- nowość
- promocja
Obsesja terapeutki - ebook
Obsesja terapeutki - ebook
To nie jest historia o MIŁOŚCI. To opowieść o OBSESJI. Wciągający thriller Vi Keeland.
Po doświadczeniu straszliwej straty nowojorska psychiatra Meredith McCall czuje się boleśnie osamotniona. Kiedy spotyka Gabriela Wrighta, mężczyznę, z którym łączy ją tragiczna więź, podąża za nim i początkuje tym swoją niezdrową obsesję na jego punkcie. Jak to możliwe, że jemu wiedzie się tak dobrze, podczas gdy jej życie wciąż jest w rozsypce?
Gdy Gabriel wchodzi do jej gabinetu jako pacjent, wie, że leczenie go przekracza wszelkie granice etyczne i moralne. Meredith nie może się jednak zmusić, by go odrzucić, i wikła się dalej w sieć kłamstw, niedomówień i… pożądania. Gdy jej życie i kariera jeszcze bardziej się rozpadają, wydaje się, że nie może być gorzej... dopóki Meredith nie daje się wciągnąć w grę, w której nie wiadomo już, kto jest sprzymierzeńcem, a kto wrogiem.
O autorce:
Vi Keeland pochodzi z Nowego Jorku. Jest prawniczką, ale sławę zyskała jako autorka uwielbianych bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”. Ma w swoim dorobku takie książki, jak EGOmaniac czy powieści z serii MMA Fighter, w skład której wchodzą Walka, Szansa i Przebaczenie, ale także romanse napisane wspólnie z Penelope Ward: Drań z Manhattanu, Playboy za sterami, Milioner i bogini, Słodki drań, Zbuntowany dziedzic i inne. Ogromna popularność sprawiła, że książki Keeland tłumaczone są obecnie na ponad dwadzieścia języków, a łączny nakład sprzedanych tytułów przekracza milion egzemplarzy.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-810-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teraz
Kiedyś też tak na siebie patrzyliśmy. Zanim wszystko zepsułeś.
Mężczyzna owija szalikiem szyję uśmiechniętej kobiety, pochyla się i całuje ją w czubek nosa. Odrywam od nich wzrok i ruszam dalej przed siebie. Może gdy przejdę jeszcze kilometr, zdołam w końcu oczyścić umysł, zebrać myśli i zastanowić się, co mam zrobić z resztą dnia. Z resztą mojego życia.
Mijam kolejne budynki i zatrzymuję się za dużą grupą osób czekających na przejściu dla pieszych. Jakaś kobieta sprawdza godzinę w smartfonie, chłopiec kołysze się pod ciężarem plecaka pełnego podręczników, a biznesmen w garniturze za pięć tysięcy dolarów piekli się przez telefon zapewne z powodu jakiejś nieudanej transakcji.
Jest wściekły. Pewnie potrzebuje terapii. Jak większość z nas. Łącznie ze mną.
W zasadzie to ja chyba potrzebuję jej najbardziej.
Nastolatka pali dżointa i podryguje w rytm muzyki płynącej ze słuchawek, które ma na uszach. Dwudziestolatek w luźnych dżinsach i koszulce udaje, że wcale nie odmraża sobie tyłka.
W odróżnieniu ode mnie wszystkich tych ludzi łączy jedna rzecz: mają jakiś cel, zmierzają do jakiegoś konkretnego miejsca. A przynajmniej takie sprawiają wrażenie.
Choć pewnie ja też takie sprawiam. Ostatnio jestem dobra w udawaniu, nieprawdaż?
Tylko że ci ludzie wkrótce znajdą się w swoich domach, gdzie czeka na nich rodzina, pies lub choćby gry wideo, a ja nadal będę się błąkać po ulicach tego miasta. Sama nie wiem, czego właściwie szukam, ale mam jeszcze na tyle rozumu, żeby liczyć się z tym, że mogę tego nie odnaleźć.
Może powinnam przygarnąć psa? Przynajmniej to moje łażenie miałoby sens. Ale musiałabym go karmić. Zwlekać się z łóżka wczesnym rankiem i wyprowadzać czworonoga, żeby nie obsikał dywanów. Okazywać mu miłość i troskę.
Czuję gulę w gardle. Nie jestem w stanie zobowiązać się do żadnej z tych rzeczy. Zwłaszcza do ostatniej.
Światło zmienia się na zielone, a ja pozwalam, by fala ludzi poniosła mnie na drugą stronę ulicy. Potem skręcam za róg i kilka sekund później znajduję się pośród kamienic z brunatnej cegły. Gdy zwalniam, ktoś się o mnie ociera i omija mnie w pośpiechu. Kolejna osoba, która dokądś zmierza.
Wiatr szumi w gałęziach, strącając na mnie deszcz żółtych i pomarańczowych liści miłorzębu. Kiedyś nieomal tu zamieszkaliśmy, w jednej z kamienic w Gramercy Park. Ściany przedpokoju były pomalowane na błękitno, a okno gabinetu wychodziło na miasto. Czy nasze życie potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy wybrali ten dom, a nie mieszkanie w wieżowcu? Czy ta jedna decyzja odmieniłaby nasz los i stałbyś tu teraz obok mnie?
Puszczam wodze fantazji. To dzielnica, w której ludzie zakładają rodziny. Może mielibyśmy już dziecko? Wzięłabym roczny urlop, byłabym uważniejsza i zorientowałabym się, w jak bardzo złym stanie psychicznym jesteś. Pewnie byłbyś w trasie – grałbyś mecz w Michigan lub Kanadzie, a moja praktyka, zamiast podupadać, wspaniale by się rozwijała. Może zatrudnilibyśmy do pomocy opiekunkę? Może… tylko może.
Porywisty wiatr przedziera się przez poły mojego płaszcza. Zawiązuję go mocniej. Już od wielu godzin snuję się po mieście. Powinnam chyba wracać do domu. Ale po co?
Gałęzie drzew się kołyszą, a spadające liście muskają moje buty. Samotny żółty liść łobuzersko wplątuje mi się we włosy. Podnoszę rękę, żeby go z nich wyciągnąć, i akurat wtedy tuż obok przejeżdża taksówka, niemalże się o mnie ocierając. Cholera. Nawet nie zauważyłam czerwonego światła. Kiedy cofam się na krawężnik, wpadam na stojącą za mną osobę i o mało się nie przewracam.
– Wszystko w porządku, proszę pani? – dopytuje dwudziestolatka w trenczu Burberry, trzymająca na biodrze dwulatkę z uroczymi warkoczykami ubraną w taki sam płaszczyk. W popychanym przez kobietę wózku w stylu vintage dostrzegam ssącego kciuk malucha.
Znów jak bumerang wraca do mnie przebłysk tego, co mogło się wydarzyć. I co już nigdy się nie wydarzy – przez ciebie.
Sięgam do kieszeni płaszcza i odnajduję palcami breloczek do kluczy. Twój breloczek. Ten, który przypomina mi o wszystkich naszych nadziejach i marzeniach. Uspokaja mnie. Na tyle, na ile to obecnie możliwe.
– Proszę pani? – Kobieta, o której zdążyłam już zapomnieć, podchodzi bliżej. – Wszystko w porządku?
Odwracam wzrok, bo widok jej dzieci za bardzo przypomina mi o tym, co mogliśmy mieć.
– Tak, dziękuję.
Wracam tą samą drogą, którą tu przyszłam. Przyspieszam kroku, jakbym uciekała. Tylko przed czym? Nieważne, to i tak nie ma znaczenia. Spoglądam w dół, na szary beton, a potem w górę, na równie szare niebo. Kiedy zerkam w bok, widzę swoje odbicie w witrynie sklepowej: bladą szczupłą twarz ze zbyt wyraźnymi kośćmi policzkowymi i pociągłym podbródkiem. Puste oczy, niegdyś jasnozielone, stały się matowe, też niemal szare. Powinnam przynajmniej zrobić sobie pasemka i ożywić ciemnoblond włosy.
Nad drzwiami mijanego przeze mnie lokalu brzęczy dzwonek, co przyciąga moją uwagę. W oknie zauważam chłopaka i dziewczynę z nieśmiałymi uśmiechami na twarzy, siedzących nad papierowymi kubkami z kawą. Wchodzę do środka, staję w kolejce i znów zatracam się w anonimowości miasta.
Rozglądam się. Nigdy jeszcze nie byłam w tej kawiarni. Może dopiero ją otworzyli? Niewiele dostrzegałam przez ostatni rok, a przecież świat wokół mnie nieustannie się zmieniał.
Kolejka się przesuwa, a ja razem z nią. Nie spodobałoby ci się tutaj: zbyt jasne oświetlenie, gwar kilkudziesięciu głosów, syk spienianego mleka, warkot młynka. I kawa za siedem dolarów.
– Dzień dobry. Co mogę podać? – Kobieta z uśmiechem odsłaniającym dziąsła i blond kucykiem wydaje mi się nieco zbyt podekscytowana przyjmowaniem ode mnie zamówienia.
– Kawę. Czarną poproszę. – Podaję jej gotówkę, odbieram resztę i przesuwam się dalej, zatrzymując wzrok na żurawinowo-pomarańczowej drożdżówce. Próbuję sobie przypomnieć, czy coś dzisiaj jadłam.
– Czarna kawa dla Meredith! – rozlega się po kilku minutach głos baristki.
Zdejmuję rękawiczkę, żeby wziąć do ręki papierowy ciepły kubek i trochę się nim ogrzać, po czym rozglądam się po pomieszczeniu w poszukiwaniu wolnego stolika. Jest tylko jeden, przy wejściu. Przynajmniej będę mogła poobserwować przechodniów.
Na zatłoczonych chodnikach turyści zaopatrzeni w torby z zakupami gapią się na wysokie budynki, a miejscowi narzekają pod nosem, że muszą ich omijać. W ciągu zaledwie kilku minut przechodzą tędy setki ludzi. Morze obcych twarzy znika w oddali w tłumie.
I wtedy niespodziewanie… dostrzegam znajomą twarz.
Pochylam się, ignorując to, że blat wbija mi się w żebra. Wpatruję się w tego mężczyznę. W osłupieniu przykładam dłoń do piersi, a serce galopuje mi jak szalone.
Nie, to nie może być on.
Oliwkowa cera, ciemna broda, szczupła sylwetka. Uśmiecha się i rozmawia z kimś przez telefon. Nagle wybucha… śmiechem, takim pełną piersią, unosząc głowę ku niebu. Nie, tamten człowiek nie mógłby się tak śmiać. W końcu przeszedł przez jeszcze większe piekło niż ja.
Ściskam kubek tak mocno, że gorąca kawa wylewa się z niego i parzy mnie w rękę. Patrzę na swoją zaczerwienioną skórę i czuję rozchodzący się po niej ból.
O dziwo, to przyjemne uczucie. Pieczenie przynosi mi zaskakującą ulgę.
To kompletnie niewłaściwa reakcja. Potem będę ją pewnie analizować godzinami, ale teraz… Znowu skupiam uwagę na chodniku za oknem. Ten mężczyzna jest znacznie bardziej interesujący.
Wstaję z krzesła, wyrzucam kubek z ledwie tkniętą kawą do najbliższego kosza na śmieci i w mgnieniu oka wybiegam na zewnątrz przez drzwi z brzęczącym dzwonkiem. Mężczyzna szybko kroczy chodnikiem, wymijając pieszych, wśród których się chowam.
To jak podążanie za duchem.
Tyle że to nie on zmarł.
Tylko oni.
A my tu zostaliśmy. Ja i on – oboje w stanie zawieszenia między światem żywych a umarłych.
Gabriel Wright. Ostatnim razem, kiedy go widziałam, czułam się podobnie. Cała odrętwiała, nieobecna. Tamtej nocy nie dowierzałam temu, co się dzieje.
Znów wsuwam rękę do kieszeni i sięgam po breloczek, żeby pomógł mi odpędzić złe wspomnienia. Nie mam jednak czasu na uspokajanie się, bo muszę przyspieszyć, żeby nie zgubić mężczyzny. Ruszam więc w pościg za nim. Gabriel trzyma ręce w kieszeniach i skręca za róg. Opuszcza Gramercy Park i kieruje się na południe w stronę East Village. Nie jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy podążają w tym kierunku. Staję za trzema kobietami z przewieszonymi na przedramionach o wiele za dużymi torbami na zakupy, przypominającymi trofea z polowania. Turystki. Są idealną zasłoną dymną, za którą mogę się ukryć.
Chcę wiedzieć, co on robi, dokąd zmierza. Skąd się tu wziął? Właśnie tutaj. I przede wszystkim: czy naprawdę jest szczęśliwy? Ta jego roześmiana twarz… Cóż, na pewno na tyle szczęśliwy, żeby się śmiać. Odczuwać radość po wszystkim, co ty mu zrobiłeś.
Gabriel zatrzymuje się przy kiosku. Na chodnik wylega tłum wynurzających się z wieżowca pracowników biurowych w garniturach. Jest już po dziewiętnastej. Błąkam się po mieście od południa. Powinnam wrócić do domu, zamówić sobie coś do jedzenia, znaleźć jakieś konstruktywne zajęcie…
Ale nie potrafię zmusić się do tego, by spuścić go z oczu. Przykładam telefon do ucha, żeby osłonić twarz, podczas gdy on spogląda dookoła, czekając w kolejce przed kioskiem. Następnie płaci telefonem za paczkę papierosów – to jakaś marka w białym opakowaniu – a potem chowa ją do kieszeni.
Ogarnia mnie przemożna chęć zbliżenia się do niego. Pewnie i tak by mnie nie skojarzył. W zasadzie nigdy się oficjalnie nie poznaliśmy. Po prostu przeszliśmy razem przez piekło.
Gdzieś w tym szpitalu leżałeś ty.
A w innej sali jego żona i dziecko.
Czuję kwaśny posmak w gardle – to przez wypicie kawy na pusty żołądek i emocje związane z pogonią za mężczyzną, od którego powinnam trzymać się z daleka.
Gabriel stoi przy kiosku jeszcze chwilę. Znowu się uśmiecha, tym razem podczas pogawędki ze sprzedawcą.
Cofam się, opieram o ceglaną ścianę i wyciągam niewielki notatnik, w którym niegdyś zapisywałam, co mam do zrobienia. Nie korzystałam z niego od tygodni, a może nawet miesięcy. Bo i po co, skoro i tak nie miałam niczego w planach? Ale teraz wreszcie coś w nim bazgrolę.
_Gabriel Wright_
Sprawdzam godzinę w telefonie, jakby to była niezwykle istotna informacja, i wracam do pisania.
_Czwartek, 19:13_
_Szedł East 15th Street. Zatrzymał się przy kiosku na rogu._
_Palacz._
_Śmieje się. Uśmiecha. Szczęśliwy?_
Koncentruję się na ostatnim słowie. W dzisiejszych czasach szczęście wydaje się niemalże snem lub bajką. Marzeniem małej dziewczynki dorastającej w popieprzonym domu i w głębi duszy zdającej sobie sprawę, że to wyłącznie iluzja, która nigdy się nie urzeczywistni.
Gabriel uśmiecha się ciepło do sprzedawcy i rusza dalej spokojnym spacerowym krokiem, tak swobodnym, jakby nie miał absolutnie żadnych zmartwień. Mam ochotę nim potrząsnąć i krzyknąć: „Naprawdę jesteś szczęśliwy?! Jak to możliwe?” albo: „Wiem, że udajesz. Po prostu jesteś w tym lepszy ode mnie. To niemożliwe, żebyś tak szybko doszedł do siebie. Nie po tym, co ci zrobiliśmy!”.
To nie ma najmniejszego sensu.
Jego zachowanie jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe.
Oddech więźnie mi w gardle, gdy mężczyzna przyspiesza. Muszę pójść za nim jeszcze kawałek. Nie, ja nie muszę, ja tego wręcz potrzebuję. W końcu, po raz pierwszy od miesięcy, mam jakiś cel. Ogarnia mnie przemożne pragnienie, by uzyskać odpowiedź na dręczące mnie pytania.
Oglądam się za siebie i w tłumie napotykam wzrok młodej kobiety z długimi blond włosami oraz mnóstwem książek w rękach. Przez chwilę odnoszę wrażenie, jakby chciała mi coś powiedzieć, ale nie… Pewnie po prostu chce, żebym zeszła jej z drogi. Spieszy się gdzieś, jak wszyscy w tym mieście – oprócz mnie.
Ale teraz pierwszy raz od dawna ja też mam cel.
Choć nie mam pojęcia, dokąd właściwie idę ani co się stanie, kiedy tam dotrę, to wiem, że muszę podążać za tym człowiekiem.ROZDZIAŁ 2
Wtedy
– O mało nie zapomniałam. Mam dla ciebie niespodziankę. – Wyślizgnęłam się z łóżka i wysunęłam szufladę komody.
– Wracaj tu! – zawołał za mną Connor niskim głosem. I dodał figlarnie: – Ja też mam coś dla ciebie. Coś dużego.
Zachichotałam i schowałam swoją niespodziankę w dłoni za plecami.
– Pamiętam, jak bardzo byłeś niepocieszony, kiedy kilka tygodni temu zgubiłeś swój ulubiony breloczek do kluczy, miniaturkę koszulki Gretzky’ego.
– Dostałem go od trenera na szóste urodziny. Pokazałem go samemu Wayne’owi w dniu, w którym dołączyłem do grona zawodowców. Powiedział, że pewnego dnia ludzie będą nosić takie miniaturki mojej koszulki.
Uśmiechnęłam się, wyciągnęłam ręce zza pleców i otworzyłam zaciśniętą pięść.
– No cóż. Ten Gretzky to naprawdę mądry facet.
– Jasny gwint! – Connor aż usiadł na łóżku. – Skąd to masz?
– Zrobili mi na zamówienie.
Oczy mojego męża się zaszkliły. Wziął do ręki maleńką replikę swojej niebiesko-czerwonej koszulki New York Steel ze szczęśliwym numerem siedemnaście i przesunął po niej palcem.
– Zakradł się jedynie mały błąd – zauważyłam. – Tam na dole. Widzisz, jak czerwona farba za bardzo wchodzi na niebieską? Poproszę, żeby to poprawili, ale nie mogłam się doczekać, żeby ci to dać.
– To nie farba. – Connor uśmiechnął się szelmowsko. – To krew moich przeciwników. Nie zmieniaj tego. Podoba mi się tak, jak jest.
– To jeszcze nie koniec niespodzianek. Facet, który to wykonał, chce wyprodukować ich więcej i wypuścić na rynek. Podałam mu kontakt do twojego agenta i mają razem negocjować warunki kontraktu. Już na początku zarobiłby pół miliona. Wyobraź sobie tych wszystkich sześciolatków chodzących z takim breloczkiem i marzących o tym, żeby pewnego dnia być takimi jak ty.
Connor przyciągnął mnie do siebie i dotknął mojego policzka.
– Wspaniały prezent. Dziękuję.
– Nie ma za co. – Potarłam nosem o jego nos.
– No to teraz czas na moją niespodziankę.
Posłałam mu uśmiech i przewróciłam oczami.
– Po tylu latach już niczym mnie nie zaskoczysz.
– Ach tak?
Podniósł mnie z łóżka gwałtownie i bez ostrzeżenia. Krzyknęłam głośno, a Connor posadził mnie sobie okrakiem na kolanach.
– Pamiętasz, co mówiłem, kiedy ci się oświadczyłem? – zapytał.
– Co takiego?
– Powiedziałem, że przez całe życie marzyłem tylko o jednym: żeby wygrać mistrzostwa w hokeju. Ale od dnia, w którym cię poznałem, to marzenie przestało mi wystarczać. Zapragnąłem jeszcze ciebie i rodziny. Miałem szczęście cię poślubić, a sześć miesięcy temu wygrać mistrzostwa. Jedyne, czego mi brakuje do spełnienia, to rodzina. Chcę mieć dziecko. Wiem, że dużo podróżuję ze względu na mecze, ale po powrocie będę w stu procentach zaangażowany, obiecuję. Czy zechcesz mieć ze mną dziecko, Mer?
– Mówisz serio? – Zakryłam usta dłonią.
– Całkowicie. – Skinął głową. – Wiem, że właśnie rozwijasz swoją praktykę tak, jak chciałaś, więc zrozumiem, jeśli będziesz wolała poczekać. Ale jestem gotowy, kochanie. Bardziej niż gotowy.
Connor miał rację. Przez ostatnie kilka lat urabiałam się po łokcie. Pracowałam w dwóch szpitalach i ośrodku psychiatrycznym, a także brałam najgorsze dyżury. Byłam na każde zawołanie – tylko po to, żeby zyskać pacjentów. Trudno byłoby mi się teraz z tego wycofać. Ale czy kiedykolwiek będzie lepszy czas na urodzenie dziecka?
– Mogłabym zatrudnić do pomocy psychiatrę na pół etatu. Może inną mamę, która chciałaby wrócić do pracy, ale w niepełnym wymiarze godzin? Coś wymyślę. Jakoś to rozpracujemy. – Pokiwałam głową.
Usta Connora wygięły się w szerokim chłopięcym uśmiechu.
– Będziemy mieli dziecko – wyszeptał.
Na samą myśl zaparło mi dech w piersiach i przełknęłam głośno ślinę.
– Będziemy mieli dziecko – powtórzyłam.
– Najpierw chcę chłopca, a potem dziewczynkę. I może jeszcze trzech lub czterech chłopców.
– Ej… Zwolnij, kolego. To już jakaś piątka lub szóstka. Może spróbujmy najpierw z jednym i przekonajmy się, jak to jest? Czeka nas sporo zmian.
– Jak sobie życzysz, ślicznotko. – Odgarnął mi kosmyk włosów i założył za ucho. – Ale to będą dobre zmiany. Przed nami same szczęśliwe dni.ROZDZIAŁ 3
Teraz
Pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy.
Kroczę korytarzem i mijam mnóstwo drzwi, za którymi znajdują się tacy sami ludzie jak ja, gotowi postawić diagnozę komuś, kto zaledwie godzinę temu był im zupełnie obcy. Na tabliczkach przed ich nazwiskami widnieją poważnie brzmiące tytuły: dr, dr psych., dr n. med. Spodziewałam się, że poczuję wstyd, gdy się tu zjawię, ale nie sądziłam, że aż tak wielki. Oto lekarz stał się pacjentem.
Wjeżdżam windą na trzecie piętro. Wygląda tak jak w każdym biurowcu – z tanią szorstką wykładziną, ścianami w neutralnym kolorze, ciężkimi ognioodpornymi drzwiami i przytłaczającą ciszą. Zatrzymuję się tuż przed gabinetem 302b, do którego zmierzałam. Już mam wejść do środka, kiedy dzwoni mój telefon. Na ekranie zauważam imię „Jake”. To mój brat. Ignoruję połączenie i obiecuję sobie, że oddzwonię do niego później, choć wiem, że tego nie zrobię. Chce się upewnić, że wszystko u mnie w porządku, jak wszyscy, którzy od czasu do czasu próbują się ze mną skontaktować. Tyle że mój brat zna mnie za dobrze, żebym mogła go okłamać, więc staram się rozmawiać z nim w te „lepsze” dni, kiedy najłatwiej mi go przekonać, że jakoś sobie radzę. Ostatnio jest ich niewiele.
Biorę głęboki oddech, chowam telefon do kieszeni płaszcza i wpatruję się w drzwi gabinetu mojego terapeuty. W środku czeka na mnie mężczyzna, którego nigdy jeszcze nie widziałam. Nieznajomy, któremu mam powiedzieć, jak się czuję. Doktor Keith Alexander. Żołądek z nerwów podchodzi mi do gardła, a nawet nie przekroczyłam progu. Wycieram w dżinsy wilgotne od potu dłonie i modlę się w duchu, żeby mój rozgorączkowany umysł choć trochę się uspokoił. Niech wreszcie zwolni, do cholery. Wczoraj funkcjonował wręcz boleśnie i w ślimaczym tempie. Samo zaparzenie herbaty zajęło mi dwadzieścia minut, a przygotowanie się do wyjścia – godzinę. Założenie butów było dla mnie wyczynem. Tymczasem dziś mój umysł pracuje jak po kilku filiżankach mocnej kawy.
Gabriel. Widziałam Gabriela Wrighta.
I był szczęśliwy.
Ale nie mogę teraz o tym myśleć. Muszę zachowywać się w miarę normalnie przy mężczyźnie, który pewnie będzie coś bazgrał w notatniku, powtarzał: „Aha” i: „Porozmawiajmy o tym”. Już go sobie wyobrażam: siwiejącego pięćdziesięcio- lub sześćdziesięciolatka, odgrywającego rolę poważnego terapeuty.
Dotykam dłonią chłodnej klamki z polerowanego chromu, równie nijakiej jak cały ten budynek. Waham się jeszcze przez chwilę i wtedy słyszę burczenie w brzuchu. Jestem głodna.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz cokolwiek poczułam, a tym bardziej głód. Aż do wczoraj.
Wreszcie zbieram się na odwagę, żeby otworzyć drzwi i wejść do środka. Siedzący za biurkiem mężczyzna podnosi na mnie wzrok. Jest młody, około trzydziestki lub co najwyżej tuż po niej, na pewno nie starszy ode mnie. Ma ciemnoblond włosy, opaloną skórę i przyjazny ciepły uśmiech. Dzisiaj mają pewnie _casual friday_ i mógł przyjść w nieformalnym stroju, bo ma na sobie dżinsy i niebieską koszulkę, tak doskonale dopasowaną, że trudno wręcz nie zwrócić na to uwagi. Na jego szerokim biurku leży notes czy może raczej kalendarz. Ten człowiek to zapewne asystent doktora Alexandra.
– Dzień dobry. Jestem umówiona na osiemnastą trzydzieści.
– Meredith Fitzgerald?
– Meredith McCall – poprawiam go. – Używam teraz panieńskiego nazwiska, ale nie zmieniłam go, kiedy… – Milknę. Jeśli asystent doktora Alexandra nie zna szczegółów na mój temat, to nie ma potrzeby ich mu podawać. – Kiedy umawiałam się na wizytę – kończę.
– Ach. – Prostuje się i posyła mi serdeczny uśmiech. – W takim razie zapraszam, doktor McCall.
Dopiero gdy wchodzę do pomieszczenia, zauważam, że nikogo więcej tu nie ma. Doktor Alexander nie siedzi za biurkiem w rogu ani na skórzanej kanapie czy w fotelu, bo to ten młody mężczyzna, którego wzięłam za asystenta, to __ doktor Keith Alexander we własnej osobie. Czuję, jak moja twarz robi się gorąca.
Ileż to razy uznawano mnie za asystentkę tylko dlatego, że jestem młodą i atrakcyjną kobietą? Zbyt wiele, żebym mogła zliczyć. Cóż, spodziewałam się kogoś innego. Jak mam rozmawiać z tym mężczyzną o swoim miażdżącym poczuciu winy? Albo o niewyobrażalnej tęsknocie za mężem połączonej z żalem, że w ogóle go poznałam?
Wypuszczam powietrze z płuc i siadam niepewnie na skraju sofy. W przeciwieństwie do kremowobiałych ścian mojego gabinetu te są na przemian niebieskie i szare. Na perskim dywaniku stoi biały drewniany stolik kawowy w nowoczesnym stylu. Moją uwagę przyciąga matowa szyba okna. Za dnia pewnie wpada tu dużo słońca.
– Jestem doktor Keith Alexander. Cieszę się, że panią widzę.
Zakłada nogę na nogę i opiera ręce na kolanach. Znów posyła mi ciepły uśmiech – zupełnie jak ja swoim pacjentom. Tyle że obecnie ich nie mam. Zostałam ich pozbawiona po tym, co się stało i – jak na razie – muszą się obyć beze mnie.
Doktor Alexander odchrząkuje, dzięki czemu wracam do teraźniejszości.
– Może napije się pani herbaty ziołowej? Albo wody?
– Nie, dziękuję. – Kładę torebkę obok siebie i zdejmuję płaszcz. Za plecami mężczyzny zauważam zegar. Jest 18:32. Zostało tylko pięćdziesiąt osiem minut do wyjścia. Silę się na uśmiech, który prawdopodobnie bardziej przypomina grymas. – Och, żebym nie zapomniała. – Otwieram torebkę i wyciągam z niej złożony na pół dokument. – Przyniosłam do podpisania.
Doktor się pochyla i bierze ode mnie kartkę.
– Co to jest?
– To dla komisji kontroli zawodowej. Proszę uzupełnić datę rozpoczęcia przeze mnie terapii i podpisać. Miałam zacząć najpóźniej w przyszłym tygodniu. Muszę podesłać to na dowód, że zastosowałam się do wyznaczonej kary.
Doktor Alexander podnosi długopis ze stolika. Zakłada okulary i odczytuje treść dokumentu, a potem wpisuje dzisiejszą datę i składa podpis.
– Proszę bardzo. – Z uśmiechem oddaje mi kartkę. – Przykro mi, że myśli pani o wizytach u mnie jako o karze. Obiecuję, że zrobię wszystko, żeby tak się tu pani nie czuła.
– Ja… Nie miałam na myśli…
Zbywa mnie machnięciem dłoni.
– Och, doskonale panią rozumiem. Pewnie odczuwałbym to samo, gdybym nie przyszedł tu dobrowolnie, lecz został do tego zmuszony.
– Dziękuję, ale naprawdę nie miałam nic złego na myśli.
– W porządku. Przejdźmy dalej.
– Dobrze.
Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę krępującej ciszy.
– Więc… to trochę niezręczna sytuacja, nieprawdaż? – odzywam się w końcu. – Terapeuta na terapii.
– Ależ skąd. Jestem zdania, że każdy terapeuta powinien chodzić na terapię lub przynajmniej od czasu do czasu rozmawiać z innym terapeutą. Skoro powinniśmy raz do roku poddawać się ogólnym badaniom lekarskim, to dlaczego nie zadbać w podobny sposób o zdrowie psychiczne? – Wskazuje ręką na głowę. – Jak minął pani dzień?
– W porządku. – Zmuszam się do kolejnego nerwowego uśmiechu. – A panu?
– Bardzo dobrze, dziękuję. Jakieś plany na weekend?
Powstrzymuję westchnienie. Celowo zagaduje mnie o głupoty, żebym się rozluźniła, zanim przejdzie do poważniejszych tematów.
– Nie – odpowiadam. – Trudno mi…
Chcę powiedzieć: „Robić cokolwiek po tym, co się stało. Planować życie bez mojego męża czy choćby wstać z łóżka przed południem”.
– Trudno mi cokolwiek teraz zaplanować – kończę.
– Rozumiem.
Kątem oka dostrzegam, że porusza się na krześle, a potem zmienia taktykę.
– Cóż, w takim razie przejdę do sedna. Jak się pani czuje po tragedii, której pani doświadczyła?
Tragedii. Jakby moje życie było dramatem Szekspira, a nie totalną katastrofą. Mam zupełny mętlik w głowie. Nadal nie oswoiłam się z tym, że co rano budzę się sama w łóżku. Doktor Alexander od razu skoczył na głęboką wodę, a ja nie jestem jeszcze na to gotowa. Najpierw muszę się upewnić, że zdołam się utrzymać na powierzchni.
Przełykam z trudem ślinę.
– Czy możemy zacząć rozmowę od innego tematu niż mój mąż?
To chyba prosta do spełnienia prośba, prawda? Łatwe do uszanowania życzenie. Gdyby mój pacjent mnie o coś takiego poprosił, pokiwałabym głową ze zrozumieniem i zmieniła wątek. Doktor Alexander robi to samo.
– No dobrze, zatem co pani dzisiaj robiła? Czy może mi pani zdać relację z tego dnia? – pyta łagodnym tonem, który zaczyna działać mi na nerwy.
Ponownie spoglądam na zegar. 18:35. Zostało pięćdziesiąt pięć minut.
– Jak wygląda typowy dzień z życia doktor Meredith McCall? – dopytuje.
– No cóż, byłam na spacerze – odpowiadam. – Na długim spacerze. Ostatnio codziennie spaceruję.
– I jak było? Wybrała się pani w jakieś ciekawe miejsce?
– Do parku. I na kawę.
Milknę, zanim zdążę się wygadać, że już drugi dzień z rzędu śledziłam Gabriela Wrighta przez jakąś godzinę. No, może dłużej. Na tyle długo, że o mało się tu nie spóźniłam.
– A potem poszłam na małe zakupy – kończę wypowiedź kłamstwem.
– Ach tak? Zakupy spożywcze czy…? – Doktor Alexander przechyla głowę z zaciekawieniem.
– Właściwie to głównie oglądałam wystawy. – Obdarzam go kolejnym wymuszonym uśmiechem. Zauważam, że moja noga podryguje niespokojnie, więc kładę dłoń na kolanie.
Mężczyzna trzyma długopis w dłoni, a na kolanach mały notes, w którym niczego jeszcze nie zapisał. W przeciwieństwie do niego ja zawsze robiłam dużo notatek na sesjach.
A może niczego nie notuje, bo wie, że kłamię?
Co, jeśli potrafi wyczuć kłamstwa na kilometr, podobnie jak ja? Przecież po części właśnie przez nie znalazłam się w tej sytuacji, nieprawdaż? Czuję narastające napięcie.
– Czy to, co powiem, zostanie między nami? To znaczy nie jestem pewna, czy obowiązuje pana tajemnica lekarska, skoro to komisja zaleciła mi te sesje. Może musi pan składać im jakieś raporty?
Na rozprawie podpisałam mnóstwo dokumentów, których nawet nie przeczytałam. Może odebrano mi prawo do prywatności – jak wiele innych rzeczy, które utraciłam przez ciebie? Może doktor wcale nie trzyma tego notatnika na kolanach po to, żeby robić zwykłe notatki z sesji…
– Tak, wszystko, co zostanie wypowiedziane w tym pomieszczeniu, zostanie między nami. – Jego głos wyrywa mnie z rozmyślań. – Będę zmuszony powiadomić komisję tylko w sytuacji, jeśli nie zjawi się pani na sesji. Jednak zasady zachowania poufności dotyczą pani tak jak każdego innego pacjenta.
Rozluźniam dłonie, biorę głęboki wdech i delikatnie opadam na oparcie sofy.
– Dobrze. – W ułamku sekundy dochodzę do wniosku, że prawda jest najlepszą strategią. A przynajmniej w tym gabinecie, ponieważ i tak nie wydostanie się to poza te ściany. – Rzeczywiście poszłam na spacer, ale później nie byłam na zakupach. Szłam za kimś.
– Chce pani powiedzieć, że ktoś panią gdzieś prowadził, czy też śledziła pani kogoś bez jego wiedzy?
– To drugie.
Kiwa głową, zachowując kamienny wyraz twarzy – oboje jesteśmy doskonale w tym przeszkoleni. Ostatnio moja twarz też przypomina maskę, ale głównie dlatego, że nic nie czuję.
– Rozumiem. Kogo więc pani śledziła?
– Męża zmarłej kobiety.
Maska obojętności doktora Alexandra na moment się zsuwa: mężczyzna unosi brwi, obraca długopis w palcach, po czym zapisuje coś w notesie i znów podnosi na mnie wzrok.
– Proszę powiedzieć coś więcej.
Odwracam głowę i przez dłuższą chwilę patrzę przez okno na kołyszące się drzewa.
– Nazywa się Gabriel Wright – odzywam się w końcu, lecz wciąż nie nawiązuję kontaktu wzrokowego z terapeutą. – Jego żona i córka… zginęły.
Doktor Alexander wydaje się spokojnie przetwarzać moje słowa. Czuję na sobie jego spojrzenie, ale nie potrafię go odwzajemnić. W każdym razie jeszcze nie teraz.
– Czy po raz pierwszy pani go śledziła?
Potrząsam głową.
– Drugi.
– A kiedy był pierwszy?
– Wczoraj.
– Dlaczego śledzi pani tego człowieka?
– Nie mam pojęcia. – Wzruszam ramionami. – Niespodziewanie zobaczyłam go wczoraj przez okno kawiarni. Zaskoczył mnie, bo wydawał się… szczęśliwy. Tak mnie to zdumiało, że poszłam za nim, żeby go poobserwować. Dziś to powtórzyłam, aby sprawdzić, czy może wczoraj nie miał po prostu wyjątkowo udanego dnia. Może akurat otrzymał jakieś pomyślne wieści? Byłam ciekawa, czy powróci potem do swojego smutnego życia.
– I powrócił?
Znowu kręcę głową.
– Sprawiał wrażenie, jakby nic złego mu się nie przydarzyło. Ale to niemożliwe, żeby tak dobrze się czuł.
– Dlaczego?
– Jak miałby wieść szczęśliwe życie po tak ogromnej stracie? Czasem budzę się zlana zimnym potem, bo prześladuje mnie jedno wspomnienie: zdjęcie opublikowane w porannej gazecie nazajutrz po wypadku. Plandeka zakrywająca martwe ciałko. Maskotka Hello Kitty leżąca nieopodal na ziemi. Jeżeli mnie to tak dręczy, to co musi odczuwać ten mężczyzna? Stracił dziecko, które było niewinne, i miłość swojego życia. Oświadczył się żonie w trakcie sztuki _Sen nocy letniej_.
Doktor Alexander ponownie coś zapisuje.
– Cofnijmy się trochę w czasie. Przeczytałem akta pani sprawy, które przesłała mi komisja. Nie zawierają jednak żadnych szczegółów osobistych na temat rodziny ofiar. Znała pani państwa Wrightów przed wypadkiem?
– Nie. Nigdy się nie poznaliśmy.
– To skąd pani wie, jak pan Wright oświadczył się żonie?
Podnoszę głowę i po raz pierwszy napotykam jego wzrok.
– Z internetu. Gabriel Wright wykłada na Uniwersytecie Columbia. Jest profesorem literatury angielskiej specjalizującym się w Szekspirze. Wspomniał o tym w nocie biograficznej. Nazywał tę kobietę swoją Julią. Usiadłam dziś pod drzewem na terenie uczelni, kiedy prowadził zajęcia, i przeczytałam wszystko, co udało mi się znaleźć na jego temat.
Doktor Alexander przygląda mi się uważnie.
– Skoro nigdy się nie spotkaliście, to jak go pani wczoraj rozpoznała?
– Och, widziałam go już wcześniej. W noc wypadku. Patrzyłam, jak lekarz przekazuje mu wiadomość, że jego żona i dziecko nie żyją, a on ze szlochem opada na kolana. Nigdy nie zapomnę jego zrozpaczonej twarzy. Poza tym zeszłego wieczoru weszłam za nim do budynku i dla pewności sprawdziłam nazwiska na skrzynkach pocztowych w korytarzu. To on.
– No dobrze. Zatem wczoraj przypadkiem zobaczyła pani pana Wrighta i rozpoznała go. Poszła pani za nim, bo zaintrygował panią jego uśmiech, tak?
– Tak.
– A dzisiaj? Jak to się stało, że znowu pani za nim poszła?
– Czekałam na niego rano, aż wyjdzie z domu.
– Bardzo wcześnie rano?
– Czy to ważne?
– Nie. – Doktor Alexander się uśmiecha. – Nie jest ważne, jeśli pani tego nie pamięta. Ale jeśli pani pamięta, to chciałbym wiedzieć. O ile zechce się pani tym ze mną podzielić.
Biorę głęboki wdech i wypuszczam powietrze.
– Wyszłam z domu o czwartej. Po drodze wstąpiłam jeszcze po kawę. Kiedy przyszłam na miejsce, było około wpół do piątej.
Doktor notuje.
– Czyli wczoraj śledziła go pani, bo zobaczyła u niego oznaki szczęścia. Chciała pani wiedzieć, czy to coś ulotnego, czy nie, i wygląda na to, że dostała pani odpowiedź. Dlaczego zatem ponownie go pani obserwowała?
– Nie wiem. – Potrząsam głową. – Chyba po prostu nie mogę uwierzyć, że zdołał się już po tym podnieść. Szukałam jakichś oznak, że to tylko fasada.
– Żałoba nie ma konkretnych ram czasowych. Na pewno wie to pani z własnej praktyki. Każdy człowiek inaczej radzi sobie ze stratą i przeżywa żałobę w indywidualny sposób.
– Wiem, ale…
Doktor Alexander czeka, aż dokończę, ale nic już nie mówię. Nie mogę się z nim kłócić, bo ma rację. Przynajmniej w teorii. Wszystkie podręczniki to potwierdzą.
W głębi serca wiem jednak, że Gabriel Wright nie mógł się tak po prostu po tym podnieść. Częścią procesu uzdrawiania po takiej tragedii jest akceptacja, a ona wymaga przebaczenia. A pewnych rzeczy nie da się wybaczyć i doktor Alexander tego nie zrozumie. Musiałby to przeżyć. Nie mam już jednak siły na dalszą dyskusję.
Posyłam mu więc jedynie wymuszony uśmiech.
– Ma pan rację. Wszyscy jesteśmy inni.
– Czy ta świadomość pomaga pani uwolnić się od potrzeby śledzenia tego człowieka?
– Chyba tak. – Wzruszam ramionami.
Tylko że osoba, która nie planuje już nikogo śledzić, nie kupuje ciemnej bluzy z kapturem i czapki z daszkiem tuż przed spotkaniem z terapeutą. Nie zaopatruje się też w małą lornetkę.
– Doktor McCall?
Słyszę swoje nazwisko, ale wciąż wpatruję się w okno, zahipnotyzowana kołyszącymi się drzewami. Ich widok napawa mnie spokojem. Mój gabinet znajduje się za wysoko, żebym mogła z niego widzieć drzewa.
Kiedy w końcu przenoszę wzrok na rozmówcę, on uśmiecha się ciepło. Nie dostrzegam w nim ani śladu krytyki.
– Czy mogę zwracać się do pani po imieniu?
– Oczywiście.
– Świetnie. – Kiwa głową. – W takim razie, Meredith, myślę, że jeśli nadal jesteś ciekawa pana Wrighta, lepiej, żebyś ze mną o tym porozmawiała, a nie obserwowała go. Pomijając ten oczywisty fakt, że śledzenie jest nielegalne, a ty już masz kłopoty, to emocjonalne angażowanie się w życie tego człowieka i rozmyślanie o jego stanie psychicznym jest jak igranie z ogniem.
– Tyle że Gabriel Wright nie jest tylko jedną z ofiar mojego męża.
– A kim jeszcze? – Doktor Alexander marszczy brwi.
– Jedną z moich ofiar.ROZDZIAŁ 4
Wtedy
– Cześć, Irino. – Zajęłam miejsce tam, gdzie zawsze siadałam, czyli dwa rzędy za barierką z pleksiglasu, i zaczęłam nerwowo rozwiązywać szalik, szukając niespokojnym wzrokiem jeżdżącego na łyżwach Connora. Odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam, że jest cały i zdrowy.
Moja przyjaciółka spojrzała na mnie podejrzliwie zmrużonymi oczami.
– Wszystko w porządku?
– Tak. Po prostu przez cały ranek prześladował mnie jakiś dziwny niepokój. Nie chcę dramatyzować, ale miałam wrażenie, że zdarzy się coś złego. Zapomniałam o tym na jakiś czas, bo pochłonęła mnie praca, i teraz, w drodze na lodowisko, znów ogarnęło mnie to złowieszcze przeczucie. – Opieram się mocniej na siedzeniu. – To głupie. Wiem.
– Wcale nie. Mnie przez cały czas nie opuszcza uczucie zbliżającej się zagłady.
– Naprawdę?
– Tak, zwykle jakieś dziesięć minut przed tym, jak obudzą mnie moje dwuletnie bliźniaki. – Irina posłała mi uśmiech, a ja się roześmiałam.
– Ach, teraz rozumiem.
– Nigdy się nie spóźniasz – powiedziała. – Utknęłaś w metrze? Od tygodnia mają problemy ze zmianą torów. Dziś rano straciłam przez to godzinę.
Mój wzrok podążał za ślizgającym się zygzakiem po lodzie Connorem.
– Nie. Miałam na koniec nowego pacjenta, więc spotkanie trochę się przedłużyło.
– Nie używasz minutnika? Takiego jak na filmach?
– Używam, ale nie mogę wykopać z gabinetu cierpiącego człowieka. Dlatego nie zawsze trzymam się sztywno wyznaczonego czasu.
Irina pomasowała swój brzuch w siódmym miesiącu ciąży.
– Ja bym się wolała trzymać. Do diabła, gdybym mogła, wykopałabym już z siebie tego delikwenta. Coraz trudniej mi jest nie zsikać się w spodnie. Na tym etapie to wręcz wyczyn.
Roześmiałam się i poczułam lepiej. Wszystko było w porządku. Po meczu miałam wypić parę drinków, a potem zasnąć obok męża po seksie wieńczącym wygraną. O tak, po hokejowej rozgrywce Connor nadal miał mnóstwo energii. Uśmiechnęłam się szeroko na tę myśl.
– A skoro już mowa o wyzwaniach… – dodała Irina. – Kiedy zostaniesz towarzyszką mej niedoli? Zamierzacie spłodzić z Connorem małych łyżwiarzy?
Mój uśmiech na moment zniknął. Zazwyczaj unikałam dzielenia się osobistymi szczegółami na temat swojego życia. Ale Irina, żona Ivana Lenkova, jednego z zawodników drużyny Connora i jego najbliższych przyjaciół, była moją koleżanką, a nie pacjentką. Siedziałyśmy obok siebie na trybunach przez ostatnie cztery sezony hokejowe. W dodatku niedawno wprowadzili się do mieszkania w naszym bloku. Obie byłyśmy bardzo zajęte – ona z powodu powiększającej się rodziny, a ja ze względu na moją praktykę – ale przynajmniej raz w miesiącu starałyśmy się wygospodarować czas na wspólną kolację. No i oglądałyśmy razem wszystkie mecze wyjazdowe, na które nie mogłyśmy pojechać.
– Właściwie to odstawiłam tabletki antykoncepcyjne w zeszłym miesiącu. – Przygryzłam dolną wargę. – Jestem podekscytowana, ale też podenerwowana.
– Wow. Cóż, jeśli nasienie Connora jest w równie świetnej formie jak on sam, to pewnie jesteś już w ciąży z trojaczkami.
Zachichotałam.
– Nawet sobie tak nie żartuj. Nie mam pojęcia, jak pogodzimy z pracą zajmowanie się jednym dzieckiem, a co dopiero trojgiem.
Ryk tłumu z powrotem skierował naszą uwagę na lodowisko. Connor pędził przed siebie ramię w ramię z obrońcą przeciwnej drużyny, jedną ręką przesuwając po lodzie krążek za pomocą kija, a drugą odpierając przeciwnika. Zawsze mnie zdumiewało, ile rzeczy jednocześnie potrafią robić ci zawodnicy, przez cały czas balansując na ostrzu o grubości zaledwie trzech milimetrów. Connor zawsze poruszał się po lodzie tak, jakby to był najlżejszy spacer.
Sekundę później rozległ się charakterystyczny dźwięk zwiastujący przerwę. Connor zjechał z lodu za swoimi kolegami z drużyny i w pewnym momencie obejrzał się w moją stronę. Nie mogłam zobaczyć jego twarzy, ale byłam pewna, że do mnie mrugnął. Przyjemne ciepło rozeszło się po moim ciele i pomachałam do męża.
– Ach, wy dwoje… – Irina przewróciła oczami. Nie zdawałam sobie sprawy, że mi się przygląda. – Wciąż robicie do siebie maślane oczy.
Nie zamierzałam się jej nawet przyznawać, że mój mąż – mężczyzna, z którym byłam już prawie dziesięć lat – wysłał mi dzisiaj kwiaty bez okazji. Hortensje. Kremowe i ciemnofioletowe. Moje ulubione.
– Chcesz iść w przerwie na salony? – Wstałam.
Tak mówiłyśmy między sobą o pomieszczeniu, w którym zbierały się tylko żony zawodników lub zaproszone przez nich partnerki. Nie przepadałam za tym miejscem, ale Irinie się tam podobało. Ostatnio chyba bardziej z powodu darmowego jedzenia niż towarzystwa. Na szczęście mieli tam też coś dla mnie: wino.
Irina chwyciła mnie pod rękę.
– Prowadź mnie do parówek w cieście, kobieto.
Osiemnaście minut później byłyśmy już z powrotem na swoich miejscach. Przeciwnicy objęli prowadzenie, więc chwyciłyśmy się krawędzi naszych siedzeń i wyciągałyśmy szyje w nadziei, że nasi znów strzelą gola.
Nie musiałyśmy długo czekać. Zawodnik przeciwnej drużyny trafił na ławkę kar i ekipa Connora zyskała przewagę liczebną, szybko więc strzeliła do bramki i doprowadziła do remisu. Ten niespodziewany zwrot akcji ożywił tłum kibiców, a Irina i ja aż podskoczyłyśmy z emocji. Serce podeszło mi do gardła, gdy Connor przechwycił krążek. Sunął środkiem lodowiska, a ostrza jego łyżew rozpryskiwały za nim odłamki lodu. Zbliżył się do bramki i zamachnął kijem.
Wtem rozpędzony obrońca przeciwnej drużyny wjechał w Connora z lewej strony na tyle mocno, że aż oderwało go od tafli lodu.
– Connor! – Jego imię wyleciało mi z gardła.
Potem wszystko jakby się działo w zwolnionym tempie.
Connor wzbił się w powietrze.
Z prawej strony pojawił się drugi obrońca.
Connor wymachiwał rękami, próbując przygotować się na upadek.
Ale grawitacja nie czekała, aż będzie gotowy.
Uderzył w lód. Mocno.
Z jedną nogą wyciągniętą do przodu, a drugą wygiętą do tyłu w zupełnie nienaturalny sposób.
W hali rozległ się krzyk bólu mojego męża i poniósł się echem po trybunach.
Tłum ucichł.
Na kilka sekund zaparło mi dech w piersiach. A potem rzuciłam się w stronę lodowiska.
Jako psychiatrze daleko mi do lekarza ze szpitalnego oddziału ratunkowego. Ale ukończyłam medycynę, więc doskonale wiedziałam, że musimy natychmiast jechać do szpitala.