Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Ocalałe serca - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 maja 2025
E-book: EPUB, MOBI
44,99 zł
Audiobook
49,99 zł
44,99
4499 pkt
punktów Virtualo

Ocalałe serca - ebook

Jak można przeżyć, gdy ktoś, kogo nienawidziło się najbardziej na świecie, staje się dla ciebie jedyną nadzieją na przetrwanie?

Cora i Dean zawsze mieli skomplikowaną relację – on był narzeczonym jej siostry, a ich spotkania kończyły się nieustannymi docinkami. Jednak jeden feralny wieczór zmienił wszystko. Porwani przez seryjnego mordercę, uwięzieni w jego piwnicy, zmuszeni do rzeczy, które złamałyby każdego – przeszli przez piekło, którego nigdy nawet sobie nie wyobrażali. Każdy dzień był walką o przetrwanie, a jedyne, co trzymało ich przy życiu, to wzajemne wsparcie.

Tylko że Cora i Dean nie mieli pojęcia, że porywacz miał wobec nich plan. Plan, który zmieni bieg ich relacji, rozmywając linię między nienawiścią i miłością, związując ich o wiele silniej, niż mogłyby to zrobić nawet najcięższe łańcuchy.

„Ocalałe serca” to mroczna, wstrząsająca opowieść o cierpieniu, strachu i niezwykłej więzi, która rodzi się w najgłębszym mroku.

Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8417-107-3
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Kap. Kap. Kap.

Śnię.

Śni mi się ocean.

Gdy miałam osiem lat, pojechaliśmy do Disneylandu – ja, Mandy, mama i tata. Byłam taka podekscytowana. Chciałam zanurzyć palce stóp w słonym morzu, odkąd pamiętałam. Wynajęliśmy samochód i pewnego popołudnia pojechaliśmy nad Pacyfik. Nadal pamiętam, jak szaleńczo serce kołatało mi w klatce piersiowej na widok oceanu. Wyobrażałam sobie Arielkę i jej morskie siostry pływające pod wodą.

Czułam magię. Było pięknie.

A potem mnie sparaliżowało. Usiadłam na piachu i patrzyłam z oddali, jak siostra z rodzicami chlapią się, chichoczą i tworzą wspomnienia, które tak bardzo chciałam z nimi dzielić.

Nie mogłam się jednak ruszyć. Trwałam jak posąg na plaży, otoczona zamkami z piasku i nieznajomymi twarzami. Woda wydawała się taka ciemna i groźna, kiedy podeszłam bliżej. Bezmiar oceanu mnie przeraził. Bałam się, że mnie porwie.

Potem przyszła pora na powrót.

„Na pewno nie chcesz zanurzyć choćby stóp? Tak bardzo się cieszyłaś”, zachęcała matka, zbierając zabawki i kolorowe ręczniki.

Przełknęłam ciężko ślinę. Oceniłam uważnie fale bijące o brzeg.

Może. Może dam radę.

Podniosłam się, a palce moich stóp zanurzały się w wilgotnym piachu. Zaczęłam się przemieszczać w stronę wyjącego oceanu nieśmiałymi kroczkami, z drżącymi kończynami. Zatrzymałam się na samym brzegu i zerknęłam na szare chmury nad głową.

– Idziemy, Cora! – zawołał ojciec z oddali. – Zaraz zacznie padać.

Chwila, chwila, nie… Już prawie mi się udało. Potrzebuję jeszcze minuty.

Wciągnęłam głęboko powietrze dla kurażu i dalej przesuwałam się mozolnie do przodu. Wtedy zaczęło padać. Patrzyłam, jak krople bombardują ocean, woda miesza się z wodą. Moje marzenie rozmywało się przed moimi oczami.

Kap. Kap. Kap.

Zaczęło lać wściekle. Próbowałam biec, ale silna ręką chwyciła mnie za ramię i pociągnęła do tyłu.

„Pora się zbierać, Corabelle. Nadciąga solidna burza”.

Przełknęłam ciężko ślinę, do oczu napłynęły mi łzy, a ojciec mnie odciągał. Nigdy nie poczułam fal uderzających o moje kostki. Ani wodorostów łaskoczących mi palce. Ojciec obiecał, że wrócimy następnego dnia, lecz tak się nie stało.

Aż po dziś dzień tam nie wróciłam.

Kap. Kap. Kap.

Otwieram gwałtownie oczy. Równomiernie padające krople wyrywają mnie ze snu, który być może będzie mnie nawiedzał do końca życia. Nie słyszę jednak deszczu. I nie leżę w ciepłym łóżku, szykując się do prowadzenia kolejnej lekcji angielskiego w liceum. Znajduję się gdzie indziej. Gdzieś, gdzie jest zimno, ciemno i przerażająco. Czuję z tyłu głowy pulsujący ból. Próbuję dosięgnąć miejsca palcami, ale wtedy uświadamiam sobie, że mam ręce spętane łańcuchem za plecami – zostałam zakuta w kajdany jak zwierzę.

O mój Boże.

Otwieram oczy jeszcze szerzej, zaniepokojona. Przerażona. Potrząsam łańcuchami, próbując jakoś się zorientować, co się dzieje, przypomnieć sobie, gdzie jestem. Jest ciemno, ale nie całkowicie. Po prostu oczy jeszcze mi nie przywykły do mroku. Mrugam szybko i rozglądam się po pomieszczeniu, w którym mnie uwięziono. To jakaś komora albo cela. Może piwnica. Mrużę oczy i spostrzegam małe, wąskie okienko naprzeciwko siebie. Sączy się przez nie słabe światło. Słońce zagląda do mojego nowego koszmaru i potwierdza, że tak, naprawdę nie śpię.

Wtedy to słyszę. Głęboki, gardłowy jęk.

Wykręcam szyję pomimo bólu i widzę Deana Ashera przykutego w przeciwległym kącie betonowego pomieszczenia w takiej samej pozycji. Kręci bezwładnie głową na boki, odzyskując przytomność.

Nie wiem, czy dostrzegam dramatyczną ironię w tym, że uwięziono mnie z człowiekiem, którego nienawidzę najbardziej na świecie, czy odczuwam coś na kształt ulgi, uświadomiwszy sobie, że nie jestem sama.

– Dean. – Głos mam chrapliwy, słaby. Jest ledwie szeptem naruszającym otulającą nas, ogłuszającą ciszę. Patrzę, jak Dean unosi głowę i opiera ją o twardy słup, wydając kolejny jęk. – Dean – powtarzam, tym razem nieco głośniej.

– Gdzie ja, do diabła, jestem? – skrzypi. Jego wypowiedź wcale nie brzmi jak pytanie. Raczej jak żądanie wyjaśnienia. Widzę, że przygląda mi się w mglistym mroku zmrużonymi oczami, zastanawia się, co ja tu robię i czy to umysł płata mu jakieś figle. Wszystko kwestionuje. – Cora.

– Dean. – Jego imię wydobywa się z piskiem z moich spierzchniętych ust.

Czuję, że łzy zaczynają szczypać mnie w oczy, a w trzewiach wzbiera strach. Robi mi się niedobrze. Czuję się wydrążona. Zaczynam szarpać łańcuchy, ciągnąć za nie, uderzać kajdankami o stalową rurę.

Dean idzie za moim przykładem, wzywa pomocy, dzwoni kajdankami, a ja krzyczę co sił w płucach.

– Co to, kurwa, jest? Gdzie my jesteśmy? – Dean łapie oddech i wyrzuca z siebie pytania z gorączkową desperacją. – Nic ci nie jest?

Chyba powinnam się zdziwić tym, że się o mnie troszczy, ale jestem zbyt przejęta przerażeniem i cierpieniem, żeby się nad tym zastanawiać. Przełykam ciężko ślinę.

– Moja głowa… – Tylko tyle udaje mi się wydusić, zanim łzy napływają mi do oczu i nie mogę powiedzieć nic więcej.

– Moja też.

Staram się jakoś pozbierać i wciągam powietrze przez zaciśnięte zęby. Czuję nadciągający atak paniki, ale nie mogę na to pozwolić. Będę panikować, gdy nie będzie już żadnej nadziei – kiedy wszystko inne zawiedzie, śmierć będzie nieuchronna, wszystkie opcje ulegną wyczerpaniu.

W tej chwili muszę się skupić.

Zachować trzeźwość umysłu.

Muszę nas stąd wyrwać.

Przyglądam się, jak Dean wstaje z rękami spętanymi za plecami i rurą. Metal drapie piskliwie metal. Potem Dean uderza kajdankami o rurę raz po raz, z całej siły.

– Pomocy! Niech ktoś nas stąd wyciągnie! – wrzeszczy, a jego głos odbija się echem w wilgotnej piwnicy i miesza z brzękiem łańcuchów.

Opieram głowę bokiem o ścianę.

– Jak myślisz, czego on od nas chce?

Dean dalej robi zamieszanie, głośno i piskliwie.

– Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. – Łup, łup, łup. Bach, bach, bach. – Zabiję cię, ty matkojebco! – krzyczy.

– Wie, że nie możesz go zabić. Jesteś przykuty do rury.

Dean przerywa swoje wyczyny, żeby spiorunować mnie wzrokiem.

– Mam się poddać i tu gnić? Mowy nie ma. – Łup, łup, łup. – Pomocy!

– Myślisz, że chce ciebie czy mnie?

Słyszę, jak Dean sapie i dyszy ciężko kilka kroków ode mnie. Waha się z odpowiedzią, z jego ust płynie jednak cichy pomruk:

– Ciebie.

Boże.

Zamykam oczy, by powstrzymać kolejną falę łez. Kilku udaje się jednak uciec, spływają po posiniaczonych policzkach i zatrzymują się na brodzie. Ocieram je ramieniem.

– Chyba jesteś szczęściarzem.

– Szczęściarzem? Jestem przykuty do pieprzonej ściany w piwnicy psychopaty. Ty masz przynajmniej jakąś wartość. Ja już jestem trupem.

– Wolałabym umrzeć, niż przedstawiać jakąś wartość dla tego zboczeńca. Wiesz, co to znaczy, prawda? – Przyciągam kolana do klatki piersiowej. Czuję w gardle smak żółci na samą myśl. – On mnie zgwałci.

Zapada między nami milczenie, no bo co więcej moglibyśmy powiedzieć?

Nic.

Absolutnie nic.

Oboje wiemy, co mnie czeka, i żadne z nas nic nie może na to poradzić. Nie wiem, dlaczego porwał Deana – może dlatego, że widział twarz tej mendy?

Na pierwszy plan wychodzi pełen goryczy gniew, który wyrażam w jedyny znany mi sposób:

– Nie mogę uwierzyć, że zginę tutaj z tobą spośród wszystkich ludzi. Ci na górze muszą mnie naprawdę nienawidzić.

– Serio? – ripostuje szybko Dean. – Najpewniej zostaniemy wypatroszeni i zbezczeszczeni, a ty żyjesz licealną urazą? Jezu, Coro!

Próbuję się dźwignąć na nogi w swoich szpilkach, kostki mi drżą, przesuwam łańcuchem po rurze. Kolana mi się uginają i niewiele brakuje, bym się osunęła z powrotem.

– Dlaczego nie ruszyłeś? Kazałam ci jechać.

Wschodzące słońce wlewa do piekielnej dziury więcej światła, ukazując oburzenie malujące się na twarzy Deana. Odwracam wzrok z zaciśniętymi zębami.

– Twierdzisz, że to moja wina? Próbowałem cię ratować.

– Gdybyś wcisnął gaz, puściłby mnie i leżelibyśmy teraz bezpiecznie w swoich ciepłych łóżkach. – Uraza wylewa się ze mnie i może Dean na to nie zasługuje, ale tak jest mi łatwiej zaakceptować realia tej sytuacji.

Widzę, że kręci głową, wyraźnie wzburzony.

– Jesteś naprawdę nieznośna, Corabelle.

Spodziewam się, że powie coś więcej. Chcę, żeby powiedział. Żeby połknął przynętę i przelał własny strach i frustrację w małostkową złość skierowaną do mnie. Daj z siebie wszystko, Dean.

Tyle że na tym poprzestaje. Nie mówi nic więcej, a ja znowu czuję się pusta.

Osuwam się na tyłek, bo ciężar mojego ciała i okoliczności sprawiają, że nie daję rady dłużej stać. Dean też siada po chwili, wyciąga nogi przed siebie i opiera się o rurę z zamkniętymi oczami. Czuję suchość pod powiekami, jakby polano je kwasem, jakby były skórkami cytryny. Oczy mnie bolą, kiedy mrugam.

Cisza tańczy między nami przez długi czas. Słońce wstało, wlewa się radosnym blaskiem do naszego lochu i wydobywa na światło dzienne wstrząsającą prawdę na temat naszego położenia. Niemal żałuję, że nie jest ciemno. W mroku daje się zamaskować większość rzeczy.

Siedzę ze zwieszoną na klatkę piersiową głową, gdy drzwi się otwierają i ciężkie buciory stąpają po schodach.

Łup. Łup. Łup.

Podnoszę gwałtownie głowę i zerkam na Deana, który spogląda na mnie z taką samą konsternacją. Patrzymy sobie w oczy i znowu się podnosimy.

– Moje zwierzątka się obudziły – stwierdza mężczyzna, stając u podnóża schodów. Brzuszysko wystaje mu spod przykrótkiej koszulki z plamami potu pod pachami.

Czuję, że żołądek mi się zaciska, i mam ochotę wymiotować.

– Czego chcesz, do diabła? – pyta Dean, uderzając o rurę kajdankami. – Mam pieniądze. Mogę ci przekazać wszystko, co mam na koncie.

Niski, przysadzisty człowiek śmieje się gardłowo, a potem zanosi się kaszlem, aż się pochyla i świszczy. Gdy atak mu mija, prostuje się i do nas podchodzi. Paciorkowate oczy tylko omiatają Deana pobieżnym wzrokiem, a potem skupiają się na mnie.

Z taką samą pożądliwością jak poprzedniego wieczoru chłonie mój obraz od stóp do głów. Zatrzymuje spojrzenie na moim dekolcie, przez co próbuję ustawić ramiona tak, by się jakoś zasłonić, tyle że bezskutecznie. Tylko poruszam w ten sposób biustem, co go chyba podnieca. Cofam się, jakbym miała dokąd uciec, gdzie się schować.

– Nieźle się zabawimy, kotku – zwraca się do mnie, układając usta w dzióbek jak do pocałunku i wydając z siebie odrażający pomruk.

Czuję, że tracę nad sobą panowanie. Serce mi wali, jakby chciało uciec z klatki piersiowej, i muszę mu nakazać spokój. Nie ma dokąd uciekać.

Dean zaczyna znowu walić łańcuchami, by zdekoncentrować odrażającą świnię rozbierającą mnie bezdusznymi, szarymi oczami.

– To jest głupie, stary. Oboje mamy rodziny. Pracę. Przyjaciół. Zaczną nas szukać… Nie ujdzie ci to płazem.

Z mężczyzny wydobywa się kolejna fala gulgoczącego śmiechu, ale nawet nie patrzy na Deana. Wciąż wgapia się w moje piersi i wystawia język, żeby zwilżyć wąskie usta.

– Tessie Evans i ten klown, jej przyrodni brat, też tak mówili – oznajmia i robi krok do przodu. Zbliża się. – Ich ciała gniją w mojej stodole. Psy lubią się bawić ich kośćmi.

Krzyczę.

Krzyczę i krzyczę, i krzyczę, oślepiona łzami, dygocząc ze strachu.

– Proszę, nie rób tego. Nie chcę umierać – wyduszam z siebie i wierzgam na oślep, gdy napastnik zbliża się do mnie. – Nie, nie, nie. Proszę.

– Kurwa! – drze się Dean, nadal szarpiąc łańcuch, jakby to miało w czymś pomóc. Jakby mógł nas w ten sposób wybawić z opresji.

– Zachowaj te wysiłki na później, chłopczyku – woła oblech do Deana, skupiając się na mnie.

Czuję jego odrażający oddech na skórze. Pachnie gotowaną marchewką i benzyną zmieszaną ze smrodem ciała. Zaciskam usta, a ramiona mi podrygują w rytm szlochu. Przysuwa się coraz bliżej i bliżej…

– Daj mi kilka godzin, kotku, a pokażę ci, jak się zabawimy – mruczy, puszcza do mnie oko i niemal muska nosem czubek mojego nosa. – Najpierw muszę sprawić, żeby samochód zniknął.

O Boże.

Odsuwa się, patrzy to na mnie, to na Deana, a potem się odwraca i pogwizdując, znika na schodach.

Osuwam się na ziemię ciężko, płacząc i drżąc. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nas zabije. Najpierw się zabawi, a potem poderżnie nam gardła i rzuci nasze ciała psom na pożarcie.

– Cholera. Ja pierdolę. Jezu, kurwa mać – skanduje Dean obok mnie i drepcze po kilka kroków w każdą stronę, a potem zaczyna znowu ciągnąć za rurę z nadzieją, że się uwolni. Wydaje przy tym gniewne ryki, a we mnie rodzą się obawy, że odetnie sobie kajdankami dłonie.

– To bez sensu – mówię cicho z głową opartą o rurę, która trzyma mnie w tym koszmarze. W tym więzieniu. – Jesteśmy w pułapce.

– Nie poddam się.

Przyglądam mu się załzawionymi oczami, jak dalej się wysila bezproduktywnie, przez cały czas stękając i przeklinając.

– Zrobisz sobie krzywdę.

Ciągnie. Skręca. Krzyczy. Klnie.

– Na pewno ta myśl cię przygnębia – warczy.

Zamykam oczy, z których płyną kolejne łzy. Oddech mi się rwie.

– Myślisz, że ktoś już nas szuka? – zastanawiam się na głos, nie oczekując odpowiedzi. Przecież nie sposób to wiedzieć.

Dean wreszcie przerywa próbę ucieczki, a jego pokryta warstewką potu twarz odbija światło poranka. Spogląda na mnie i patrzymy sobie w oczy przez kilka chwil. Brutalna prawda naszej sytuacji przeszywa nas na wskroś.

Szukają nas.

Będą nas poszukiwały grupy i tropiciele z psami, będzie się o nas pisało i nagrywało przerażające programy dokumentalne dla kanału Investigation Discovery.

Poświęcone mnie i Deanowi Asherowi.

Dean robi urywany wdech i opiera się ramieniem o rurę.

– Wiesz, żartowałem sobie, że kiedyś się pewnie pozabijamy – burczy i kopie kamyk leżący blisko jego buta. – Chyba od zawsze miałem wrażenie, że odejdziemy razem.

Wiem, że próbuje nas rozbawić, ale jego słowa są jak cios w brzuch. Aż mi dech zapiera. Nie mogę oddychać.

Siedzę na zimnej, twardej podłodze i cicho łkam, aż łzy mi wysychają i jestem zbyt wyczerpana, za słaba, żeby się chociaż poruszyć.

Dean zaczyna śpiewać.

Dzięki rodzinnym wieczorom karaoke urządzanym od dekady w domu rodziców wiedziałam, że śpiewa dość dobrze. Siedziałam na kanapie ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i niewzruszonym spojrzeniem, z irytacją słuchając jego głębokiego, chrapliwego głosu. Mandy omdlewała. Rodzice wpatrywali się w niego z wyrażającymi dumę, rozpromienionymi twarzami. Nawet przeklęty pies gapił się na niego z zachwytem, machając ogonem do idealnie modelowanej melodii. Potem wszyscy, z wyjątkiem mnie, klaskali i Dean się kłaniał, od czasu do czasu puszczając do mnie lizusowskie oko.

Pokazywałam mu język albo środkowy palec, przepełniona pogardą. Mandy dźgała mnie łokciem między żebra, zdarzało się też, że matka łajała mnie za to, że jestem niegrzeczna.

Ha! Niegrzeczna.

Owinięcie samochodu folią samoprzylepną w noc przed rozmową o pracę, która miała odmienić moje życie – to jest brak grzeczności.

Staram się ignorować dźwięk jego głosu i zamykam oczy, ale te chrapliwe melodie są dziwnie kojące. Śpiewa właśnie jedną z moich ulubionych piosenek – _Hey Jude_ Beatlesów.

I jakimś cudem, pomimo strachu i niepewności, mimo że żwir wbija mi się w uda, a przerażenie dusi serce, udaje mi się zasnąć.3

– Pobudeczka.

Budzę się gwałtownie, myśląc przez krótką chwilę, że to był sen.

Chory, okropny sen.

Tyle że facet wisi nade mną, a jego oddech cuchnie teraz papierosami i brudnymi skarpetkami, usta zaś ma wygięte w groteskowym uśmiechu.

To jakiś koszmar, lecz prędko się z niego nie obudzę – dopiero się zaczyna.

Odsuwam się po chłodnym betonie, szurając po podłodze piętami pantofli. Próbuję obrócić się wokół rury, jakby dzięki temu nie mógł mnie dosięgnąć, ale ciągnie mnie za włosy i podnosi do pionu. Piszczę na znak protestu, skóra głowy mnie pali.

– Zostaw ją, kurwa! – krzyczy Dean z przeciwległego kąta.

Wykorzystuję chwilową dekoncentrację skurwiela, by kopnąć go kolanem w jaja. Jeśli mam polec, to z przytupem. Ryczy z bólu i puszcza moje włosy, a potem uderza mnie w szczękę grzbietem dłoni. Ból promieniuje do całej głowy i mam wrażenie, że zaraz mózg zacznie mi wypływać uszami.

– Głupia cipa – warczy i pluje mi w twarz.

Jego ślina spływa mi po policzku i niewiele brakuje, bym zwymiotowała.

– Waleczna z ciebie kicia, co? – kontynuuje i chwyta mnie za brodę paluchami, żebym musiała na niego spojrzeć.

Odwzajemniam jego gest i też pluję mu w twarz, przyglądając się, jak plwocina trafia w jego oko. I szykuję się na nieuniknioną karę.

Facet zamiera na dobre pięć sekund, całkowicie zaskoczony moim postępowaniem. Ściera ślinę z oka, łypiąc na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Wtem wybucha śmiechem.

Zgina się wpół, zanosząc się piskliwym chichotem i zaciskając tłuste dłonie na kolanach. Spoglądam na Deana, który przygląda się scenie z ostrożnym zainteresowaniem, ściągniętymi brwiami i napinając krępujący go łańcuch.

– Kicia lubi się bawić.

Mężczyzna rzuca się na mnie i rozrywa sukienkę na środku.

Boże, nie.

– Czekałaś, żeby się zabawić z Earlem, prawda? – rzuca i obłapia oślizgłymi dłońmi odsłonięte piersi w biustonoszu z turkusowej koronki.

Earl. Drań ma na imię Earl.

Odchylam głowę na bok i chwytam spojrzenie Deana. Patrzy na mnie z przerażeniem, bezradnie, gdy Earl obmacuje mnie, jakbym była jakimś eksponatem. Earl mnie zgwałci. Zostanę zgwałcona, tu i teraz, w obecności Deana Ashera. Uczucie mdłości wzbiera we mnie, wiruje, lecz je tłumię, a z oczu płyną mi łzy.

– Proszę, nie rób tego – jęczę i próbuję wierzgać nogami, żeby go kopnąć.

Earl napiera na mnie wielkim, tłustym cielskiem i przygważdża mnie do rury, żebym się nie ruszała, a równocześnie bawi się moimi sutkami pod koronką.

– Jaka ładna kicia… – mruczy i ślini się na mój dekolt.

Dean znowu zaczyna ryczeć i uderza łańcuchem o rurę z ogromną siłą.

– Przysięgam na Boga, że cię zabiję, jeśli ją tkniesz. Znajdę sposób, żeby to zrobić, i zakopię twoje grube dupsko w ziemi.

Earl chichocze, nie podnosząc wzroku. Jest zbyt skupiony na piersiach, gdy się pochyla i wsuwa gruby język pomiędzy nie.

Krzyczę, wiję się, wbijam szpilki w jego buciory. Nawet ich nie dziurawią. Nic temu nie zapobiegnie.

Jeszcze nigdy nie czułam się taka bezradna.

Dłonie Earla wsuwają się pod rozdartą sukienkę i suną w górę ud. Zaciskam nogi, starając się mu przeszkodzić, walczyć z nim.

– Założę się, że moja śliczna kicia ma też śliczną cipkę – szepcze mi do ucha, a mnie od jego oddechu przewraca się w żołądku.

Szarpię łańcuchy, tupię, wiję się i skręcam, krzyczę tak głośno, aż płuca mnie bolą.

– Proszę – błagam. – Puść nas. Nikomu nie powiemy, przysięgam. Tylko nas puść… – Boże, mówię jak w jakimś bardzo kiepskim programie detektywistycznym. Zawsze mi się wydawało, że będę bardziej twórcza, jeśli znajdę się w opałach. Bardziej przekonująca.

Do tego człowieka nic nie trafia. Nie mogę stworzyć z nim żadnej więzi, nie mogę udawać przemyślanej relacji. Instynkt mi podpowiada, że za bardzo odjechał. Nie ma sumienia – ani duszy. Za grosz współczucia, którym mogłabym spróbować manipulować.

Earl ściąga majtki z moich bioder, aż zsuwają się na podłogę. Całe moje ciało tężeje, robi, co może, by oprzeć się temu podłemu aktowi, do którego za chwilę dojdzie.

Dean nadal protestuje, drze się i wykrzykuje barwne przekleństwa i puste groźby. Odbijają się od ściany. Earl nie zwraca na niego uwagi.

Moje spojrzenie pada na Deana, kiedy wszystko inne zaczyna blednąć. Otaczam się murem w ramach mechanizmu obronnego – mentalną blokadą. Całkowicie się odcinam, wpatrując się w Deana, który bardzo się stara rzucić na Earla napierającego na mnie w najgorszy sposób z możliwych.

– Patrz na mnie, Coro. Nie spuszczaj ze mnie wzroku. Słuchaj mojego głosu – rozkazuje Dean i robi, co może, by utrzymać moją uwagę. By odciągnąć mnie od faktu, że oto jestem brukana na jego oczach. – Wydostaniemy się stąd, słyszysz mnie? Wyciągnę nas stąd. Tylko się na mnie skup. Tylko ja jestem w tej chwili realny. Jesteśmy tu tylko my, Coro. Skup się, dobrze? Patrz na mnie… skup się na moim głosie…

Głos Deana zaczyna się rozwiewać, mój umysł się zamyka i zasnuwa mgłą. Nie odrywam od niego wzroku, porusza się narowiście i gwałtownie. Nadal porusza ustami, ale nie rozróżniam słów – wszystko się zlewa. Jestem skołowana. Wydaje mi się, że trafiłam pod wodę, topię się, tonę, blaknę…

Ocean chyba w końcu mnie znalazł.

I nawet mi się tu podoba.

Kap. Kap. Kap.

Słucham regularnego kapania z rury, leżąc bezwładnie na twardej podłodze. Głową opieram się o ścianę na lewo ode mnie, nogi mam rozłożone przed sobą. Siedemnaście minut i dwadzieścia dwie sekundy. Tyle czasu minęło, odkąd zostałam zbezczeszczona. Wykorzystana i rzucona na ziemię niczym śmieć. Odliczałam sekundy w rytmie idealnie zsynchronizowanego z nimi kapania.

– Cora.

Głos Deana przeplata się z kapaniem. Mrugam powoli, nie skupiając wzroku na niczym.

– Cora.

Kap. Kap. Kap.

Nie ruszam się. Zmuszam się do tego, by oddychać i dzięki temu utrzymać się przy życiu.

– Odezwij się do mnie, Corabelle.

A co mam powiedzieć? Dean wie doskonale, co się stało. Oglądał przedstawienie z pierwszego rzędu. W końcu mobilizuję się do tego, by podnieść głowę i popatrzeć na schody w głębi pomieszczenia. Umieram ze strachu przed chwilą, gdy te czarne buciory znowu się pojawią, wystukując preludium do kolejnej serii okropności.

– Wszystko w porządku?

Tym wreszcie przyciąga moją uwagę i zmuszam się, by spojrzeć w prawo. Dean opiera się o rurę, zwrócony twarzą do mnie, z rękami spętanymi za plecami. Przesuwam wzrok od jego wrzosowoszarych butów biegowych aż do zmierzwionych, ciemnobrązowych włosów. Zaczynają się kręcić tuż poniżej uszu. Przypomina mi się, jak Mandy narzekała, że są za długie, i zamierzała sama je podciąć.

Przełykam ślinę.

– W porządku.

Zwykle nie umiem kłamać, więc jestem pod wrażeniem tego, jak szczerze to zabrzmiało. Oczywiście rozmija się to z prawdą. W życiu nie wygłosiłam większego kłamstwa.

Dean ma tego pełną świadomość.

– Nie jest w porządku. Możesz ze mną porozmawiać.

Odruchowo unoszę brew, wodząc leniwie wzrokiem po nim. Wcześniej zdjęto mu kurtkę, więc teraz ma na sobie tylko błękitną koszulkę pasującą do koloru oczy i wyblakłych dżinsów.

– Mogę z tobą porozmawiać? – Chichoczę chrapliwie. Gardło mam zdarte od bezsensownego krzyku. – Bo się tak blisko przyjaźnimy?

Przyglądam się temu, jak ściąga brwi, a na jego twarzy maluje się upokorzenie.

– W tej chwili jestem jedynym przyjacielem, jakiego masz – odpowiada sztywno.

– Wolałabym być sama.

Kolejne wierutne kłamstwo.

Nie chcę być sama. Tyle że jest ze mną Dean i nie przepadam za nim, dlatego wyleję na niego cały swój strach i traumę. Tylko to daje mi jeszcze jakieś poczucie kontroli.

To moja jedyna siła.

– Posłuchaj – kontynuuje Dean głosem rwącym się i cichym. – Wiem, że się nie dogadywaliśmy, ale musimy współpracować. Kiedy się stąd wydostaniemy, możesz wrócić do nienawiści do mnie, ale to jest sprawa życia i śmierci, Corabelle. Daruj sobie tę pieprzoną urazę i połączmy swoje głowy.

– Nie nazywaj mnie tak. – Odwracam i opuszczam głowę.

Uszy wypełnia mi szyderczy śmiech.

– No jasne, to jest to, na czym się skupiasz.

Kątem oka widzę, jak kręci głową, a potem uderza kajdankami o rurę. Podskakuję.

– Obudziłaś mnie w środku nocy, żebym po ciebie przyjechał, mimo że wcześniej proponowałem ci podwózkę. Przyjechałem mimo wszystko, bo, chociaż możesz w to nie wierzyć, Coro, przejmuję się tobą. Mamy zostać rodziną.

Na dźwięk tych słów do oczu napływają mi łzy. Zabawne – nie sądziłam, że jeszcze mi jakieś zostały.

– Odebrałem cię blisko drugiej w nocy i skończyłem tutaj. Przywiązany do przeklętej rury czekam na to, co ten dupek nam zgotuje. A ty strzelasz focha?

– Właśnie zostałam zgwałcona! – cedzę przez zaciśnięte zęby piskliwym, łamiącym się głosem. – Przez tę obleśną świnię. Masz pojęcie, jak to jest? – Wydobywa się ze mnie drwiący śmiech, gdy przechylam głowę na bok. – Nie mogę się teraz tobą zajmować.

Milczy przez chwilę, trawiąc moje słowa. Wtem:

– Już ci mówiłem… możesz ze mną porozmawiać.

– Nie chcę z tobą rozmawiać! Nie lubię cię!

– Super! – Dean uderza łańcuchem i sapie z frustracji. – Ja pierdolę. Tylko próbuję pomóc.

Pociągam nosem, zanim łzy zdołają się uwolnić.

– Może gdybyś zaczął pomagać przed piętnastoma laty… gdybyś zaczął się mną przejmować, co podobno robisz… byłabym bardziej chętna, żeby się otworzyć. Ale ty zawsze tylko mi dokuczałeś, raniłeś mnie, dowalałeś mi. Nie mam powodu ufać ci teraz. – Klatka piersiowa mi faluje, czuję w niej pieczenie i kłucie, gdy moje cierpienie miesza się z latami tłumionego rozgoryczenia.

Dean długo analizuje moją odpowiedź. Przestrzeń między nami wypełniają jedynie odgłosy naszych oddechów i kapania z rury. Dean przesuwa podeszwami butów po zakurzonej podłodze i przygląda mi się z drugiej strony pomieszczenia.

– Zawsze tak między nami było – burczy. – Ja ci dowalałem, ty mi odpowiadałaś.

– Nie miałam wyboru – odpowiadam. – Jestem zaprogramowana na tryb obrony w twoim towarzystwie. Wiecznie mam wyciągnięty miecz, gotowy do walki.

– Bo tak jest fajnie.

– Wcale nie. Byłeś dla mnie okropny.

Darowuję mu znaczące spojrzenie i przyglądam się, jak spuszcza wzrok. Znowu szura butem, w tę i z powrotem, a słaby odgłos przesuwającej się po żwirze podeszwy wydaje się w pustym pomieszczeniu bardzo głośny. Przeszywający.

– Byłem wtedy dupkiem – odpowiada wreszcie, wciąż patrząc w bok. – Głupim nastolatkiem. Ale już taki nie jestem. Dokuczam ci, bo odpłacasz mi pięknym za nadobne, i to jest nieszkodliwe. Tak już mamy. – Zerka w moją stronę błękitnymi oczami o przeszywającym spojrzeniu. – Nie możesz mi powiedzieć, że nie lubisz naszych sprzeczek i potyczek, i tych wszystkich wygłupów.

– Nie lubię – odpowiadam szybko.

– Kłamiesz.

– Nie kłamię, Dean. Nie podoba mi się, że mi dokuczasz. I nie podoba mi się, że muszę zawsze być w twoim towarzystwie czujna i zastanawiać się, jakie pranki dla mnie przygotowałeś. – Milknę dla efektu, zagotowawszy się przy ostatnich słowach. – Albo w jaki sposób zasabotujesz mój kolejny związek.

W jego oczach błyska coś, czego nie potrafię określić. Nie poczucie winy czy skrucha. Rozbawienie też nie.

– Nieważne.

Unoszę brwi, bo spodziewałam się czegoś więcej.

– To wszystko? Tylko tyle masz do powiedzenia na temat roli, jaką odegrałeś w zakończeniu się mojego czteroletniego związku?

– Tak. Nieważne.

Czuję w klatce piersiowej płomienie dzikiej pożogi, które rozpalają mi kark, uszy, język.

– Palant z ciebie. – Skręcam się w lewo, by odsunąć się od Deana Ashera najdalej, jak mogę. Kulę się, zwrócona twarzą do ściany, i zamykam się w swoim mentalnym więzieniu.

Słyszę za plecami jego westchnienie i nie jestem pewna, co znaczy. A potem dociera do mnie, jak mówi pod nosem:

– Jestem jedynym palantem, jakiego masz.

Myliłam się. Wolałabym być sama.

Nie jestem pewna, ile czasu mija, ale słońce ma się chyba ku zachodowi, ponieważ przez zakurzone okno nad nami wpada do środka pomarańczowa poświata. Wyobrażam sobie, że się uwalniam z kajdanek i wspinam po ścianie, z determinacją wybijam pięścią szybę i przeciskam się przez wąski otwór. I będę biec, nie dbając o to, dokąd dotrę.

Wszędzie jest lepiej niż tutaj.

Nie rozmawialiśmy z Deanem od czasu naszej kłótni, pewnie od kilku godzin. Zasnął krótko potem, oparty plecami o rurę i z głową przechyloną na bok. Wygląda spokojnie. Łapię się na tym, że mu się od czasu do czasu przyglądam. Zazdroszczę mu, że jest teraz gdzie indziej. Mnie nie udało się zasnąć – za każdym razem, gdy zamykam oczy, czuję ohydny oddech swojego oprawcy na policzku, gdy mnie upokarza.

I naprawdę muszę siku, nie wiem jednak, co z tym począć. Mamy tu robić pod siebie? Czy temu choremu draniowi nie wystarczy, że spętał nas jak zwierzęta, gwałci mnie i torturuje? Zaciskam uda ze świadomością, że niebawem nie będę miała innego wyjścia, jak sobie ulżyć. Na samą myśl palą mnie policzki.

Sądziłam, że będę czuła większy głód, ale pustka w żołądku tylko wywołuje we mnie mdłości. Za to ile bym dała za szklankę wody… Śnię na jawie o tym, że piję lodowatą wodę, od czego czuję mrowienie w pęcherzu. Robię głęboki, uspokajający wdech.

Wtem otwierają się drzwi piwnicy i brudne buciory ze wzmocnionymi stalą czubami tupią w naszą stronę. To wystarczy, by wyrwać Deana z drzemki, bo słyszę podzwanianie jego łańcuchów za sobą. Wciskam się głębiej w kąt, by uciec przed okropieństwami, do których ma dojść.

– Przerwa na siusiu – oznajmia Earl, podciągając spodnie khaki pod wielkim brzuchem.

Siadam prosto, czując powiew nadziei. Mój pęcherz zaczyna wywijać taniec radości, co nie jest raczej dobre, zważywszy na fakt, że zaraz mi pęknie.

– Pozwolisz nam skorzystać z toalety? – Przesuwam się wokół rury tak, by móc nawiązać kontakt wzrokowy ze stojącym już Deanem.

Oczy mu błyszczą.

Przenosi spojrzenie na Earla.

– Pojedynczo. I żadnych numerów, bo włożę pistolet do gardła i będę patrzył, jak malujesz mi ściany na czerwono. – Earl wyciąga broń zza pleców i wymachuje nią dla podkreślenia swoich słów. – Nie chcę, żebyście mi się załatwiali na podłogę. To źle pachnie i psuje mi chwilę.

Chwilę? Jezu. Nasz ból i przerażenie są dla niego chwilą?

Nie pokazuję po sobie odrazy z obawy, że zmieni zdanie. Kiwam głową i powoli wstaję. Słabe i drżące pode mną nogi próbują utrzymać mój ciężar.

– Dziękuję.

Earl ryczy gromkim śmiechem, zbliżając się do mnie. Wsuwa pistolet za pasek spodni.

– Nie dziękuj mi, kiciu. I tak zginiesz.

Patrzę na Deana. Na pewno zrobiłam się blada, a zielone oczy mi poszarzały. Odwzajemnia spojrzenie, równie odarte z nadziei, przerażone. Zaciska powieki i przełyka ciężko ślinę. Earl sięga nade mną i rozpina kajdanki, pomrukując gburowato. Nie potrafię nie rozważać próby ucieczki. Może gdyby udało mi się jakoś zdobyć przewagę, przejąć pistolet albo ukraść z łazienki ostry przedmiot, mogłabym go obezwładnić. Lecz gdy tylko ta myśl przemyka mi przez głowę, lufa pistoletu dotyka mojej skroni w chwili, gdy kajdanki zsuwają się z moich rąk. Łańcuchy z kajdankami są przymocowane do ściany za pomocą metalowych kółek. W piwnicy rozbrzmiewa brzęk, gdy upadają na podłogę.

– Jak spróbujesz czegoś głupiego, możesz się pożegnać z tą swoją śliczną główką.

Earl dźga mnie w bok twarzy, gdy rozmasowuję nadgarstki. Zbieram podartą sukienkę, żeby osłonić piersi. Mocno się oplatam rękami.

– Nic nie zrobię.

– Dobrze. Może jednak da się ciebie łatwo wytresować. – Earl spogląda na Deana, który patrzy na nas ze sceptycyzmem i zaciśniętymi zębami. – Ty będziesz następny, przystojniaczku. Nie martw się.

Patrzymy sobie w oczy, zanim krzepkie łapsko mnie popycha, aż prawie się potykam w szpilkach.

– Cora…

Zerkam przez ramię przed opuszczeniem schodów. Dean ciągnie za łańcuchy, jakby próbował mnie dosięgnąć. Jego oczy wypełniają troska i niepokój. Tak samo patrzył na mnie, gdy mówił do mnie w najgorszych chwilach mojego życia, by mnie pocieszyć w jedyny dostępny sposób.

Zagryzam dolną wargę, gdy patrzymy na siebie przez moment. Potem zimny pistolet napiera na moje plecy, każąc mi iść dalej.

Nie potrafię nie myśleć o słowach Deana, kiedy jestem przeprowadzana przez mały dom z oliwkową wykładziną i niemodnymi ścianami.

„Chociaż możesz w to nie wierzyć, Coro, przejmuję się tobą”.

_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij