- promocja
Ocalenie gangstera - ebook
Ocalenie gangstera - ebook
Drewniana chata otoczona lasem, z dala od cywilizacji… Rea Renado nie ma pojęcia, gdzie jest i dlaczego znalazła się w tym miejscu. Wie tylko tyle, że grozi jej niebezpieczeństwo. Kiedy więc w chacie pojawia się nieznajomy mężczyzna, Rea – przekonana, że może spodziewać się najgorszego – próbuje go znokautować. Tajemniczym przybyszem okazuje się jednak Konstantin, który po wykonanym zleceniu zamierzał spędzić tam noc. Jest niebezpieczny, a jego nazwisko zwiastuje kłopoty. Mimo że powinien trzymać się od kobiety z daleka, postanawia jej pomóc, nie wiedząc, że tym samym narazi się mafii. Kłopoty jakie ta dwójka ściągnie na siebie w Nowym Jorku, nie znikną nawet w Las Vegas. Mieście, w którym władze ma rodzina Tarasow. Mieście, które nie należy już tylko do nich. Bo co zaczęło się w Vegas, kończy się Vegas.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2683-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rea
Siedzę w szpitalnej piżamie na łóżku, licząc, że pielęgniarka szybko sobie pójdzie, żebym mogła sprawdzić moją kartę pacjenta. Kobieta nic mi nie powiedziała, tylko kazała czekać na lekarza, który ma mi wszystko wyjaśnić. Ale nie jestem głupia. Muszę wiedzieć, o co tutaj, do jasnej cholery, chodzi. Mieli ostatnio miny, jakby coś się stało.
– Za godzinę powinien przyjść doktor – informuje mnie piguła, na co tylko kiwam głową, darując sobie odzywanie.
Jak tylko drzwi się za nią zamykają, ześlizguje się z materaca i na bosaka obchodzę łóżko. Sięgam po kartę przewieszoną przez ramę łóżka. Nim jednak nam szansę cokolwiek przeczytać, słyszę, że otwierają się drzwi. Odwracam głowę i zastygam. Z wysoko uniesionymi brwiami marszczę czoło na widok mężczyzny, który na pewno nie jest lekarzem. Lekarze nie chodzą w garniturach na dyżury. Przynajmniej ja takich nie znam.
– Kim pan jest? – pytam, ale zamiast odpowiedzieć, on rozpina marynarkę, spod której wyciąga broń. Zszokowana wypuszczam z rąk plastikową ramkę z kartą, a ta spada hałaśliwie na podłogę. Cofam się, o mało nie potykając o własne nogi.
– Ubieraj się – rozkazuje, celując do mnie z broni.
– Co?
– Masz dwie minuty – odzywa się nagle ktoś zza jego pleców i wchodzi do środka – żeby się ubrać, inaczej wyjdziesz w tym, co masz na sobie. – Rzuca mi jakąś torbę na łóżko. – Wkładaj to! – podnosi głos, a ja wystraszona podskakuję. – Dwie minuty, Renado.
Mężczyźni wychodzą, a ja wciąż stoję w tym samym miejscu, w którym mnie zostawili. Spanikowana rozglądam się, ale nie mam żadnej drogi ucieczki. Jestem ugotowana. Oddychając ciężko, podchodzę do torby, z której wyciągam ubrania. Wiem, że oni nie żartowali. Nie są obsługą szpitalną ani ludźmi mojego ojca. Mogę się tylko domyślać, co to za jedni. I przychodzi mi do głowy tylko to, że znów zawinił mój tatusiek. Sięgam drżącą dłonią i wyciągam ubrania, po czym wkładam na siebie nie swoje rzeczy. Gdy jestem w trakcie zasznurowywania butów, drzwi od pokoju ponownie się otwierają.
– Grzeczna dziewczynka. A teraz idziemy – mówi i macha do mnie koleś trzymający broń w ręku. Pokazuje, żebym się ruszyła.
Wykonuję jego polecenie. Podchodzę do niego, cała się w środku trzęsąc. Otwiera przede mną drzwi i popycha mnie lekko do przodu, żebym wyszła na korytarz, gdzie czeka ten drugi. W kolejnej sekundzie zostaję brutalnie szarpnięta za ramię i pokierowana do wyjścia ewakuacyjnego. Nie odzywam się, tylko idę pomiędzy nimi, ledwo nadążając. Schodzimy klatką schodową aż na podziemny parking. Z trudem łapię oddech, ponieważ już się solidnie zmęczyłam.
– Ruchy! Koleś pcha mnie z taką siłą, że tracę równowagę i upadam na kolana.
– Jezu – syczę, po czym sapiąc, podnoszę się z bólem. – Kim wy jesteście? – pytam.
– Nie musisz wiedzieć, a gdybyś się dowiedziała, musiałbym cię zabić. Wsiadaj – rozkazuje. Drugi otwiera w tym czasie tylne drzwi furgonetki.
– Nie! – buntuję się. – Nie ma mowy. – Kręcę głową.
– Och, kurwa – warczy, mierząc do mnie z broni. – Ruszaj swój cholerny tyłek.
– Auua! – krzyczę, gdy mężczyzna za mną szarpie mnie za rękę, w wyniku czego z impetem ląduję na podłodze samochodu. Po chwili on dołącza do mnie i zamyka drzwi. – Co ty robisz?! Zostaw mnie! – wydzieram się na widok tego, co trzyma w ręku. – Zostaw!
Konstantin
Rozciągająca się przede mną toń sprawia, że czuję spokój. Spokój, który nie potrwa długo. Może do wieczora, a może do rana. Spokój, którego nigdy tak naprawdę nie zaznałem i być może nigdy nie zaznam na stałe. Nie w taki sposób, jakbym chciał. I wiem również, że to wszystko, co mnie w tej chwili otacza, jest utopią. Chwilowym stanem, który za kilka minut przeminie. Każda sekunda naszego życia mija bezpowrotnie. Każdy oddech jest inny, bo bierzemy go w innym czasie.
Jeden.
Dwa.
Trzy…
Mógłbym tak liczyć bez końca, ale to i tak niczego nie zmieni. Nie zmieni tego, kim jestem i kto czeka za moimi plecami. Mogę przysiąc, że słyszę oddech tego kogoś.
Rzucam niedopałek papierosa, po czym chowam ręce do kieszeni i odwracam się z cichym westchnieniem. Zrobiłem się na to gówno za stary. Niby mam tylko trzydzieści lat, ale zmęczyło mnie byciem tym, kim jestem… Kim bywam. Przestało mi się to podobać. To życie już mnie nie kręci. Powinienem być królem życia, a jestem w sumie nikim. No, może nie do końca, bo mam nazwisko, a przy okazji okazało się, że coś tam odziedziczyłem, ale na tym wszystkim wciąż teoretycznie trzyma łapę pewien sukinsyn, któremu się na dodatek wydaje, że ściska też w garści mnie. Oczywiście srogo się myli i niedługo się o tym dowie. Jak tylko wykonam swoją robotę, wypierdalam do siebie i kończę zabawę z Europą Wschodnią na amen, nawet jeśli mu to nie w smak. Nie chcę mieć z nimi już nic wspólnego, bo to nigdy nie była moja bajka. Ja się wychowałem w Stanach, mimo że w moich żyłach płynie rosyjska krew. Zatem jakoś nie szkoda mi jego synalka, który był pojebanym zwyrodnialcem. Absolutnie nie. Ten, kto go zlikwidował, wyświadczył światu przysługę. Tacy ludzie jak on nie powinni chodzić po tym świecie, zresztą jego ojciec również. Ścierwo, które miało się ponad wszystkimi. Gdybym mógł, sam bym mu sprzedał kulkę w łeb, ale istniało ryzyko, że byłbym następny w kolejce do ostrzału, a dopóki mnie nie ruszał, mógł żyć. Tyle że moje trzymanie się z boku jest już nieaktualne. Zastanawiam się, kiedy dostanę jebany telefon, żebym posprzątał burdel. Bo nie wierzę, że nie zadzwoni. On zawsze dzwoni, ale ja już nie mam ochoty niczego dla niego robić. Dunin nie żyje i moja przeszłość powoli też odchodzi w zapomnienie.
Otwieram drzwi starej drewnianej chaty na jakimś pieprzonym zadupiu, gdzie jaja przymarzają mi do dupy, po czym wchodzę do środka i patrzę na moją ofiarę. Siedzi przywiązana do krzesła. Krew kapie z jej twarzy i kilku innych ran. To jest koleś, który chciał ze mną współpracować, ale ja zawsze sprawdzam, z kim wchodzę w układy, więc zazwyczaj robię mały test, którego ten tu akurat nie zdał. Sprawdzam ludzi osobiście, bo mam taki kaprys i mnie na to stać. A on okazał się szumowiną i damskim bokserem, co dodatkowo skomplikowało nasze relacje i za to poniesie karę. Dostał również towar, za który nie oddał kasy, a ja zawsze odbieram długi. Takie życie. Nie ma nic za darmo.
– Pora to zakończyć – mówię sam do siebie, sięgając po broń umieszczoną w kaburze pod pachą.
– Zastrzelisz mnie? – chrypi.
– Owszem. Wiedziałeś, kim jestem – staję na szeroko rozstawionych nogach – więc czego, do kurwy, nie zrozumiałeś, kiedy mówiłem, że kasa ma być na czas?
– Ukradli mi towar.
– Czy ty masz mnie za idiotę? Ukradli towar? Jakiemuś lokalnemu ulicznemu dealerowi może i by ukradli, ale nie tobie. Policzyć do trzech czy mam cię od razu kropnąć?
– To tylko kasa. Jezu, nie zabijaj mnie, oddam ci.
– A żonę dalej będziesz tłukł? – Robi wielkie oczy. – Jesteś jebanym ćpunem, który stracił kontrolę. Zadarłeś nie z tym człowiekiem, z którym powinieneś. Widzisz – lekko pochylam głowę do przodu, żeby ostatnim, co zobaczy przed śmiercią, była moja twarz – mam swoje jebane zasady. Wedle nich jesteś już trupem – cmokam i robię dwa kroki w tył.
– Nie! – krzyczy.
Patrzę na człowieka przede mną. Pobił własną żonę, bo wpadł, kurwa, w szał. To taka kanalia, której się wydawało, że jest nieśmiertelna. A nieśmiertelność nie istnieje. Można być jedynie nieśmiertelnym w czyichś wspomnieniach.
Odbezpieczam broń, celuję do śmiecia przede mną i bez emocji pakuję w niego kilka kulek, opróżniając połowę magazynku. Chowam gnat do kabury pod pachą i sięgam po czerwony kanister z benzyną. To miejsce pójdzie z dymem. Nie zostanie ślad po nim ani po mnie. Polewam wszystko wokół, a w powietrzu unosi się zapach paliwa i nadchodzącej śmierci. Cofam się w kierunku wyjścia, a gdy jestem już na zewnątrz, rzucam plastikowy baniak do środka. Robię krok do tyłu na trzeszczącym pod butami śniegu. Sięgam do kieszeni po zapałki, odpalam jedną i rzucam ją na drewniany schodek polany również paliwem, licząc, że płomień nie zgaśnie. Po sekundzie benzyna płonie, a chata momentalnie zajmuje się ogniem. Wiem, że zanim ktoś zapuści się w ten rejon, może minąć trochę czasu, jednak po mnie nie zostanie żaden ślad. Zadupie, jakich mało, ale to właśnie takie zadupia są najlepsze, żeby pozbyć się, kogo trzeba. Czy mnie namierzą? Nie sądzę. Najpierw musieliby mieć dowody, że to ja. A dowodów nie ma. Zawsze dbam o szczegóły. Detale ratują życie. Nie zostawiam niczego przypadkowi. Zresztą w tym kraju i na całym świecie rządzi forsa. Zapłacisz, pojedziesz. Tej zasady się trzymam.
Odchodzę około sto metrów od płonącej chaty i przypatruję się, jak skwierczy. Istny popis żywiołu, który sam wywołałem. Stoję tak jeszcze przez chwilę na odludziu, aż w końcu postanawiam wracać. Pokonuję na nogach jakiś kilometr drogi w czasie krótszym niż kwadrans, wsiadam do zaparkowanego między drzewami auta i odpalam je. Zawracam po śladach, które zostawiłem w śniegu. Staram się skupić na drodze, ale mój telefon zaczyna wygrywać jakąś zjebaną melodyjkę, sięgam po urządzenie do kieszeni kurtki, spoglądam na wyświetlacz i nie odbierając, rzucam iPhone’a na siedzenie pasażera. Oddzwonię, jak tylko opuszczę to cholerne miejsce. Taki przynajmniej mam plan. A ten przyspiesza, bo menda znowu dzwoni. Zaciskając zęby, sięgam po telefon i w końcu wciskam zieloną słuchawkę i włączając głośnomówiący.
– Co jest tak pilnego, że nie możesz odebrać? – Niski głos po drugiej stronie sprawia, że mam ochotę wbić jego posiadaczowi nóż w szyję i patrzeć, jak się wykrwawia.
– Musiałem zająć się interesami – odpowiadam spokojnie.
– Nie przypominam sobie, żebym coś ci zlecił.
Kurwa, czy on myśli, że ja pracuję dla niego?
– Powiedzmy, że samo do mnie przyszło.
– Mój człowiek – śmieje się, a po sekundzie poważnieje. – Masz wykonywać tylko to, co sam ci zlecę.
Ja pierdolę, jemu się pojebało w tej głowie.
Dzięki temu, że jestem, kim jestem, nie potrzebuję zjeba, którym z kolei jest on.
– Ta rozmowa zmierza do jakiegoś finału? – pytam bezczelnie. Gówno może mi zrobić. Nawet nie jest w stanie mnie namierzyć, a nawet gdyby, to już mu nie podlegam.
– Jak zwykle konkretny. Mam dla ciebie zadanie.
– Jak mniemam, mam się kogoś pozbyć – rzucam z przekąsem. – Powiedzmy, że mógłbym to zrobić.
– Nie „mógłbyś”, a „zrobisz”.
To się jeszcze okaże.
– Jakieś konkrety?
– Jest osoba, która musi umrzeć, wiedząc, że ja za tym stoję. Masz sprawić, żeby żałowała każdej sekundy życia. Żeby żałowała każdego wziętego oddechu. Wykonasz zadanie, a dam ci wolność.
– Jestem wolny.
– Tak ci się tylko wydaje.
– Wiesz, jak mam na nazwisko, czy mam ci przypomnieć?
– To prawdziwe czy to po…?
– Oba coś znaczą, więc mnie, kurwa, nie prowokuj. Nie jestem ci nic winien, a to, że czasem coś dla ciebie robiłem, nie oznacza, że masz mnie na smyczy. Poza tym stary nie żyje, a ja okazałem się jedynym spadkobiercą. Dodaj sobie dwa do dwóch.
– Wykonasz zadanie, inaczej moi ludzie wykonają je na tobie i nie tylko na tobie – rzuca i się rozłącza.
Wybucham śmiechem na jego jebane brednie, choć wiem, że z tej branży się nie odchodzi, chyba że dwa metry pod ziemię. Podpisałem cyrograf z diabłem, ale nie miałem wyboru. Właściwie zrobiono to za mnie, co nie oznacza, że mi to, kurwa, pasuje. Nie pasuje. On mi przestał pasować. Zostałem już panem swojego losu. Od dwóch lat działam na tym, co mi pozostawiono po starym i po Wiktorze. Całkiem lukratywne biznesy, ale nie są legalne. Nie wszystkie.
Odkładam urządzenie, nie wierząc w to, co tamten sobie uroił. Ma mnie za swojego pachołka. Za psa, któremu można rzucić komendę, a on wykona polecenie pana. Skurwiel nie jest i nigdy nie był moim panem. Już dawno stracił nade mną władzę, a zlecenia wykonywałem jedynie na prośbę mojego opiekuna.
Spoglądam przed siebie na przecinaną jedynie światłami auta ciemność. W tej ciemności kryje się strach, ale czeka również ocalenie.
Rea
Cisza. Wokół panuje cisza. Rozglądam się po miejscu, w którym się znalazłam, i zastanawiam się, jak do tego doszło. Jedyna rozsądna myśl jest taka, że to wina mojego ojca i tego, czym się zajmuje. Nie jestem aż tak naiwna. Podejrzewam, że proceder, który uprawia, w końcu zbiera żniwa. Tylko dlaczego musiało to trafić rykoszetem mnie? Bo nazywam się Renado? W sumie to chyba wystarczający powód, chociaż i tak tego nie rozumiem. W sumie to niczego nie pojmuję. W moim umyśle jest jedna wielka dziura.
Pocieram ramiona. Jestem trochę zziębnięta. Znalazłam jakiś stary obszerny sweter, który na siebie włożyłam, ale to wciąż za mało. Kończy się wszystko: jedzenie oraz opał, więc w końcu będę musiała podjąć decyzję, co dalej. Tak naprawdę mam dwa wyjścia: zostać i czekać na ratunek, który prawdopodobnie nie nadejdzie, albo ruszyć, licząc, że gdzieś dojdę. Po krótkim wahaniu postanawiam, że jutro z samego rana wyruszę. Problem jest taki, że otacza mnie jedynie gęsty las, a ja nie mam wystarczająco dużo siły na długie piesze wędrówki, zwłaszcza w trzaskającym mrozie. Zastanawiam się, czy mnie czasem nie wywieziono na Alaskę. Na pewno jestem gdzieś, skąd nie tak łatwo się wydostać bez samochodu. Wiem, bo próbowałam. Przeszłam spory kawałek, ale to był głupi pomysł, a droga powrotna zajęła mi znacznie więcej czasu.
Muszę przy tym pamiętać o moim stanie zdrowia, który i tak jest zaskakująco dobry. Zero wymiotów, jak wcześniej. Zero zawrotów głowy. Zero niczego, tak jakbym już nie była chora. Nie wiem, czy to może przez świeże powietrze, ale nic nie zmienia faktu, że z osłabienia trafiłam do szpitala, z którego siłą przewieziono mnie tutaj. Pamiętam, w jakich okolicznościach mnie porwano i że mi coś podano, ale resztę przykrywa mgła.
Biorę spokojny oddech i wstaję. Chcę jeszcze raz sukcesywnie przeszukać chatę w poszukiwaniu czegokolwiek, co sprawi, że będę wiedziała, gdzie się znajduję. Przetrząsam wszystko, cal po calu, ale nie ma niczego, co przybliżyłoby mnie do celu, za to znajduję jeszcze trochę jedzenia, którego nie ma za dużo. W końcu się poddaję i otwieram puszkę z fasolą, którą zjadam ze środka na zimno bez wyjmowania na talerz. Rozmyślałam o tym, co mnie spotkało. Przeżuwam powoli, zastanawiając się, gdzie w tej całej historii jest mój ojciec. Zdaję sobie sprawę, że miał pełno brudu za uszami. Samo to, co usłyszałam, wystarczy, żeby się domyślić, że parał się brudnym biznesem. Nie jestem głupia. Potrafię myśleć i wyciągać wnioski. Lubię też słuchać i obserwować. Nauczyłam się tego. A dedukcja jest czymś bardzo przydatnym, zwłaszcza w moim zawodzie, więc zakładam, że coś poszło nie tak. Mój tato zrobił coś albo zalazł komuś za skórę, co sprawiło, że ma kłopoty, a mnie wzięto jako kartę przetargową. Zakładam, że tak właśnie jest.
Patrząc na zachodzące słońce, które powoli chowa się za wierzchołkami drzew, przypominam sobie dziewczynę, której pomogłam. Nie wiem, kim była, ale mam nadzieję, że jej się udało i że moje starania nie poszły na marne. Nie mogłam wtedy zrobić nic więcej. Tim darł się niemiłosiernie, kiedy odkrył, że wysłałam go po nic. Ten człowiek jest prawą ręką mojego ojca, oficjalnie mówi się na takich asystent, ale z niego taki asystent, jak ze mnie zakonnica.
Odstawiam pustą puszkę, po czym wstaję z nadzieją, że może uda mi się rozpalić ponownie w piecu, w którym wygasło. Nie jestem zupełnie bezużyteczna. Coś tam potrafię. Byłam kiedyś w drużynie skautów, więc umiem robić bardzo przydatne rzeczy, ale one wymagają ode mnie wysiłku. Otwieram drzwi i od razu uderza we mnie mroźne powietrze, które sprawia, że chyba zamarza mi w nosie. Biorę oddech, a obłoczki pary unoszą się w powietrzu, kiedy pokonuję mikroskopijną werandę. Pochylam się i sięgam po ostatnie szczapy drewna umieszczone w rogu. Ładuję je na przedramię, odwracam się i wchodzę z nimi do środka. Nie wystarczą do rana, ale chociaż odrobinę i na krótką chwilę zrobi się ciepło.
Po piątej próbie i niemal wypluciu płuc udaje mi się rozpalić w żeliwnym piecyku. Ogień powoli zajmuje drwa, a ja czekam na odrobinę ciepła, które dociera do mnie po jakimś czasie. Widzę przez okno, że niebo przybrało barwę delikatnego różu. Postanawiam spać blisko piecyka. Biorę więc koc, przysuwam krzesło, po czym siadam i szczelnie się okrywam, rozkoszując przyjemnym ciepłem. Zamykam oczy i staram się nie myśleć o tym, co mi się przytrafiło. Nie chcę, po prostu nie chcę.
Jest mi tak dobrze, tak przyjemnie, że czuję, jak powoli zapadam w sen. Coś mi go jednak zakłóca. Do mojego półprzytomnego już umysłu dochodzi cichy odgłos, jakby pukanie do drzwi. Potrząsam głową, gdy hałas robi się głośniejszy. Zrywam się z krzesła i odrzucam koc. Szybko sięgam po leżący na podłodze ostatni drewniany kołek i starając się nie narobić zbędnego hałasu, podchodzę do drzwi. Zdaję sobie sprawę, że ich nie zamknęłam. Wystraszona, że po drugiej stronie może być ktoś, kto chce mi zrobić krzywdę, chowam się przy ścianie i z mocno łomoczącym sercem czekam na to, co nastąpi. Nim mam szansę doliczyć do trzech, klamka się porusza, po czym drzwi otwierają do środka. Stoję ukryta za nimi. Spanikowana, wciąż trzymam w rękach drewno. W końcu drzwi zostają zamknięte, a ciemny i dość wysoki cień przesuwa się w kierunku piecyka. Nie ruszam się, sparaliżowana strachem.
– Kurwa – roznosi się po mieszczeniu, kiedy postać w coś uderza.
To facet.
Cała się spinam, zdając sobie sprawę, że to może być mój oprawca. Przełykam ciężko, czekając na to, co nastąpi. W lekkim mroku dostrzegam, że czegoś szuka, robiąc przy tym niezły hałas, który wykorzystuję, żeby do niego podejść. Robię to szybko, bez zastanowienia. Przecinam niewielką chatę, staję za nim i unoszę szczapę drewna, po czym z całej siły walę go w głowę.
– Kurwa! – klnie ponownie, chwieje się, ale nie upada.
Przestraszona odskakuję, a on wpatruje się w mnie, choć wątpię, żeby coś widział w tych ciemnościach. Dźwięk odbezpieczanej broni sprawia, że znów zamierzam. Nie ruszam się, kiedy on robi krok w moją stronę.
– Kim ty, do cholery, jesteś? – cedzi pytanie, a mnie głos więźnie w gardle. – Gadaj, bo cię zastrzelę – warczy.
– Rea – wykrztuszam pod wpływem tej realnej groźby.
– Rea jaka?
– Rea Renado – odpowiadam.
– Co tutaj robisz? – dopytuje.
Nie bardzo wiem, co mogłabym mu powiedzieć.
Czyżby to był zupełnie ktoś przypadkowy?
– Odpowiadaj – warczy.
– Nie wiem. To znaczy – głos mi drży – zostałam porwana. Obudziłam się w tej chacie. Mówię prawdę – dodaję.
– Kłamiesz – cedzi.
– A niby po co? – nabieram odwagi. Nie lubię, jak ktoś zarzuca mi kłamstwo. Zamieniam się wtedy w dynamit z krótkim lontem. – Przecież jestem na jakimś totalnym zadupiu, nawet nie wiem gdzie. Jaki miałabym w tym cel, żeby cię okłamywać? – fukam. – No, jaki?
– Dobre pytanie.
– Więc może… może odłożysz tę pukawkę i pogadamy bez celowania do mnie?
– Żebyś znowu mnie czymś zdzieliła? – słyszę kpinę w jego głosie.
– Sądziłam, że to może mój porywacz. – Wzruszam ramionami, czego on zapewne i tak nie widzi.
– Taa – prycha, a ja oddycham z ulgą, ponieważ słyszę dźwięk zabezpieczenia broni. – Masz coś, czym można opatrzyć mi głowę?
– Jak się ruszę, nie zastrzelisz mnie? Bo bez światła nic nie znajdę.
– Nie zastrzelę.
Bardzo ostrożnie podchodzę do niewielkiej szafki, na której widziałam wiszącą lampkę naftową. Czując na sobie wzrok mężczyzny, którego imienia nie znam, sięgam po lampę, po czym podchodzę do piecyka, gdzie zostawiłam pudełko zapałek. Kucam, odstawiam przedmiot, chwytam pudełko i po chwili odpalam zapałkę, by po sekundzie rozbłysnęła płomieniem. Podpalam knot i się podnoszę. Trzymając w ręku latarenkę, odwracam się twarzą do stojącego za mną mężczyzny i zamieram. Krew pokrywa jego czoło oraz skroń. Dopada mnie poczucie winy, że go uderzyłam, ale tylko na chwilę, bo wciąż nie mam pewności, kim on, do diabła, jest. Nie przedstawił się. Ale wygląda… Cholera, jest mroczny. Nie jak ci wszyscy modele z okładek, ale ma w sobie coś takiego, co nie pozwala mi oderwać od niego wzroku. Przełykam ciężko, skupiając całą swoją uwagę na jego twarzy.
– Będziesz się tak na mnie gapić? – wypala pytanie, a ja dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mówi z dziwnym akcentem. Nie komentuję tego jednak.
– Yyyy, nie. Ale mógłbyś się odsunąć – rozglądam się – bo gdzieś tutaj widziałam jakąś apteczkę – informuję go zgodnie z prawdą. Zauważyłam ją, kiedy przekopywałam zawartość domu.
Brunet się odsuwa, a ja odstawiam lampę na szafkę i w skupieniu szukam rzeczy, która po chwili trafia w moje ręce. Odwracam się z małym pakunkiem, żeby zobaczyć mężczyznę siedzącego już na krześle. Przemieścił się bezszelestnie, co jest wręcz niewiarygodne, bo drewniana podłoga niemiłosiernie skrzypi przy każdym kroku. Odchrząkuję i staję przed nim na wyciągnięcie ręki.
– To trzeba najpierw umyć. – Wskazuję na ślady krwi.
– Więc zrób to.
– A może sam byś się tak ruszył, co? Nie jestem twoją służącą – mówię buntowniczo.
– To ty mnie uderzyłaś, więc posprzątasz ten bałagan, kurduplu.
Ostatnie słowo sprawia, że staję w płomieniach. Jestem naprawdę niska. Mam tylko sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ale nienawidzę, jak ktoś mnie tak nazywa. W przypływie złości, której być może nie powinnam okazywać w tej sytuacji, rzucam mu rzeczy na kolana i odwracam się tak gwałtownie, że na chwilę tracę równowagę. Chwieję się, ale sekundę później nieproszony gość trzyma mnie, pomagając zachować pion. Cała się napinam, czując jego dłonie na sobie.
– Uważaj – mówi beznamiętnym tonem.
– Puść – rozkazuję, ale on tylko mocniej zacieśnia palce na moim ramieniu.
– Najpierw mi pomożesz, a później porozmawiamy – szepcze mi do ucha, a przez moje ciało przepływa prąd.
– O ile powiesz mi, kim jesteś.
– Powiem tyle, ile uznam za stosowne. – Odwraca mnie przodem do siebie i wlepia oczy w moją twarz. – Nic ponadto.
– Okej… – sapię, czując się dziwnie w jego towarzystwie.
Puszcza mnie, a ja mam ochotę powiedzieć mu, że jest baranem, jednak gryzę się w język. Nie sądzę, żeby w mojej obecnej sytuacji opłacało się pyskować. Toteż uznaję, że najlepiej będzie, jak się przymknę i o nic nie zapytam. W sumie najważniejsze, że nie jest moim porywaczem, przynajmniej na takiego nie wygląda, a cała reszta nie ma znaczenia. Nie liczy się. Dlatego bez słowa zabieram się za wytarcie krwi z jego czoła i sprawdzam, gdzie i jak mocno ode mnie oberwał. Kwadrans później siedzi z małymi aptecznymi szwami na czole. Okazało się, że całkiem nieźle mu przyłożyłam. Czyli moje treningi nie poszły na marne. Potrafię jeszcze używać broni, ale jakoś nigdy nie musiałam sprawdzać tego w realu, poza tym nie mam jej przy sobie.
– Gotowe – przerywam ciszę, jaka między nami nastała.
– O nic mnie nie zapytałaś.
– Bo nie chcę nic wiedzieć – zapewniam, ale po chwili dodaję z wahaniem: – No, może jedną… dwie rzeczy…
– Co takiego? – Patrzy na mnie, a jego twarz wyraża spokój, jakby był całkowicie wyluzowany.
– Co tutaj robisz? I czy podrzucisz mnie do najbliższej cywilizacji?
– Czyli nadal twierdzisz, że zostałaś porwana?
– A jak nazwiesz to, że jednego dnia jestem w szpitalu, a następnego, chociaż w sumie nie wiem, ile minęło czasu, budzę się tutaj i nie mam pojęcia, jak i dlaczego się tu znalazłam?
– Ciekawe – cmoka.
– Raczej przerażające.
– Załóżmy, że jestem w stanie cię gdzieś zawieźć, Reo Renado, ale na pierwsze pytanie nie dostaniesz odpowiedzi.
– Okej.
– Prześpijmy się i za kilka godzin ruszymy – zmienia temat, co mi pasuje.
– Na nogach? – pytam, bo on nie wygląda, jakby dotarł tutaj pieszo, dlatego wolę się upewnić.
– Nie, powiedzmy, że mam coś, co nas tam zawiezie.
– Rany – przewracam oczami – nie możesz powiedzieć, że po prostu masz samochód?
– Mógłbym, ale gdzie zabawa?
Unoszę brwi w zaskoczeniu, jednak się nie odzywam, tylko przysuwam sobie drugie lekko sfatygowane krzesło i siadam na nim, tuż przy piecyku, który wciąż daje ciepło.
– Masz. – Nieznajomy podaje mi koc, a w sumie tylko jeden koniec, bo drugim sam się okrywa.
– Dzięki – bąkam i zamykam oczy, czując się w jego towarzystwie irracjonalne bezpiecznie.
Gdyby chciał, już dawno użyłby broni i mnie zastrzelił, ale tego nie zrobił, tylko podzielił się pledem, więc zakładam w jakimś małym stopniu, że nie stanowię dla niego zagrożenia. Pytanie tylko, czy on nie jest zagrożeniem dla mnie? A może raczej ocaleniem?
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji