- W empik go
Ocean uczuć. Tom 1 - ebook
Ocean uczuć. Tom 1 - ebook
W życiu Anny nie brakowało trudnych momentów. Najpierw straciła ojca, potem opuściła ją matka. Wychowana przez nieznoszącą sprzeciwu, kontrolującą wszystko babcię oraz dziadka alkoholika, nie doświadczyła prawdziwego, szczęśliwego dzieciństwa. Odtrącana i poniżana, wyrosła na osobę, której codzienność naznaczona jest ciągłym lękiem. Brak pewności siebie, smutek i rozgoryczenie towarzyszą jej na każdym kroku. Ale pewnego dnia w jej życiu pojawia się mężczyzna, który staje się dla niej kimś, o kim od tak dawna marzyła – przyjacielem, nauczycielem i ukochanym. Czy ten związek sprawi, że Anna uwolni się w końcu od widm przeszłości? Czy uda jej się stworzyć prawdziwą rodzinę, której tak bardzo pragnie?
Nigdy, przenigdy nie wolno nam zapomnieć, że po każdej burzy wychodzi słońce, wychodzi tęcza – dla tych, którzy chcą ją zauważyć. Każda wylana łza rodzi właśnie w tym ciężkim momencie porcję naszego szczęścia.
Opowieść o marzeniach i rozczarowaniach, chorobie i wierze. Frapująca, intrygująca, wzruszająca. Znakomity debiut! Zapamiętajcie nazwisko autorki, będzie o niej jeszcze bardzo głośno!
Alek Rogoziński
Mariola Sternahl – z wykształcenia filolog niemiecki, studiowała również psychologię stosowaną. Członek kandydat Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Przekładem z języka niemieckiego zajmuje się od 25 lat. Na rynku książki zadebiutowała tłumaczeniem utworu Dietmara Martina Apla pt. „Sonderführer w Warszawie”. Prywatnie szczęśliwa żona i matka, uwielbia gotować i piec dla swoich milusińskich, wędrować po Tatrach i zwiedzać nadmorskie tereny. Szuka tam inspiracji do kolejnych książek i wierszy.
„Ocean uczuć. Tom 1” jest jej debiutem literackim.
www.emeste.pl - strona autorska
www.emeste.eu - blog książkowy autorki
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-947-9 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W zasadzie powinna być mu wdzięczna. Zranił ją po raz kolejny, po raz kolejny zadał mocny cios, trafiając w samo serce i duszę, kradnąc znowu jakiś kawałek jej, tej prawdziwej. Tej, która obok niego nie istnieje. Po prostu facet. Inna psychika, inny sposób myślenia. Ale to mężczyzna, którego kocha ponad wszystko na tym świecie, bez którego jej życie będzie puste, niekompletne, będzie nieistotnym elementem w łańcuchu ewolucji ludzkiej. Sama dobrze wie, że popełnia ogromny błąd i zdecydowanie przesadza, analizując każde jego zachowanie, dzieląc włos na czworo i układając na szali każde wypowiedziane słowo. A jeżeli weźmie jeszcze pod uwagę to wręcz „uwielbienie” przesady i czarnowidztwa, no to mamy „pasztet gotowy”.
Facet powie, co myśli, i przechodzi nad tym do porządku dziennego, a kobieta? Będzie drążyć temat, nie odpuści i jeszcze po kilku dniach zadra zakłuje w sercu. No bo jak on mógł, jak mógł tak powiedzieć? No jak?
Tak, to dzięki tej kłopotliwej sytuacji podjęła decyzję. Decyzję o napisaniu czegoś własnego. O włożeniu pomiędzy tłumaczenia broszur, tekstów technicznych i jeszcze innych najprzeróżniejszych materiałów tego zadania: napisania własnej książki. Decyzję podjęła w zasadzie dawno temu, ale brak było czasu, odwagi, no i ten podążający za nią strach: czy ktoś będzie chciał to przeczytać? Czy komuś się spodoba? Czy potrafi sama coś dobrego napisać? Coś, co zainteresuje Czytelnika? Powieść, książkę, opowiadanie, które Czytelnik zechce poznać?
Gdyby nie drobna sprzeczka przed chwilą, to bez wątpienia siedziałaby nadal z ukochanym mężem przed telewizorem, oglądając jakiś pusty serial i nie rozumiejąc, że tak naprawdę jej miejsce jest zupełnie gdzie indziej.
Ranił ją wiele razy i przez wiele lat, ale ona już taki ma charakter. Będzie znosić wiele lat, będzie płakać, przeżywać własne dramaty, przebaczać, a ten jeden raz, tego dnia, jedno zdanie, przeleje szalę goryczy i wtedy stwierdzi: dość! Czas na zmiany, i to drastyczne. Podobnie było i tym razem.
Drobna sprzeczka – to pewnie jego punkt widzenia; wielka obraza majestatu – to kobiecy punkt widzenia. Kilka słów wypowiedzianych w złości, zupełnie nieprzemyślanych, ale dla niej posiadały one siłę rażenia bomby atomowej. Niszczyły wszystko! Po prostu: prawdziwa kobieta, z krwi i kości.
Kiedy poznacie historię Anny, zrozumiecie, dlaczego dla niej słowa miały tak szczególne znaczenie. Pewnie każdy z Was wyciągnie własne wnioski i zobaczy inny powód, ale przecież o to w książkach chodzi. Skłaniają nas do przemyśleń i własnych odpowiedzi na pytania, na które czasami bohaterom tak ciężko znaleźć jest odpowiedź. Trudno się dziwić, że Anna miała nawet kilka ulubionych słów. Do takich między innymi należało słowo „czekaj”.
A teraz czas na kilka słów wyjaśnienia i to, jak się okazuje, w fazie wstępnej, a więc autorowi przypada trochę trudne zadanie. Mianowicie musi Wam objaśnić to w sposób, który nie zdradzi, o czym będzie niniejsza książka, ale zarazem zaspokoi chociaż trochę Waszą ciekawość.
Tak to już jest, że każda kobieta doszukuje się w swoim wyglądzie słabych punktów. Nie jest to dla nikogo tajemnicą, że brunetka chce być blondynką, blondynka zaś farbuje swoje włosy na „intensywną czekoladę”, to nogi za grube, to za chude, z biustem podobnie, to tu fałdka, o, i tu kolejna. No i tak w kółko. Nikogo to nie dziwi, bo przecież kobieta zmienną jest. No właśnie, a Anna, główna bohaterka tej powieści, nazwała „czekajem” stan swojego ciała, które po ostatnim porodzie z rozmiaru 36/38 postanowiło zafundować jej cudowny i bardzo kobiecy kształt 38/40. Ot tak sobie, bez pytania.
A dla kobiety to już olbrzymi problem. W jej przypadku było dokładnie tak samo. Nie mogła przecież zaburzać statystyki. Była kobietą – w pełnym tego słowa znaczeniu. Ze wszystkimi skrajnościami, w które Bóg mógł kobietę wyposażyć, kiedy stwierdził, że ten świat bez kobiety nie ma przyszłości.
Ileż to razy dziennie mówiła do swojego ciała:
– Czekaj, niech ja tylko zrzucę te zbędne kilogramy, to wtedy zobaczysz. Wtedy będę szczęśliwa. Będę znowu sobą. Czekaj, czekaj! Wtedy wszystko się zmieni. Ja się zmienię, moje życie się zmieni. Pozbędę się „czekaja” na korzyść „szczęścia”.
Jakby samo wyartykułowanie tego jednego słowa, tego wyjątkowego w życiu każdego człowieka słowa, miało moc zdziałania cudów.
No i tak mijały dni, a jej „czekaj” był codziennie taki sam. Ani nie znikał, ani nie malał. On po prostu był. Owszem, może gdzieś tam ubyło, a gdzieś tam przybyło, ale czy ona samą siebie oceniała obiektywnie? Tego nie była pewna. Fakty i obecny stan rzeczy przedstawiały się zaś następująco: przez długi czas nie udało jej się zamienić „czekaja” na inny stan ani ciała, ani ducha, ani tym bardziej umysłu. I pewnie tkwiłaby w tym niezadowoleniu i ciągłym stanie nieprzemijającej za żadne skarby frustracji, gdyby nie ten jeden wieczór, gdyby nie ta jedna sprzeczka, czy wymiana zdań, jak powie ktoś inny. I to wcale nie „czekaj” był winny tej sytuacji, tylko wiele innych czynników, których biedny „czekaj” może był jedynie ofiarą.
Rozumiecie teraz, ile to słowo dla Anny znaczyło? Takie jedno słowo: „czekaj”, a tak wielkie oczekiwania.
Anna żyła wiele lat obok ludzi zadających jej tyle cierpienia, tyle bólu, ile tylko człowiek unieść może. I to od początku tej drogi, na którą sami ją sprowadzili. Tak, to nie ona prosiła, aby oni ją tu wzięli. Nie. Ona była obok mamy, tam gdzie jest miejsce każdego dziecka. Bez względu na przynależność społeczną, pochodzenie, kolor skóry czy wyznanie. Sprowadzili, tak. A jakim innym słowem można lepiej opisać jej przyjazd tutaj? Nie wiedziała, czy to właściwe określenie. Ale z pewnością jeden ze sposobów, którymi próbowała sobie wytłumaczyć ten smutny i zarazem tragiczny w skutkach sposób odebrania jej raz na zawsze rodziców. Skuteczny sposób pozbawienia jej tego, co najdroższe w życiu każdego człowieka: miłości rodziców, ich obecności i wychowania.
Rozpacz, rozłąka, tęsknota, ból, łzy, smutek. W ten sposób Anna określała etap swojego życia, który wielu ludzi wspomina jako ten jedyny, błogi i szczęśliwy. Bo takie powinno być dzieciństwo i dorastanie każdej istoty na ziemi. Do tego ma prawo każdy człowiek. Ale nie ona. Nie Anna.
Wszystkim dzieciom należy się cudowne, szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo. Niestety takie zostało jej zabrane, i to od razu po urodzeniu, a z roku na rok było tylko gorzej. Wpierw zabrano jej ojca. I to kilka miesięcy po tym, jak przyszła na świat. A może już dużo wcześniej? Kto to wie, i czy w ogóle ktokolwiek jest w stanie powiedzieć jej prawdę? Czy ktoś z nich się odważy? Oceniając realnie sytuację, pewnie nikt.
„Sprowadzający”, jak ich nazwała, już nie żyją. Ojciec nie żyje. A mama jako ofiara tej całej sytuacji, śmiertelnie chora kobieta, czy będzie chciała jeszcze raz przez to wszystko przechodzić? Po raz kolejny jej tłumaczyć, opowiadać i snuć swoją wersję? Tak, bo każdy z nich ma własną. Ale jak było naprawdę? Co się wtedy stało? Tego pewnie nigdy się nie dowie. A więc lepiej przyjąć za punkt zerowy stan umysłu, w którym to ona pamięta, co się wydarzyło. I to ona właśnie będzie w stanie opowiedzieć tę jakże skomplikowaną historię, ze szczególnym zwróceniem uwagi na każdą osobę wplataną w te poplątane losy. Próbując zrozumieć to, co zrozumieć można, i to na tyle, na ile pozwalają okoliczności i upływ czasu. Sytuacja i życie komplikowały się coraz bardziej, a następstwa kilku zupełnie nieprzemyślanych i pozbawionych jakiegokolwiek sensu decyzji tych dorosłych ludzi prostować będą jeszcze przyszłe pokolenia.
Ale już dobrze, na to przyjdzie czas później, wtedy poznacie wszystkie szczegóły. Cała książka nie może się przecież rozegrać w prologu. O czym byłby dalszy ciąg? Wkraczając na tę drogę i rozpoczynając swoją podróż, Anna musiała wykrzesać w sobie odwagę i zadać tu i teraz to fundamentalne pytanie: „Jeżeli w naszym domu jest miłość, są wspaniałe dzieci, jest prawdziwe ognisko domowe, bezpieczeństwo i stabilizacja, to dlaczego ja, ta, która o to wszystko się stara, troszczy, zabiega, czuję się, jakby brakowało mi tutaj powietrza, jakby mnie ktoś powoli zatruwał jadem, którego nie sposób się pozbyć?”.
Kilka razy dziennie czuła się winna, że w ogóle oddycha, że żyje. Kilka razy dziennie drżała, że znów zrobiła coś nie tak, źle, nietrafnie, niewłaściwie. Co powiedzą oni? Co powiedzą inni? I ten ciągły strach, obawa przed oceną innych. Żyje dla siebie? Czy żyje dla innych? I jaka kolejność jest właściwa? Co jest właściwe?
Pytania mnożyły się w jej głowie, a odpowiedzi brakowało. Jedynym, co wiedziała na pewno, było przekonanie o konieczności dokonania zmiany. Ale jakiej zmiany? Co i jak miała zmienić? A powracając do jej męża, to i tu pojawiało się kolejne, jakże ważne pytanie: jak czuje się człowiek, którego to ona teraz bardzo zraniła? Przecież sprzeczka zawsze dotyczy dwóch osób, a więc i on to przeżywa. Jak on się teraz czuje? Ten, którego życie obraca się tylko wokół jednego punktu: Anna, Anna i jeszcze raz Anna.
Wszystko, co zrobi Ania, jest właściwe. Najlepsze, jedyne i słuszne. No w ogóle mucha nie siada! – mówiąc czysto po polsku. Czy kiedyś się zastanawiała, że on tak naprawdę porzucił dla niej swoją ojczyznę? Porzucił rodzinę i całe swoje dotychczasowe życie. Dla niego liczy się tylko ONA i wszystko, co ma związek z nią. Czy tak naprawdę ona to rozumie? Czy ona potrafi udźwignąć tę odpowiedzialność za sytuację, której sama jest autorem? Jego życie to ona, ich dzieci, ich dom, ich praca. Ich? Co tak naprawdę znaczy „ich”? W ilu procentach jej, a w ilu jego?
Może lepiej nie rozdzielać na „moje” i „jego”, a przyjąć za pewnik „nasze”?
Ona chciała mieszkać w Krakowie. To dla niej podjęli tę jakże trudną decyzję o założeniu rodziny w Polsce. On był człowiekiem otwartym, zdecydowanym podążać za nią choćby i na koniec świata, jeżeli tylko miała takie życzenie. A Anna? Anna była przywiązana do miejsca, które przez minione lata utożsamiać się jej powinno jedynie z destrukcją i zniszczeniem, a pomimo to nigdy nie udało jej się oderwać od niego. Pomimo to było to jej miejsce na ziemi, miejsce, do którego tęskniła, będąc gdziekolwiek indziej. Jakby miała je zapisane już w genach. I nieważne, że czuła totalny brak ciepła rodzinnego panujący w tym domu, tę pustkę i martwotę. „Kraina lodu” – to najbardziej pasujące określenie tego domu.
Lecz jej problem tkwił dużo głębiej, i w zasadzie swoje epicentrum jedynie przekładał na niego, na męża. Tak naprawdę osobę najbliższą jej sercu. Osobę, nad którą jedynie Najwyższy stał wyżej w hierarchii, zaraz potem były ich dzieci. Ale przecież w tych momentach szczerości z samą sobą dobrze wiedziała, że to nie mąż był jej problemem.
Czy ona tak naprawdę potrafiła docenić to, co od lat dostaje od życia jako jeden wielki podarunek? Nieprawda, to jest przecież stos malutkich pakuneczków rozdawanych codziennie od rana do nocy, i tak bez końca. Trzeba tylko chcieć to zobaczyć.
Nastał odpowiedni moment, aby „czekaj” przestał być pustym słowem. Musi pokazać, że potrafi się zmienić. Ten stan, który jak na razie udało jej się tylko ubrać w pełne nadziei słowo, zaczął zmieniać nie tylko jej nastawienie do otaczającego ją świata, ale i nastawienie do samej siebie. Czy strach, którym przepełniona jest jej dusza, musi się kłaść cieniem na cały ich wspólny czas? Czas darowany im przecież przez Opatrzność. Ta ich wspólna droga ma być życiem szczęśliwym i spełnionym. To nie oznacza jednej wielkiej nirwany, przecież nie o to chodzi. Każdy dzień przynosi człowiekowi nowe wyzwania, nowe sytuacje i musimy wiedzieć, jak sobie z nimi radzić.
Tymczasem Anną i jej życiem rządził strach, dosłownie przed wszystkim i przed wszystkimi. Wstawała przepełniona uczuciem strachu i kładła się spać wykończona jego stałą obecnością. Nie opuszczał jej ani na chwilę. To cud, że nie oszalała.
Od początku swojej drogi życiowej była stale odtrącana, poniżana i traktowana niesprawiedliwie. Nie znała innego modelu zachowania, a więc pozostała jej tylko niema akceptacja istniejącego stanu rzeczy. Ona myślała, że tak ma być.
A więc kiedy nareszcie, po latach, pojawił się człowiek, który pokochał ją prawdziwie i szczerze, to Anna tak naprawdę nie dopuszczała do siebie jego miłości. Owszem, łaknęła jej niczym spragniony wody wędrowiec na pustyni, który kiedy zobaczy wodę, strudzony wędrówką nie potrafi odróżnić fatamorgany od rzeczywistości.
Bojąc się kolejnego odtrącenia, trzymała tę miłość na „odległość”. Nie dopuszczała jej do siebie. Zachowawczo bojąc się kolejnego odtrącenia, które przyjdzie prędzej czy później. Tego była pewna. W tym strachu żyła dzień i noc. Przecież zawsze tak było, dlaczego tym razem miało być inaczej? Ona nie zasługuje na nic innego. To z nią jest coś nie tak.
Obydwoje, zarówno Anna, jak i Anton do końca nie mieli świadomości, że przeszłość Anny dzieli ich związek cienką, ale bardzo wyraźną linią. Linią, której nie sposób wykreślić z ich życia. To przed nią jak strażnik stał jej najwierniejszy „przyjaciel”. On, zawsze obecny: strach.
Kobiety notorycznie zadają sobie kluczowe pytanie, a więc i ona często, może zbyt często, pytała samą siebie: „A co z uczuciami dla mnie? Gdzie okazywanie miłości i miłość szczera, prawdziwa? Taka, za którą każdy z nas tęskni i której tak bardzo pragnie?”.
Na szczęście w porę odkryła, że to, co ich łączy, to naprawdę miłość nie z tego świata. I jakkolwiek brzmi to mało wiarygodnie, to lepiej wierzyć w to mało wiarygodne i wieść szczęśliwe życie aniżeli w to, co podpowiadają inni, i pozostać nieszczęśliwym do końca.
Najwyższy czas otworzyć szeroko oczy i zobaczyć to, co jest, a nie to, co Anna chciała zobaczyć. Tak, najwyższa pora dostrzec głębię życia, głębię jego każdej sekundy. Dostrzec wspaniałego człowieka, takiego, jakim jest, z jego ciemną i jasną stroną. Taką ma każdy z nas. Dostrzec wspaniałego mężczyznę, który poza Anną świata nie widzi.
Mam nadzieję, że historia Anny chociaż trochę Was zainspiruje i doda Wam odwagi. Wierzę, że dołączycie do marzeń o cudownym świecie pełnym zwyczajnej i codziennej życzliwości ludzi wokoło, śpiewających dzieci, domów pełnych ciepła i miłości kochających rodziców, pełnych marzeń, które rodzice pomagają realizować, domów, w których wszystkie kłótnie i nieporozumienia jeszcze bardziej łączą i pozwalają zrozumieć dogłębnie ogrom i delikatność duszy ludzkiej.
No to ruszajmy razem w głębię tej duszy, ruszajmy w stronę szczęścia – szczęścia każdej z Was, szczęścia każdego z Was.
Rozdzial 1
Inny etap – początek drogi
Nic nie zapowiadało dramatu, który rozegrał się kilka godzin później. Normalny dzień, zaczynający się wprawdzie o trzeciej nad ranem, ale ważne wydarzenie, na które podążali, i punktualność, której ono wymagało, wymusiły taką godzinę. Zapowiadał się regulaminowy dzień pracy, nieodbiegający swoim rytmem od innych dni. Może trochę dłuższy niż pozostałe, ale to nie pierwszy i nie ostatni raz. Pewnie tak by pomyślała, gdyby ktoś o to spytał. Ale tu nikt nie pyta. W tym świecie, w którym żyje do tego dnia, do tego momentu, nie ma miejsca dla niej, dla tej prawdziwej. Jest ktoś inny. Ktoś, kto za wszelką cenę chce dogodzić wszystkim i wszędzie. Wszystko zrobić, być w dzień i w nocy, być gotowym pomagać i troszczyć się o każdego. Spełniać ich zachcianki, a przede wszystkim obwiniać się za wszystko, co zrobione i co dopiero ma być zrobione. Obwiniać się w dzień i w nocy o wszystko, to dobre i to złe również. Pogoń za ideałem w pełni przesłoniła otaczające ją szczęście, będące efektem ciężkiej i całodobowej pracy. Nic nie różniło jej od wielu innych osób, biegających całe życie i szukających na próżno wytworów własnej wyobraźni.
Pomińmy opis rutynowych czynności, którymi każdego dnia było wypełnione jej życie. Przejdźmy od razu do momentu rozpoczynającego wielką przemianę naszej bohaterki. Przeobrażenia, które spadło na nią jak grom z jasnego nieba i zaskoczyło rozwojem wypadków w sposób wręcz niemożliwy do wyobrażenia.
A wszystko zaczęło się w podróży powrotnej do domu: nasilającym się bólem głowy i okrutnymi nudnościami. Myślała, że jest zmęczona. Próbowała zamknąć oczy i usnąć, ale wtedy po raz pierwszy świat zaczął wirować razem z nią. Uciekał, wirował, a ona była w samym epicentrum. „Co się dzieje?” – pomyślała. Poprosiła męża, aby się zatrzymali. I w tym momencie znowu pojawił się on. Strach. Tak bardzo się bała. Ale dlaczego? Trudno powiedzieć i trudno zlokalizować przyczynę.
Mąż miał prawo być zmęczony. W końcu już dawno minęło dwanaście godzin, odkąd wyjechali z Krakowa. I ani chwili odpoczynku, zawsze był obok niej. Wspierał ją, ile mógł, i w każdej sytuacji mogła na niego liczyć. Zawsze. Więc dlaczego znowu się bała? Strach, ten wszechogarniający ją strach, nawet w takich momentach, kiedy tak bardzo źle się czuła, był tuż obok i nie opuszczał jej ani na chwilę. Był niemalże tak namacalny jak dłoń jej męża, jak jego oddech i jego głos. Dlaczego?
Strach, który przepełniał ją od dzieciństwa, pokonywany przez wiele lat, powrócił. Powrócił z podwójną siłą, niszczącą ją tak, jak jak tsunami niszczy krajobrazy odległych plaż i spokój lazurowego nieba przetrącanego rzadkimi, białymi obłoczkami, przypominjącymi bardziej watę cukrową zawieszoną na nieboskłonie aniżeli chmury. Był tu. Chwycił ją znowu w swoje ramiona i nie chciał puścić. Powoli zapadała się coraz głębiej w tę czarną przestrzeń bez wyjścia, bez światła.
Przerwali podróż. Jak zawsze, kiedy coś się działo, przerażony Anton zaczynał nerwowo rozglądać się wokoło, jakby w poszukiwaniu jakiejś dobrej duszy, która nadejdzie z pomocą. Lecz nikt się nigdy nie zjawiał. Przynajmniej do tego dnia, do tego momentu. Zawsze musiał sobie radzić sam.
Ale kto jak nie on? Rosły jak dąb, pewny siebie i taki odważny. Tak, ale to tylko pozory. Rosły to on i był ten jej Anton – odważny też, ale już z tą pewnością siebie to różnie bywało. Dobrze o tym wiedziała. Nikt nie znał go lepiej aniżeli ona. Ale to działało i w drugą stronę. Wystarczyło, aby coś pomyślała, a on, spojrzawszy na jej twarz, dokładnie wiedział, o czym ona myśli. Jeszcze mu się nie przydarzyło, aby nie trafił.
To dla tego człowieka poświęciła swoje dotychczasowe życie. Dla człowieka, do którego sukcesu przyczynia się codziennie, krok po kroku. Już przed laty obiecała sobie, że pomoże mu w osiągnięciu sukcesu zawodowego, i trwała w swoim postanowieniu już kolejny rok, stanowiąc drugi szereg. I tak byłoby jej pewnie wygodnie do końca świata albo jeszcze dłużej, gdyby życie nie zadecydowało za nią inaczej. Ileż razy czytała te bardzo mądre słowa: „Za sukcesem każdego mężczyzny zawsze stoi silna kobieta”. Ale przecież Anton swoją wieloletnią pracą, doświadczeniem i stałym poszerzaniem wiedzy, a do tego ogromną pracowitością, w pełni sam podążał codziennie drogą swojego sukcesu. Z pewnością osiągnąłby go również bez niej. „Tak bez niej…” – to były pierwsze słowa, które podpowiadał jej odwieczny i bardzo wierny przyjaciel. Zawsze mogła na niego liczyć. Nigdy jej nie opuszczał. A co do snucia spiskowych teorii dziejów, to był wyjątkowym mistrzem.
Strach.
Ale tym razem świat, w którym nagle się znalazła, był zupełnie inny. Chociaż na pierwszy rzut oka ten sam. Dziwne doznanie, nowe uczucie. Głowa się kręci, świat się kręci, a sił coraz mniej, każdy ruch staje się trudny, wręcz niemożliwy. On? Nie ma go koło niej. Sama prosiła, aby został w samochodzie. Przecież mówiła, że nic takiego się nie dzieje, że to tylko ból głowy. To w jej opinii jest taka silna, odważna i ze wszystkim sobie zawsze poradzi. Sama. Zawsze była sama i zawsze zdana tylko na siebie. Więc kiedyś tam, dawno temu przestała wierzyć, że kiedykolwiek może być inaczej. I tak trwała w tym przekonaniu.
Tymczasem w ciągu kolejnych kilku minut pulsujący ból w jej głowie nasilił się do takiego stopnia, ktrego nie sposób było wytrzymać. Wszędzie wokoło słyszała te upiorne głosy, mówiące szeptem: „Widzisz! Jak jest potrzebny, to go nie ma! I tak jest zawsze!”.
Świat wiruje coraz bardziej. Ucieka tam, gdzie ona na razie nie ma dostępu. Gdzie kończy się realne postrzeganie otaczającej ją materii? Gdzie? Pamięta głos sprzedawcy podającego jej wodę mineralną, gazetę i tabletki na ból głowy. Kupowała je, wierząc, że i tym razem pomogą. Najlepiej zażyć kilka naraz. Za chwilę wszystko wróci do normy. Przecież musi. Ona ma jeszcze tyle do zrobienia. Praca, dom, dzieci, rodzina, obowiązki, projekty, mąż i te wszystkie osoby, o które musi zadbać. Co one zrobią bez niej? A ona? Przecież musi być najlepszą żoną, najlepszą mamą, najlepszą we wszystkim, co robi, niezawodną, zawsze zdrową, zawsze do dyspozycji, zawsze pełną energii i sił do działania.
Głos sprzedawcy dociera jak zza światów. Podaje jej paragon, który tym razem bierze. Pomimo że nigdy nie brała. Po co komu paragon za: butelkę wody mineralnej, gazetę, której tytułu nawet nie pamięta, oraz opakowanie środka przeciwbólowego? Paragon ten okaże się jedynym dowodem dla niej, że to naprawdę się wydarzyło. Dowodem stamtąd. Z tego miejsca, gdzie to wszystko miało swój początek. Jedynym elementem, który uchwycił czas, godzinę, w której to się zaczęło. Co? Wielka przemiana, odkrywanie prawdy.
Słaba, bez sił, ale jakoś się zbiera. Udaje jej się dotrzeć z powrotem do samochodu, gdzie dopada ją kolejny atak. Tym razem dużo silniejszy. Targają nią drgawki, a wymioty cisną się do ust. I ten ogromny ból głowy. Ból nie do wytrzymania. Uczucie będące nagle nie do zniesienia. Rozsadzające kości czaszki i wdzierające się do gałek ocznych, które nie mają nawet siły patrzeć. Przerażony wzrok Antona, który nie rozumie, co się dzieje z jego najdroższą Anną. W tej chwili jeszcze nie dociera do niego powaga sytuacji. W tej chwili myśli jeszcze, że to jeden z kolejnych ataków migreny, które dręczą Annę, odkąd sięga pamięcią. Ale Anna tym razem czuje, że dzieje się coś niedobrego. Coś bardzo niepokojącego, czego nie można porównać z niczym innym w jej życiu. Po głowie kołacze się jeszcze myśl: „Biec za tę ścianę i wymiotować? Czy zdążę do toalety?”. Otwiera drzwi samochodu i wysiada ponownie. Chciałaby biec, może nawet biegnie szybciej, coraz szybciej. „Masz tyle sił, dasz radę…” – wyczerpana dociera do toalety, ogarniają ją konwulsje.
Jest sama. Jego nie ma, nie ma nikogo. Jest jej zimno, zaraz upadnie, ciałem szarpią wymioty, jakich nigdy jeszcze nie miała. Chcą jej wyrwać wnętrzności. Opiera się o ścianę, osuwa na podłogę. I ta cisza wokoło. Nie ma nikogo. Jego też nie ma koło niej. Wtedy, czując odpływające powolutku z niej życie, nie była w stanie o tym myśleć. To był ułamek sekundy, ale był. Tak bardzo namacalny i prawdziwy. Koniec.
A teraz, kiedy nadal tu jest, ma świadomość, że jest tu tylko dzięki obecności dwóch mężczyzn w jej życiu: Antona i Frania. Czuje, że to oni dwaj trzymają ją mocno i nie pozwolą, aby odeszła. Nie dopuszczą, aby ich opuściła. Tego może być pewna. Te dwa imiona dźwięczą w jej uszach. Stawia sobie pytanie: „Co tak naprawdę się stało?”.
To czas, aby zrozumieć, aby dostrzec tę wielką miłość, której doświadcza. To wielkie szczęście, które ją spotyka każdego dnia i w każdej godzinie jej życia. Na usta ciśnie się wiele pytań. A człowiek obserwujący całą sytuację z boku – jak ona teraz – nawet nie dostrzega dramatu, który rozgrywa się w jej duszy. Na pozór wszystko wyglądało przecież idealnie, a więc o co w tym wszystkim chodzi?
Problem w tym, że ona od lat żyła w iluzji miłości, o którą tak bardzo od dziecka walczyła. Kochała, nie otrzymując nic w zamian. Tak. Kochała rodzinę, a została odtrącona, i to przez wszystkich. Kochała miłością pierwszą, prawdziwą, dziewczęcą, wierną i subtelną, a została zraniona po raz kolejny. Kochała nadal, bo nie potrafiła inaczej. Miłość była ponad wszystko. Z czasem pokochała i zaakceptowała tę iluzję miłości, bo nie znała innego wzorca. Iluzja miłości była zarazem jej tarczą obronną przed całym złem tego świata, jak i obroną przed samą sobą, tą, która tak bardzo chciała kochać i być kochana.
Wierząc w tę iluzję, miała nadzieję, że już nikt jej nie zrani. Iluzja była wytworem jej wyobraźni, a ta potrafiła wyłącznie kochać. Potrafiła tylko dawać z siebie wszystko, bez brania od kogokolwiek, bo przecież inni nic jej nigdy dać nie chcieli. A w tej iluzji nie było miejsca na nic poza miłością. Bo inni mogliby zranić. I to po raz kolejny, a więc jeszcze mocniej. Ale czy można jeszcze głębiej? „Z pewnością” – myślała i broniła się przed następnym uczuciem. Przed uczuciami ogólnie.
Dla niej kolejna miłość mogła oznaczać ponowne, tylko tym razem jeszcze większe cierpienie. Nowa miłość, nieodwzajemniona w sposób, którego ona oczekiwała, mogła być kolejną, a może tym razem ostatnią czarną rozpaczą. Udręką nie do zniesienia. Odrzucali ją wszyscy, od samego początku: tata, mama, babka, dziadek, wujek, ciocia, kuzynki, cała rodzina.
„Nikt mnie nie chce, więc ze mną musi być coś nie tak” – myślała często Anna. A słowa babki, która miała jej zastąpić matkę i ojca, brzmieć będą przez całe życie jak wyrocznia, dudniąca w uszach bez przerwy. Czy będzie mogła je kiedykolwiek zapomnieć? Chyba nie. „Nic z ciebie nie będzie, jesteś taka chuda, jak szczapa, kto by to chciał. Beze mnie sobie nie poradzisz. Jak długo ja żyję, to ślizgasz się na mojej dupie… beze mnie zginiesz!!!! Nie poradzisz sobie… Czekaj, czekaj!!! Już ty się doigrasz!!! Ty narobisz!!! Beze mnie zginiesz!!! – te i wszystkie inne słowa, których musiała wysłuchiwać codziennie od rana do nocy, przez całe swoje dzieciństwo, pozostawiły w jej duszy rany, które będą krwawić przez całe życie. Okaleczenia, które wprawdzie się zabliźnią, ale co jakiś czas będą się otwierać pod pręgierzem nowych cięć, nowych i coraz silniejszych ciosów. Z czasem coraz mocniejszych…
W tym tkwił cały absurd tej sytuacji: Anna, nauczona przez lata jednego schematu, czyli pasma niekończących się pretensji, żalów i problemów stwarzanych przez chorą coraz bardziej babkę, nie potrafiła zauważyć wielkiego szczęścia, znajdującego się tuż obok niej.
Najwyższa pora przestać żyć iluzją. Już dość. Najwyższa pora zacząć żyć tym, co życie nam daje, tym, co jest na wyciągnięcie ręki. Tak blisko, tuż obok. I to każdego dnia. I odkąd sięga pamięcią, zawsze tu było. Myśl dotarła do niej, pojawiła się w jej głowie, ale teraz mogło już być za późno. W tej chwili nie miała siły, aby o tym myśleć. Dzisiaj jej przebudzenie może nie mieć już sensu, bo zrozumiała zbyt późno. Czyżby tak przewrotne było życie? Zaburza ten jej pozornie panujący ład i porządek, ukazując prawdziwe piękno, jedyne i trwałe. Rozpoczyna się inny etap. Kolejny w jej życiu. Czyżby ten inny etap w życiu Anny oznaczał koniec?
Powróćmy jednak do wydarzeń tego wieczora, dzięki którym doszło do tego przebudzenia.
Ktoś wszedł do toalety. „Może to Anton?” – pomyślała z nadzieją Anna, ale trzaśnięcie drzwi w kabinie obok i odgłosy pozbawiły ją złudzeń.
Puka. Zaczyna próbować się podnosić, otworzyć drzwi za wszelką cenę! Szamocze się, ale nie ma siły, aby wstać, złapać za klamkę, tym bardziej krzyczeć! Krzyczy jedynie jej dusza, a ona milczy. Bulgocze jakieś niezrozumiałe słowa, których i tak nikt nie usłyszy. Boi się, że nagle przestanie oddychać, że dusza jej już nie wróci. Że to już koniec, a ona zrozumiała wszystko za późno. Cóż za ironia losu!
Na szczęście dziwne odgłosy wzbudziły podejrzenie osoby znajdującej się w kabinie obok.