Obserwatorium - ebook
Obserwatorium - ebook
MROCZNE KARKONOSZE. NIEWYJAŚNIONE TAJEMNICE. HISTORIA RODEM Z ARCHIWUM X.
Dźwięki przybierały na sile.
Industrialne, basowe tony przenikające każdą komórkę ciała.
Uporczywe i rytmiczne, jakby ktoś nadawał komunikat z bardzo daleka.
Mieczkowski wiedział, że tej nocy już nie zaśnie.
Meteorolodzy w obserwatorium na Śnieżce rejestrują serię niepokojących dźwięków, układających się w tajemniczy komunikat. Jednocześnie wokół najwyższego szczytu Karkonoszy pojawia Sięgigantyczny kokon z chmur. Ludzie, którzy mają kontakt z anomalią, tracą zmysły, cierpią na chorobę popromienną, a niektórzy znikają bez wieści.
Czy zaszyfrowana wiadomość to przekaz od obcej cywilizacji, militarna prowokacja, czy może szansa dla świata, który zmierza ku upadkowi? Czy odpowiedź na to pytanie kryje się w sudeckich legendach i podaniach sprzed wieków?
Piotr Mieczkowski próbuje rozwikłać tę zagadkę. Jednak, aby to zrobić, będzie musiał opuścić obserwatorium i wyruszyć na spotkanie z Nieznanym.
A przecież nigdy nie wiesz, co czeka cię na karkonoskim szlaku.
Zwłaszcza we mgle…
Jarosław Szczyżowski, miłośnik Sudetów i doświadczony przewodnik, stworzył thriller, w którym na nowo ożywają najmroczniejsze karkonoskie legendy. W mistrzowski sposób oddał klimat górskich szlaków i pokazał prawdziwe, dotąd skrywane, niebezpieczne oblicze Śnieżki.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-769-9 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opony wydały z siebie dziki pisk, kiedy Marcin Flams wpadł w niekontrolowany poślizg na serpentynie ciągnącej się w stronę Jakuszyc. Napęd na cztery koła ciasnym łukiem drogi wypchnął samochód tuż obok nadjeżdżającej z przeciwka ciężarówki. Breja śniegowego błota bryznęła spod tira wprost na przednią szybę zielonego forestera.
Flams poczuł, że oblewa go fala gorąca, i wdusił pedał gazu w podłogę. Silnik zawył jeszcze mocniej i auto skosiło plastikowe słupki ustawione na poboczu drogi. Za mężczyzną jechały inne samochody, ale nie był w stanie oszacować ile, bo wszystko, co widział, to wirujące światła. Zatrzymał się w poprzek drogi i dyszał ciężko. Ktoś jadący za nim zahamował, wysiadł i zapukał w szybę, ale Marcinowi zdawało się, że odgłosy dochodziły z bardzo daleka. Minęła dłuższa chwila, zanim oprzytomniał. Samochód otaczały mgła i padający drobny śnieg z deszczem. Gdyby nie świerki, nie byłoby widać, gdzie kończy się szosa.
Flams skinął ręką na znak, że wszystko w porządku, poprawił okulary na nosie i ustawił samochód wzdłuż drogi przy dawnym wyciągu pod Babińcem. Był pomiędzy Karkonoszami a Górami Izerskimi, dzikimi i niedostępnymi, choć w ostatnich latach wydawało się, że coraz mniej z tej dzikości zostaje. Świat powoli się kurczył. Na szczęście istniały jeszcze miejsca, których nie odarto z intymności. Ukrywały się w porastanych przez kępy świerków i wysokich traw ruinach dawnych osad, wśród których można było znaleźć fragmenty poniemieckich butelek oraz zdobione kawałki potłuczonych talerzy, szklanych pucharków i innych artefaktów. Marcin trafiał na nie za każdym razem, gdy pracował nad nową książką.
– Cholera, o mały włos – powiedział do siebie i wygrzebał ze schowka tytoń i bibułki.
Zgrabnie zrolował skręta, zapalił i wypuścił dym. Zastanawiał się, czy to jakiś znak, czy może powinien jednak zostawić tu auto i ruszyć leśną drogą tam, dokąd zmierzał. Trochę za daleko, pomyślał i wyrzucił niedopałek przez uchyloną szybę. Do Przełęczy Szklarskiej miał niespełna dziesięć minut drogi. Przekręcił więc kluczyk w stacyjce i ruszył. Tym razem jechał dużo ostrożniej.
Parking w Jakuszycach był pusty. Flams wysiadł z auta i poszedł zielonym szlakiem w kierunku Cichej Równi. Drogę tę nazywano Duktem Końskiej Jamy i można nią było dojść do dawnej osady szklarskiej Carlstahl. Dziś jest tam stacja turystyczna Orle – miejsce dobrze znane urlopowiczom i uważane za kultowe.
Pogoda była podła. Mgła ograniczała widoczność, a wilgotne powietrze przyklejało się do szyi lepkim jęzorem. Po kilkudziesięciu minutach dość szybkiego marszu Flams dotarł do rozdroża, na którym stała drewniana wiata. Zrobił w niej krótką przerwę, odkręcił termos i nalał do kubka gorącej herbaty. Na Jelenią Łąkę było nie więcej niż dziesięć minut.
Popijając rozgrzewający napar, rozmyślał, jak wytłumaczyć siłę przyciągania miejsc, które odwiedzał w poszukiwaniu nowych historii. Po prostu czasami to „coś” samo upominało się o przywołanie do świata żywych. Podobno tylko pamięć o tych, którzy odeszli, czyni ich nieśmiertelnymi. Być może z miejscami jest tak samo.
Schował termos do plecaka i ruszył w kierunku Jeleniej Łąki. Droga była szutrowa i prosta. Wreszcie dotarł do miejsca, które od dłuższego czasu nie dawało mu spokoju. Pierwszy raz odkrył je kilka lat temu, po tym jak w starych dokumentach znalazł informacje dotyczące nieistniejącej już budy Michała nazywanej Michelsbaude, stojącej przy dawnym trakcie łączącym kiedyś ziemie pruskie i austriackie. Niegdyś wędrowali tędy szklarze, przemytnicy i podróżnicy, ale gdy świat zaczął się zmieniać i zbudowano szosę łączącą Szklarską Porębę z Harrachovem, dawny trakt popadł w zapomnienie, a wraz z nim Michelsbaude.
Flams bywał tu nawet kilkanaście razy w roku i także dziś, mimo niesprzyjającej pogody, ciągnęła go w to miejsce jakaś nieokreślona siła. Wydawało się zwyczajne. Nijakie wręcz. Kilka kamieni, ledwo widoczny zarys fundamentów dawnej gospody i wyobraźnia wystarczyły jednak Marcinowi, by zwizualizować sobie wnętrze izby. Pod nogami dosłownie walały się tu odłamki porcelany, szkła, kafli od pieca i innych szpargałów.
Flams zaczął grzebać w ziemi i wyciągać skorupy potłuczonych butelek i naczyń. Posegregował wszystko i ułożył na omszałym fundamencie dawnej gospody. Znalazły się tam stare widelce i cybuch ceramicznej, ręcznie malowanej fajki. Między nimi był jeszcze przybrudzony ziemią niewielki kawałek plastiku z niewyraźnymi napisami. Marcin przetarł go delikatnie i odczytał treść: „Tomasz Górski, urodzony 01.10.1980, grupa krwi A Rh+”. Reszta była nieczytelna.ROZDZIAŁ 1
_Kilka dni wcześniej_
Noc była niespokojna. Porywisty wiatr szarpał budynkiem obserwatorium, jakby chciał rozerwać go na strzępy. Szadź malowała na oknach misterne lodowe pióropusze.
Niesprzyjająca aura nie dziwiła tu nikogo. W końcu Śnieżka była jedną z najbardziej wietrznych i mglistych gór w Europie, a budynek, w którym pracowali meteorolodzy, zaprojektowano tak, aby mógł oprzeć się najbardziej ekstremalnym warunkom. Obserwatorium kształtem przypominało trzy latające talerze, które jakby szykowały się do startu albo do lądowania na specjalnie przygotowanych platformach. Zanim je wzniesiono, stało tu poniemieckie schronisko – klasyczna śląska buda, jakich wiele w tej części Karkonoszy. Decyzją dygnitarzy w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku nadszarpnięty zębem czasu budynek zrównano z ziemią, a w jego miejscu wzniesiono futurystyczną budowlę o dyskoidalnej bryle.
Obserwatorium podzielono na trzy części. W najwyższym, a zarazem najmniejszym spodku mieściło się wysokogórskie obserwatorium meteorologiczne, w którym dokonywano pomiarów i monitorowano pogodę. W środkowym urządzono pokoje dla pracowników, z kolei najniższy spodek pełnił funkcję restauracji i sklepiku z kiczowatymi pamiątkami. Budynek należał do Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Jak wszystko, co nowe i odbiegające od klasycznych form, wzbudzał na początku wiele emocji. Ale z biegiem lat wkomponował się w krajobraz na tyle, że ludziom trudno byłoby sobie wyobrazić, by mogło go tu zabraknąć.
Piotr Mieczkowski pełnił dyżury w obserwatorium od kilkunastu lat i wciąż uważał, że to praca jego marzeń. Nie nazywał tego miejsca robotą, tylko drugim domem. To była jego przystań, w której mógł odnaleźć spokój.
Urodził się w Wałbrzychu, w dzielnicy Podgórze, zalewanej na co dzień językiem pijanej bramy, gdzie złuszczona farba na fasadach budynków na przekór wszystkiemu obnażała dawne poniemieckie nazwy i nazwiska właścicieli sklepów, warsztatów i zakładów, o których świat chciał jak najszybciej zapomnieć.
Ciężkie powietrze, otoczona ponurym nimbem aura zindustrializowanego półtrupa z ziejącymi kopalnianymi oczodołami, śmierdzące od moczu korytarze kamienic, ciemne piwnice, pokryte kurzem strychy, szare podwórka, przepełnione śmietniki, garaże i trzepaki – to krajobraz, który Mieczkowski zapamiętał z dzieciństwa. Ponad wszystkim wznosiły się Góry Wałbrzyskie, tak samo ciemne i posępne, obleczone gęstą pajęczyną mgieł, ciężkiego powietrza i wyziewów.
Po maturze Mieczkowski wyjechał na studia do Wrocławia i tam też zaczął przygodę ze wspinaczką. Niemal od razu złapał bakcyla podróży i zjechał niemal wszystkie zakątki świata. Gdy trafiła mu się okazja podjęcia pracy w wysokogórskim obserwatorium meteorologicznym na Śnieżce, nie zwlekał i szybko złożył papiery. Od tamtej chwili minęło dwanaście lat. Dziś pilnował pracy komputerów i urządzeń pomiarowych na najwyższym szczycie Sudetów i mieszkał w Jeleniej Górze.
To, czego musiał doglądać w szczególności, to zakodowane depesze meteorologiczne SYNOP, które składały się z grup znaków opisujących między innymi temperaturę, ciśnienie i inne parametry. Piotr o pełnych godzinach wysyłał je do Warszawy, a tam na podstawie zebranych danych z całego kraju układano prognozę, którą każdy zjadacz chleba mógł oglądać później w telewizji. Zdarzało się, że ktoś dzwonił do obserwatorium, aby zapytać o pogodę na następny tydzień, bo akurat wybiera się w góry. Wtedy Piotr uświadamiał mu, że nie istnieje coś takiego jak długoterminowa prognoza w Karkonoszach, i tłumaczył, co w tym przypadku oznacza skrót IMGW: „I my gówno wiemy”.
Dziesięciodniowe dyżury dzielił przeważnie z drugim pracownikiem, ale zdarzało się – tak jak dzisiaj – że pełnił je samotnie. Zupełnie mu to nie przeszkadzało. Odosobnienie od świata dawało Piotrkowi poczucie wewnętrznej stabilizacji. Zawsze powtarzał, że jest szczęśliwszy, gdy zostawia na dole matrix codzienności. Lubił samotność. Uważał, że ma w sobie sporo z introwertyka.
Tej nocy ze względu na panujące warunki miał tylko pilnować komputera. Przy tak ekstremalnej pogodzie nie było mowy o wyjściu na dach i odczycie z urządzeń pomiarowych umieszczonych na dachu górnego dysku.
Mieczkowski przeglądał na monitorze komputera wykresy z prognozami na najbliższe godziny. Z kubka unosił się przyjemny aromat kawy, który łączył się z zapachem tlącego się obok kadzidełka. Widoczność na zewnątrz spadła do zera. Pogoda tym razem skutecznie odstraszyła polujących na popularne w ostatnim czasie zdjęcia wschodów i zachodów słońca. Nikt o zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się wejść w takich warunkach na szczyt. Deszcz ze śniegiem siekł po szybach, jakby ktoś sypał piaskiem, a wiatr wył pomiędzy barierkami otaczającymi górny dysk. W Karkonoszach końcówka października to pora zimowa, a góra miała swoje humory i trzeba było je zaakceptować.
Z głośników sączyły się dźwięki _The Wall_ Pink Floydów. Na biurku obok kadzidełka i kawy leżało kilka książek, w tym poezja Williama Blake’a, którą Piotrek cenił za alegoryczność i duchową symbolikę. Na parapetach zalegały figurki i wizerunki indyjskich bogów, kryształowe piramidy, flagi tybetańskie i kilka innych ezoterycznych bibelotów zwiezionych tu przez ekipę meteorologów z dalekich podróży. Obserwatorium przypominało bardziej buddyjski aśram niż zakład pracy, zwłaszcza gdy podczas inwersji termicznej wznosiło się ponad chmurami, sprawiając wrażenie statku kosmicznego dryfującego w atmosferze Saturna. Górny dysk obserwatorium stanowił także doskonały punkt widokowy, skąd przy dobrej pogodzie widoczny był Wrocław, a nawet Praga.
Gdy Piotr patrzył z wysoka na rozpościerający się poniżej krajobraz, czuł, że jest właśnie tam, gdzie powinien być. Obserwatorium było jego miejscem na ziemi, a Śnieżkę kochał za jej majestat i nieprzewidywalność. Wydawała się łatwą do zdobycia górą, ale miała mroczną stronę. Ci, którzy ją lekceważyli, przeważnie płacili za to najwyższą cenę. Wiatry wiejące z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę i temperatura odczuwalna spadająca nawet do minus siedemdziesięciu stopni czyniły ją wyjątkowo niebezpieczną. Bywało i tak, że Śnieżka nie wpuszczała na szczyt nawet zaawansowanych wspinaczy, którzy skądinąd obrali sobie Karkonosze na miejsce aklimatyzacji przed wyprawami w najwyższe góry świata. Piramidalny kształt wyróżniał ją spośród pozostałych szczytów w Sudetach. Była najwybitniejszą górą w Polsce – przewyższenie w linii prostej sięgało ponad tysiąc dwieście metrów, opadając stromo od szczytu przez tak zwaną rynnę śmierci wprost do Kotła pod Śnieżką.
Mieczkowski cały czas analizował wykresy i próbował wyliczyć, czy jest szansa na poprawę pogody. W końcu oparł się w fotelu i upił nieco kawy. Do wysłania depeszy pozostał mniej niż kwadrans. Na wszelki wypadek miał nastawiony budzik, bo czasami zdarzało mu się odpłynąć. Ale nie tym razem.
Jego uwagę przykuły pojawiające się na monitorze martwe piksele, które po kilku sekundach znikały. Trwało to parę minut, po czym wszystko wróciło do normy. Może pojawił się jakiś problem z kablami albo łączem? Bywało, że przy takiej pogodzie urządzenia elektroniczne wariowały. Na monitorze pokazało się powiadomienie o depeszy i rozległo się brzęczenie budzika. Mieczkowski załączył zakodowany plik, kliknął przycisk „wyślij” i usiadł wygodniej. Po chwili martwe piksele na monitorze powróciły.
– Co, do cholery… – zaklął pod nosem i nerwowo przeczesał ręką jasną czuprynę.
Zakłócenia nasiliły się tak, że dane na monitorze stały się nieczytelne. Mieczkowski wyciągnął kable łączące monitor z komputerem, ale po ponownym podłączeniu nic się nie zmieniło. Gdy błędne piksele po raz kolejny pojawiły się na ekranie, włączył stoper w smartfonie i zaczął mierzyć czas.
Od godziny dwudziestej dwadzieścia osiem w ciągu dziesięciu minut naliczył dziesięć cyklicznych anomalii. Na początku każdej rozpoczętej minuty dochodziło do nieprawidłowości, które stopniowo wydłużały się o kilkanaście sekund. Systemowy komputer miał wyciszone głośniki, więc Piotrek włączył je, żeby sprawdzić, czy anomaliom towarzyszą jakieś odgłosy. I rzeczywiście, po chwili usłyszał dźwięki zsynchronizowane z zakłóceniami na ekranie. Nie potrafił ich w żaden sposób zdefiniować ani do czegokolwiek porównać. Industrialne i basowe tony przeplatających się trąb i syren, zniekształcone, przerywane trzaskami i cięciami, brzmiały, jakby ktoś nadawał je z bardzo daleka.
– Dziwne – powiedział do siebie.
O godzinie dwudziestej pierwszej wysłał kolejną depeszę i zauważył, że natężenie zakłóceń na monitorze i dźwięków wzrosło. Chwycił słuchawkę telefonu i wybrał numer do oddziału IMGW w Jeleniej Górze.
– Cześć, Śnieżka się kłania. Wiecie może, czy informatycy pracują teraz na serwerach?
– A co się dzieje? – spytał głos w słuchawce.
– Mam jakieś szumy na głównym komputerze. Nic się nie zawiesza, ale występuje kilkunastosekundowa pikseloza z jakimiś dźwiękami i zakłóceniami. Możesz sprawdzić też u siebie?
– Daj mi chwilę. – Po drugiej stronie rozległo się szuranie. – U nas jest czysto – padło w końcu. – Może to przez tę wichurę? Chyba nieźle tam piździ, co?
– Bywało gorzej… – zaczął Mieczkowski, ale zamilkł, usłyszawszy w telefonie ten sam dźwięk, który wydobywał się z głośników.
– Halo? Jesteś tam? – zapytał głos w słuchawce.
– Tak, jestem. Poczekaj… – Piotrek umilkł na chwilę. – Słyszałeś to?
– Co miałem słyszeć?
– Dźwięk w telefonie. Chyba ten sam, co w głośnikach komputera. Wytrzymaj minutę, okej? Może je usłyszysz.
Przez jakiś czas słyszał w słuchawce tylko oddech kolegi, ale w końcu dziwny dźwięk się powtórzył.
– O! Teraz! Słyszysz to?
– Sorry, ale nic.
– No jak?!
– Serio, niczego nie słyszałem.
– Poczekaj chwilę, może zbliżę telefon do głośnika i dam na głośnomówiący.
Mieczkowski sprawdzał czas na zegarze, czekając na kolejny impuls, podkręcił maksymalnie głośność i przyłożył telefon do komputerowego głośnika. Dźwięk się powtórzył.
– A teraz?
– No coś było, faktycznie. Dziwne. Co to może być? Może jakieś spięcie?
– Nie mam pojęcia, ale spoko, na razie nic się nie dzieje. Najwyżej jak padnie system, to będę do was tarabanił.
Mieczkowski pożegnał się, włączył nagrywanie w smartfonie i w napięciu oczekiwał na ponowne wystąpienie zakłóceń. Gdy udało mu się je zarejestrować, wystukał na klawiaturze hasło: _strange sounds_.
Wyskoczyła cała masa wrzuconych na YouTube’a nagrań z dźwiękami, które miały rzekomo zapowiadać koniec świata w dwa tysiące dwunastym roku, lecz ostatecznie okazały się fejkami. Poza tym te z komputera w obserwatorium były zupełnie inne. Nie pasowały do niczego, co Mieczkowski słyszał do tej pory.
Po dłuższej chwili ciszy dźwięki rozbrzmiewały już w całym budynku obserwatorium. Na początku ciche i delikatne, jakby odbijały się echem z głośników, ale z minuty na minutę stawały się wyraźniejsze i coraz bardziej niepokojące. Piotrkowi przypomniały się wczesne lata dziewięćdziesiąte w Wałbrzychu, nad którym zamiast szumu drzew i śpiewu ptaków unosiło się przytłaczające buczenie kopalń i koksowni. Będąc jeszcze w szkole średniej, Mieczkowski codziennie pokonywał drogę z Podgórza do liceum i, jak uznał później, gdyby miał gdzieś przenieść Tolkienowski Mordor, to tylko do Wałbrzycha. Młodość uważał za najdziwniejszy czas w dotychczasowym życiu. Introwertyzm zamykał go w świecie książek fantasy, literatury grozy, lokalnych legend i samotnych wędrówek po górach, z których wkrótce wykiełkowało jego zainteresowanie Sudetami, a później resztą świata.
Piotrek doskonale pamiętał ten dzień, kiedy po prostu spakował plecak i wyjechał w Pireneje, a później na Kaukaz. Zdobył Elbrus i tam poznał swojego przyszłego kierownika, Tomka Górskiego. Później wielokrotnie podróżowali razem, zwłaszcza w góry. Piotrek jednak wolał zdobywać szczyty, a Górskiego interesowała przede wszystkim duchowość innych kultur, którą zgłębiał, odwiedzając niezliczone aśramy i święte miejsca. Ich drogi na jakiś czas się rozeszły, aby połączyć się ponownie w obozie bazowym w Himalajach. To tam Górski zaproponował Mieczkowskiemu zgłoszenie się na stanowisko meteorologa na Śnieżce.
Oczywiście Piotrek nie usiedziałby długo w jednym miejscu, dlatego po dyżurach w obserwatorium dorabiał jako instruktor wspinaczki. Na szczęście praca na Śnieżce nie kolidowała ani z jego hobby – jak nazywał swój drugi zawód – ani z podróżami, w które nie wyjeżdżał już z taką częstotliwością jak wtedy, kiedy mieszkał w Wałbrzychu, a później we Wrocławiu. Starał się jednak nie wypaść z obiegu. Na podobnych falach nadawała reszta śnieżkowego zespołu, dlatego praca na górze oferowała dużą swobodę i – jak zdarzało im się mówić – była pełna harmonii.
Wiatr tłukł po szybach i walił w budynek niemiłosiernie. Piotrek zszedł do kuchni i włączył ekspres. Nocne dyżury celebrował czarną kawą i indyjskimi papierosami o smaku goździków, które przywiózł z podróży po tym kraju i z wypraw w Himalaje. Aromat parzonej kawy wypełnił pomieszczenie, tworząc atmosferę względnego spokoju, tak różną od tego, co działo się na zewnątrz.
Na stacji było wszystko, czego potrzeba do życia. Każdy z pracowników miał swój pokój, na piętrach znajdowały się łazienki, a w dolnej części budynku kuchnia i pralnia. Nie było wiszącego nad głową szefa, który wymagałby określonej produktywności i wykręcania wyników. Tu wszystko toczyło się zupełnie innym rytmem. Z rzadka tylko dyżury ubarwiali zabłąkani turyści, którzy przecenili swoje możliwości i dobijali się do budynku z prośbą o schronienie. Tomek Górski obserwatorium nazywał „świątynią na świętej górze” i reszta ekipy szybko to podchwyciła, przez co w Instytucie zyskali miano freaków.
Piotrek zgasił światło i podszedł do okna. Niewiele było widać. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, czy dźwięki nie przedostają się przez jakieś rozszczelnienie w drzwiach albo oknach. Ale one wydobywały się jakby zewsząd. Nie było żadnego epicentrum. Mężczyzna na wszelki wypadek sprawdził, czy drzwi zewnętrzne są zamknięte, i wrócił klatką schodową do górnego spodka obserwatorium.
Jakby w obawie przed jakąś niewidzialną siłą, która mogłaby niepostrzeżenie wtargnąć do środka, zamknął przeszklone drzwi na klucz, czego nigdy nie robił. Odstawił kubek i usiadł w fotelu, wciąż nasłuchując. Wtem dziwne dźwięki znów wypełniły przestrzeń budynku. Może to była wina pola magnetycznego, które wytwarzały urządzenia elektroniczne? Szybko jednak uznał to za absurd. Dopiero po chwili coś go tknęło.
– Jakby ktoś nadawał Morse’em – zauważył na głos i sięgnął do szuflady po kartkę i długopis.
Nasłuchując, zapisywał kropki i kreski odpowiadające długości dźwięków. Zamiana znaków na litery alfabetu trochę mu zajęła, ale cały wysiłek okazał się zupełnie bez sensu, bo wyszedł mu z tego tylko niezrozumiały bełkot.
Znalazł w Internecie inne sposoby kodowania rozmów i spróbował dopasować je do rozbrzmiewających w obserwatorium dźwięków, ale to również okazało się daremne. Już miał odpuścić, gdy do głowy wpadł mu jeszcze jeden pomysł: kod binarny. Sprawdził, jak można przetransponować cyfry na alfabet, i zaczął rozpisywać ciąg wyrazów na kartce papieru.
To, co ukazało się jego oczom, wprawiło go w osłupienie. Wiedział, że tej nocy na pewno już nie zaśnie.ROZDZIAŁ 2
Gdy podczas drugiej wojny światowej pod głównym dziedzińcem Zamku Książ w Wałbrzychu naziści zarządzili budowę podziemnych sztolni i pomieszczeń, prawdopodobnie nie spodziewali się, że jeszcze siedem dekad później wzniesione przez jeńców konstrukcje będą spędzały sen z powiek miłośnikom teorii spiskowych. Prawdą jest, że przeznaczenie podziemi Książa nigdy nie było dość jasne, nic dziwnego zatem, że opowieści o nich wciąż są pożywką dla poszukiwaczy tanich sensacji. Niektórzy twierdzili, że ukrywano w nich tajną broń Hitlera lub dzieła sztuki zrabowane z całej Europy, inni utrzymywali nawet, że na terenie wokół zamku miało znajdować się lądowisko UFO.
Było jednak coś, co rzeczywiście kryło się prawie pięćdziesiąt metrów pod dziedzińcem – aparatura do pomiaru aktywności sejsmicznej. Aby nic nie zakłócało pracy urządzeń, obserwatorium geofizyczne umieszczono w podziemiach, w części znajdującej się w bezpiecznej odległości od tras uczęszczanych przez zwiedzających.
W biurze Instytutu Geofizyki dwóch pracowników analizowało właśnie zapisy z ostatniej doby. Panująca tam atmosfera dosłownie i w przenośni była bardziej przyziemna niż na wznoszącej się ponad tysiąc sześćset metrów nad poziomem morza górze.
– Ruchy zostały zarejestrowane minionej nocy z częstotliwością co minutę. Czas trwania przekazów wyniósł od czterech do dwudziestu sekund.
– Pokaż wykres. – Drugi mężczyzna wziął papiery i parsknął pod nosem. – Śnieżka?
– Na to wychodzi.
– Częstotliwość anomalii jak w zegarku. Dziwne. Jesteś pewny, że to nie błąd urządzeń?
– To niemożliwe. Wszystko sprawdziliśmy, dzwoniliśmy do IMGW i…
Pierwszy z pracowników zrelacjonował koledze to, czego dowiedział się o wczorajszej nocy na Śnieżce.
– Ja nie wiem, co oni biorą na tej górze, ale zdecydowanie powinni brać o połowę mniej.
– To co robimy?
– Czekamy. Niech się oficjalnie wypowie meteo.
Oficjalnie Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej nie odniósł się do wydarzeń ostatniej nocy. Polecono, aby Piotr nie kontaktował się w tej sprawie z nikim poza instytutem, a zwłaszcza żeby nie rozmawiał z mediami.
Na Śnieżkę wybrał się kierownik obserwatorium Tomasz Górski, zaskoczony rewelacjami, które spłynęły do niego z samego rana. Wejście dało mu porządnie w kość. Wyprawa w góry w tak skrajnych warunkach pogodowych była szaleństwem, ale ktoś musiał przecież sprawdzić, co się dzieje z Piotrkiem. Każdy ruch sprawiał Górskiemu trudności i ten czuł, jakby poruszał się w zwolnionym tempie. Zaparowane od środka gogle dodatkowo ograniczały widoczność. Przypomniał sobie nagrania astronautów na Księżycu i pomyślał, że teraz musi wyglądać bardzo podobnie. Nareszcie dotarł na górę i stanął przed drzwiami obserwatorium. Chwilę trwało, zanim klucz w zamarzniętym zamku drgnął i drzwi się uchyliły. Po wejściu do środka Górski zrzucił plecak oraz mokre ubranie, otarł z gęstej brody kropelki wilgoci i odpiął z butów raki. Za chwilę z górnego dysku zszedł Piotrek.
– Coś gorącego na początek? – zapytał na powitanie kierownika.
– Zrób, proszę, kawę i pokaż, co tam się dzieje.
Piotrek włączył czajnik, zalał kawę, a potem obaj przeszli do górnego spodka obserwatorium.
– Wciąż się zastanawiam, czy wszystko to nie jest jakimś dziwnym wytworem mojego mózgu… Ale nagrałem te dźwięki na telefon, posłuchaj.
Gdy z głośniczka rozległy się niskie, industrialne odgłosy, Górski poczuł, jak przeszywa go nieprzyjemny dreszcz i ogarnia jakiś nieokreślony niepokój.
– No nieźle… Dzisiaj dzwonili do mnie z Wrocławia. Pytali, co my tu za manewry przeprowadzamy, że im sejsmografy w Książu wariują.
– Co im powiedziałeś?
– Nic. Póki nasi nie odniosą się do tego oficjalnie, nie mam zamiaru się tłumaczyć. W sumie teraz to nieistotne. Idź się może prześpij, a ja przejmę stery.
– Za dużo emocji, nie zmrużę oka – westchnął Piotrek. – A nuż to się powtórzy? Choć może bez sensu się cykam, to pewnie jakieś przepięcie albo… nie wiem, hakerzy?
– Może… Choć sejsmografy raczej nie rejestrują działalności hakerów – zaśmiał się krótko Górski. – To wygląda na coś grubszego.
– Masz na myśli obce służby? Ale niby po co by im były dane meteo? – odparł Piotrek.
– To państwowa instytucja, różnie bywa. Albo może to coś o zupełnie innej… naturze – Tomek wzruszył ramionami, jakby chciał zaznaczyć, że tylko żartuje.
Mieczkowski ziewnął przeciągle. Poczuł, jak dzięki obecności kolegi schodzi z niego stres i ogarnia nagłe zmęczenie. Chyba naprawdę powinienem się położyć, pomyślał.
– Daj mi ze trzy godzinki, faktycznie pójdę się przespać – mruknął i ruszył na dół, odprowadzany zmartwionym wzrokiem Górskiego.
Tomasz przejął dzienną zmianę, zatopił się w fotelu i rozprostował nogi.
Śnieżka tonęła w chmurach, a prędkość wiatru osiągała już ponad sto kilometrów na godzinę. Zbliżał się czas pomiarów i wysłania depeszy. Górski niechętnie wstał i wciągnął na siebie służbową kurtkę z logo IMGW, założył czapkę i gogle. Szarpnął zewnętrzne drzwi, a wiatr z hukiem wpadł do środka. Tomek wiedział, że wychodzenie na pomiary podczas wichury jest zabronione, ale chciał sprawdzić, czy wiatr nie uszkodził sprzętu. Poza tym intrygowało go to, co usłyszał przed chwilą od Piotra.
Na dach, gdzie znajdował się między innymi sprzęt do pomiarów i obserwacji zjawisk atmosferycznych, prowadziły wąskie metalowe schody. Podmuch rzucił Górskim na barierkę. Uderzenie było tak silne, że mężczyzna zaczął łykać powietrze jak ryba wyciągnięta z wody. Natychmiast przykucnął, aby osłonić się od porywów i złapać oddech. Pociemniało mu w oczach, ale powoli odzyskał równowagę i zgięty wpół wrócił do środka.
Huragan nie ustępował. Szczyt Śnieżki pokrywała coraz grubsza warstwa lodu i ciągle unosiła się nad nim gęsta mgła. Mieczkowski padł na łóżko, ale kłębiące się w głowie myśli nie pozwalały mu zasnąć. Dopiero po jakimś czasie poczuł znużenie i zaczął odpływać, wybudzał się jednak co chwilę, bo wydawało mu się, że ktoś kręci się za oknem. Kto, do cholery, włazi tu w taką pogodę, pomyślał.
Osoba na zewnątrz próbowała zajrzeć przez okno do środka. Na szczęście roleta była opuszczona. Przenikały przez nią tylko cienie. Piotrek nie wytrzymał, zerwał z siebie kołdrę i dopadł do okna, aby pogonić wścibskiego intruza. Podciągnął roletę i zamarł. Na zewnątrz stała nienaturalnie chuda i wysoka postać, która wpatrywała się w niego intensywnie. Jej ciało było szarawe i półprzeźroczyste, poprzecinane ciemniejszymi żyłkami. Istota pulsowała i lekko unosiła się nad ziemią, jakby grawitacja zupełnie na nią nie działała. Patrzyła na Mieczkowskiego ciemnymi, pustymi oczodołami, a w jej rozwartych ustach zionęła czeluść, z której wydobywały się te same dźwięki, które słyszał poprzedniej nocy. Piotrek czuł, jak paraliżuje go strach. Nie mógł wydusić z siebie słowa. I wtedy postać ryknęła. Okno eksplodowało z hukiem, a do środka wpadł mroźny wiatr, niosąc ze sobą kawałki szkła i lodu, które niemal zraniły Mieczkowskiego, ale zdołał on w ostatniej chwili zasłonić twarz. Postać wyciągnęła w jego kierunku kościstą, nienaturalnie długą rękę. Piotrek zaczął szamotać się z roletą, żeby powstrzymać upiorną istotę.
Zerwał się z łóżka zlany zimnym potem. Serce waliło mu jak młot. Mokra koszulka przykleiła się nieprzyjemnie do ciała jak żabi skrzek.
– To tylko sen – wysapał. – Tylko sen.
Wiatr na zewnątrz wył i zawodził jeszcze głośniej. Piotr niepewnym krokiem podszedł do okna i wahał się przez chwilę, czy podciągnąć roletę. Ostrożnie wyjrzał przez szparę. Na zewnątrz nie było nikogo. Oparł się o ścianę, otarł pot z czoła i spróbował zebrać myśli. Zastanawiał się, kiedy ostatni raz miał tak realistyczny sen. Wyciągnął z szafki czystą bieliznę, stopy wsunął w sandały i poszedł wziąć prysznic. Gorąca woda przyniosła przyjemne ukojenie, ale w głębi wciąż czuł zdenerwowanie, miał wrażenie, że wszystko wywraca mu się w głowie do góry nogami. Pierwszy raz zaczął się bać nadchodzącej nocy. Ale na razie woda przyjemnie spływała mu po plecach, a para wypełniała kabinę prysznicową.
Górski zszedł z obserwatorium na środkowy dysk. Usłyszał odgłosy w łazience i zapukał.
– Wstałeś już? Chcesz kawy?
Ze środka oprócz szumiącej wody z prysznica nie było słychać nic innego.
– Wszystko okej?
– Tak! – odkrzyknął w końcu Mieczkowski.
– To chcesz tę kawę czy nie?
– Chcę!
Piotrek zakręcił wodę, wytarł się i wciągnął na siebie czyste rzeczy. Wszedł do kuchni i usiadł. Obejmując w dłoniach gorący kubek, wpatrywał się w blat stołu jak zahipnotyzowany.
– Wyobraź sobie, że ci z Książa dzwonili już chyba wszędzie. Do dyrekcji parku też.
– Co?
Słowa Tomka wyrwały go z zamyślenia.
– Śpisz jeszcze? Z Książa dzwonili i z parku. – Górski pociągnął łyk kawy. – Mają nam tu przysłać inspekcję budowlaną. Czaisz? – parsknął. – Chcą sprawdzić, czy budynek nie jest zagrożony.
– To chyba akurat dobrze – powiedział niepewnym głosem Piotrek.
– Myślisz, że sejsmografy na Książu mogły wykryć pęknięcie ściany na Śnieżce? Przecież to jest pięćdziesiąt kilometrów stąd – sarknął Tomek.
– Może chodzi im o wpływ dźwięków na konstrukcję budynku?
– Nie wiem, o co im chodzi. – Tomek usiadł naprzeciw Piotrka. – Ale niech przyjeżdżają.
– Zostaniesz dzisiaj? – zapytał niespodziewanie Mieczkowski.
– A mam zostać?
– Chyba tak. – Spoważniał. – Miałem pieprzony koszmar. Wytrącił mnie z równowagi – wyjaśnił Piotrek trzęsącym się głosem i zrelacjonował Górskiemu swój sen.
– Jesteś przemęczony. Może powinieneś spróbować medytacji? – zaproponował Górski.
– No nie wiem… Nigdy w ten sposób nie przeżywałem snów. To było tak bardzo realne. Tak namacalne. – Mieczkowski pokręcił głową.
– Weź kawę i chodźmy na górę – wszedł mu w słowo kierownik, jakby w obawie, że powie o słowo za dużo.
Miał dziwne przeczucie, że tajemnicze dźwięki i sny to dopiero początek. Czekała ich długa noc.
Na zewnątrz szarzało. Przez cały dzień słońce nie przebiło się przez chmury. Góra była zamknięta w ich kokonie. Barierki otaczające podest górnego spodka pokryły się grubą szadzią. Piotrek podjechał fotelem pod biurko i rozsiadł się wygodnie przed komputerem. Chciał sprawdzić, czy odszyfrowana wiadomość nie była wynikiem jego nadinterpretacji, ale za każdym razem wychodziło to samo.
– Jak warunki w ciągu dnia? – zapytał, nie odwracając wzroku od monitora.
– Bez zmian. Jutro rano na dach też nie wychodzimy – odparł Górski.
– Jakby co, to mogę sprawdzić, czy wszystko gra.
– Byłem. Nie ma takiej potrzeby.
– Przypiąłeś się?
– Mhm – mruknął Górski, analizując pomiary.
Piotrek wiedział, że ściemnia. Jak zwykle, pomyślał. Kiedyś się doigra.
Na zewnątrz zrobiło się prawie ciemno. Górski przygasił światło i zapalił kadzidełko. W powietrzu rozniósł się przyjemny żywiczny aromat. Komputer i budzik zabrzęczały, przypominając o wysłaniu depeszy.
Mieczkowski wysłał ją i w tej samej chwili w budynku wysiadł prąd, pogrążając wszystko w ciemności i ciszy. Widoczny był tylko żar tlącego się kadzidełka.
– Łożeż! Co jest grane?!
– Awaryjne nie odpaliło – zauważył Piotrek.
– Powinno przecież…
Zanim Tomek dokończył zdanie, nagle wszystko wróciło do normy i komputery ponownie załadowały systemy.
Mieczkowski złapał za telefon i zadzwonił do centrali w Warszawie zapytać, czy dotarła depesza.
– W ostatniej chwili się udało – westchnął i zapisał w notatkach chwilową awarię prądu.
Tomek szturchnął go, by spojrzał na monitor.
Pierwsze zakłócenia pojawiły się dwie minuty po osiemnastej i miały taką samą częstotliwość jak poprzedniego wieczoru. Z głośników na początku dochodził ledwie słyszalny dźwięk, ale z każdą minutą przybierał na sile. Mieczkowski zatelefonował do centrali i zgłosił, że mają ten sam problem, co wczoraj. Otrzymał tylko polecenie, aby obserwować sytuację i w razie awarii natychmiast dzwonić. Odłożył słuchawkę i stał jak zahipnotyzowany przed monitorem.
– Sprawdzisz ten swój kod? – zapytał Górski.
– Mój?
– Wytłumacz mi to, proszę…
– Okej. To wbrew pozorom bardzo proste. Krótki dźwięk to zero, długi to jeden. Co minutę jest inny układ, ale potem cykl się powtarza. I tak w kółko. Jak nie nadążasz, to zapisz kilka razy i załapiesz – wyjaśnił Piotr. – O ile od wczoraj nic się nie zmieniło – dodał po chwili.
Dźwięki były identyczne. Powtarzały się dokładnie w takich samych sekwencjach i odstępach czasu.
– Dzisiaj zaczęło się wcześniej. Ciekawe, ile to będzie trwało. Jeśli wszystko się powtórzy, około dwudziestej pierwszej trzydzieści będzie je słychać w całym obiekcie.
– Myślisz, że na Książu już wiedzą?
– Nie mam pojęcia. – Piotrek wzruszył ramionami. – Okaże się pewnie rano. Ale cieszę się, że zostałeś. Przynajmniej nie tylko ze mnie zrobią wariata.
– Akurat – parsknął Tomek.
– Co dwóch świrów, to nie jeden – odparł Mieczkowski. – A tak poważnie, dobrze, że jesteś. Dzięki.
– Nie ma sprawy.
Przez chwilę obaj siedzieli w milczeniu, gdy nagle Piotrek aż podskoczył w fotelu.
– Patrz! Dane z radaru na Porębie!
Poręba była jednym z najwyższych szczytów wschodniego ramienia Gór Kaczawskich w Sudetach Zachodnich, sięgała sześciuset siedemdziesięciu jeden metrów nad poziomem morza. Po powodzi tysiąclecia w dziewięćdziesiątym siódmym zbudowano na niej radar pogodowy służący osłonie meteorologicznej kraju. Dzięki niemu można było oszacować sumę opadów oraz prędkość i kierunek ich przesuwania się.
Na mapie oprócz całkowitego zachmurzenia na Dolnym Śląsku widoczny był fragment chmur wiszący nad Karkonoszami, który znacznie odbiegał od normy. Górski i Mieczkowski patrzyli, jak wokół Śnieżki zbiera się potężny okrąg obłoków, wznosząc się z ośmiuset metrów nad poziomem morza do wysokości cirrusów. Otaczał całą górę. Zjawisko nie miało związku z prędkością wiatru ani nie przypominało tworzącego się cyklonu. Po prostu zamknęło górę w cylindrze pary wodnej i kryształków lodu, tworząc gigantyczny kokon.
Tymczasem dźwięki przybierały na sile. Przypominały oddech czegoś starego i odległego. O godzinie trzeciej dwadzieścia cztery wszystko się skończyło. Chmura na radarze utrzymywała się i wyglądała niczym okalający Śnieżkę kielich. Na kartce Górski zapisał dokładnie taki sam kod jak ten, który Piotr odkrył poprzedniej nocy.
Treść brzmiała: „Otwórz drogę ku nam”.
– Wierzysz w UFO? – Tomek zaskoczył pytaniem Mieczkowskiego. – No co? Parafrazując Junga: w czasach przyspieszonego rozwoju i szybkich zmian społecznych UFO jest po prostu nowym odpowiednikiem aniołów i demonów.
– Ty zawsze jak coś… – Piotrek pokręcił głową.
– UFO to przecież doskonały kostium dla transcendencji. Człowiek nowoczesny nie wierzy już dziś w Boga, tylko w technologię. To przecież w niej pokłada nadzieję na życie wieczne.
– To się nazywa oświecenie, Tomeczku. Kościół niczego tak się nie boi, jak oświecenia ludzi. A to, co tu widzimy, to jakaś pieprzona anomalia, wydająca dźwięki chmura magnetyczna. Cokolwiek by jej przypisać, musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie tego zjawiska.
– A kod? Myślisz, że to przypadek? – zapytał Górski.
– Na razie nie wiem, co myśleć.
W budynku znów rozległ się odgłos przypominający basowe trąby połączone z wyjącymi syrenami. Wypełnił wszystkie pomieszczenia. Był wszędzie.