- W empik go
Obsydianowa Twierdza - ebook
Obsydianowa Twierdza - ebook
Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, jak potoczyłyby się losy grupy polskich żołnierzy, która wtargnęła do świata fantasy, to w tej książce znajdziecie odpowiedź. Rok 2019, pierwsza polska ekspedycja wojskowa przez Bramę Światów. Kraina do której trafiają jest bardzo wroga i niebezpieczna. Jak poradzą sobie w nowym świecie? Czy i kiedy dotrze do nich wsparcie?
Główny bohater nie znalazł się na tej wyprawie przypadkowo – wszystko zaplanował. Dokąd zaprowadzą uczestników jego plany? Kim tak naprawdę jest jego żona? Jaką rolę w tym wszystkim odegra nowo poznana wróżka?
Jest wiele tajemnic, które stopniowo zostaną odkryte. To wartka książka z dynamiczną akcją. Złożony świat pełen polityki, seksu oraz nieustannych sporów. Nie brakuje bogów, demonów ani nowych ras istot, których wygląd oraz intencje bywają zupełnie inne, niż można by się tego spodziewać.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-963373-0-6 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1. Twierdza Kresu
Rozdział 2. Polityka niewolnictwa
Rozdział 3. Komplikacje
Rozdział 4. Delikatność bestii
Rozdział 5. Śmierdząca sprawa
Rozdział 6. Uratowana wróżka
Rozdział 7. Audiencja
Rozdział 8. Odważne serce przestaje bić tylko raz
Rozdział 9. Rozmowa ze złem
Rozdział 10. Pierwsze walne zgromadzenie
Rozdział 11. Vis Kirstein
Rozdział 12. Podziemne miasto Zilgir
Rozdział 13. Kryształowe kielichy
Rozdział 14. Rewelacje w Twierdzy Kresu
Rozdział 15. Podstępny pojedynek
Rozdział 16. Diabły pustkowi
Rozdział 17. Wąż to twój problem!
Rozdział 18. Niechciany ratunek
Rozdział 19. Przepowiednia pijaka
Rozdział 20. Vis i Ina
Rozdział 21. Wizyta w Ar-ak-gir
Rozdział 22. List
Rozdział 23. Sny przeszłości
Rozdział 24. Sen czy jawa?
Rozdział 25. Bestie mają różne oblicza
Rozdział 26. Układy z demonami
Rozdział 27. Oczy stolicy zwrócone w jedno miejsce
Rozdział 28. Demony przeszłości
Rozdział 29. Rozwiązane sprawy
Rozdział 30. Nieprzewidziane zbiegi okoliczności
Rozdział 31. Kości, nagrody i przeszłość
Rozdział 32. Niespodziewane zauroczenie
Rozdział 33. Węzeł gordyjski
Rozdział 34. Duszny brat
Rozdział 35. Kolacja u namiestnika
Rozdział 36. Co się stało z Ingiem?
Rozdział 37. Rozprawa
Rozdział 38. Obsydianowe więzienie
Rozdział 39. Mag z północy
EpilogTwierdza Kresu
Świat Kesalisis, rok 2019 kalendarza ziemskiego
Marta
Inaczej wyobrażała sobie podróż do innego świata. Gdy jeszcze chwilę temu stała pośrodku polany nieopodal Grudziądza, zastanawiała się, jak to będzie wyglądało. Sama nie wiedziała, czego się spodziewać. Najbardziej zaskoczyła ją szybkość przeniesienia. Podróż była tak błyskawiczna, że nawet jej wyostrzona percepcja nie zdążyła zarejestrować zmian. W jednej chwili stali w Polsce, a drugiej na środku pustkowia. Zanim jednak przeanalizowała, co się stało, zwróciła całą zawartość żołądka. Reszta grupy reagowała wolniej, ale z tym samym skutkiem.
Gdy już doszła do porozumienia ze swoim ciałem, zaczęła się uważnie rozglądać. Niebo było prawie całkowicie zasłonięte chmurami. Nie przypominały one burzowych, sprawiały wrażenie, jakby zostały stworzone z dymu z licznych kominów hut; gęste, szare i bez wyrazu. Jak okiem sięgnąć, w każdą stronę ciemne i ponure pustkowia. Jedyny kolorowy element w tym świecie stanowiła trawa pod stopami. Łatwo teraz mogła ocenić wielkość portalu; okręg intensywnej zieleni miał około pięćdziesięciu metrów.
Razem z nią przeszło czterdzieści pięć osób, trzy wozy opancerzone oraz mnóstwo wszelakiego sprzętu. Większość przybyłych nosiła porządne wojskowe mundury. Całością dowodził pułkownik Tomasz, ale równie istotny był także polski ambasador. Trzecią w hierarchii osobą, i zarazem najważniejszą dla niej, był jej mąż Ingo. Jego oficjalne stanowisko to doradca polityczny i attaché wojskowy, ale nadano mu także stopień wojskowy majora.
Właśnie wstał, poprawiając swój mundur i sznurując ciaśniej obuwie. Dopiero obserwując innych, Marta zdała sobie sprawę, jak musiało być nieprzyjemnie zimno. Jej ciało nie reagowało na zmiany temperatury jak u normalnego człowieka, dlatego nie odczuła różnicy. Wiał silny wiatr, który jakby nie mógł się zdecydować, z którego kierunku powinien przybywać.
Podeszła do męża wolnym krokiem, zastanawiając się nad tym, jak szybko zaczęła go nazywać tym mianem. W końcu jeszcze miesiąc temu byli tylko narzeczeństwem. Z rozmyślań wyrwało ją omdlenie Inga. Zachwiał się, ale ona w jednej chwili stała już przy nim, by zapewnić mu oparcie.
– Jak się czujesz? – spytała zaniepokojona.
– Jakbym zszedł z karuzeli prosto do płonącego domu. – Jednak jego słowom nie towarzyszyło przygnębienie, a raczej pogodny uśmiech. – A Ty? Widziałem, że też postanowiłaś zwrócić śniadanie.
– Myślałam, że wiesz wszystko. Czemu nie uprzedziłeś, żebym dziś tyle nie jadła?
Nie liczyła na odpowiedź, która zresztą nie nadeszła, ale z przyjemnością obserwowała jego pełne szczęścia oblicze. Niemal od urodzenia dążył do tego, by się tu znaleźć, więc nic nie mogło popsuć mu tej chwili.
– Przygotować się do rozstawienia obozu. – Rozległa się głośna komenda pułkownika. – Maciek weźmiesz Niesforną. Objedziesz mi teren w promieniu dwudziestu kilometrów. Wyznacz też kogoś do zwiadu pieszego. A wy co tak na mnie patrzycie? Do roboty! Do wieczora ma tu stać obóz. Jesteśmy na nieznanych ziemiach, więc bardzo proszę zachować szczególną ostrożność, ale też trzymajcie tempo, nie wiemy, czego się spodziewać po tym miejscu.
Pułkownik Tomasz miał może trzydzieści pięć lat i wiedział, co robi. Był jednym z tych ludzi, których warto mieć blisko, gdy wszystko się zaczyna walić.
– Czy na pewno wszystko poszło po naszej myśli? – zagadnął Inga ambasador, który był raczej starszym mężczyzną. Jego głowę już opuściły prawie wszystkie siwe włosy, a w ich miejsce rysował się wyraźny krąg łysiny. Elegancko ubrany, chudy facet, którego Marta w żadnych okolicznościach nie nazwałaby przystojnym, był nieco wyższy od jej męża. – Czy ten świat nie miał przypominać bardziej naszego?
– Kasalisis jest duży, możliwe że trafiliśmy do odległych ziem, o których wiem niewiele.
– Czy to znaczy, że już się zgubiliśmy? – Wtrącił się w rozmowę pułkownik z nieciekawą miną. – Nie muszę chyba panom tłumaczyć, jak ważny jest pośpiech. Misja międzynarodowa wyruszy za dwa tygodnie. Rozumiem, że nie zmarnujemy ich na włóczenie się bez celu?
– Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że portal nas przeniesie w bardziej cywilizowane miejsce. – Ingo wydawał się pewny siebie, ale Marta nie miała pojęcia, co tak naprawdę jej mąż chce tu osiągnąć. – Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, jak to mówią.
– Co pan przez to rozumie? – zapytał ambasador.
– Proszę się chwilę nad tym zastanowić. – Ingo zrobił długą pauzę, jakby naprawdę oczekiwał, że coś teraz wymyślą. – Nawet jeśli przejdą za dwa tygodnie, to znajdą się w takiej samej sytuacji jak my, a nawet gorszej, bo nie mają mnie.
– Czy to znaczy, że jednak wie pan, gdzie jesteśmy? – wtrącił ambasador, z wyczuwalną w głosie nadzieją.
– Zapewne stracimy trochę czasu, zanim odnajdziemy Imperium ludzi, ale śmiem sądzić, że znacznie mniej niż nasi następcy. – Ingo zamknął na chwilę oczy, po czym wskazał kierunek na horyzoncie. Dokładnie na końcu jego palca wskazującego znalazły się skaliste wzgórza, które nie zachęcały swoim wyglądem. – Nie wiem, gdzie jesteśmy, ale jeśli chcemy odnaleźć jakąś cywilizację, to należy zmierzać na północ.
– Mam dwa pytania. – Pułkownik nie dawał za wygraną, oczekując dokładniejszych wyjaśnień.
– Tylko dwa? – skomentował ironicznie Ingo.
– Pierwsze z nich dotyczy tego, skąd pan wie, jaki to kierunek świata, bo mój kompas kręci się, jakby się zepsuł.
– Będą mi panowie musieli zaufać na słowo. Nie umiem wytłumaczyć, ale jest dokładnie tam, gdzie pokazuję. A drugie pytanie?
– Czemu północ?
– To akurat mogę łatwo wyjaśnić. Daleko na południe od Imperium znajdują się, jak to je nazywają tamtejsi: złe ziemie. Jest to kraina składająca się z, jak okiem sięgnąć, litej czarnej skały. – Ingo, mówiąc to, rozejrzał się po okolicy. – Czyli wypisz wymaluj miejsce, w którym teraz jesteśmy.
– Czy to nie zbyt daleko idące założenie? – Tym razem ambasador nie chciał przyjąć do wiadomości tych wyjaśnień. – Przecież takich miejsc może być więcej.
– Mogę się mylić, ale coś mi mówi, że mam rację. Zresztą nawet jeśli nie trafimy od razu do Imperium, to, jeśli jest tu jakaś cywilizacja, na pewno należy jej szukać w tamtym kierunku. Jesteśmy na dalekim południu, na północy jest dużo zimniej i cały czas pada śnieg.
– Co pan dokładnie proponuje?
– Myślę, że najlepiej będzie, jeśli ja wraz z ambasadorem i kilkoma ludźmi udamy się w podróż, a pan, panie pułkowniku, niech zabezpieczy teren. Będziemy w łączności radiowej. Jak znajdziemy jakieś miejsce nadające się na bazę początkową, damy znać.
– Czy panu się wydaje, że pan tu dowodzi, panie majorze?
– Ależ skądże znowu. – Ingo wyraźnie tak właśnie sugerował wypowiedzią. – Zapytali mnie panowie o opinię, a przecież jestem tu tylko po to, aby panom doradzać.
Marta
Podróżowali wozem pancernym już od trzech dni, a krajobraz praktycznie się nie zmienił. Niesforna, bo tak nazywano ten pojazd, była przystosowana do dalekich wypadów. Dwie trzecie miejsca zajmowały zapasy wszelkiego rodzaju, głównie ropa i jedzenie, ale także wszelkie towary przeznaczone w celach handlowych lub na prezenty. Pozostałą część zajmowali pasażerowie. Marta znała dobrze tylko swojego męża i jego siostrę, a z widzenia to jeszcze ambasadora. Pozostali mężczyźni byli wojskowymi w różnym wieku. Łącznie dwanaście osób. Niesforna mogła pomieścić więcej, ale uznano, że najważniejsze są zapasy, ponieważ nie wiadomo, jak daleko przyjdzie im podróżować. Co prawda pojazd był wyposażony w napęd słoneczny, chociaż właściwie należałoby powiedzieć – zapasowy napęd ekonomiczny, ale od kiedy przybyli do tego świata, słońce widziała tylko raz i to przez krótki moment. Przez ciągłe kaprysy pogody nikt nie chciał się zatrzymywać nawet na papierosa. Nocami nieprzenikniona ciemność nie pozwalała na dostrzeżenie czegokolwiek. Dobrze, że pojazd był wyposażony w nowoczesne systemy. Marta nie znała się na tym, ale wiedziała, że za pośrednictwem badania okolicy sensorami, mogli jechać ze sporą prędkością nawet w absolutnych ciemnościach. Pokonywali kilkaset kilometrów dziennie, jadąc niemal całą dobę bez przerwy. Zresztą zatrzymywanie się nie miało większego sensu, bo wóz miał nawet toaletę, choć surową i zimną. Jedynym wyjątkiem była codzienna kontrola techniczna Niesfornej.
Po trzech dniach jazdy po nierównym skalistym podłożu Marcie dokuczała już klaustrofobia. Właśnie snuła refleksję na temat tego, co muszą czuć marynarze na okrętach podwodnych, gdy usłyszała ożywioną rozmowę dobiegającą z przodu wozu.
– Czy to jest miasto? – zapytał kierowca.
– Nie mam pojęcia, ale na pewno nie powstało naturalnie. – Odpowiedział mu drugi głos jednego z nieznanych Marcie mężczyzn.
– Majorze, melduję duży, nienaturalny obiekt w odległości około trzydziestu kilometrów od nas. To może być jakieś miasto.
– Zatrzymajmy się w zasięgu wzroku. Najlepiej na jakimś wzniesieniu. – Jej mąż wydawał się sceptyczny. – Zachowajcie pełną ostrożność, bo cokolwiek żyje na tych ziemiach, może nie być tak przyjazne, jak byśmy tego oczekiwali.
Marta bardzo się ucieszyła z możliwości rozprostowania nóg i zapalenia papierosa. Jak się okazało, wielu żołnierzy podzielało jej odczucia. Można powiedzieć, że był to pogodny jak na tę krainę dzień. Co prawda słońce ledwie prześwitywało, ale przynajmniej było dość jasno. Jej szwagierka tylko ją zlustrowała wzrokiem, gdy odpalała papierosa. Wszyscy mówili na nią Ina, chociaż jej imię pisane było z niemym ,,g”. Zawsze uważała Martę za nie dość dobrą dla Ingo. W gruncie rzeczy trudno było się jej dziwić, bo ona sama nie rozumiała, co jej mąż w niej widzi. Swoją drogą, jak ta wredna smarkula się wkręciła w wyprawę? Miała siedemnaście lat, a wyglądała na maksymalnie czternaście. Stała teraz dosłownie jak dziecko wśród rosłych mężczyzn. Marta też wyglądała na dużo młodszą, miała dwadzieścia sześć lat, chociaż oficjalnie w jej fałszywym dowodzie widniało dziewiętnaście.
Podeszła bliżej do skraju wzgórza, żeby się przyjrzeć rysującemu się w oddali miastu. Wyglądało na sieć jaskiń wyrytych na różnej wysokości w litej skale. Całość była chroniona wysokim murem w kształcie półokręgu. Rzucała się w oczy jedna brama wejściowa i trzy masywne kwadratowe wieże, broniące dostępu do niej.
– Ewidentnie miasto – stwierdził ambasador.
– Proszę zobaczyć. – Ingo podał mu lornetkę. – Na pewno nie ludzkie.
– Wie pan może, co to za stwory?
– To mogą być dustanie, jaszczurkopodobne i znane ze swojej waleczności i brutalności. Szkoda, że mój wujek dotrze tu dopiero z międzynarodową wyprawą, on zapewne by wiedział więcej.
– Myśli pan, że możemy nawiązać z nimi stosunki handlowe?
– Można spróbować, chociaż nie robiłbym sobie wielkich na-dziei.
– Co pan proponuje? – Ambasador wiedział, że dopóki nie dotrą do bardziej cywilizowanych ziem, to lepiej zostawić kontrolę majorowi. – Przecież widzę, że ma pan już jakiś plan.
– Wezmę żonę, siostrę, dwóch ludzi i zrobimy mały rekonesans.
– Czy to nie jest zbyt niebezpieczne? Jest pan przecież najważniejszą osobą na tej ekspedycji.
– Bardzo mi miło, że pan tak mówi, ale tylko doradzam. – W jego słowach nie było nawet odrobiny szczerości. – Postaram się być ostrożny, poza tym, bądźmy realistami, kiedyś będziemy musieli zrobić ten pierwszy krok.
– Zna pan chociaż ich mowę?
– Się okaże. Matka nauczyła mnie kilku języków tego świata, a ostatecznie zawsze można się dogadać na migi.
– Niech pan tylko nie da się zabić.
– Postaram się.
Szaman Vasil
Od trzech tygodni nie zmrużył oka, targany dziwnymi myślami. Miał wrażenie, że coś się wydarzy. Coś ważnego. To nie była konkretna wizja, a raczej przeczucie. Swędziało go całe ciało , a nie był to okres zrzucania skóry. Inni mieszkańcy Twierdzy Kresu zdawali się nic nie zauważać. Nie umiał powiedzieć, czy chodzi o wielką burzę, najazd innych plemion czy kolejny atak demona, ale czuł nadchodzące zmiany…
Przechadzał się po murach, wypatrując na horyzoncie anomalii pogodowych, gdy dostrzegł zbliżającą się do bramy grupę małych istot. Dziwne zjawisko! Kupcy tu raczej nie docierali, a już zwłaszcza pieszo. Troje mężczyzn w zielonych strojach i dwie młode samice najprawdopodobniej niewolnice na sprzedaż, bo tylko w takim celu mogły być tu prowadzone. Odruchowo zbliżył się do bramy zaciekawiony zdarzeniem.
Miasto w zasadzie było otwarte dla przyjezdnych, ale rzadko się zdarzały grupy mniejsze niż kilkuset uzbrojonych po zęby istot, co i tak często nie gwarantowało im bezpieczeństwa. W Kresie twardą ręką rządził Hrabia Wlad, ale nawet on nie kontrolował w pełni nieokiełznanej natury ich rasy. Wielokrotnie nawet kupcy, którzy dostąpili zaszczytu handlowania, byli obrabowywani. Nierzadko także zabijani lub nawet zjadani, tuż po opuszczeniu bram miasta. Jedyne, co skłaniało śmiałków do podejmowania prób, to duża dostępność obsydianu, który był wydobywany na potęgę przez Hrabiego. Ze względu na właściwości wszechobecnej skały miasto nie obawiało się magów, demonów ani żadnych eterycznych bytów, od których roiły się pustkowia.
Szaman zaciekawiony przybyszami doszedł do bramy. Nie udało mu się jednak usłyszeć całej rozmowy, ale przybysze mówili w języku istot z dalekiej północy. Dysponowali złotem, więc przynajmniej na razie nikt nie robił im trudności.
– Pokaż te monety! – Strażnikowi wszystko wypadło z rąk, tak bardzo zaskoczyła go nagła komenda Vasila. – Potem pozbierasz! Daj mi tylko jedną sztukę.
– Proszę, wielki szamanie. Przecież to wszystko zarekwirowałem dla naszego Hrabiego, nie przyszło mi nawet do głowy, by coś z tego sobie zatrzymać.
– Nie interesuje mnie to! – Inteligencja nie była mocną stroną ich rasy, każdy by się zorientował, że kręci. Swoją drogą Vasil nawet nie wiedział, że strażnicy musieli oddawać złoto władcy. – Co to za istotki tu weszły?
– Trzech ich było i mieli dwie młode samice.
– Tyle to i ja widziałem. Czego chcieli?
– Spotkać się z hrabią, ale nie zrozumiałem dokładnie. Chyba chodzi o handel, a te kobiety to na prezent dla niego.
– Mów tylko to, co wiesz na pewno, od domyślania się jestem ja. – Szaman wyciągnął podobne wnioski, ale chciał usłyszeć coś konkretnego, a nie hipotezy półgłówka. – W jakim języku mówili?
– Największy z nich, chyba przywódca, włada kilkoma językami. Jeden z języków był na tyle znajomy, że zrozumiałem, o co mu chodzi.
– Ty, mi tu nie rozum, o co chodzi, tylko dokładnie powtarzaj, co powiedział.
– Noo, że chce wejść – strażnik wyraźnie się pocił od intelektualnego wysiłku i szaman czuł, że wiele z niego już nie wyciśnie – i że chce rozmawiać z władcą. Trudnych słów używał, nie wiem, co znaczą.
– Dość! – Vasil podniósł dłoń na znak, że nie chce już usłyszeć ani jednego słowa. – Wracaj do pracy, żołnierzu, i tylko nie zapomnij zdać złota Hrabiemu.
Idąc w stronę, w którą udali się przybysze, szaman przyglądał się monecie. Widniał na niej wizerunek jakiegoś władcy, a także rok bicia, choć kalendarz zupełnie się nie pokrywał z ich i to o rząd wielkości. Przyłożył ją do nosa, a jego wyczulony zmysł wychwycił woń licznych istot. Wiele nieznanych zapachów sugerowało, że musi pochodzić z odległej krainy.
Zobaczył ich na środku placu nieopodal wejścia do zamku. Był bardzo ciekaw tego, co ich sprowadziło na te odległe ziemie, ale nie było mu dane się dowiedzieć, ponieważ zobaczył zbliżającego się do nich Kasjana Czarnego, z jego przybocznymi. To się jednak skończy szybciej, niż sądził. Kasjan był jednym z jego najgroźniejszych pobratymców i na pewno najokrutniejszym. Szaman miał dość rozumu, by nie wchodzić mu nigdy w drogę, nawet sam hrabia unikał otwartego konfliktu z nim. Przybysze mieli pecha zastać go w złym humorze, chociaż tu należy zaznaczyć, że rzadko miewał inny.
Major Ingo
Dustanie cenili tylko siłę, a on zapragnął założyć tu pierwszą placówkę dyplomatyczną i zarazem bazę wypadową, więc gdy wielki czarny stwór przykuł jego uwagę, uznał, że będzie idealny. Nie było trudno go sprowokować, wystarczyło niedostatecznie szybko zejść mu z oczu.
Teraz, gdy patrzył z bliska w gadzie oczy wielkiego stwora, zastanawiał się, czy czasem nie przecenił swoich sił.
– Coś ty powiedział? – Stwór nie potrafił zrozumieć, jak takie małe coś może mu rzucać wyzwanie. – Nie jesteś jednym z nas, nie masz prawa.
– Dust! – powtórzył Ingo.
W wolnym tłumaczeniu oznaczało to wyzwanie i stanowiło jego jedyną szansę, bo taki pojedynek mógł zapewnić im bezpieczeństwo na długo. Czarny stał w towarzystwie dziesięciu szarych kolegów. Gdy mężczyzna wypowiedział to jedno krótkie słowo, wszystkich zamurowało na dobre kilka sekund.
– Co się dzieje? – zapytała Marta szczerze zaciekawiona. Zupełnie nie czuła strachu przed stworami, które ochoczo nazwała trolami. Ingo próbował jej wytłumaczyć różnicę, ale szybko się poddał, widząc brak zainteresowania z jej strony. – Co mu powiedziałeś?
– Wyzwałem go na pojedynek – odpowiedział spokojnie po polsku. Po tym dodał już w języku spaczonych południowych krasnoludów, zwracając się do tego z szarych stworów, który nadal trzymał w powietrzu jednego z żołnierzy: – Odstaw go delikatnie na ziemię, bo będziesz następny.
Ingo zabronił żołnierzom wyciągania broni palnej. Teraz zastanawiał się, czy jego podkomendni zachowają zimną krew i posłuchają rozkazu.
Coraz więcej szarych stworów schodziło przyjrzeć się zdarzeniu. Nieoczekiwanie czarny wybuchł śmiechem, ale skinął głową do swojego kolegi, żeby ten odstawił pechowego szeregowego.
– Dobrze, niech będzie po twojemu. – Ingo nie mógł nie oprzeć się wrażeniu, że na jego decyzję miał wpływ inny stwór w wyraźnie lepszych szatach, który zjawił się nieoczekiwanie i podpierał długim złotym kijem. – Przyjmuję dust. – Czarny teatralnie rozłożył ręce i zwracając się do zgromadzonych, dodał: – Wszyscy słyszeli, to przybysz mnie wyzwał. Znaczy, że jak już go zabiję, to co należało do niego, będzie należało do mnie, włącznie z inwentarzem żywym.
Jego mowa nieco różniła się od języka, który znał Ingo, lecz była na tyle prosta i logiczna, że łatwo można było się domyślić, o co chodzi. Nie uszło uwadze majora, że stwór traktował jego żonę i siostrę, jakby były bydłem.
– Jeśli przegram, macie pozwolenie na wydostanie się stąd dowolnymi metodami. – Ingo powiedział spokojnie do żołnierzy. – Powierzam wam bezpieczeństwo najważniejszych dla mnie osób.
– Tak jest! – Obaj mężczyźni zasalutowali, po czym dyskretnie odbezpieczyli broń w kaburach.
– Dust rzucony, dust przyjęty – powiedział szary stwór ze złotym kijem.
Nie minęło dziesięć minut od jego słów, a pół miasteczka zgromadziło się przy wielkim kręgu tuż poza granicami miasta. Większość mieszkańców obserwowała z murów, tylko nieliczni mieli na tyle odwagi, by opuścić bramę. Ingo szybko się zorientował, że jest tu jedna główna zasada – żadnego zabijania w obrębie miasta. Gdyby nie ona, zapewne nie dałoby się utrzymać porządku w Twierdzy Kresu.
Arenę do walki stanowił zaledwie dwudziestometrowy okrąg zaznaczony kilkunastocentymetrowym czarnym murkiem. Poza nim stał kamienny tron oraz kilka mniejszych siedzisk. Lud ten nazywano dustami, a etymologia tej nazwy nie była skomplikowana. Po prostu ich życie skupiało się na pojedynkach zwanych dustami. Jeden ze stworów wyróżniał się strojem i zachowaniem. Zasiadał na jednym z mniejszych kamiennych krzeseł, co oznaczało, że był ważny. Co ciekawe reszta siedzisk stała pusta, to z kolei pozwalało sądzić, że prawie nikt istotny się nie zjawił, aby zobaczyć pojedynek. Siedzący potwór miał zaskakująco gładką skórę o nieco bardziej błękitnawym, choć nadal szarym, odcieniu. Nosił też jakiś rodzaj pancerza, wykutego jakby ze skały trochę przypominającej czarny kamień. Mógł to być jakiś stop z dodatkiem obsydianu, którego pełno było w mieście. Ingo dosłownie czuł, jak te kamienie wysysają z powietrza całą magię.
W kręgu umieszczono wiele różnych rodzajów broni, a każdą oparto o murek stanowiący granicę pola walki. Major stanął na środku areny. Od przeciwnika dzielił go mniej więcej metr.
– Zasady dustu wszyscy znają – powiedział stwór ze złotą laską, który to, jak się okazało, był szamanem miasta, dlatego nadzorował walkę. – Z uwagi na przyjezdnych powtórzę. Zasada pierwsza: dwóch żywych wchodzi, jeden wychodzi. Jeśli ktoś wyjdzie, zanim jego przeciwnik wyzionie ducha, sam poniesie śmierć przez ścięcie głowy. – Gdy to mówił, spojrzał w stronę lekko znudzonego błękitnego dustanina, który tylko nieznacznie skinął głową. – Stajecie na długość miecza od siebie, a pojedynek zaczyna się w chwili, gdy szaman wypowie słowo „dust”. Możecie od tego momentu poruszać się w okręgu dowolnie, ale zaatakować wolno dopiero, gdy wyzwany powtórzy słowo „dust”. Wtedy zostaje wam tylko zasada pierwsza, czyli dwóch wchodzi, jeden wychodzi. Co do widzów nie muszę chyba przypominać, że jest tylko jedna reguła: nie wolno w żaden sposób pomagać ani przeszkadzać pojedynkującym się, pod groźbą śmierci przez wynaturzenie.
Ingo nie znał tego rodzaju uśmiercania, ale po reakcji tłumu wnioskował, że nie była szybka ani bezbolesna. Major mierzył metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu i był z niego, jak to się mówi, kawał chłopa, ale przy czarnym stworze czuł się malutki. Jego przeciwnik na oko mógł mieć trzy metry i ważył z dobre ćwierć tony. Ingo zaglądał głęboko w gadzie oczy, które co chwilę zasłaniała jedna z czterech powiek. To było dziwne zjawisko, bo pracowały niemal tak szybko jak wycieraczki w samochodzie podczas deszczu. Wyglądali trochę jak Dawid i Goliat. Przypomniały mu się czasy, gdy jako ośmiolatek mierzył się ze swoim wujkiem. To on go szkolił do walki i wiele od niego wymagał już od najmłodszych lat. Pozostawało mieć nadzieję, że teraz to zaprocentuje.
Założenie pojedynku były takie, że każdy idzie w stronę broni, która mu najbardziej odpowiada, jednak tylko wyzwany może zacząć pojedynek. Ciekawe, czy niektórzy przedłużali tak bardzo, że jeden z nich padał z wycieńczenia? Jego przeciwnik na pewno nie zamierzał zwlekać i aż palił się do walki.
– Dust – rozległ się głos szamana.
– Dust! – krzyknął czarny niemal równocześnie, ruszając do natarcia.
Nie było czasu do namysłu, ciało Inga reagowało instynktownie. Pierwsze uderzenie, mimo że trafiło na zwartą gardę majora, niemal połamało mu ręce. Kolejne ciosy niczym wielkie młoty leciały jeden za drugim. Jedyne co major mógł zrobić, to cofać się, odskakiwać i unikać. Zbliżali się do krawędzi areny. Kątem oka dojrzał krótki miecz, a może po prostu sztylet stworzony dla wielkich stworów. Nie miał czasu na analizowanie. Czarny najwyraźniej dostrzegł jego zainteresowanie, bo zmienił taktykę. Pozwolił Ingowi oddalić się na kilka kroków i niczym byk rozpędził się, chcąc złapać go w pasie. Jego szerokie ręce blokowały możliwość ucieczki na lewo i prawo. Jednak gibki major wyskoczył w górę, robiąc w locie salto w przód. Dodatkową zaletą tego manewru było odbicie się rękoma od pleców zdezorientowanego napastnika. Dustanin zarył twarzą o twardą skałę, ale ostatkiem sił trącił ręką majora, który nie utrzymał równowagi i upadł po wylądowaniu na ziemi.
Ingo nie tracił czasu, wypatrzył najbliższy miecz i jednym susem przeszedł z pozycji leżącej do biegu. Obejrzał się w stronę przeciwnika, by w ostatniej chwili dostrzec lecący topór. Na jego szczęście dustanin nie miał dość czasu, siły czy precyzji, aby wielkim, niewyważonym i nieprzeznaczonym do tego orężem rzucić właściwie. Jednak cios nawet krzywo lecącego styliska zwalił majora z nóg i solidnie obił płuco. Odruchowo zrobił przewrót w przód, aby zamortyzować upadek. Kosztowało go to trochę sił, ale przede wszystkim czasu. Zanim ponownie zerwał się do biegu czarny dopadł do niego, chwytając go z siłą imadła za ramiona. Podniósł majora tak, że ich głowy spotkały się niemal na tej samej wysokości. Zanim Ingo opanował się na tyle, by próbować się wyślizgnąć z uścisku, przeciwnik wyszczerzył długie zęby i wgryzł mu się w bark.
Ból był paraliżujący. Krew trysnęła obficie, gdy czarny wyrwał mu spory kawałek mięsa z rany. Ingo poczuł nagły przypływ sił i złości. Podwinął kolana do szyi i z całych sił odepchnął się od klatki piersiowej przeciwnika. Wyleciał wysoko w górę z saltem w tył. O dziwo, udało mu się spaść na nogi. Utrzymał równowagę i zanim oszołomiony przeciwnik znowu ruszył, dopadł do upragnionego miecza. Chwycił go lewą ręką, ponieważ prawą miał złamaną. Zwisała obecnie luźno, jakby była wykonana z gumy. To musiało się stać, gdy czarny trzymał go w uścisku. Ingo skierował ostrze w stronę potwora i z uśmiechem powiedział:
– Wygrałem.
– Masz ciekawy sposób patrzenia na świat. – Dustanin niespiesznie szedł w stronę topora i tarczy. – Jak dla mnie to ledwo żyjesz, pierwsza runda dla mnie.
– Powiedziałbym, że możesz się poddać, ale to wbrew zasadom.
– Próbujesz mnie zdenerwować? Nie z takimi jak ty walczyłem. Chociaż muszę przyznać, że odwagi ci nie brakuje.
Spotkali się mniej więcej na środku areny. Czarny wyglądał, jakby dopiero zaczynał walkę, a Ingo ledwie chodził. Stwór ruszył bez ostrzeżenia, a major odbijał jego ciosy spokojnie, wykorzystując ciężar i siłę przeciwnika przeciw niemu. Gdyby nie tarcza, już byłoby po pojedynku. Czarny stanął naprzeciwko niego osłupiały, zaczynał pojmować, co się właśnie wydarzyło. Zaatakował kolejny raz pionowo od góry, od razu trzymając tarczę w pogotowiu, ale chłopak nie odbił ciosu, tylko zamarkował ruch miecza. Zrobił błyskawicznie krok do przodu, skracając tym samym dystans. Górna część styliska uderzyła Inga w krwawiący bark, po czym topór wyleciał w powietrze jak z trampoliny. Major mimowolnie opadł na jedno kolano pod wpływem siły uderzenia.
– To był atak godny berserka – szepnął do siebie.
Minęła dobra chwila, zanim dustanin zrozumiał, co się właściwie stało. Zrobił krok w tył, z niedowierzaniem patrząc na ucięty kikut swojej ręki. Miecz nie był tak ostry, jakby się od niego oczekiwało, jednak wystarczył. Obecnie prawa dłoń zwisała czarnemu na resztce kości i kawałku skóry.
Dustanin ryknął z przerażenia, a może już bólu. Major w tym czasie powoli podniósł się na nogi. Przeciwnik desperacko cisnął w niego tarczą, sam uciekając ku obrzeżom areny. Ingo zasłonił się połamaną ręką. Dustanin trafił, ale Ingo nie odniósł większych obrażeń.
Czarny panicznie szukał jak najlepszej broni i rzucał, czym popadnie. Major, niczym zombie, spokojnie i z mozołem szedł w jego stronę, co chwilę zasłaniając się lub odbijając nieporadnie rzucane pociski.
Ten proceder trwał długo, ale to dustanin, wykrwawiając się, tracił siły szybciej od majora. W końcu Ingo doszedł do miejsca, w którym znajdował się w miarę wyważony nóż do rzucania. Oparł na chwilę miecz o swoją nogę i wolnym ruchem podniósł nóż, chwytając palcami za czubek ostrza.
Całość włącznie z samym rzutem zdawała się tak wolna, że obserwatorzy nie byli w stanie uwierzyć, że się udała. Czarny dostał prosto w łydkę. Ostrze przeszło na wylot, niemal dotykając przy tym stopy potwora.
Dustanin próbował się żałośnie odczołgać w stronę murku, gdy nieuchronna powłócząca nogami śmierć zbliżała się do niego. Major nie spieszył się, ale gdy znalazł się na tyle blisko potwora, aby zadać cios, wykonał go od razu. Włożył w to cały swój kunszt i siłę, aby jednym ciosem odrąbać dustaninowi głowę. Niestety, to mu się nie udało. Można by powiedzieć, że miecz był tępy, można by zrzucić też winę na zmęczenie i odniesione rany, jednak Ingo słyszał tylko w głowie szydzący głos swojego wujka: ,,Wstyd”. Dlatego niemal od razu poprawił, urzynając całkowicie głowę przeciwnika.
Odrzucił miecz i z głową stwora w sprawnej ręce obrócił się w stronę zgromadzonych. Niestety nie wyglądało to tak, jak sobie zaplanował, ponieważ potwór nie miał włosów, a Ingo stracił sporą część władzy nad palcami dłoni, więc gdy trzymał trofeum za ucho, to się urwało, psując mu chwilę triumfu.