar, stała też karafka z ciętego szkła, wypełniona brązowym płynem.
Tadeusz zasiadł w fotelu, wskazując Witoldowi miejsce na kanapie.
– Wypijesz? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, napełnił szklanki.
Witold patrzył z czystym sentymentem w oczach. Powoli zanurzył koniuszek ust i kosztował trunek z rozbrajająco nieskrywanym zachwytem.
– Scotch whisky! – westchnął.
– Najprawdziwsza! Cudownie, prawda?
Witek czuł lekkie oszołomienie. Rozsiadł się wygodnie i rozsmakowywał w chwili. Zupełnie jak kiedyś w Anglii obserwował nieśpieszną grę zawodników i lekko uderzał w bok kanapy, wystukując dłonią rytm muzyki. Przymknął oczy i poczuł odprężenie. W takim momencie nie liczyło się nic innego. W pewnej chwili Tadek szturchnął go łokciem.
– Widziałeś te dziewczyny?
– Mhm – mruknął obojętnie Witold.
Halt wyglądał na zaskoczonego.
– Nie bądź mruk – nie odpuszczał. Przechylił szklankę i zapytał, śledząc wzrokiem przepastny dekolt Sabiny: – Miałeś tam kogoś?
– W Wieliczce? Nie, tylko przelotne znajomości…
– Chodziło mi o Anglię.
Jastrzębski wzrok miał niewidzący. Podparł pięścią brodę i sprawiał wrażenie, jakby nie interesowało go nic innego, poza obserwowaniem partyjki trwającej na prostokątnym stole.
– Halo, Witek?!
Kiedy opowiadał o Megan, oczy zaszły mu mgłą, a słowa grzęzły w gardle. Poznał ją po kilku miesiącach życia w Anglii. Cieszyli się sobą przez dwa lata, intensywnie i namiętnie, jakby chcieli nadrobić całe przyszłe życie. Przed wojną studiowała architekturę. Pasjami opowiadała o modernizmie, nowym prądzie w budownictwie.
– Po wojnie, nawet jeśli będą duże zniszczenia w całej Europie, można je przecież wykorzystać jako szansę na zbudowanie miast od nowa. Wreszcie mogą być jasne, wygodne i przyjazne człowiekowi – recytowała z zachwytem. – Wiesz, że oprócz Tel Awiwu w tym stylu zbudowano jeszcze tylko śródmieście Gdyni?
Ten nieprzerwany dziewczęcy entuzjazm sprawiał, że Witek spijał jej z ust każde słowo. Z zaskoczeniem stwierdził, że sama obserwacja kobiety tak radośnie zaprzątniętej swoją ideą sprawiała mu czystą przyjemność. Megan była też pragmatyczna i być może za to też ją pokochał. Nie chciała wychodzić za mąż wcześniej, niż minie wojna. Mawiała proroczym tonem, że wszystko wygląda bardzo niepewnie. Czy na tej beczce prochu można robić wielkie plany? A nawet jakiekolwiek?
Czasem raptownie zaprzeczał jej w dyskusji, ale wiedział, że tak naprawdę miała rację. Mogli być szczęśliwi jedynie na tyle, na ile pozwalały im na to okoliczności. I tak było.
Aż nastąpiła ta tragiczna noc: najpierw złowieszczo wyjące syreny, później jednostajne buczenie nadciągających bombowców, a w końcu gwizd setek spadających ton żelaza i trotylu. Koszmarny nalot, podczas którego ziściło się piekło: budynki rozpadały się jak z wieże klocków, a brytyjskie ulice zalała rzeka ognia, gruzów i rozpaczliwego krzyku pogrzebanych żywcem. Megan nie zdążyła nawet dobiec do schronu.
Gdy ludzie otrzymują wiadomość o śmierci ukochanej osoby, podobno mają wrażenie, jakby sami umierali.
Witek nie czuł, jakby umierał. To, co wtedy czuł, było znacznie gorsze. Było tak, jakby jego część osunęła się w nicość, nieodwracalnie spadła w otchłań, razem ze wspólną pamięcią o tym, co razem przeżyli.
– To zupełnie normalne, że wciąż boli, przyjacielu. Dziękuję, że mi się zwierzyłeś. To dla mnie wiele znaczy – rzekł Tadek.
Witold wyraźnie posmutniał, ale poczuł ulgę. Przez te wszystkie lata nie miał komu tego opowiedzieć. Wyrzucić z siebie i zakończyć wreszcie tę dawną pieśń.
– Nie, już nie boli… To stara historia – powiedział Witold. – Gdy wokół szaleje wojna, zaczynasz myśleć inaczej. Lepiej działać, niż żałować w ostatniej chwili.
– To jak po przekroczeniu czterdziestki. – Tadeusz uniósł szklankę. – Rubikon.
– Jaki Rubikon?
– Połowa życia.
– Rubikon… życia – powtórzył Witold, po czym zapytał: – Noo, a ty? Nie masz jakiejś babki na stałe?
Kompan dziarsko wychylił whisky, a na twarz wstąpił mu szelmowski uśmieszek.
– Cóż… – rzekł z zastanowieniem. – Nie mam. Prawdopodobnie wiąże się to z faktem, że tak naprawdę pociągają mnie kobiety, które w ogóle mnie nie chcą.
– Ale radzisz sobie jakoś? – Ton Witka balansował na granicy śmiechu i szyderstwa.
– Tak. Odkryłem, że nie ma lepszego sposobu na cizię niż inna cizia!
– Kontrowersyjny pogląd. Zapewne nie zasłyszałeś tego na niedzielnym kazaniu?
– Nie, skądże znowu. Dawno temu otrzymałem ową cenną radę od pewnego życzliwego barmana.
– Barmani zazwyczaj są życzliwi dla złamanych serc – skwitował Witold. – No i zawsze mnie to zastanawiało… – Jastrzębski miał zafrapowany wyraz twarzy.
– Życzliwość barmanów? Chodzi o to, że pijany i wysłuchany więcej zamówi.
– Nie. To, skąd bierzesz te swoje błyskotliwe sentencje. Nie zmieniłeś się pod tym względem.
– Phi – prychnął ostentacyjnie lekceważącym tonem komendant.
– Ale ja w tych mądrościach wyczuwam ziarno zawoalowanego buntu. Antysystemowego, dodajmy!
– Zwierzyłeś mi się, więc ja też ci się zwierzę – powiedział Tadeusz.
– Ależ czekałem na to!
– Zastanawiasz się, czy mi z tym wszystkim dobrze. Otóż czasem myślę, że nagle pęknę. Że nie wytrzymam tej całej gry, masek, udawania.
– I co wtedy?
– I wtedy wszystkim jebnę! – syknął Tadek, a Witek wybuchł śmiechem.
– A co cię powstrzymuje?
– Zmęczenie. Nie mam już sił na konsekwencje.
– Wypijmy za to – rzucił wesoło Witek.
Po chwili Tadek wskazał dziewczynę przy barze. Smukła szatynka nalewała właśnie drinka.
– Obejrzyj ją sobie. – Odczekał chwilę, a potem zapytał: – No i?
– Jest niemal idealna. Ale nie ma w niej niczego, co mógłbym pokochać.
– A co powinno w niej być, u licha?!
– Smutek – odparł Witold. – Zawsze ciągnęło mnie do kobiet z jakąś skazą.
– Zawsze sądziłem, że jesteś dziwny – mruknął prześmiewczo Tadek. – A wiesz, co ja naprawdę lubię? Ekstremalne emocje. Wtedy żyję. W czasie wojny czułem się sobą. A teraz… Bez napięcia gasnę.
– Ale trzeba umieć też przeżywać spokój…
– To konieczne – przyznał Tadek.
Siedzieli w ciszy, słuchając jazzu. Było dokładnie tak, jak powinno być.
Po jakimś czasie Witold sięgnął po papierosa. Przez minutę ubijał tytoń, stukając filtrem pionowo o stolik.
– Słuchaj, miałeś mi opowiedzieć więcej o polskim foo fighter. To musi być cholernie ważne, skoro aż państwo zaangażowało cały swój aparat…
– Ale przecież przyjechałeś jedynie na partyjkę snookera… – Trudno było rozpoznać, czy Halt mówi poważnie, czy tylko się droczy.
Wypili następną kolejkę. W międzyczasie stół opustoszał.
– Teraz nasza kolej, brachu.
Witold wstał i z widocznym pietyzmem ułożył bile. Nasmarował wierzchołek i uderzył. Kule niezawodnie rozpierzchły się po zielonym suknie. Dwie od razu wpadły do kieszeni. Na twarzy mężczyzny rozkwitła autentyczna satysfakcja.
Wkrótce Witold zatopił się w grze, mając przy tym głębokie poczucie, że życie wraca na swoje dotychczasowe, prawidłowe tory. Zupełnie jakby te dwadzieścia lat „pomiędzy” stanowiło jedynie małą przerwę, a dawny rozmówca wszystko i bez najmniejszego problemu pojmował, ponieważ dzielił podobne i wciąż żywe doświadczenie.
Halt wbił dwie kule i opuścił kij. Nie odrywając wzroku od stołu, zapytał niespodziewanie:
– Czego najbardziej bałeś się podczas wojny?
Witold od lat czuł, że nie zamknie wojennego rozdziału, dopóki szczerze z kimś o tym nie porozmawia. Z kimś znanym i zaufanym. Może właśnie dlatego chciał odnaleźć starych przyjaciół?
Wbił dwie bile i odstawił kij.
– Może się zdziwisz, ale najbardziej baliśmy się nie śmierci, tylko tortur – zaczął. – Gdy leciałem nad Niemcy, w kieszeni nosiłem cyjanek. Wolność wyboru bywała ostatnią bronią. Wiesz, co oni robili więźniom? – Pochylił się nad stołem.
Tadek drgnął, jakby dotarło do niego, że stoi przy stole do snookera. Przymierzył dokładnie i pchnął szybko kij. Wpadła jedna bila, lecz sytuacja na stole pozostała beznadziejna.
Miles Davis sączył się z głośników, gdy Witold starł pot z czoła.
– Tadku. – Przerwał grę. Spojrzał na przyjaciela i spytał: – Po co ci właściwie jestem potrzebny?
– Już mówiłem. Do pracy.
– Mówiłeś, ale bez szczegółów.
Komendant przyjrzał się Witkowi. Odłożył kij i podszedł do szafki. Wyciągnął „Wieczór Wybrzeża” i kilka numerów „Dziennika Bałtyckiego”, po czym rzucił je na stolik i rzekł:
– Oto one.