- W empik go
Obserwator - ebook
Obserwator - ebook
„Obserwator” to fantastyka bez niezwyciężonych, czterorękich rycerzy i równie walecznych księżniczek. Ale i tu zdarzają się rzeczy dziwne i niesamowite, jest też miłość i subtelny wątek filozoficzny. A losem bohaterów rządzi przypadek i on – Obserwator. Bohaterowie tej opowieści przypadkiem lub niezwykłym zrządzeniem losu znaleźli się w dzikiej, odciętej od świata kotlinie. Dzieją się tam rzeczy dziwne i niepojęte. Wspaniałe uczucia – jak miłość – i dramatyczne zdarzenia, które zmieniają ich sposób patrzenia na świat. Wartka akcja i zaskakująca puenta. Andrzej Janczewski Urodziłem się pod sam koniec wojny. Potem normalne dzieciństwo w niezbyt normalnych czasach i barwna młodość w szarej rzeczywistości. Dalej studia i lata zawodowo związane z elektroniką: pierwsze telewizory kolorowe, pierwszy internet szerokopasmowy. Niedawno przekazałem pałeczkę młodszym. A poza tym proste, zwyczajne życie: żona, dzieci, dom i domownicy mniejsi. Co lubię? Cztery pory roku, lasy, rzeki, zwierzęta. Coś tam pisałem zawsze – niegdyś artykuły w czasopismach branżowych, teraz czas na prozę i trochę wierszy. „Gra w szarozielone dla początkujących” jest trzecią publikacją autora. Wcześniej ukazała się powieść „Obserwator” i książka zawierająca opowiadania „Wszystko już zblakło, spłowiało…” oraz „Przełom lata”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-325-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Burza już nieco przycichła. Błyskawice pojawiały się rzadziej, choć strumienie deszczu wciąż jeszcze chłostały bujną roślinność łąki. Od wschodu niebo przejaśniało się powoli. Nadpłynęły gęste, białe obłoki, spomiędzy których wyzierał tu i ówdzie błękit. Pierwsze promienie słońca przesuwały się ku zachodowi, zwolna pokrywając całą dolinę. Wraz z nimi, na tle odchodzącej w dal kurtyny deszczu, wyłaniała się coraz wyraźniejsza tęcza.
Pełnia lata. Mimo burzy powietrze wciąż było upalne. Nad łąką rozprzestrzeniły się nieregularne zamglenia – jakby półprzeźroczyste chmury białego dymu z niewidocznych ognisk. Dolina powracała do letniego, sennego trwania w bezruchu – pozornego tylko, ponieważ wśród łąkowych krzewów, kwiatów i traw znów zaczynało tętnić życie. To mieszkańcy łąki opuszczali swoje kryjówki.
Kolorowy paź królowej znów zaczął chaotyczny taniec nad kobiercem chabrów. W kępie wiechliny krzątał się zawzięcie hałaśliwy bąk. A w pogoni za zdobyczą, w koniczynie buszował już czerwono-czarny kowal. Nawet mysz polna wychyliła łepek z norki, rozglądając się ostrożnie na wszystkie strony...
I nagle stało się COŚ.
Mysz zdążyła jeszcze czmychnąć do swej kryjówki, porzucając znalezione właśnie nasiona. Koniki polne rozpierzchły się na wszystkie strony. Ale były bez szans. Chrząszcze, motyle, gąsienice – wszystkich mieszkańców okolicznych zakątków łąkowej dżungli wchłonęła ciemność.
***
Czarny, terenowy łazik z piskiem hamulców zajął swoje miejsce na parkingu Instytutu Entomologii. Z samochodu wyskoczyła młoda kobieta i dwóch mężczyzn w sportowych kombinezonach. Przeciągali się chwilę by nieco rozprostować kości, po czym wyższy z nich otworzył drzwi bagażnika.
– No, szkoda czasu Ivo, bierzmy się za te skrzynie – powiedział do towarzysza.
Był to około trzydziestoletni, silnie zbudowany przystojniak. Na jego twarzy widoczny był dwudniowy zarost. Głowę pokrywały szczeciniaste, lekko już siwiejące włosy.
Niższy spojrzał na niego z lekkim pobłażaniem.
– Olaf, coś ty nagle taki szybki! Nie wygłupiaj się. Poczekaj chwilę, wezwiemy pomoc, nie mam ochoty na przepuklinę. Przecież to wszystko razem waży ponad dwieście kilo. No chyba, że Sonia weźmie się za tę skrzyneczkę – wskazał na największą z nich, zerkając z szelmowskim uśmiechem na dziewczynę.
– Strasznie dziś jesteś dowcipny Ivo – Sonia wykrzywiła miłą, trzpiotowatą twarzyczkę, potrząsając niesfornymi, zmierzwionymi przez wiatr włosami – gdybyś dbał o siebie jak Olaf, takie małe skrzyneczki nie zrujnowałyby twojego wątłego zdrowia.
Rzeczywiście, Ivo nie wyglądał na gladiatora. Był to raczej typ naukowca spędzającego więcej czasu przed komputerem niż na boisku sportowym. Szczupła sylwetka, wzrost o pół głowy niższy od kolegi stanowiły dość spory kontrast. Mimo to, on też nie był bez szans u kobiet, szczególnie takich, które potrafią docenić męski intelekt.
– No dobrze stary leniu, niech już ci będzie – Olaf wystukał jakiś numer na klawiaturze swojego telefonu i nie minęło pięć minut, jak na parking podjechał mały, elektryczny wózek widłowy.
***
Instytut Entomologii zajmował dość spory, dwupiętrowy budynek. Może niezbyt nowoczesny, bo liczący już co najmniej pół wieku, ale po stosunkowo niedawnym remoncie. Jego szare ściany gęsto porastało bujne, dzikie wino. Z trzech stron otoczony był niewielkim, starannie utrzymanym parkiem. Od frontu rozpościerał się okazały staw. Znać tu było rękę dobrego architekta krajobrazu, bo chociaż nie był to staw naturalny, nie zdradzał tego nawet najdrobniejszy szczegół. Latem, w porannym blasku słońca, na tle niebieskiej tafli wody wyjątkowo pięknie prezentowały się pływające w nim kępy kolorowych lilii wodnych.
Profesor Ernest Petz, dyrektor instytutu, szczególnie dumny był ze swojego nowego nabytku: olbrzymiego wiwarium, które mieściło się na parterze, w pomieszczeniach Laboratorium Adaptacji Gatunków. Kosztowało mnóstwo starań i pieniędzy, ale było warto. Pełna klimatyzacja – temperatura, wilgotność, chemia powietrza i oświetlenie z automatycznie regulowanym widmem. Do tego możliwość zaprogramowania każdej pory roku na dowolnej szerokości geograficznej. Czysta natura z odpowiednio dobranym podłożem, szatą roślinną i źródłem wody. I te kamery, rejestratory video... To wszystko, nieczynne jeszcze w tej chwili, czekało na zasiedlenie przez przyszłych mieszkańców.
Ernest Petz siedział przy biurku w swoim niewielkim, skromnie urządzonym gabinecie, oddając się ulubionemu zajęciu wszystkich dyrektorów na świecie – planom kolejnej reorganizacji instytutu. Usłyszawszy dobiegający z zewnątrz hałas, spojrzał przez okno i zobaczył podnośnik rozładowujący skrzynie ze stojącego na parkingu samochodu. Obok kręcili się jego pracownicy. Ernest nie należał do ludzi szczególnie cierpliwych, więc natychmiast otworzył okno.
– Co, już jesteście?! – zawołał swoim tubalnym głosem – Jak poszło? Chodźcie tu szybko do mnie!
– Zaraz szefie, już kończymy – krzyknął Ivo – będziemy za dziesięć minut!
– Zaraz zaraz, uch, zawsze trzeba na nich czekać – zrzędził pod nosem Ernest. Ciekawe co tam przywieźli. Wrócił do biurka, zwinął leżące na nim plany pomieszczeń i nerwowo przechadzał się po gabinecie.
Z dziesięciu minut zrobiło się pół godziny, ale w końcu sekretarka zaanonsowała przybycie całej trójki.
– No nareszcie. Proszę, proszę.
– Dzień dobry profesorze – zaczął Ivo – przepraszamy, że trochę to trwało, ale musieliśmy jeszcze dopilnować rozładunku skrzyń w laboratorium.
– No już dobrze, siadajcie tu sobie – niecierpliwił się Ernest – i mówcie jak wam poszło. Pani Lauro – zwrócił się do sekretarki – możemy panią prosić? Kawa, herbata?
Sonia spojrzała na kolegów.
– Ja chętnie kawę, z odrobiną mleka. A wy?
– Dla mnie to samo – zamówił Olaf.
– A dla mnie herbatę, niezbyt mocną – poprosił Ivo.
Rozsiedli się w fotelach przy małym stoliku dla gości. Ivo zaczął pierwszy.
– W sumie jest chyba nieźle, choć czasu było niewiele. Na początek oczywiście braliśmy co popadło. Dobrze, że mieliśmy zezwolenie na gatunki chronione…
– Udało się nam złowić Hadreula elongatula i Corticeus suturalis – przerwał mu Olaf.
– No nieźle – pochwalił go Petz.
– Jednak w przyszłości musimy się nastawić na bardziej selektywne zbiory – ciągnął Ivo. – Jeśli w naszym vivarium ma powstać prawidłowy biotop, to nasz dzisiejszy połów można traktować tylko jako pewien rodzaj zaczynu, wyłącznie dla przygotowania właściwej flory bakteryjnej.
– To oczywiste, przecież o to zasadniczo chodziło – wtrącił profesor. Dopiero wasza następna wyprawa... A propos – więc kiedy w końcu planujecie ten wyjazd w Góry Dynarskie? Muszę jeszcze zdążyć ze swoją listą zamówień.
– Właściwie to kończymy już przygotowania – odezwał się Ivo popijając herbatą kawałek biszkopta. Najpóźniej za tydzień powinniśmy być gotowi. Zostały jeszcze pewne formalności w ambasadzie – chodzi zwłaszcza o niezbędne zezwolenia, potem przegląd samochodu i to chyba wszystko.
– To dobrze. Ale bardziej szczegółowo porozmawiamy na ten temat jutro. Chciałbym, żebyście teraz pokierowali laborantami przy wprowadzaniu owadów. Ci nieopierzeni studenci z wakacyjnych praktyk potrafią być tacy nieodpowiedzialni. Na chwilę nie można ich zostawić samych. Ja zejdę tam za dwie godziny. Muszę to wszystko jak najszybciej zobaczyć.
***
Wybiła już ósma wieczorem, kiedy profesor Ernest Petz włączał system alarmowy i starannie zamykał za sobą drzwi instytutu. Był sam. Ostatnio wychodził o tej porze codziennie, choć właśnie teraz była wręcz idealna pogoda na urlop. Upalny sierpień, bezchmurne niebo, lekki, orzeźwiający wiaterek. Ale na razie nie ma o tym mowy. Usiadł na ławce nad stawem i zapatrzył się w toń przejrzystej wody. W tej chwili usiłował nie myśleć o niczym. A jednak jakieś natrętne myśli wciąż nie dawały mu spokoju. Kątem oka zobaczył błyszczącą w zachodzącym słońcu kępę lilii wodnych, nie wiadomo dlaczego wyrzuconą przez kogoś na brzeg. Wstał, podniósł je delikatnie i ułożył z powrotem w stawie. Lilie uniosły się na wodzie prezentując – jakby z wdzięczności – swoje wspaniałe, herbaciane kwiaty.
W instytucie panował już półmrok. Cisza. Tylko w Laboratorium Adaptacji Gatunków, w ogromnej sali zajmowanej przez wiwarium, od kilku godzin słychać było lekkie brzęczenie aparatury, utrzymującej w równowadze panujący tam ekosystem. Lampy zmieniały stopniowo widmo światła w stronę podczerwieni. Nowi mieszkańcy wiwarium powoli otrząsali się z szoku, wywołanego transportem z macierzystej doliny. Rozproszyli się, każdy w swoją stronę: po piasku, kamieniach, trawach, kwiatach, krzewach. Zajmowali swoje przyszłe nisze ekologiczne.
Tylko jedna, czerwona dioda migająca przy obiektywie kamery zawieszonej w najwyższym punkcie sali, świadczyła o tym, że obserwacja już trwa.