- W empik go
Obrońcy - ebook
Obrońcy - ebook
Nadszedł czas szaleństwa. Masowe zgony, które ciężko wytłumaczyć, zjawiska, które nie mieszczą się w ludzkiej percepcji, strach i zniszczenie. Marek Lichocki po raz kolejny zostanie wystawiony na próbę. Tym razem stanie do pojedynku z Trojanem - bogiem chaosu, który przedostał się do świata ludzi. Czy uda mu się pokonać pana zniszczenia? Czy pomogą mu stwory przebywające w Jawii? Kto chce przeszkodzić Widzącemu w powstrzymaniu szalonego Trojana? Obrońcy to kolejna powieść ze świata Powiernika, pełna akcji historia w świecie słowiańskich bogów, demonów, wierzeń i legend, która porwie nie tylko miłośników fantasy!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964515-0-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Człowiek w czarnym, nieco znoszonym garniturze stał pośród drzew, z lekko przechyloną głową. Sprawiał wrażenie, jakby czegoś nasłuchiwał. Pozostawał dłuższą chwilę w bezruchu. Rozejrzał się powoli po otaczających go niskich, wąskich pagóreczkach ścielących się po czymś w rodzaju stromego wzgórza z płaskim wierzchołkiem, kończącego się nagle stromym urwiskiem. U stóp urwiska meandrowała wąska, bagnista rzeczka.
Tylko wprawne oko mogłoby rozpoznać tutaj ślady dawnego, potężnego grodu położonego na rzecznym cyplu. Teraz to miejsce porastał rzadki lasek, poprzetykany zdziczałymi jabłoniami, śliwami i kępami leszczyny, będącymi ostatnim śladem po ludziach, którzy kiedyś tutaj mieszkali. Mieszkali, ale nie stworzyli tego miejsca, bo twórcy żyli tutaj na długo przed tym, gdy zapomniano o jego ostatnich mieszkańcach.
Swego czasu jednak odkryto tu tajemnicę, którą zostawili dawni budowniczowie grodu. Odnaleziono zagadkowe gliniane tabliczki z dziwnymi napisami, nad których znaczeniem naukowcy do dzisiaj łamią sobie głowę. Powstały niesamowite teorie tłumaczące ich znaczenie, jednak to prawdziwe, przerażające, znali tylko nieliczni.
Nieznajomy nasłuchiwał, ale prócz budzących się do wieczornych koncertów ptaków, szemrania płynącego nieopodal strumienia i cichego pluśnięcia oznajmiającego, że bobry właśnie rozpoczęły żerowanie, nie było słychać niczego więcej.
Powoli nadchodził ciepły, letni wieczór, a za drzewami zamigotało światło. A więc to tam były ludzkie siedziby.
Mężczyzna sięgnął do kieszeni spodni i wyjął metalowy krążek. Potarł go kciukiem i dmuchnął w niego przeciągle. Po chwili uśmiechnął się upiornie, schował amulet do wewnętrznej kieszeni marynarki i ruszył nieśpiesznie w stronę światła.
Ptaki, które właśnie zaczynały swoje trele umilkły raptownie, las wokoło poszarzał, nie tylko przez powoli otulającą go noc, ale zdałoby się, że i przez jakiś ulotny, lecz złowrogi cień. Nieznajomy szedł powoli, jakby rozkoszował się ciepłym, niesamowitym zmrokiem.
Po kilku minutach, dotarł wreszcie do pierwszych zabudowań i do furtki z wywieszonym napisem: „Uwaga dobry pies – gryzie”. Nie zatrzymując się pchnął bramkę, wszedł na teren posesji i skierował się w stronę parterowego, brzydkiego domu na końcu podwórka.
Gospodarstwo było w opłakanym stanie. Stare, drewniane budynki, będące zapewne kiedyś oborą i stodołą, chyliły się nieuchronnie ku ziemi, obejście przeraźliwie zapuszczone – zawalone złomem, starymi gałęziami i gruzem. Wokół królowały imponujące pokrzywy i monstrualne liście łopianu, które skrywały obraz jeszcze większej nędzy i rozpaczy.
Siedzący pod drzwiami domu owczarek niemiecki zobaczył intruza i wystrzelił rozjuszony w jego stronę. Przybysz stanął i spojrzał w kierunku nadbiegającego zwierzęcia. Pies wyhamował gwałtownie, ryjąc nosem w ziemię i ze skowytem, błyskawicznie, rzucił się do ucieczki, podkulając ogon.
Wtem drzwi otworzyły się z łoskotem, a z domu wytoczył się nalany jegomość w podkoszulku, na oko pod pięćdziesiątkę. Gospodarz zachwiał się, łypnął na nieznajomego spode łba, złapał za widły oparte o ścianę przy wejściu i ruszył w jego stronę.
– Co, kurwa! – rozdarł się przepitym głosem. – Komorniki? Dzie się wpierdalasz na nie swoje, skurwisynie! Licytować mnie chcesz, cwelu jebany? Tak? Wypierdalaj, bo ci w żebra wsadze i tyla będzie twojego licytowania! – Krewki gospodarz potrząsnął pokrzywionym narzędziem.
Elegancki intruz nawet nie drgnął, tylko przyglądał się rozjuszonemu gospodarzowi z miną, jakby zobaczył gnijącą padlinę.
– Wypierdalaj, mówię! – wrzasnął napastnik i zamachnął się widłami na mężczyznę. – Ty skurwiu…
Mężczyzna usunął się niedbale przed atakującym, po czym dopadł go i błyskawicznym ruchem złapał za gardło. Spojrzał przeciągle zapijaczonemu gburowi w oczy, w których furia natychmiast zgasła, a pojawiło się paniczne przerażenie.
Człowiek w garniturze skrzywił się tylko z niesmakiem i szybkim szarpnięciem rozerwał nieszczęśnikowi krtań. Gospodarz charcząc przeraźliwie, padł na kolana, po czym runął na twarz, usiłując desperacko zatamować fontannę krwi. Chwilę drgał jeszcze i wierzgał nogami, próbując głośno złapać powietrze, po czym znieruchomiał.
Zabójca schylił się nad trupem swej ofiary, odwrócił go i przytknął kciuk do jego czoła. Stał tak przez chwilę, gdy nagle z domu wybiegła z wrzaskiem zasuszona kobieta.
– Coś mu zrobił, bandyto! – wyskrzeczała zachrypniętym głosem i rzuciła się na mężczyznę.
Ten ze stoickim spokojem wymierzył jej siarczysty policzek, obalając napastniczkę na ziemię.
– Ty skurwysynie! Ludzie! Mordują! – rozwrzeszczała się wniebogłosy.
Nieznajomy bez słowa sięgnął po leżące nieopodal widły i podszedł wolno do złorzeczącej kobieciny, gramolącej się powoli z ziemi. Kopniakiem, wymierzonym od niechcenia w twarz, sprowadził ją z powrotem do parteru. Kobieta zawyła przeciągle.
– Czego ty chcesz? Kto ty jesteś? – wybełkotała, wypluwając zęby.
Wściekłość natychmiast ustąpiła panice, gdy zobaczyła jego przerażającą, całkowicie pozbawioną emocji, bladą twarz. Napastnik patrzył skrzywiony, jakby zniechęcony.
– Nie mam pieniędzy! Wszystko komorniki rozkradli! Czego chcesz? – wyjęczała.
– Twojego ducha – odezwał się wreszcie człowiek w garniturze, głosem cichym, łagodnym i zimnym jak palce śmierci. – Chcę wyłącznie waszych dusz. Będziecie mi służyć.
– Kim jesteś? – załkała.
– Zaraz się dowiesz – mruknął, wbijając jej widły w twarz. – Ale na nic tobie ta wiedza.
Poczekał, aż ofiara przestanie się wić w agonii i przyłożył jej kciuk do czoła. Po kilkunastu sekundach zostawił leżące ciało i wszedł do domu. Omiótł wzrokiem wnętrza, nie natrafiając na nic godnego uwagi.
Rozejrzał się po kuchni. Na stole leżała duża pajda chleba ze smalcem i ogórek kiszony. Poczuł… głód. Zjadł chleb zagryzając ogórkiem. To było dobre. Głód nagle zniknął. Ciekawe uczucie, choć niezbyt miłe, i dziwne. Jeszcze nigdy nie czuł głodu.
I ta prawa dłoń. Bolała. Spojrzał na poranione kostki. Przypomniał sobie to wrażenie, gdy wyrżnął pięścią w pień drzewa.
To uczucie nie było przyjemne. Nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł ból, ale chyba to było tylko raz.
Jego obie dłonie powędrowały bezwiednie w okolice skroni. Tak, to musiało być wtedy, gdy mu je odebrano. Jego twarze. Ale to było bardzo dawno temu. Teraz tkwił w jakimś innym ciele – w nędznej skorupie, która była mu obrzydliwa i obmierzła, ale konieczna.
Zdjął marynarkę i podwinął rękawy. Przyłożył dłoń do nosa. Powąchał. Potem powąchał przedramię, potem pod pachami…
– Ohyda – skrzywił się. – Co za ohydna powłoka… Jak oni samych siebie znoszą. Wstrętne robactwo. Czas z nimi skończyć. Ale jak już odzyskam siły i powrócę tam, gdzie moje miejsce to skończę ze wszystkimi. I z ludźmi, i z Bogami.
Podszedł do starej, kaflowej kuchni, pod którą buzował ogień, złapał leżącą obok metalową szuflę i wygarnął spod fajerek żar, rozrzucając wszystko po podłodze. Następnie obrócił się na pięcie i wyszedł z chałupy. Na podwórku, kiwając się na nogach, stali oboje gospodarze. Spojrzeli na mężczyznę mętnym wzrokiem. Ten skrzywił się paskudnie.
– Myślałem, że jesteście warci nieco więcej – powiedział z obrzydzeniem. – Miałem nadzieję, że wrócicie przynajmniej jako martwce albo strzygonie. A tu… bełt i zwodnica – prychnął. – Co to za czasy, że taki słaby materiał? Zawsze byliście podłym gatunkiem, ale teraz…
Dwa stwory, które jeszcze przed kilkoma minutami były ludźmi, mieszkańcami zajmującego się już ogniem domostwa, patrzyły tępo na tajemniczego człowieka, oczekując jego rozkazów.
– Wynoście się i róbcie swoje. – Mężczyzna machnął niedbale ręką. – Może wasi sąsiedzi lepiej się do tego wszystkiego nadadzą.
To powiedziawszy, wyminął bez większego zainteresowania oba stwory i ruszył w kierunku sąsiedniego domu, w którym również ktoś musiał przebywać, bo w oknach świeciło się światło. Świeżo powstałe kreatury wolno poczłapały za swoim stwórcą.
* * *
– Mistrzu. Amulet jest bardzo gorący – powiedziała dziewczyna do słuchawki przyglądając się z zainteresowaniem metalowemu krążkowi zawieszonemu na rzemyku na szyi.
– Mój również – odezwał się spokojny, głęboki głos w słuchawce. – I pozostałych też. To znak, na który czekaliśmy.
– Czyli nadszedł?
– Z całą pewnością, nadszedł.
– Czyli nasz pan musiał uchodzić? Temu przeklętemu adwokacinie jednak się udało?
– Nie upadaj na duchu, siostro. Nie na długo. Tutaj Bogowie już mu tak łatwo nie pomogą.
– To co teraz będzie?
– Stanie się to, na co czekaliśmy. Dopadniemy Widzącego, a wtedy naszego pana nic i nikt nie powstrzyma. A nas czeka bajeczna nagroda. I władza. Ostateczna władza w nowym świecie.
– Mam nadzieję. W takim razie jedziemy?
– Oczywiście. Pozostali już są gotowi. Za chwilę będą u mnie. Przyjedziemy po ciebie za piętnaście minut. Przygotuj się. Ruszamy powitać naszego pana.
– Będę czekać na dole.
– Ruszamy po ciebie.
Dwadzieścia minut później passat na podlubelskich numerach rejestracyjnych, z czworgiem podekscytowanych ludzi w środku, gnał ekspresówką w stronę Warszawy.
* * *
W tym samym czasie tajemniczy mężczyzna w garniturze pojawił się przed drzwiami kolejnego domu w małej, mazowieckiej wiosce Podebłocie.
Ten dom, w przeciwieństwie do brzydkiej rudery po sąsiedzku, był zadbany. Drewniane bale, z których został zbudowany, były świeżo pomalowane na ciemny brąz. Dom miał białe okiennice, pod jego oknami czerwieniły się malwy, a trawa na podwórku była soczyście zielona i przystrzyżona.
Wygląd obejścia i samej chałupy świadczył, że ktoś urządził sobie w tym miejscu działkę letniskową i właśnie korzysta z jej uroczego położenia w dziczy, na krańcach Mazowsza.
Intruz bezceremonialnie wparadował do środka, czym wywołał przerażenie małego, łysego mężczyzny o wyglądzie i delikatności niespełnionego literata oraz wrzask korpulentnej kobiety, przewyższającej o głowę swojego męża. Człowiek w garniturze szybkim ruchem skręcił kark panu domu, a zawodzącej gospodyni poderżnął gardło kawałkiem rozbitego talerza.
Dziesięć minut później strzyga i strzygoń wyszli z brązowego domu z białymi okiennicami i ruszyli w mrok. Za nimi powlokła się zwodnica, a na końcu bełt. Mężczyzna w garniturze rozejrzał się po wnętrzu domu i nie znajdując niczego wartego uwagi, odkręcił zawór butli gazowej i wychodząc, uchylił drzwiczki do kominka, w którym wesoło buzował ogień.
Tego wieczora tajemniczy człowiek odwiedził jeszcze dwa domostwa w spokojnej dotąd wiosce. Kilkadziesiąt minut po jego wizycie w chałupie nalanego gospodarza z widłami, snującego się teraz po polach jako bełt, nazjeżdżało się do Podebłocia kilka zastępów straży pożarnej i mrowie ludzi z okolicznych miejscowości, ponieważ, jak wieść gminna gruchnęła, w czterech domach na raz doszło do wybuchu gazu.
Kilkanaście minut po ostatnim wybuchu, mężczyzna w garniturze wsiadł do passata na podlubelskich numerach rejestracyjnych i odjechał w niewiadomym kierunku.
* * *
Nad cmentarzem w podlubelskiej Wąwolnicy powoli zapadał zmierzch. Nekropolia, położona malowniczo na stromym zboczu na obrzeżach miasteczka, skąpana była w niesamowitym blasku wściekle czerwonego, zachodzącego słońca. Długie cienie drzew tworzyły na nagrobkach zadziwiające kształty, a lekkie podmuchy wiatru szeptały jakieś niezrozumiałe, mrożące krew w żyłach, zaklęcia.
Było cicho. Nienaturalnie i przeraźliwie cicho. Nawet ptaki nie zakłócały wiecznego spokoju zmarłych. A może ptaki unikały teraz tego miejsca, wiedząc, że jeden z cmentarnych cieni zasiał przerażenie wśród wszystkich pozostałych istot zamieszkujących cmentarz?
Gdy swarogowa tarcza zaczęła znikać za horyzontem, na jednej z licznych starych i lichych mogił przysiadł grobnik. Ponury, przerażający wampir ubrany był w podarte łachmany, które niegdyś były zapewne czarnymi jak noc spodniami i takąż marynarką, czarno-czerwoną kamizelką i czerwoną koszulą. Siwe i rzadkie włosy przyklejały się do upiornej, wykrzywionej strasznym grymasem, wychudzonej twarzy.
Stwór dyszał ciężko, obnażając żółte, miejscami popsute, odrażające zębiska i długie kły. Tylko stalowe oczy gorzały mu żywo. Zbyt żywo…
Wampir ujął zawieszony na rzemyku szary kamyk i włożył go do ust.
– Chodź tu – warknął. – Przyjdź do mnie, strzyboży pupilku. Spróbuj się ze mną, a nie z tym byle złydnią¹. Przyjdź, bydlaku. Czekam tu na ciebie. Rozerwę cię na strzępy, a potem odnajdę wszystkich twoich bliskich i z rozkoszą wypiję krew z ich rozszarpanych tętnic.
Grobnik długo jeszcze wyrzucał z siebie charczącym głosem stek wyzwisk i obelg, aż w końcu blady świt wygonił go z powrotem do kryjówki w starym grobowcu.
ROZDZIAŁ I
_O, kurhanna ziemio połabska! O, kwitnąca_
_Macierzanką i wrzosem Rugio bursztynowa!_
_Choć młot teutonów mury twych miast poroztrącał,_
_Naród Polan przez wieki w sercach cię przechowywał._
_Oto już dzień wyroczny, dzień chwały się zbliża,_
_Łuny wstaną nad tobą, jak dymy kadzielnic_
_Ofiarnych – i dłoń polska podźwignie cię z niewoli krzyża,_
_Już słychać brzęki broni z glinianych popielnic._
_Z świętych gajów wychodzą prasłowiańskie Bogi,_
_Pręży się moc i pomsta wśród mogił ukryta,_
_Poprzez rugijskie wydmy, odrzańskie rozłogi_
_Już rży, poczuwszy wolność, rumak Świętowita!_
TADEUSZ PRUS-FASZCZEWSKI (1905–1943) – _RUMAK ŚWIĘTOWITA_
Marek
Marek w skupieniu przyglądał się wypalonemu w leśnym poszyciu kręgowi. Stojąca obok w milczeniu mazowiecka Godna, Aneta Drzewicka, patrzyła w napięciu, nie chcąc ani jednym dźwiękiem przeszkodzić Powiernikowi w rozmyślaniach.
Kilkanaście minut wcześniej podjechali w miejsce, gdzie czarci mówią „dobranoc”, do niewielkiej wioseczki na granicy Lubelszczyzny i Mazowsza o mało zachęcającej nazwie Podebłocie. Zostawili samochód przy wąskiej dróżce i ruszyli do rzadkiego lasu, rozoranego wąwozami i dziwnymi formacjami zbudowanymi ręką człowieka.
Adwokat znał doniesienia o tajemniczych znaleziskach archeologicznych, sprzed kilkudziesięciu lat, w miejscu dawnego grodu, który istniał w tym miejscu jeszcze w epoce plemiennej. „Tabliczki z Podebłocia”, jak nazwano wydobyte wówczas artefakty, były jednak zupełnie czym innym niż sądzili badacze, którzy, nie wiedzieć dlaczego, widzieli na tabliczkach greckie litery, a różnej maści fantaści upatrywali w nich znaków runicznych. Aż dziwne, że tabliczkom nie zostały przypisane właściwości kultowe, co zazwyczaj się czyni z przedmiotami, których znaczenia nie można odgadnąć.
I to wcale by nie było takie dalekie od prawdy. Marek był zapewne jednym z nielicznych na świecie, jeżeli nie jedynym, który wiedział, czym były naprawdę te znaki wyryte na glinianych tabliczkach – makabrycznymi zaklęciami, których nawet żercy, dawni słowiańscy kapłani, obawiali się wypowiadać, a używanie ich było karane okrutną śmiercią.
Niestety, właśnie uzmysłowił sobie, że o tym, czym były „Tabliczki” wiedział jednak nie tylko on. Porzucone w środku okręgu kawałki wypalonej gliny, z całą pewnością zupełnie współczesne, z fragmentami tajemniczych znaków były na to ponurym dowodem. Jak również świadectwem krwawego rytuału, który się tutaj odbył.
Podebłocie po kilkudziesięciu latach od odkrycia archeologicznej sensacji znowu znalazło się w centrum zainteresowania. Niedawno doszło tam do serii tajemniczych i tragicznych w skutkach pożarów. Na pogorzeliskach znaleziono łącznie osiem zwęglonych ciał.
Niewiele osób wiedziało, że prawdopodobnie był też dziewiąty trup. Zakopany w krzakach na terenie zapomnianego grodziska. Prawdopodobnie, ponieważ najbardziej tajemnicze w tej historii było to, że morderca zakopał swoją ofiarę, po czym… ciało zniknęło. Policja znalazła tylko kilka zniczy, wypalony w leśnej ściółce okręg, rozkopany dół, w którym ktoś musiał wcześniej zakopać jakiegoś nieszczęśnika, mnóstwo krwi i różne dziwne ślady.
Jednak zanim wszystko wyszło na jaw, ktoś wywlókł trupa z mogiły i nie wiadomo było, co się stało z ciałem. Bo to, że były tam zwłoki, było pewne. Jednak o tych przerażających odkryciach prokuratura nie poinformowała dziennikarzy. Wszystko, tam na miejscu, wyglądało na mord rytualny, a wiadomo, co z taką informacją zrobiłyby media.
Ale Aneta miała swoje, dobrze poinformowane, źródła i natychmiast zawiadomiła Marka.
– Dziękuję, że mi pokazałaś, jak dojechać w to miejsce – mruknął w końcu do Anety, gdy już przyjrzał się dokładnie wypalonemu okręgowi.
– I co myślisz? To mogło być tutaj? – spytała.
– To musiało być tutaj. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Chodź, zobaczmy jeszcze tam.
Ruszył w kierunku kępy krzaków. Pod nimi leżał kawałek policyjnej taśmy, a ziemia wokół zryta była butami.
– Zamordowali tego biedaka tam, przy tym wypalonym okręgu, i zaciągnęli tutaj – powiedział wpatrzony w leśne poszycie. – A potem zjawił się on i cała jego horda. Wyczuwam to teraz doskonale.
– Co wyczuwasz? – szepnęła strwożona Drzewiecka.
– Między innymi to, że przeszedł do Jawii w tym miejscu. – Marek aż zacisnął pięści z wściekłości. – A potem przejął ciało i ducha tego zamordowanego biedaka. Jestem tego pewien.
– Jesteś pewien? Skąd ty to wszystko wiesz?
– Trudno mi wytłumaczyć skąd ta pewność. Od pewnego czasu czuję jakąś energię, moc. Czasem jest to tylko mrowienie na karku, a czasami aż mam mroczki przed oczami. To wygląda tak, jakby ta energia, która pulsuje we mnie, kierowała moją uwagę na pewne rzeczy.
– Nie wiesz, skąd ci się to wzięło?
– Nie mam pojęcia. – Rozłożył ręce. – Poza tym to był proces.
To ciągle jest proces, bo mam wrażenie, że to wciąż narasta. Po prostu od jakiegoś czasu coś się ze mną dzieje.
– A od kiedy tak masz?
– Właściwie to chyba zacząłem to dostrzegać od chwili, gdy okazało się, że pomniejsze, słabsze stwory nie są w stanie zrobić mi choćby najmniejszej krzywdy. Właściwie to przez ostatnie kilka miesięcy zdrowo oberwałem jedynie od licha i zgrai kikimor. Reszta stworów nawet nie próbowała ze mną walczyć, a jeśli już, to odbijała się ode mnie jak od ściany.
– Bogowie, jak to brzmi. – Aneta oszołomiona pokręciła głową.
– Chciałabym zobaczyć choćby odrobinę tego, co ty.
– Wierz mi, że bardzo często byś nie chciała.
– Wierzę. Widzę, z czym się mierzysz.
– Ale to nie wszystko – ciągnął adwokat. – Gdy szukaliśmy z Miłą bałwanów na kurhanach, to aż mną szarpało, kiedy natrafiliśmy na właściwe miejsce. W Prawii sam Strzybóg stwierdził, że się zmieniłem, że coś się ze mną dzieje. Potem Świętowit przywrócił mnie do życia, ale zanim to się stało Siemargł przeniósł mnie właściwie martwego przez szmat Prawii, a mój duch ciągle trzymał się ciała. A teraz, od czasu gdy wróciłem do Jawii, wyczuwam rzeczy, których wcześniej nie czułem. Wyczuwam nawet plugawce Trojana, mimo że rozlazły się po świecie jak robactwo. Niedawno dopadłem służącego mu złydnię i posłałem mu wiadomość za pośrednictwem tego stwora. I zabrałem mu to – wyciągnął z kieszeni niewielki, szary kamień uwiązany na rzemyku.
– Co to jest?
– Złydnia twierdził, że dzięki temu stwory i Trojan się komunikują. Podobno trzeba włożyć kamień do ust. Jeszcze tego nie próbowałem, ale chyba czas to zrobić…
Marek przyjrzał się dokładnie szaremu, zupełnie nijakiemu kamykowi.
– Pilnuj mnie, gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego – rzucił do Anety i włożył kamień do ust, zanim ta zdołała zaprotestować.
Przez moment nic się nie działo, po czym nagle Marek zachwiał się oszołomiony. Uderzyła w niego kakofonia głosów, wrzasków, pisków, mlaśnięć, złorzeczeń, jęków, charczeń i upiornego wycia. Słyszał ich wszystkich, namacalnie czuł ich obecność i jakimś niewiarygodnym zmysłem odgadywał, gdzie się aktualnie podziewają. I była to bardzo niepokojąca wiedza.
Spośród tego demonicznego chaosu dźwięków wybijał się jeden, złowrogi charkot:
„Przyjdź do mnie. Ze mną się spróbuj, bydlaku. Ty psie, ty kundlu. Przyjdź, tchórzu. Czekam na ciebie. Jestem tutaj. Odważysz się, tchórzu? Spróbuj. Wypruję ci flaki i każę ci je zeżreć. To do ciebie, Widzący. Ty pachołku strzyboży. Ty ludzka glisto”.
Marek znał ten przerażający głos. Nawiedzał go od kilku dni w snach. Po obudzeniu, pozostawał tylko chwilowym, nieznośnym echem, o którym szybko zapominał.
Teraz jednak usłyszał go z całą mocą, na jawie. Wiedział, że to już nie senna mara, koszmar śniący mu się tylko dlatego, że jego nadwyrężona podświadomość stara się usunąć z umysłu makabryczne przeżycia, których od długiego czasu doświadczał. Jakiś stwór dążył do konfrontacji z nim. Więc ją dostanie, bo dzięki dziwnemu kamieniowi właśnie dowiedział się, gdzie przebywa ta prowokująca go kreatura.
Wyjął artefakt z ust.
– Faktycznie, działa – mruknął. – Aż za dobrze działa. I nawet wiem, gdzie teraz szukać kolejnego plugawca, z którym powinienem zrobić porządek. Muszę tam pojechać.
– A ja? – zapytała Aneta drżącym z przejęcia głosem. – Mogę ci jakoś pomóc?
– Już pomogłaś mi bardzo dużo. To ty znalazłaś dojście do informacji o morderstwie w Podebłociu, powiązałaś to z nadejściem Trojana i pokazałaś mi to miejsce. Ale tak. Będę nadal potrzebował twojej pomocy. Namierz, proszę, wszystkie znane grodziska na Mazowszu i zrób mi zestawienie. Być może będę musiał odwiedzić je wszystkie. Gdybyś dotarła do informacji, że w którymś działo się coś szczególnego, że związana jest z tym miejscem jakaś legenda, nawet najbardziej błaha, to chciałbym o tym wiedzieć w pierwszej kolejności.
– Nie ma problemu, ale mogę wiedzieć po co?
– Muszę odnaleźć coś, co dawno zaginęło.
– Czyli?
Marek westchnął. Zadanie jakie postawili przed nim Strzybóg z Siemargłem było tak niedorzeczne, że jego absurdalność chyba nawet jeszcze do niego nie dotarła.
– Miecz Świętowita z Arkony – wyrzucił z siebie.
Anetę zatkało.
– Przecież…
– Tak, wiem – przerwał jej, krzywiąc się. – Po zniszczeniu Arkony słuch o nim zaginął, a oprócz relacji Saxo Grammatyka, to właściwie nic o nim nie wiadomo. Ale podobno trafił na Mazowsze.
– Skąd wiesz? Choć właściwie, kogo ja pytam…
– Od Siemargła i Strzyboga. To oni chcą, żeby go odnaleźć. Podobno dzięki mieczowi będziemy mogli pozbyć się Trojana z Jawii.
Aneta zamilkła kompletnie skołowana.
– Nie za dużo masz na głowie? – spytała po chwili.
– Za dużo. – Marek podszedł do leżącej nieopodal kłody i przysiadł z westchnieniem. – Za dużo, ale nikt inny za mnie tego nie zrobi. Chcę czy nie chcę, jestem Widzącym.
– W końcu odnalazłeś bałwany, a one też były legendą.
– Sam nie wiem, czy mnie to pociesza – mruknął. – Przynajmniej wiedziałem, że bałwany gdzieś są. Ukryte, ale istnieją. Niestety, co do miecza, to nie mam takiej pewności. Ale w sumie mam jedną przewagę. Nikt wcześniej przede mną nie był w stanie porozmawiać ze stworami, a zakładam, że to od nich, i tylko od nich, będę mógł się czegokolwiek użytecznego dowiedzieć. Na szczęście mam na to wszystko cały rok. Do następnej Kupały.
– Na co?
– Na odnalezienie miecza, unicestwienie wszystkich trojanowych plugawców, na odnalezienie samego Trojana i odesłanie go do Pustki. Ale nie pytaj mnie, proszę, jak zamierzam to zrobić, bo nie chcę, żeby do mnie zaczęło docierać, że to jest jakaś kompletna abstrakcja.
– Cholera. – Drzewiecka skrzywiła się z zakłopotaniem. – Sama nie wiem, co powiedzieć.
– Ano, cholera. – Marek pokiwał głową, podniósł z ziemi szyszkę i rzucił nią bezmyślnie w pobliskie, niewielkie wzniesienie, które prawdopodobnie było pozostałością grodowego wału.
Nagle jego uwagę przykuł pewien szczegół.
– Chodź – rzucił tylko i zerwał się na równe nogi.
Podbiegł do wzniesienia i wbił oczy w ziemię. Wzrok go nie mylił. Przez ściółkę przebijała się biel okrągłego płata grzybni. Poczuł lekkie mrowienie na karku.
– Tutaj ktoś był! – rzucił podekscytowanym szeptem. – Jakiś stwór… Upiór… Chyba… Mógł to wszystko widzieć.
– Skąd wiesz?
– Taka grzybnia w czerwcu? Coś tu ewidentnie wylazło z ziemi. Tutaj musiał mieć leże.
– Co takiego?
– Jakiś stwór.
– O Bogowie! – szepnęła przestraszona. – Może gdzieś tutaj jest?
– Nie. – Marek pokręcił głową. – Na pewno bym go wyczuł.
– Myślisz, że dopadł go Trojan i zmienił w plugawca?
– Nie sądzę. Myślę, że Trojan nie jest teraz w stanie przemieniać stworów. Teraz będzie raczej mordował ludzi i ich przemieniał, ale nie stworzy nic potężnego, żadnego groźnego plugawca przez najbliższy czas. Z pewnością jest teraz na to za słaby. Ten stwór tutaj – Marek wskazał na plamę grzybni – to był pewnie zwykły martwiec, ale ten rodzaj upiora jest wystarczająco silny, żeby nie dać się łatwo splugawić.
– To co twoim zdaniem Trojan będzie teraz robił?
– Zapewne wyśle swoje plugawce, by mordowały, a sam przyczai się gdzieś i powoli będzie rósł w siłę. Niestety, z każdym dniem będzie mocniejszy. Będzie się karmić strachem, mordem, chaosem. Im gorzej będzie się działo w Jawii, tym lepiej dla niego.
– A tym gorzej dla nas – westchnęła Aneta. – A co z tym upiorem?
– Podejrzewam, że uciekł. Będę musiał go odnaleźć jak najszybciej.
– Przecież on może być teraz wszędzie – jęknęła.
– I dlatego muszę odwiedzić Bezmira. Już on go namierzy.
– Jakiego znowu Bezmira?
– Strzygonia. Mojego, nazwijmy to, tajnego współpracownika.
– Masz strzygonia za tajnego współpracownika? – Aneta wybałuszyła oczy na Marka i złapała się za głowę. – Bogowie, gdybym cię nie znała, to chyba bym cię w te pędy zapakowała do Tworek.
– W takim razie cieszę się, że mnie znasz. – Uśmiechnął się szeroko.
– No dobrze, Mareczku, to jaki masz plan?
– Plan jest taki – odparł, zaczynając wyliczankę na palcach. – Ty wracasz do siebie, robisz mi zestawienie wszystkich możliwych grodzisk na Mazowszu i szukasz związanych z nimi dziwnych historii, podań i legend. Wszystko, co uda ci się znaleźć. Pozostali czekają w gotowości, gdybym nagle musiał przejść do Nawii, bo i takiej ewentualności nie mogę wykluczyć. Ja jadę spotkać się z Bezmirem, a po drodze zajadę na cmentarz w Wąwolnicy odrąbać łeb jakiemuś zbyt pewnemu siebie grobnikowi. Nie będzie mi tu fikał, pajac.
No i zawsze to jednego trojanowego plugawca mniej.
Trojan
Mężczyzna w czarnym garniturze stanął przed wejściem do Zakładu Karnego w Radomiu. Spory i ponury obiekt położony był na lekkim wzniesieniu, co powodowało, że odwiedzający go ludzie czuli się tym bardziej mali i przytłoczeni widokiem posępnych kazamatów.
– Pierwszy, malutki akord mojej symfonii – powiedział sam do siebie zadowolonym głosem i ruszył do wejścia.
– Słucham pana! – odezwał się w głośniku pytająco-rozkazujący głos funkcjonariusza siedzącego w dyżurce.
– Zapraszam wszystkich panów do mnie – odparł łagodnym tonem mężczyzna w garniturze.
– Proszę pana! My tutaj pracujemy. Proszę powiedzieć w jakiej sprawie albo proszę opuścić teren jednostki.
Przybysz spojrzał przez matową szybę dyżurki na ledwo rysujące się kształty funkcjonariuszy po drugiej stronie.
– Nalegam – powiedział tym samym łagodnym tonem.
Po chwili w przedsionku prowadzącym do wnętrza więzienia pojawiło się trzech strażników. Ich wzrok był pusty, a ruchy nienaturalne.
– Panowie, – nieznajomy uśmiechnął się do nich drapieżnie i popatrzył każdemu głęboko w oczy – róbcie swoje, a ja będę robił swoje.
Mundurowi bez słowa obrócili się na piętach i odeszli. Mężczyzna w garniturze ruszył przez drzwi wejściowe przed siebie.
Przez kolejnych kilkadziesiąt minut tajemniczy, przerażający jegomość przemierzał długie korytarze więziennych oddziałów. Wchodził do wszystkich budynków, odwiedził każdy zakamarek, gdzie mógł natrafić na kogokolwiek z osadzonych, a gdzie tylko się pojawiał kraty same otwierały się przed nim, więzienne cele stawały otworem,
a wszyscy, których napotkał, zamieniali się w bezwolne kukły.
Z oddziałów zaczęli wysypywać się więźniowie. Maszerowali na sztywnych nogach, z pustymi oczami, z twarzami nie wyrażającymi jakichkolwiek emocji. Rzucali się na próbujących powstrzymać ich strażników i wychowawców i rozszarpywali nieszczęśników na strzępy. W końcu, jeden po drugim wychodzili na zewnątrz przez stojącą otworem bramę więzienną.
Tymczasem trzej funkcjonariusze, których tajemniczy mężczyzna spotkał przy wejściu, skierowali się do zbrojowni. Bez słowa, jak bezduszne automaty, wzięli broń i ruszyli do budynku administracji. Tam otworzyli ogień. Z zimną krwią, metodycznie, oszczędzając amunicję, strzelali do swoich kolegów tak, aby zabić.
Po kolei sprawdzali gabinety, wywlekali na korytarze nieszczęsnych, nieuzbrojonych funkcjonariuszy i kładli ich trupem pojedynczym strzałem w głowę.
Po dokonanej rzezi, gdy już cały personel więzienia leżał martwy, trzej mundurowi jednocześnie włożyli pistolety do ust i pociągnęli za spusty.
A mężczyzna w garniturze kroczył wolno przez rozgrywające się wokół piekło, uśmiechając się upiornie pod nosem. W końcu, kiedy już wszyscy żywi opuścili więzienie, a ci, którzy mieli zginąć, leżeli pokotem na korytarzach, mężczyzna wszedł do budynku administracji
i rozpoczął swoje przerażające dzieło. Podchodził do każdej z zamordowanych osób i kładł jej rękę na czole, szepcząc coś niezrozumiale.
Gdy skończył z ostatnią ofiarą, powiedział łagodnym, spokojnym głosem:
– Wstańcie i róbcie to, do czego was wezwałem. Jestem waszym Panem. Jestem waszym stwórcą. Jestem waszym bogiem. Jestem Trojan.
Powstałe przed chwilą plugawe stwory ruszyły na czele swego stwórcy przez bramę więzienną. Trojan wsiadł na tylną kanapę do zaparkowanego pod więzieniem passata, a zgraja potworów rozlazła się jak robactwo po nieszczęsnym, niczego jeszcze nieświadomym mieście.
– A teraz zawieź mnie do kolejnego takiego miejsca.
– Może do Opola Lubelskiego? – odezwał się siedzący za kółkiem volkswagena człowiek. – Tam jest duże więzienie.
– Ruszaj zatem.
– Panie mój – zaczął niepewnie kierowca, kiedy już znaleźli się na trasie do Puław. – Czy zechcesz mi zdradzić swój plan? W czym możemy być tobie pomocni?
– Dobrze mi się przysłużyłeś i sowicie cię wynagrodzę – odezwał się Trojan głosem głębokim, łagodnym, ale równocześnie mrożącym krew w żyłach.
– Możesz więc dostąpić i tego zaszczytu, aby poznać moje zamierzenia. Wiedz zatem, że przynoszę do Jawii terror, grozę i niedolę. Zniszczę świat, który znają ludzie i zaprowadzę tutaj właściwy ład. A gdy odzyskam siły, gdy stanę się panem mieszkańców tej krainy, wrócę do Prawii i rozprawię się z moimi boskimi kuzynami. Pytasz, jaki mam plan? Najpierw zabiję ducha w mieszkańcach tej krainy, co nie będzie trudne, biorąc pod uwagę, jak skundloną, słabą
i obrzydliwą rasą się staliście.
– Jak chcesz tego dokonać, mój panie? Wypuścisz na nich swoją hordę plugawców?
– To również, ale jest coś takiego, czego nie widać, a jest najwspanialszym jadem na słabe umysły. Ludzie nie będą wiedzieli, jak się przed tym bronić, bo nigdy nie zobaczą przeciwnika, który będzie zjadał ich od środka.
– Czy to będzie jakiś wirus? Chcesz, panie, wypuścić na ludzi jakiegoś zabójczego wirusa?
– Myślisz jak człowiek, bo jesteś człowiekiem. Nie, nie chodzi
o wirusa. Ludzie w końcu znaleźliby szczepionkę. Jest coś gorszego. Coś bardziej zaraźliwego i morderczego. Coś, co zmusi ludzi do posłuszeństwa, odbierze im resztki godności, człowieczeństwa i rozumu. Coś, co zabije ducha w nich wszystkich, bez naszych wysiłków, a potem nakaże im, aby niszczyli się nawzajem.
– Co to takiego, boże?
– Strach.
KONIEC DARMOWEGO FRAGMENTU