Obwarzanek po polsku - ebook
Obwarzanek po polsku - ebook
Pogodzenie dobrobytu społecznego z poszanowaniem granic możliwości ekologicznych planety od dawna już wydaje się kwadraturą koła. Sprawa komplikuje się, gdy niecałe społeczeństwo żyje w bezpiecznym komforcie, a kraj jest na dorobku. A kiedy u granic toczy się wojna, urządzanie świata, a nawet wyobrażenie go sobie według reguł „ekonomii obwarzanka” jawi się jako fanaberia. A jednak próbujemy.
Diagnozy i recepty, jakie proponuje autorka światowego bestsellera "Ekonomia obwarzanka" ekonomistka Kate Raworth przenosimy z oksfordzkich seminariów i amsterdamskich gabinetów do Polski trzeciej dekady XXI wieku. I przepisujemy na tutejsze problemy, wyzwania i dylematy.
Czy nasza gospodarka może i musi rosnąć? Skąd czerpać zasoby troski i solidarności w społeczeństwie postfeudalnym?
Czy projektowanie na nowo miast będzie rozwiązaniem w spolaryzowanym politycznie kraju?
Jak myśleć o ekologicznym dobrobycie w czasach, gdy na naszych sąsiadów spadają bomby i rakiety?
Pomysły na odpowiedź – w środku. W środku polskiego, uzbrojonego obwarzanka, między progiem potrzeb społecznych i pułapem granic wytrzymałości środowiska.
Kategoria: | Ekonomia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67075-94-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŚWIATOWY KRYZYS TO DOSKONAŁA PORA NA WIELKĄ TRANSFORMACJĘ
Michał Sutowski: Zasadniczy temat i problem pani _Ekonomii obwarzanka_ brzmi: jak doprowadzić nas do świata, w którym zaistnieje równowaga pomiędzy dwiema skrajnościami – globalnymi możliwościami środowiska, czyli granicami planetarnymi, z jednej strony i wymogami bytowymi ludzkości, określonymi przez podstawowe prawa człowieka. Do tego celu ma nas przywieść w sumie pięć czynników. I zaczyna pani od „ludności”…
Kate Raworth: Owszem, celem ekonomii obwarzanka jest zaspokojenie potrzeb wszystkich ludzi w ramach środków dostępnych na naszej planecie. Naturalnie w tej sytuacji rodzi się pytanie, czy to jest w ogóle możliwe, a jeśli tak, to jakim sposobem.
I pani uważa, że z tej perspektywy ludzi jest dziś na świecie za dużo?
Chodzi o coś innego. Wielu ekspertów wskazuje, że największy problem to zaludnienie – nie w rozumieniu wielkości poszczególnych narodów, mówimy o skali planety. Badacze twierdzą, że jeśli liczba mieszkańców Ziemi będzie dalej rosnąć, to nasze zadanie: „zmieścić się w obwarzanku” zrobi się jeszcze trudniejsze. I ja się z tym podejściem zgadzam. Przy czym to jest dopiero początek odpowiedzi…
Mówi pani „w skali całej planety”, ale przecież populacje jednych krajów, a nawet kontynentów, rosną gwałtownie, a innych się kurczą.
Oczywiście, choć z tym „gwałtownym przyrostem” też nieraz przesadzamy w naszych wyobrażeniach. Afryka ma jeden z najwyższych na świecie wskaźników przyrostu naturalnego, ale to wciąż poniżej 3 procent rocznie. I dobrze wiemy, jak to tempo ograniczyć: trzeba inwestować w zdrowie dzieci, w ochronę praw kobiet, zwłaszcza w edukację dziewczynek. To wszystko pozwala ludziom mieć mniej dzieci i spowalnia wskaźniki przyrostu globalnego.
Ale w Europie mamy raczej problem odwrotny, to znaczy starzenie się społeczeństw. W takich warunkach jest łatwiej czy trudniej przebudowywać gospodarkę i sposób życia w kierunku obwarzanka?
Z punktu widzenia planety liczy się całkowita liczba ludzi na świecie, a nie to, gdzie dokładnie oni mieszkają. Oczywiście istnieje ryzyko, że w krajach, w których populacja jest starsza, a przyrost naturalny mniejszy, rządy będą prowadziły politykę zachęcającą kobiety, by miały więcej dzieci. Zwłaszcza że są to często kraje zamożniejsze.
Starszymi ktoś się musi opiekować, często też pracować na ich emerytury. A oni sami chcieliby utrzymać wysoki poziom życia.
Nie ma tu łatwych rozwiązań, ale w skali makro stabilizacja liczby ludzi na Ziemi jest po prostu konieczna.
Pani jest maltuzjanistką? Liczbę ludzi uważa pani za klucz do kwestii dobrobytu? I ekologii naraz?
Jak pan zauważył na początku, w książce wymieniam różne determinanty, które zdecydują o naszej przyszłości. Na jednym oddechu wymieniam więc „ludność” i – tuż obok niej – „dystrybucję”. Ilu jest ludzi, to ważna sprawa, ale przecież liczy się to, ile i jak oni konsumują i produkują. Pan powie „ludność”, to ja zaraz dopowiem: „i nierówności!”. To są dwa boki prostokąta: liczba ludzi i wpływ ich konsumpcji na planetę.
Bo biednych rodzi się więcej, ale to bogaci konsumują za dużo?
Oczywiście, w bogatych krajach chętnie wskazuje się palcem na te biedne, że tam ludzi jest za dużo, i dywaguje, jak też ich nasza planeta wykarmi, ale to przede wszystkim my konsumujemy ponad stan, to obywatele zamożnych krajów zostawiają gigantyczny ślad węglowy. Około 50 procent emisji gazów cieplarnianych jest wytwarzane przez górne 10 procent globalnej piramidy dochodów. Jasne jest więc, że aby się zmieścić w granicach planety, musimy zmniejszyć całościowy wpływ konsumpcji na środowisko.
A on per capita jest największy na Północy, względnie – Zachodzie.
Tak, to w pierwszej kolejności dotyczy krajów, których gospodarki są najbardziej materiałochłonne i paliwożerne, a styl życia ich mieszkańców pochłania najwięcej zasobów. W pierwszej kolejności musimy więc przekształcić nasze systemy produkcji, a nie patrzeć z góry na Afrykę i mówić: „Wy tam macie za dużo dzieci”…
„Dystrybucja”, czyli podział, to, jak rozumiem, kwestia zmniejszenia nierówności. I − patrząc globalnie − pomysł jest bardzo dobry, bo poziomy konsumpcji ludzi na świecie są skrajnie nierówne, a milionerzy i klasa wyższa, częściowo też średnia, konsumują za dużo i powinni mniej. Jasna sprawa. Ale już na przykład w takiej Polsce, nawet jak wyciśniemy solidnie górny 1 procent, to bardzo wielkich kokosów z tego nie będzie, raczej nie starczy na wiatraki i samochody elektryczne dla wszystkich.
Nie sądzę, żeby rozwiązaniem miało być tylko „wyciskanie” nadwyżki z miliarderów, tu chodzi o wielką transformację dynamiki gospodarczej na całym świecie. Druga połowa XX wieku, a zwłaszcza agenda neoliberalna, przekonywały nas, że jeśli pozwolimy gospodarkom rosnąć, to nierówności z czasem się wyrównają. Bo kiedy całość urośnie, będzie co dzielić – dobra będą skapywać, ewentualnie trochę się temu skapywaniu pomoże poprzez politykę państwa.
To taka „trzecia droga”, tak? Premier Tony Blair mawiał, że niech sobie David Beckham zarabia, ile chce, jemu to nie przeszkadza. W domyśle było, że państwo nie ma zabierać bogatym, tylko dbać, żeby gospodarka się kręciła, no i może jeszcze, żebyśmy mieli z czego znaleźć pieniądze na szkoły.
Ale kluczowa była tu akceptacja rynkowej dynamiki gospodarczej – a potem dopiero ewentualnie redystrybucja. Problem polega na tym, że w takich warunkach między tymi bardzo bogatymi a decydentami politycznymi wykształca się określona relacja władzy. Ci pierwsi nie chcą płacić podatków i tworzą sobie raje podatkowe, wielkie korporacje płacą dużo mniejsze stawki niż ich pracownicy, nie mówiąc o pielęgniarkach, lekarzach czy nauczycielach, a jednocześnie, poprzez akumulację bogactwa mają możliwość wpływania na władzę.
Żeby ich tym bardziej nie opodatkowywać?
Oczywiście. Zatem system skapywania, czyli: niech sobie akumulują, potem się z nich ściągnie – po prostu nie działa. Dlatego zamiast redystrybuować wytworzone bogactwo, lepiej tworzyć takie gospodarki, które od początku rozdzielają źródła tworzenia bogactwa.
Co to znaczy?
Na przykład inwestować przede wszystkim w zdrowie i w edukację, bo potencjał człowieka to najbardziej podstawowe źródło bogactwa. To jest największy fundament, bez którego nie da się bogactwa tworzyć: inwestycje w potencjał każdego człowieka. Ale też – regulować własność ziemi i nieruchomości. Weźmy dwa przykłady: Wiedeń, gdzie większość mieszkań należy do samorządu miejskiego, a 60 procent obywateli miasta mieszka na osiedlach komunalnych i spółdzielczych, oraz, dla kontrastu, Vancouver. Tam z kolei ziemia i nieruchomości zostały sprywatyzowane.
Z jakim efektem?
Mamy tam do czynienia z podwójnym rynkiem nieruchomości. Bo z jednej strony mieszkanie, jako prawo człowieka, służy zaspokojeniu elementarnych potrzeb życiowych, a z drugiej – jest świetną okazją inwestycyjną dla bogatych ludzi, którzy mają dużo pieniędzy, do zainwestowania z wysokim zwrotem. I wtedy tworzą się dwie osobne społeczności konkurujące o te same dobra. Tym bardziej w czasach niskich stóp procentowych, gdy nieruchomości są niebywale atrakcyjnym dobrem inwestycyjnym.
Rozumiem, że w ten sposób nierówności rosną, ale jak to się ma do naszego obwarzanka?
Jeśli mieszkanie funkcjonuje równolegle jako prawo i jako luksusowy towar inwestycyjny, to w końcu trzeba podjąć jakąś decyzję. Kanadyjczycy rozważają, czy nie zakazać na przykład cudzoziemcom kupowania domów, a może zakazać mieszkańcom kupowania drugich nieruchomości? Tak czy inaczej, przy ogromnych już nierównościach trzeba interweniować, bo rynek po prostu nie zaspokaja ludzkich potrzeb. Ale można było rozegrać to inaczej – w Wiedniu na wstępie przyjęto, że mieszkanie to prawo człowieka.
Ale to jest kwestia zapewnienia minimum chyba, a nie „dystrybucji źródeł dochodu”?
Nie tylko. Duża część zasobu mieszkaniowego jest w gestii miasta po to, żeby utrzymać czynsze na poziomie dostępnym dla wszystkich, to raz. Ale dwa, że w ten sposób każdy, jako mieszkaniec miasta, ma udział w wartości, którą kreuje, bo czynsz wraca do budżetu miasta, które dzięki temu ma środki na utrzymanie infrastruktury i usług publicznych. Alternatywą jest posiadanie prywatnej nieruchomości jako dobra spekulacyjnego, które nie tylko sprzyja bańkom spekulacyjnym i kryzysom finansowym, ale też kreuje nierówności i z czasem trwały podział na tych, którzy płacą za wynajem, i tych, którzy czerpią z tego rentę.
A z tej renty, jak rozumiem, finansują raczej konsumpcję niż inwestycje w OZE. OK, czyli jeśli chcemy mieścić się w obwarzanku, komunalizujmy zasób mieszkaniowy.
To jest większa kwestia: kto posiada przedsiębiorstwa w mieście? Kto w nich pracuje? Miasta i pośrednio ulice wielu miast często należą do wielkich globalnych koncernów czy sieci, a mogłyby być przestrzenią dla lokalnej przedsiębiorczości.
A to nie jest luksus dla takich modnych destynacji turystycznych typu Amsterdam? Jak już przybysze są tak wyrafinowani, że wybiorą produkt lokalnego rzemieślnika, a nie kawę i ciuchy z sieciówki?
Weźmy dwa przykłady takiego społecznościowego kreowania bogactwa, w Cleveland w stanie Ohio czy Preston na północy Anglii. Obydwa miasta postindustrialne były już w fazie schyłku, to byli ewidentni przegrani transformacji – zapewniam pana, że Preston nie było miejscem, do którego chętnie udawaliby się na weekend brytyjscy hipsterzy.
I co się tam wydarzyło?
Preston to przykład, że kryzys może napędzić innowacje. Miastu szło bardzo źle. W końcu władze zdecydowały, że może nie przyciągamy inwestycji zagranicznych, ale mamy jakiś własny budżet do wydania. Miliony funtów rocznie na szkoły, szpitale, muzeum, uczelnie… Potraktowano je jako tak zwane instytucje kotwice, czyli zakorzenione na miejscu, które nie wyprowadzą się do innego miasta ani za granicę. I mogą zatrudniać lokalnych mieszkańców. Z kolei w Cleveland skupiono się na bardzo ubogiej okolicy, z mieszkańcami z niskim wykształceniem, głównie czarnymi, zmarginalizowanymi. Zorientowano się, że prawie nikt tam nie pracuje.
I co, sami się wyciągnęli z bagna za włosy?
Stworzyli program pozwalający ludziom dostać pracę w lokalnym szpitalu lub przy uczelni. Przyjmowali osoby ze szczególnie wrażliwych grup, jak matki wracające na rynek pracy po urodzeniu dziecka czy ludzi po jednym wyroku skazującym, także tych o niskich kwalifikacjach. Możliwość zatrudnienia ludzi z danej okolicy wlewa do społeczności pieniądze, prowadząc do spirali sukcesu, w której lokalny popyt napędza lokalną przedsiębiorczość.
Tyle że nie każdy ma chyba takie narzędzia. Ten Wiedeń, o którym była mowa na początku, ma socjalistyczne tradycje sięgające czasów Habsburgów. Tam była, można powiedzieć, dobra ścieżka zależności – dobre decyzje podjęte jeszcze w innej epoce, pamięć organizacji politycznej… Skąd się biorą takie impulsy do zmiany w miejscach, gdzie tego nie ma?
Preston i Cleveland to dobre przykłady miejsc, które wybrnęły z trudności, wybierając inną ścieżkę zależności gospodarczej. Stan Ohio to jedna z najważniejszych scen kryzysu postindustrialnego USA, ikona amerykańskiego pasa rdzy; Preston doświadczyło najpierw dezindustrializacji typowej dla całego regionu, a potem liczyło na inwestycje wielkich hipermarketów i centrów handlowych. Rozbudzono wielkie nadzieje, że to da miastu nową energię, ale kiedy inwestorzy się wycofali, władze zrozumiały, że nikt im nie przybędzie na pomoc.
Wystarczyła wizja polityczna?
Na pewno nie było tam tradycji polityki miejskiej w rodzaju „czerwonego Wiednia” – i dlatego też ten przykład jest tak uwodzący. Z ubogiego, upadłego miasta na północy Anglii Preston stało się jednym z lepszych produktów eksportowych Wielkiej Brytanii w sferze idei społecznych. Ludzie z zagranicy przyjeżdżają je oglądać, by zobaczyć projekt robiony niejako od środka, własnymi siłami, bez zastrzyku finansowego z zewnątrz i bez szczególnego wsparcia rządu. Widzą miasto, które sprzyja własności pracowniczej przedsiębiorstw i zarządzaniu typu spółdzielczego. Które pomaga w sprawiedliwej dystrybucji własności środków produkcji i źródeł kreowania bogactwa.
To sama wola i wyobraźnia do tego wystarczą?
W USA duże znaczenie mają organizacje w rodzaju Democracy Collaborative, które pracują właśnie nad budowaniem bogactwa społeczności instytucjami kotwiczącymi. Ale w Preston decydujące było to, że miastem rządził ktoś, kto miał wizję polityczną. Ona okazała się atrakcyjna nie dlatego, że wypływała z tej czy innej politycznej ideologii lub retoryki, ale dlatego, że działa – ludzie zobaczyli, że mają wpływ na rzeczywistość. I że to jest coś, co sprowadza do ich miasta polityków z całego świata.
Niech będzie − mamy „ludność”, mamy „dystrybucję”, ale co z „aspiracjami”, czyli kolejnym elementem drogi do obwarzanka, który pani wymienia? Pokolenie moich rodziców i moi trochę starsi koledzy i koleżanki wychowywali się albo w warunkach gospodarki niedoboru, albo w trudnych latach transformacji. W Polsce to wszystko czyniło kapitalistyczne, konsumpcyjne aspiracje czymś naturalnym – Zachód był wzorem dla większości Polek i Polaków. Mieć zachodni samochód, wybudować dom poza miastem, jeździć, a potem latać na wakacje – to były i są realne aspiracje. A pani w imię tego całego obwarzanka chce im to wszystko zabrać?
Na tym właśnie polega podwójny cios, jaki planecie zadał zachodni styl życia. Raz, że najbogatsze społeczeństwa przez całe dekady poprzez emisje gazów cieplarnianych i zużycie zasobów degradowały przyrodę. A dwa, że ten styl życia poniesiony na cały świat poprzez telewizję, czasopisma, teraz media społecznościowe przekonał ludzi, że tak właśnie wygląda sukces i że do tego powinni aspirować. Agencje reklamowe grają tym od lat: w efekcie mamy na całe pokolenia ludzi z silnym poczuciem, że sukces to duży samochód, a jazda rowerem znaczy, że mnie na samochód nie stać.
To bodaj wasza premier powiedziała, że jeśli ktoś po trzydziestce jeździ autobusem, to powinien zrobić poważny bilans swego życia…
Fakt, to była jedna z najgorszych rzeczy, jakie kiedykolwiek wypowiedziała na głos Margaret Thatcher. Co tym bardziej dziwne, że była też jedną z pierwszych polityczek naprawdę świadomych problemu zmiany klimatycznej, to ona mówiła, że trzeba redukować emisje gazów cieplarnianych.
Może jej to pasowało do walki z górniczymi związkami zawodowymi?
Tego nie wiem. Znam dyplomatę i zarazem wybitnego ekologa, sir Crispina Tickella, który miał u niej posłuch i przekonał ją do wygłoszenia przemówienia na temat zmian klimatycznych w Royal Society w 1988 roku. Osobiście nie sądzę, żeby w tej sprawie była cyniczna – ona była z wykształcenia chemiczką i szczyciła się tym, że potrafi ze zrozumieniem rozmawiać z naukowcami, na przykład o cyklach geochemicznych planety. Nie jest więc wykluczone, że Tickell mógł ją racjonalnie przekonać o wadze problemu ocieplenia Ziemi.
Czyli rozumiała problem, ale ludzie mieli jeździć własnymi samochodami.
Niemniej samo to stwierdzenie, które pan przywołał, było oburzające. Tym bardziej że tak naprawdę jest odwrotnie. Odwrotnie niż Thatcher powiedziałabym: jeśli uważasz, że stanie w potężnym korku ulicznym we własnym, choćby i bardzo wygodnym samochodzie to oznaka sukcesu, to przyjrzyj się dobrze temu, jak żyjesz, i poddaj analizie swoje aspiracje.
Tyle że czasem własny samochód to konieczność. W Polsce około 14,5 miliona ludzi ze względu na miejsce zamieszkania jest kwalifikowanych jako „wykluczeni komunikacyjnie”, w tym sensie, że do ich miejscowości nie dociera transport publiczny. I wtedy to stanie w korku jest nie tyle wyjściem racjonalnym, co po prostu jedynym dostępnym, jeśli chce się dojechać do pracy.
Oczywiście, że przerzucanie odpowiedzialności za problemy systemowe na jednostki to wybieg. Kiedy prezydent Macron wprowadził we Francji ekologiczny podatek paliwowy, protestujące „żółte kamizelki” mówiły tak: my nie jesteśmy przeciwni walce ze zmianą klimatu, my po prostu nie mamy alternatywy. Mieszkamy na wsiach i w małych miasteczkach, nie mamy jak dojechać do pracy inaczej niż samochodem, a wy chcecie nas za to ukarać?
Czyli co, najpierw zapewnijmy mieszkańcom autobus, a potem podrażajmy benzynę?
Przykładem może być brazylijska Kurytyba. W latach 70. XX wieku miasto to wprowadziło pasy ruchu przeznaczone specjalnie dla autobusów. To było rozwiązanie tanie, wydajne i szybkie, bardzo skróciło czas dojazdu do pracy ludzi z ubogich przedmieść. Tak może wyglądać prawdziwe projektowanie nastawione na dystrybucję – oszczędza ludzki czas, paliwo, pieniądze i poprawia jakość powietrza. Nie przypadkiem setki miast potem korzystały z tego rozwiązania.
Ale autobusem trudno się pochwalić przed sąsiadem. I nie zawsze łatwo się nim jedzie z liczną rodziną.
Kiedy z mężem mieliśmy bliźniaki, kupiliśmy rodzinny samochód, bo bez niego wożenie dzieci do rodziców było niemożliwością. Ale któregoś dnia – samochód miał 12 lat i silnik diesla – stwierdziliśmy, że zbyt wiele wiemy na temat zmiany klimatu i mieszkamy w mieście, gdzie naprawdę dostępne są inne opcje. Od decyzji o pozbyciu się samochodu do jej realizacji minęło pięć dni i, proszę mi wierzyć, to było trudne pięć dni. Samochód daje poczucie samowystarczalności, wiązała się z nim pamięć wspólnych wyjazdów na wakacje, odwożenia dzieci na zajęcia sportowe, no a poza tym był bardzo wygodny i naprawdę dobrze służył. Ja rozumiem sentyment i wiem, że z czymś takim trudno się rozstać.
Przezwyciężyliście sentyment i poczucie wygody w imię wyższych celów, rozumiem. Ale to dość elitarne podejście chyba… Teraz wszędzie jeździcie rowerem?
Nie, dołączyliśmy do klubu samochodowego w Oksfordzie, gdzie mieszkamy i gdzie można rezerwować online wynajęcie samochodu. Radość z posiadania udało nam się zastąpić poczuciem lekkości i uwolnienia od ciężaru, kosztów i tym podobnych. Ludziom w regionach wiejskich samochód na własność zapewne wciąż jeszcze będzie potrzebny, ale w rejonach miejskich i podmiejskich mechanizmy współdzielenia już zaczynają się upowszechniać. I z czasem to wpłynie na aspiracje: z posiadania samochodu na używanie go jako usługi, kiedy akurat jest potrzebny. Mam zresztą wrażenie, że młodsze pokolenia już się wyłamują z tego wzorca traktowania auta jako oznaki statusu w społeczeństwie.
Ale taka przebudowa aspiracji wymaga pewnego konsensusu społecznego à propos wyzwań i ograniczeń, przed jakimi stoimy. Jest możliwa, kiedy wiemy, że system nas nie zawiedzie. Żeby zrezygnować z takich znamion statusu, potrzeba społeczeństwa mniej konkurencyjnego… Słabo mi to wszystko wygląda w kraju spolaryzowanym, gdzie nie ufa się państwu i sobie nawzajem. I gdzie społeczeństwo zaczyna coraz bardziej się dzielić według tych schematów: proeuropejscy, promodernizacyjni, ale też indywidualistycznie nastawieni mieszkańcy dużych miast i kolektywistyczna, jak również eurosceptyczna prowincja, często akceptująca opowieść o inwazji ideologii gender z Brukseli i zmianach klimatycznych jako lewackim wymyśle.
To nie tak. Z przekazem o potrzebie zmian stylu życia można dotrzeć do bardzo różnych grup i przemawiać konkretnie do ich aspiracji. Edward Bernays, twórca nowoczesnej reklamy, już w latach 20. XX wieku, korzystając między innymi z osiągnięć psychoanalizy Freuda, swego wuja zresztą, zrozumiał, że ludzi można przekonać do różnych dóbr i usług przez powiązanie ich z najgłębszymi wartościami, jakie wyznają, z pragnieniami przynależności, bycia podziwianymi i szanowanymi.
Czyli drogą do przyjęcia ekonomii obwarzanka może być marketing? W ten sposób przekonamy ludzi do przyjaznego klimatowi stylu życia?
Chodzi o to, by mówić do ludzi w języku zgodnym z ich wartościami. Istnieją takie organizacje, jak założona przez ekologa George’a Marshalla Climate Outreach, która jeździ do różnych społeczności na całym świecie, od zagłębi zwolenników Tea Party, po piaski roponośne Alaski, i wysłuchuje ludzi. A rozumiejąc, co jest im najdroższe, jakie są ich aspiracje, wskazuje, w jaki sposób zmiana sposobu życia na bardziej ekologiczny może być zbieżna z tym, jak oni chcą żyć… Pan przywołał różne grupy społeczne w Polsce – tych „Europejczyków” można przekonywać opowieścią, że przecież przechodzenie na usługi transportowe zamiast kupowania samochodu to trend zachodnioeuropejski, tak samo miasta przyjazne pieszym i mieszkańcom, z rozbudowaną komunikacją miejską.
Z niedawnych badań na ten temat wynika, że w Polsce przerzucamy się odpowiedzialnością – winni problemów ekologicznych są albo ci ubodzy, co palą śmieciami w piecu i jeżdżą starym dieslem, albo ci tam, na górze, co latają odrzutowcami na Seszele i wymieniają smartfona co pół roku. Oczywiście zawsze to „ci drudzy”.
Jasne, obydwie strony mają rację. Z tym może zastrzeżeniem, że palenie w piecach śmieci truje widocznie, więc nieco łatwiej uzasadnić, dlaczego ludzie powinni przejść na inne źródła ogrzewania. Inna sprawa, że przede wszystkim trzeba ocieplić ich domy – w Wielkiej Brytanii 27 milionów domów wymaga termoizolacji, ja sama mieszkam w budynku z czasów wiktoriańskich. Domy wiejskie i miejskie trzeba przerobić tak samo jak style życia. Z drugiej strony nowo kupiony smartfon wygląda bardzo czysto i minimalistycznie, ale jego produkcja tak samo przekracza granice możliwości planety.
No to kto jest w końcu bardziej winien? Ci, co palą oponami, czy ci, którzy latają do ciepłych krajów? Wy, Brytyjczycy, czy my, Polacy?
Istotne jest to, że przeciętny człowiek mieszkający w Polsce generuje większy ślad ekologiczny, niż może wytrzymać planeta – to dotyczy wszystkich krajów o wysokim i średnim dochodzie, nawet jeśli nie są tak bogate jak Niemcy czy Wielka Brytania, i nie zdążyły w swojej historii wyemitować tyle CO₂ i zużyć tyle zasobów co one. Ważniejsze jest to, że tak jak wszędzie, ludziom w Polsce transformacja może przynieść czystsze powietrze i energię, zdrowsze miejsca do zamieszkania, tańszy transport – lepsze życie po prostu.
Skala wyzwań, o których pani pisze, związanych z emisjami gazów cieplarnianych, zanieczyszczeniem środowiska, ale przede wszystkim tempem, w jakim to wszystko postępuje – skłania wielu do myślenia katastroficznego, innych do wyparcia problemu, a jeszcze innych do szukania cudownych rozwiązań w technologii. Pani też wymienia ją jako jeden z wehikułów docierania do obwarzanka. Ale przecież żadna technologia nie jest niewinna. Taka na przykład geoinżynieria czy Odnawialne Źródła Energii też rodzą poważne skutki uboczne. Nie są, delikatnie mówiąc, neutralne ekologicznie.
Technologia to jest narzędzie, którym przekształcamy zasoby planety, żeby zaspokajać swoje potrzeby. Dwudziestowieczne technologie irygacyjne bazowały na rozpylaniu wody na uprawianym polu, co pochłaniało oczywiście mnóstwo wody na jednostkę wyprodukowanej żywności. Technologie współczesne nawadniają oszczędniej: rura z dziurkami doprowadza minimalną dawkę wody do każdej konkretnej rośliny.
Jasne, że OZE są lepsze od węgla, ale też powodują koszty.
Wszystko powoduje koszty. Dlatego właśnie jako rodzina postanowiliśmy, że naszego diesla nie zastąpimy własnym samochodem elektrycznym. Po prostu za dużo wiemy o tym, jakie są warunki pracy i standardy życia społeczności, która żyje z pracy w kopalni litu, niezbędnego do produkcji baterii. Technologie OZE mają jeszcze długą drogę przed sobą: musimy poprawić to, w jaki sposób pozyskujemy do nich materiały, jak długo są używane, przemyśleć, co się dzieje z panelami słonecznymi i łopatami turbin wiatraków, kiedy są demontowane, w jakiej formie można ich użyć ponownie…
No właśnie: ponownie. Recykling nas zbawi?
Na pewno musimy sprawić, by rozwój technologii kierował nas w stronę regeneracji świata przyrody i gospodarki obiegu zamkniętego. To jest najważniejszy, obok odnawialnych źródeł energii, kierunek innowacji technologicznych, przy których podstawową regułą projektowania jest to, żeby odpad z jednego produktu stawał się surowcem do wytworzenia kolejnego. Żebyśmy używali mniej rzeczy, robili to ostrożniej, raczej zbiorowo niż indywidualnie, kreatywniej i przede wszystkim wolniej.
To chyba średnio nam idzie. Bo nawet jeśli przetwarzamy więcej odpadów do ponownego użytku, to jakoś nie potrafimy generować ich mniej w ogóle.
Są dobre przykłady. Władze Amsterdamu postanowiły, że do 2050 roku chcą jako miasto funkcjonować w obiegu całkowicie zamkniętym, do 2030 połowa zużycia zasobów ma przebiegać w ten sposób, a już od 2022 roku 10 procent zamówień publicznych ma być realizowanych na bazie materiałów z recyklingu.
To jest to ambitne, szybkie tempo?
To jest przekaz dla biznesu: jeśli chcecie działać w naszym mieście i robić tu interesy, to musicie działać w obiegu zamkniętym. Potrzebujemy technologii i designu, które to umożliwią, i pracujemy nad tym. W Amsterdamie powstała dzielnica De Ceuvel, która jest takim żywym laboratorium gospodarki cyrkularnej. Buduje się tam wyłącznie z materiałów z recyklingu – po to, by uczyć się, co działa i się sprawdza, a co nie. Po to, żeby następnie zastosować rozwiązania w całym mieście, w reszcie kraju i jak najszybciej za granicą.
Czyli termoizolacja i recykling tak, geoinżynieria nie? Budowanie z odpadów nam pomoże, ochładzanie klimatu przez wystrzeliwanie siarki do stratosfery już niekoniecznie?
Pomoże nam takie projektowanie, które od samego początku uwzględnia cały proces, a więc również to, co się stanie po zużyciu przedmiotu. Pomoże też wymuszenie konstrukcji modułowej, to znaczy wymóg, aby można było wymieniać zepsute lub zużyte części urządzeń, żeby działały dalej. Wielu produktów po prostu nie można dziś naprawić i po upływie gwarancji nadają się do wyrzucenia. Dlatego tak ważna jest dyrektywa UE o prawie do naprawy, która wymaga dostępności części zamiennych i akcesoriów do urządzeń przez co najmniej siedem lat. Na tej samej zasadzie musimy tworzyć kolejne reguły sprzyjające projektowaniu nastawionemu na regenerację i recykling – one wymuszają innowacje technologiczne w sektorze prywatnym idące w tym właśnie kierunku.
Pani książka podaje w wątpliwość najważniejsze – choć nie zawsze wypowiadane – teorie, dogmaty i założenia ekonomii głównego nurtu: od nieskończonego wzrostu, przez naturalny egoizm jednostek, efektywność rynków, po tragedię wspólnego pastwiska. Najważniejsze z nich narodziły się pod koniec XIX wieku, wraz z tak zwaną rewolucją marginalistyczną. Zastosowano wtedy nowe narzędzia, jak rachunek różniczkowy, zapanowały określone mody intelektualne, jak utylitaryzm i pozytywizm naukowy, a także warunki polityczne – pierwsza globalizacja i ekspansja wolnego handlu. To wszystko złożyło się na wielki fundament ekonomii neoklasycznej, na którym zbudowano wszystko to, co pani zwalcza. Czy dziś mamy podobną konfigurację interesów, prądów ideowych, także narzędzi, które przyniosły nowe myślenie o gospodarce i społeczeństwie?
Widzę to jako możliwość, ale nie konieczność. Ja sama mieszkam w jednym z najbogatszych krajów w historii ludzkości, którego rząd dalej wierzy, że rozwiązanie całego mnóstwa problemów leży w jeszcze większym wzroście… Widzimy już jednak, że rozumienie rozwoju jako wzrostu PKB jest zbyt wąskie, a idea, że powinniśmy i możemy rosnąć w nieskończoność – absurdalna. Dostrzegamy, że dalsze niszczenie kolejnych systemów życia na Ziemi doprowadzi w końcu do tego, że stracimy jedyne znane nam miejsce nadające się do mieszkania. I dlatego nie mamy innego wyjścia, jak przebudowywać gospodarkę od obecnej, degeneracyjnej, która wydobywa zasoby, przetwarza je w produkty, zużywa i wyrzuca na śmietnik – do regeneracyjnej od poziomu samego projektu.
Ale nawet obieg zamknięty można zorganizować tak, że będzie na nim zarabiał jakiś oligarcha…
Dlatego musimy mieć jednocześnie świadomość, że jakąkolwiek technologię stworzymy, może ona zostać przechwycona w ręce niewielu poprzez własność, monopolistyczne regulacje i na końcu raje podatkowe. Wtedy znów dostaniemy gospodarki polaryzujące nas dochodowo zamiast dystrybucyjnych, które na wejściu dzielą źródła dochodu.
Pani chce to wszystko zmienić jedną książką?
Rolą _Ekonomii obwarzanka_ było zebranie istniejących już idei z bardzo różnych nurtów: od ekologicznego, przez ekonomię feministyczną, aż po teorie złożoności – i przede wszystkim inspirowanie do dalszych prac, do innowacji praktycznych i teoretycznych. Kiedy pisałam tę książkę w 2017 roku, nie robiłam tego, żeby wpłynąć bezpośrednio na decydentów i podpowiadać politykę w konkretnych krajach.
Amsterdam jednak skorzystał.
Nie tylko, byłam zdumiona, jak wiele władz lokalnych, ale też partii i urzędników było tym tematem zainteresowanych. Widać było, że szukają idei transformacyjnych w poprzek spektrum politycznego. Ani razu nie pukałam do niczyich drzwi, żeby sprzedać swój obwarzanek, to oni przychodzili do nas. W Wielkiej Brytanii to byli Zieloni, to była Partia Pracy, to byli liberałowie, ale zdarzali się też politycy Torysów. Książka była również szeroko dyskutowana w Holandii, w grudniu zeszłego roku zaproszono mnie do jej prezentacji przed ekipą przejściową administracji Bidena w Departamencie Skarbu, zaraz będą rozmawiać z ludźmi z WTO…
A są jakieś kraje o średnim dochodzie, które były zainteresowane?
Malezja na przykład, szczególnie duże było jednak zainteresowanie na globalnym Południu. Kontaktowałam się też z rządem jednego z krajów Europy Środkowej, ale nie mogę wymienić którego. Mimo to, podkreślam, obwarzanek to nie jest zestaw gotowych narzędzi politycznych, bo poszczególne kraje potrzebują specyficznych rozwiązań. Historia każdego z nich wyznaczyła mu inne miejsce na drodze między gospodarką degeneracyjną i polaryzującą a taką, która regeneruje zasoby i rozdziela źródła wartości.
A czy pandemia COVID-19 przybliżyła nas, czy może oddaliła od obwarzanka?
Widać już rządy i miasta, które zaczynają rozumieć, że nie możemy przygotowywać doraźnej strategii kryzysowej i ogłaszać stanów wyjątkowych na każdy kryzys z osobna. Jeśli ująć je całościowo – ten ekonomiczny, klimatyczny, ostatnio pandemiczny – to za pomocą koncepcji obwarzanka można też próbować zaprojektować głębszą transformację.
I ktoś to robi?
Widać to w Nowej Zelandii premier Jacindy Ardern i widać w Amsterdamie. W kwietniu 2020 roku to właśnie Amsterdam opublikował swoją wizję miasta obwarzanka. Burmistrz tłumaczył to w ten sposób: owszem, teraz mamy pandemię i na tym się skupiamy, ale w końcu przecież zaczniemy z niej wychodzić. I musimy wiedzieć, w jakim kierunku chcemy iść i czy na pewno tam, skąd przyszliśmy?
To brzmi efektownie, ale wielu ludzi chce po prostu odzyskać pracę i względną normalność. Po kryzysie nie życzymy sobie raczej skokowych zmian…
A jednak do nich dochodzi. Wielkie transformacje nie zdarzają się w spokojnych czasach, tylko w trakcie i za sprawą kryzysów. Oczywiście, można kryzys wykorzystać w duchu „doktryny szoku”, mówiąc słowami Naomi Klein, to jest zawsze szansa na umocnienie i tak już potężnych interesów. W wielu miejscach nazbyt pospiesznie rzucamy się, aby wspierać branże wymagające raczej przebudowy. Ale kryzys może też umożliwić zmianę, o której od dawna wiedzieliśmy, że jest konieczna. Która pozwoli nam się zmieścić w obwarzanku.
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach
„Krytyki Politycznej” 24 maja 2021 roku.Filip Springer / Szkoła Ekopoetyki
DOM UREALNIONY, CZYLI EKOKRYTYCZNE REFLEKSJE NAD _EKONOMIĄ OBWARZANKA_ KATE RAWORTH
I
W jednym z początkowych rozdziałów _Ekonomii obwarzanka_ Kate Raworth przywołuje greckiego myśliciela i żołnierza Ksenofonta, który w swoim dziele _O gospodarstwie_ jako pierwszy opisał pojęcie _oikonomikós_ (gr. _οικονομικός_), czyli „sztuki zarządzania domem”. Raworth w swoim wywodzie nie zatrzymuje się przy tym fakcie dłużej, od razu bowiem rusza w kierunku Arystotelesa, „który odróżnił ekonomikę od chrematystyki, czyli sztuki bogacenia się”. Badaczka dziwi się przy tym, że to Arystotelesowskie rozróżnienie we współczesnej ekonomii zostało zupełnie zapomniane. Rzeczywiście, trudno nie odnieść wrażenia, że fanatycznie wyznawana i uprawiana chrematystyka w przebraniu racjonalnej ekonomiki przejęła kontrolę nad światem. Choć przecież zarządzanie domem wcale nie musi oznaczać bogacenia się.
Warto jednak do tego Ksenofonta na chwilę powrócić i uświadomić sobie istnienie tu jeszcze jednego, niemal zapomnianego powiązania o znaczeniu chyba nawet bardziej fundamentalnym. Oto wspomniany już wcześniej oíkos (gr. _οἶκος_) – dom – łączy ekonomikę (czyli sztukę zarządzania nim) z ekologią (czyli wiedzą o nim). Bez jednej nie ma przecież drugiej.
Wygląda na to, że właśnie o przywołanie związku między ekonomią i ekologią w greckim prarozumieniu obu pojęć upominają się bohaterowie i bohaterki pierwszych kart książki Raworth. Mamy bowiem pamiętny rok 2008, a w Oksfordzie zjawia się młodziutka Yuan Yang z zamiarem studiowania na tej zacnej uczelni ekonomii. Jest Yuan jedną z wielu, którzy i które po okresie wytężonej nauki mają nadzieję znaleźć ciepłą posadę w jakiejś instytucji finansowej w Londynie czy gdziekolwiek na świecie.
Tak się jednak składa, że czasy, jakie właśnie nadeszły, przestały sprzyjać optymizmowi Yuan, jej koleżanek i kolegów. W telewizji widać zwolnionych pracowników korporacji tułających się z pudełkami po wietrznych ulicach londyńskiego City. Yuan, zdumiona rozpędzającym się z dnia na dzień kryzysem, szybko odkrywa, że teoria gospodarki, jakiej uczą jej w Oksfordzie, jest silnie oderwana nie tylko od rzeczywistości, ale nawet od jej medialnych reprezentacji. Zamiast ślęczeć nad ekonomicznymi podręcznikami, angażuje się więc w studenckie ruchy, które domagają się urealnienia ekonomii, czyli takiego jej uprawiania, jakie uwzględniałoby wszystkie związane z nią koszty i ograniczenia.
Raworth literacko czerpie z tej młodzieńczej energii, ale też wyrażonej dzięki niej krytyki neoliberalnej ekonomii i postanawia stworzyć dla niej „nową symboliczną ramę”. Tą ramą jest obwarzanek, który od tamtego czasu zrobił już światową karierę. Z ekokrytycznego punktu widzenia jednak centralnym pojęciem pozwalającym zrozumieć najważniejsze osiągnięcia Raworth jest właśnie _οἶκος_ – czyli dom i związane z nim nierozerwalnie pojęcie „zamieszkiwania”.
II
W klasycznym eseju _Budować, mieszkać, myśleć_ wygłoszonym w Darmstadt w 1951 roku, a opublikowanym rok później, Martin Heidegger postuluje odwrócenie potocznie rozumianego porządku zachodzącego między pojęciami budowania i mieszkania. W naszym codziennym doświadczeniu językowym i życiowym, aby gdzieś zamieszkać, musimy najpierw coś wybudować. Oczywiście dziś, w realiach wyspecjalizowanej gospodarki kapitalistycznej, zwykle buduje kto inny, niż mieszka, ostatecznie jednak kolejność taka wydaje nam się dość naturalna. Heidegger odwraca ten porządek i wybiera się w etymologiczną podróż – zamiast jednak do Grecji udaje się do Germanii. Odkrywa tam, że z wysokoniemieckiego słowa _buan_ (budować, zamieszkiwać) wywodzi się nie tylko niemieckie _bauen_ (budować), ale też:
_buan, bhu, bee_ to mianowicie nasze słowo „bin” w zwrotach: _ich bin_ (ja jestem), _du bist_ (ty jesteś), w trybie rozkazującym _bis, sei_. Co znaczy z kolei: _ich bin?_ Dawne słowo _bauen_ (budować), do którego przynależy _„bin”_, odpowiada: _„ich bin”_, _„du bist”_ – oznacza: ja mieszkam, ty mieszkasz. Sposób, w jaki ty jesteś i w jaki ja jestem (_du bist und ich bin_), sposób, w jaki my, ludzie, jesteśmy na Ziemi, to _buan_, zamieszkiwanie.
Jakby tego było mało, Heidegger przypomina, że to dawne słowo _bauen_ (budować), „które mówi, że człowiek jest, o ile mieszka”, oznacza także otaczanie opieką, czyli uprawianie roli (_den Acker bauen_), hodowanie winnej latorośli (_Reben bauen_). Tak rozumiane budowanie „chroni wzrastanie, które samo z siebie wydaje swoje owoce”. To etymologiczne dociekanie Heideggera ma daleko posunięte konsekwencje dla naszego pojmowania własnego bycia w świecie. Po pierwsze: budowanie jest właściwie tym, w jaki sposób człowiek manifestuje i realizuje swoje zamieszkiwanie. Ono bowiem jest sposobem, w jaki jesteśmy na Ziemi. Ostatnią, i kto wie czy nie najważniejszą, konsekwencją takiego stanu rzeczy jest fakt, że „budowanie jako zamieszkiwanie” przyjmuje dwie równie ważne postaci – jedna z nich polega na otaczającej opiece (otaczające opieką wzrastanie), druga zaś to budowanie rozumiane najbardziej potocznie, czyli takie, „które wystawia budowlę”.
Śmiertelni mieszkają o tyle, o ile ratują Ziemię – słowo „ratować” użyte jest tu w dawnym sensie, znanym jeszcze Lessingowi. Ratunek nie tylko wydziera niebezpieczeństwu, ratować oznacza właściwie: wyzwolić istotę czegoś. Ratować Ziemię to więcej niż ją eksploatować, czy wręcz męczyć. Ratując Ziemię, nie władamy nią, nie podporządkowujemy jej sobie – a od władania i podporządkowywania sobie tylko krok do bezgranicznego wyzysku.
W refleksjach Heideggera wybrzmiewa to, co każdy i każda z nas zaczyna chyba czuć, gdy uświadomimy sobie zapomniany źródłosłów ekonomii. Rozumiana jako reguły zarządzania domem, musi ona respektować naturalne ograniczenia tego domu. Sztuka dobrego gospodarowania to przecież troska o zasoby, które ma się do dyspozycji, i umiejętność takiego nimi rozporządzania, aby nigdy ich nie zabrakło i mogły się one odnawiać w swoich naturalnych cyklach, także dla przyszłych pokoleń. Tym jest w istocie nasze bycie – zamieszkiwanie Ziemi w rozumieniu Heideggera.
Tym też na pewno nie jest współczesna ekonomia.
III
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
Martin Heidegger, _Budować, mieszkać, żyć_, tłum. Krzysztof Michalski, „Teksty: teoria literatury, krytyka, interpretacja” 1974, nr 6 (18), s. 139.
Tamże.