- W empik go
Ocean uczuć. Tom 2. Zaplątane drogi - ebook
Ocean uczuć. Tom 2. Zaplątane drogi - ebook
Anna wie, że nie może dłużej odkładać decyzji o rozstaniu z Rafałem. Pewnego dnia zabiera więc swoją córeczkę Zosię, opuszcza męża alkoholika i postanawia wyjechać na zawsze. Na początek, chcąc odpocząć i otrząsnąć się ze złych emocji, odwiedza swoją mamę mieszkającą w Austrii. Tam wpada na pomysł, by spędzić kilka tygodni w miejscu, które najskuteczniej leczy zranione serca i dusze: słonecznej Toskanii. Pod strzelistymi cyprysami, pośród monumentalnych budowli i smaków wykwintnej kuchni Anna powoli odzyskuje spokój i zaczyna doceniać życie bez ciągłych awantur, alkoholu i przemocy. A gdy pewnego dnia na jej drodze staje tajemniczy fotograf Frederico, Anna czuje, że znalazła swoją bratnią duszę. Czy to możliwe, by los się wreszcie do niej uśmiechnął?
Kiedy dziewczynka usnęła zmęczona i ukołysana do snu przez miarowy głos czytania i odgłosy podążającego przed siebie autobusu, mnie nadal dręczyły pytania, na które na razie nie miałam odpowiedzi. Niczym jakaś mantra, przepływały bez ustanku przez moje myśli.
Bałam się tego, co będzie. Jak uchronić córcię przed tym, co spotkało mnie i moją mamę? Jak to zrobić? Co zrobić, aby Zosia była szczęśliwa? Kto mi pomoże?
To ja sama muszę wykrzesać w sobie siły, aby wyswobodzić nas obie z tego marazmu, w którym tkwiłam i w którym – na razie niczego nie świadoma – tkwiła mała Zosia.
Jeśli ja nie zdobędę się na odwagę i nie przerwę tego dotychczasowego pasma przeznaczenia, to nic dobrego się w naszym życiu nie wydarzy. Ani dla mnie, ani dla niej. Popatrzyłam na tę słodką buźkę i wiedziałam, że dla niej zrobię wszystko.
Mariola Sternahl – z wykształcenia filolog niemiecki, studiowała również psychologię stosowaną. Członek kandydat Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Przekładem z języka niemieckiego zajmuje się od 25 lat. Na rynku książki zadebiutowała tłumaczeniem utworu Dietmara Martina Apela pt. Sonderführer w Warszawie. Prywatnie szczęśliwa żona i matka, uwielbia gotować i piec dla swoich milusińskich, wędrować po Tatrach i zwiedzać nadmorskie tereny. Szuka tam inspiracji do kolejnych książek i wierszy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-236-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co oznacza chaos? W pojęciu encyklopedycznym to stan niezorganizowania i zamętu. Można użyć jeszcze innego określenia, na przykład „stan nieuporządkowany”. Mało tego, istnieje ścisłe powiązanie pomiędzy porządkiem a chaosem. Tak naprawdę ten pierwszy wywodzi się z drugiego, powstaje w efekcie różnorodnych i dynamicznych przemian. Niektórzy są zdania, że nie należy unikać chaosu, a wręcz przeciwnie. Prowadzi on do poprawy sytuacji, rozwoju osobowości, lepszej samoorganizacji. Nawet jego niewielkie oddziaływanie może zainicjować wiele zmian i wręcz systemowych ulepszeń.
Jak widać, pojęcie chaosu wykorzystywane jest w wielu dziedzinach naszego życia. Niejednokrotnie może on być początkiem wszystkiego.
Kiedy w życiu człowieka został zaburzony normalny system wartości oraz zniszczono jego hierarchię, albo raczej, kiedy taka hierarchia wartości nie miała możliwości w ogóle powstać, to efektem takich poczynań może być tylko chaos.
Uporządkowanie chaosu trwa, stanowi długi i wyczerpujący proces. Ale jakże przyjemnie jest usiąść po latach, popatrzeć wstecz, przeanalizować i doznać tej jednej, jedynej w swoim rodzaju satysfakcji z osiągniętego celu. Udało się przywrócić bieg rzeki, a życie płynie swoim spokojnym, ale jakże wartkim nurtem, niosącym nowe doświadczenia, nowe wyzwania i nowych ludzi wokół nas.
Spokojny, a zarazem intensywny tryb życia jak cztery pory roku poddaje nas wiecznym próbom, stawia nam coraz wyżej poprzeczki. Dla każdego człowieka nowe, dla każdego z nas inne.
Proces ten jest niczym spieniony ocean pełen szalejących wirów podczas sztormu, kiedy wzburzone wody mącą jej przejrzystość i tworzą nowy porządek. Wokół szaleje wiatr, a miliony zatrwożonych żyjątek morskich szukają schronienia, gdzie tylko się da. Pośród ukwiałów, raf koralowych, brunatnic i wodorostów. Po każdej burzy wychodzi słońce i cały proces zaczyna się na nowo: nieskończona feeria barw, ogromne i piękne ławice ryb różnego gatunku oraz różnorodność ptaków oceanicznych i ssaków morskich wzbudzają podziw milionów ludzi na całym świecie.
Zanurzmy się przez chwilę w szum fal. Ten dźwięk, jakże kochany przez każdego człowieka. Często nagrywany na elektroniczne nośniki, odtwarzany w salonach urody, spa oraz wielu innych miejscach dla relaksu i ukojenia nerwów.
Ale tylko ten prawdziwy i nieprzenikniony, słyszany, kiedy stoimy nad samą linią brzegową, a fale napierają na nasze stopy, jest zdolny do wprowadzenia ciała i umysłu w stan odprężenia, którego nic nie zastąpi.
Podążając przed siebie, w stronę słońca, w stronę białego mola na horyzoncie i mew siedzących na pomoście, czujemy to szczęście rozpierające nasze serce. Po prawej fale i morze wzburzone, po lewej piasek, delikatny i prawie biały. Nanoszony przez morze piasek, wyrzucany na brzeg schnie, formując plażę i wydmy. Na jasnym, prawie białym piasku widać czasami smugi, najczęściej ciemnofioletowe. To minerały. Magnetyt, ilmenit, rutyl, czasami nawet spotkać można granaty i cyrkon.
Ciemne smugi nazywano kiedyś piaskiem literackim, ponieważ posypywano nim manuskrypty, aby mokry atrament nie rozlewał się po powierzchni i nie tworzył kleksów. Jakżeż wszystko w życiu człowieka poukładane jest według schematów przeznaczonych dla jego drogi. Dla jego rozwoju.
Wszystko ma swój bieg. Natura dba o równowagę, zarówno w przyrodzie, jak i w życiu ludzkim.
Tak, dopóki sam człowiek nie postanowi zmienić kolei rzeczy i nie wywróci ustanowionej od prawieków hierarchii. Ale takie zapędy zawsze się kończą podobnym scenariuszem, czyli totalnym chaosem. Dopiero dzięki wielu wysiłkom, wielu staraniom udaje się stworzyć z chaosu nowy porządek i nowe, uporządkowane życie. Wbrew tym, którzy wprowadzili chaos. Wbrew wszystkiemu, co w nich zrodziło się złego, a może i czasami również dobrego?
Kraków, 7 sierpnia 2020 roku.Rozdział 1
Wsiadając do autobusu i machając Rafałowi na do widzenia, dobrze wiedziałam, że kolejnego „do widzenia” już nie będzie.
Nie miałam planu, nie potrafiłam przewidzieć co będzie dalej, ale jednego byłam pewna: straciłam przez tego faceta dziesięć lat życia, a jedyne, co pozostało z naszej młodzieńczej i pięknej miłości, to siedząca obok mnie w autobusie córeczka Zosia.
Rafał prawdopodobnie zrozumiał moją desperację, a może nawet po raz pierwszy wystraszył się innego, nieznanego mu tonu głosu i tej mojej obojętności względem niego. Usilnie starał się mnie przekonać, że to on odwiezie nas do autobusu. Nie dawał spokoju, dopóki się nie zgodziłam. A ja?
Cóż, podjęłam już decyzję i nie chciałam go nigdy więcej ani widzieć, ani słyszeć. Jedyne, czego pragnęłam, to uwolnić się z toksycznego związku, w którym tkwiłam od lat, i zapewnić swojej ukochanej córeczce harmonijne i radosne życie.
Jak? Tego na razie nie wiedziałam. Jednak gdzieś tam, głęboko w mojej duszy, byłam przekonana, że się uda. Poprosiłam o urlop w biurze tłumaczeń, dla którego pracowałam już trzeci rok, i postanowiłam wyjechać do mamy, do Austrii. Przeczuwałam, że w błogiej ciszy tego przeuroczego miejsca, pośrodku szumu koron drzew w zagajniku przy domu rodziców, wszystko po raz ostatni przemyślę, przewartościuję i ustalę jakiś dalszy plan działania. Liczyłam, że podejmę decyzję, której nie będę żałować. Taką, która zapoczątkuje moje uporządkowane życie. Będące do tej pory jednym wielkim chaosem. Kupiłam dwa bilety do Wiednia, umówiłam się z mamą co do dnia i godziny przyjazdu na dworzec, po czym oznajmiłam wszystkim w domu, że wyjeżdżam z Zosią na urlop. Wszystko odbyło się w błyskawicznym tempie.
Oczywiście nie mogło zabraknąć awantury ze strony babci Neli, ale to już było dla mnie bez znaczenia. Spakowana, z przepustką do mojego i Zosi szczęścia w torbie, byłam przekonana, że postępuję słusznie. Co na to babcia Nela i jej cały styranizowany świat? No cóż, musi zostać tutaj. A wraz z nią wszyscy ci, którzy cegiełka po cegiełce każdego dnia sprawiali, że moja dotychczasowa egzystencja była jednym wielkim pasmem nieszczęść. Tymczasem ja wyruszam teraz w miejsce pełne słońca i nadziei na lepszy, inny świat.
Pragnęłam zostawić za sobą toksycznych dziadków, nieudane małżeństwo i ten cały bałagan, którego oni wszyscy byli autorami. Już dosyć cierpiałam, dosyć znosiłam upokorzeń i to z każdej strony. Czas, aby pomyśleć o sobie, a przede wszystkim o ukochanej córci. Miałam swoje tęsknoty, swoje marzenia, miałam dla kogo to wszystko zmienić. Mój cel nosił najpiękniejsze imię tego świata: Zosia. Jednego byłam absolutnie pewna: czara goryczy się przelała i nie chciałam już w taki sposób dłużej żyć. Decyzja ta należała z pewnością do najtrudniejszych na mojej całej dotychczasowej drodze. Biłam się z myślami już od wielu miesięcy. Rozkładałam całą sytuację, w której się znalazłam, na czynniki pierwsze i analizowałam wszelkie za i przeciw. Szkoda tylko, że tych pierwszych ubywało, a tych drugich przybywało i to coraz szybciej; aż nadszedł ten dzień, kiedy po naszym związku małżeńskim pozostały jedynie zgliszcza i tylko te „przeciw”.
Marzenie o księciu na białym koniu trafiło na wieki do moich baśni z czasów dzieciństwa, które musiałam sobie sama czytać. Dobrze, że Zosia nadrabiała za nas obie. Uwielbiała słuchać, kiedy jej czytałam… A ja za każdym razem, gdy siedziałam obok niej, wyobrażałam sobie, że jestem nią, a moja piękna „mameńka” rozpoczyna właśnie czytanie kolejnej baśni. Przecież na zawsze będzie dla mnie tą cudowną, jedyną i przepiękną dobrą wróżką. Moja mama, którą tak bardzo kocham.
Tymczasem problemy w małżeństwie i w domu narastały niemalże lawinowo. Już dawno przestałam za nimi nadążać. Taka była prawda. Miałam wrażenie, że wszystko mnie przerosło i jedynym sposobem, aby się od tego uwolnić i przy okazji nie zwariować, była ucieczka do rodziców. Liczyłam, że właśnie przy nich odzyskam równowagę, która była mi tak bardzo potrzebna do przemyślenia kolejnych kroków i podjęcia próby poukładania swojego życia na nowo. Przede wszystkim pragnęłam odzyskać harmonię i poczucie zadowolenia z życia, bo w takim stanie czułam się jak ryba w wodzie. Któż by się nie czuł.
Już dawno przestałam się łudzić, iż ktoś tutaj kiedykolwiek zauważy, że również jestem człowiekiem. Istotą, która także ma prawo do życia i zasługuje na odrobinę zadowolenia. Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i zbudować nasze szczęście samodzielnie. Będę żyć dla mojej córeczki Zosi i zadbam, aby ona nie była tak nieszczęśliwa jak ja i moja mama.
Kiedy autobus ruszył, poczułam olbrzymią ulgę. Kątem oka widziałam oddalającego się i machającego do nas Rafała, ale nawet nie patrzyłam w jego stronę. Zresztą Zosia również nie zwracała na niego kompletnie uwagi. Zachowywałyśmy się tak, jakby go tam po prostu nie było. Nie widziałyśmy go, a każda z nas miała swój własny, inny tego powód. Ona, podekscytowana podróżą do dziadków w Austrii, już od dwóch dni nie mogła spać i nie potrafiła mówić o niczym innym, jak o obiecanym przez nich basenie w ogrodzie, o wiewiórkach zaglądających przez okno do jej pokoju na piętrze i stosach zabawek, które czekały na moją sześciolatkę.
Z kolei ja, którą Rafał zranił tak głęboko, jak tylko zranić można, pragnęłam jedynie nie zobaczyć jego twarzy już nigdy więcej. Chciałam uwolnić się od ciągłych jego kłamstw, stałych awantur, pijaństwa oraz jego uciekania ode mnie i od własnej córeczki. Kompletnie nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego teraz, kiedy wszystko już pomiędzy nami skończone, kiedy nie istnieje już pojęcie „my”, on nagle się budzi i próbuje przede mną odgrywać, że żywi do nas jakieś bliżej nieokreślone uczucia. Odpowiedź była absurdalnie prosta: kierował nim strach przed utratą komfortowego życia, które może stać się przeszłością. A Zosia, która przez te wszystkie lata nie istniała dla niego? Co z nią? Kto jej wynagrodzi brak ojca, brak miłości ojcowskiej? A ja? Czy zawsze byłam tylko dodatkiem, elementem wygodnego współbytowania i źródłem przychodów? Tak, nie sposób przed tymi pytaniami wiecznie uciekać.
Tego dnia, kiedy do naszych drzwi zadzwoniła kobieta w zaawansowanej ciąży i oznajmiła, że Rafał jest ojcem dziecka, które urodzi za trzy miesiące, w głębi mojej duszy pękła pewna bardzo wrażliwa struna. Nagle rozpadło się wszystko, co od dawna nosiłam w sobie. Stało się coś, czego już od dłuższego czasu się domyślałam. Ale w najśmielszych snach nie sądziłam, że on, że ten Rafał, którego tak bardzo kochałam, zrobi coś tak podłego. W końcu poznaliśmy się, kiedy miałam czternaście lat. To miała być ta jedyna i najprawdziwsza miłość, taka do końca życia.
Tymczasem cierpiałam, bo zdrada boli i tylko ten potrafi to zrozumieć, kto sam został zdradzony. Cierpiałam dwukrotnie mocniej, bo wiedziałam, że nasza córeczka nigdy się z tym nie pogodzi. W zasadzie już z pierwszym rysunkiem namalowanym przez dwuletnią Zosię zrozumiałam, jak bardzo jest wrażliwa. Jej pierwszy „bazgrołek” dał mi sporo do myślenia. W miarę upływu czasu rysunki zaczynały nabierać tej specyficznej głębi, tego „czegoś”, co każdy rodzic nazwie talentem, a znawca sztuki obdarzy nadzieją na przyszłość. W wieku trzech lat ulubionym zajęciem Zosi było malowanie i rysowanie. To wtedy zaczęłam jej kupować coraz więcej kredek, farb, bloków rysunkowych oraz różnych malowanek. Pokrywały się kolorami szybciej aniżeli u innych dzieci. Gdy miała cztery lata, jej rysunki zaczęły wzbudzać podziw wszystkich, którym jako dumna mama je pokazywałam.
Obserwując bacznie wrodzony talent Zosi i jej upodobanie do szczegółów, wręcz umiłowanie wszelkich detali, czułam, że moja ukochana córeczka nigdy nie zrozumie, dlaczego on, jej ojciec, to zrobił. Będzie nieść ze sobą ten ciężar niezrozumienia jego postępowania i nigdy się od niego nie uwolni. Będzie cierpieć, bo ją zranił, ale jeszcze bardziej będzie cierpieć, bo zranił mnie – mamę, którą Zosia kocha ponad życie. Tak, ludzie bardzo wrażliwi tak mają. Z jednej strony dostrzegają każdą piękną stronę życia, ale z drugiej strony każda niesprawiedliwość tego świata dosięga ich sto razy mocniej. Cierpią bezgranicznie, kiedy spotka ich jakieś nieszczęście, i cierpią ekstremalnie, kiedy nieszczęście spotyka osoby, które kochają. I taka była właśnie moja Zosia. Wrażliwa na piękno otaczające nas z każdej strony i na każdy subtelny detal stworzony przez naturę. Współczująca, przyjazna i wyjątkowo czuła. Od małego miała kruchą i wrażliwą duszę artysty.
Od dnia, kiedy dowiedziałam się prawdy, albo może raczej – kiedy poznałam jej mały wycinek, nie chciałam już słuchać tłumaczeń Rafała, jego wyjaśnień i kłamstw. Jego wizja „tego świata” była nie dla mnie. Gorzej dla niego: z „jego światem” nie chciałam mieć nic wspólnego.
W moim entourage’u została tylko Zosia. Zosia i ja. Nie było miejsca dla nikogo trzeciego. Czułam się tak upokorzona i zraniona, jak nigdy dotąd. A przecież przeżyłam już trochę na tym padole łez. Jednak moje życie nie miało jak na razie nic wspólnego ze szczęściem. Dlaczego? W czym tkwił błąd?
Widocznie nie zasługuję na szczęście – pomyślałam, ale w tej samej chwili usłyszałam cichutki głosik Zosi:
– Mamo, kiedy będziemy u dziadków?
Nie po raz pierwszy to właśnie ona wyrywała mnie z bezgranicznej rozpaczy, w której tak naprawdę tkwiłam od dawna. Na zewnątrz byłam odważna, dzielna i pewna siebie, a wewnątrz krucha i delikatna jak filiżanka z chińskiej porcelany. Zraniona i sponiewierana od lat. Tymczasem moja mała, słodka córeczka była takim pierwszym posłańcem z krainy szczęścia. Może się jednak uda? Może i dla mnie kiedyś na niebie zaświeci słońce?
– Mamusiu, słyszysz mnie? Kiedy będziemy u dziadków?
Musiałam otrząsnąć się ze złych wspomnień i popatrzyłam na nią z czułością.
– Kochanie, musimy liczyć, że na obiadek będziemy już na miejscu, u babci i dziadka. Na razie długa droga przed nami. Wcześnie wstałaś, więc jak będziesz zmęczona, to przytul się do mnie. Popatrz, wzięłam twoją ulubioną podusię do spania i całą armię misiów.
– Super, mamusiu, ale ja na razie na pewno nie będę spać – oznajmiła pewnym głosem Zosia i przytuliła główkę do mojego ramienia. – Mamusiu, tyle tu się dzieje, jeszcze nigdy nie jechałam takim autobusem za granicę. Kiedy dojedziemy?
Wiedziałam, że to pytanie będzie nam towarzyszyć przez najbliższe siedem godzin podróży. Według rozkładu jazdy autobus miał być w Wiedniu na dworcu około godziny czternastej, a więc będę mieć niejedną okazję, aby udzielić precyzyjnej odpowiedzi na pytanie, które padnie jeszcze wiele razy. Uśmiechnęłam się w duchu do siebie, po czym bardzo poważnie oznajmiłam:
– W zupełności rozumiem, że na razie nie będziesz spać. Na tę dosyć długą podróż przygotowałam kilka niespodzianek, które umilą nam czas przez najbliższych kilka godzin. Popatrz, co tutaj mamy!
Otworzyłam wielką, kolorową dziecięcą torbę podróżną, z której wyjęłam zbiór baśni braci Grimm. Kolorowy i opasły tom spoczął na kolanach Zosi, która jeszcze bardziej podekscytowanym głosem prawie wykrzyknęła:
– O, moja ulubiona książeczka! Poczytasz mi, mamo?
Uśmiechnęłam się jeszcze raz do siebie. „Książeczka”, jak ją nazwała Zosia, ważyła ponad półtora kilograma i była chyba największym zbiorem baśni braci Grimm. Taszczyłam go tylko dlatego, że ostatnio była to ulubiona lektura Zosi i ona nie wyobrażała sobie bez niej podróży.
– Tak, kochanie, popatrz tylko, co tu jeszcze mamy.
Sięgnęłam do torby, z której wyciągnęłam gruby tom malowanek i pudełko bajecznie kolorowych kredek.
– Mamusiu, jak się cieszę! Mogę malować? – Zosia nie wiedziała, co robić najpierw.
– Wszystko, co tylko zechcesz. Tylko mów troszkę ciszej, dobrze? Nie jesteśmy same i innym twoje okrzyki mogą przeszkadzać.
– O, przepraszam, nie wiedziałam… – wyszeptała cichutko Zosia i zawstydzona przywarła ponownie do mojego ramienia.
– Nie masz za co przepraszać, aniołku. To normalne, cieszysz się i mówisz głośniej. Wszystko jest w porządku. Mów normalnie, nie musisz szeptać…
Przytuliłam ją do siebie i przez kilka minut głaskałam czule po włosach. Uwielbiała to i wtedy jeszcze mocniej wtulała się we mnie, a ja czułam tę rozpierającą jej małe, dziecinne serduszko miłość, która była odpowiedzią na moje ogromne uczucie do niej. I tak trwałyśmy w naszym szczęściu, podczas kiedy autobus oddalał nas coraz bardziej od tego okrutnego miejsca, w którym obydwie zaznałyśmy tyle bólu i cierpienia.
Zosia była zawsze dobrze traktowana przez moich dziadków, a jej pradziadków. Była wręcz rozpieszczana na każdym kroku i to przez wszystkich. Z wyjątkiem ojca, którego nigdy nie było, a jak już się pojawiał, to był pijany i jedyne, co go żywo interesowało, to wypicie kolejnego kieliszka wódki. Oczywiście w ukryciu, tak aby nikt nie widział, więc przemykał chyłkiem pomiędzy pokojami, starając się sprawiać wrażenie niewidzialnego. Mimo że była dzieckiem, dostrzegała przecież moje cierpienie i udrękę. Często była świadkiem awantur i krzyków prababci, nie raz i nie dwa widziała, jak płaczę i jestem smutna. Niewiele z tego pewnie rozumiała, ale wyczuwała, że mamie dzieje się krzywda. Może to spowodowało rozrost jej wrażliwości do niebotycznych rozmiarów?
Faktem niezaprzeczalnym było, że Zosia niczym barometr potrafiła wyczuć napięcie, które tak naprawdę nigdy w tym domu nie opadało. Dopiero teraz, sam na sam ze sobą, poczułyśmy się wolne. Było nam dobrze i chyba ten cały ogrom szczęścia nawet nie zdążył nas jeszcze musnąć swoim delikatnym piórkiem. Jak na razie cieszyłyśmy się sobą i tą chwilą. Nie musiałyśmy się zastanawiać, jaka kolejna awantura nas czeka, ani i nie musiałyśmy drżeć o to, co tym razem będzie powodem następnej kłótni z babcią Nelą.
Z każdą minutą oddalałyśmy się od miejsca, które z jednej strony miało być naszym domem, pełnym szczęścia, miłości i ciepła rodzinnego, a z drugiej strony – ponieważ przepełniało je nieszczęście i złe wspomnienia poprzednich lat, stało się dla nas nie do zniesienia.
Zostawiając to wszystko za sobą, byłam szczęśliwa i podekscytowana zarazem. Skupiałam się tylko na Zosi i już nie chciałam nic słyszeć o piętrzących się problemach babci Neli, Rafała i siłą rzeczy wciągniętego w cały ten dramat dziadka Stefana. Jego milczenie i burdy, które wszczynał, były przecież nieodłącznymi towarzyszami naszego dotychczasowego życia. Którego ja miałam już serdecznie dosyć.
– Mamusiu, poczytaj mi, proszę. – Zosia wyrwała mnie ponownie z zamyślenia o tamtych czasach.
– Już, kochanie, daj mi tę wielką księgę. Na czym skończyłyśmy ostatnio?
– Ja wiem, ja wiem! – wyrywała się Zosia z odpowiedzią. – Teraz mamy czytać o Jasiu i Małgosi. Pamiętasz, mamusiu? Powiedziałaś, że nie możesz mi zacząć czytać tej bajki, bo było już późno. Mówiłaś, że będę się bała zasnąć. Popatrz, teraz jest jasno i nie będę się bała. Zobaczysz, ani trochę.
– Tak, masz rację. Zakładka jest właśnie w tym miejscu, gdzie zaczyna się _Jaś i Małgosia_.
– Czytaj, czytaj, proszę!
Zosia podciągnęła nóżki w kolorowych podkolanówkach na siedzenie i mocno chwyciła mnie obiema rączkami za łokieć. Główkę z ciemnym, grubym warkoczem oparła na moim ramieniu i zamieniła się w słuch.
– Za górami, za lasami… – zaczęłam.
I tak upłynęły nam co najmniej dwie godziny podróży. Najpierw było czytanie, potem malowanie i znowu czytanie. Później było jedzenie kanapek i kontrola graniczna.
Wszystko szło sprawnie i szybko, a kolejne godziny przerwane jedynie dłuższą przerwą na posiłek i toaletę minęły błyskawicznie. Kiedy przekraczałyśmy granicę z Austrią, jak zwykle w moim sercu pojawiło się uczucie nostalgii i powróciły wspomnienia z mojego dzieciństwa. A raczej tego okresu w moim życiu, który wprawdzie tak się nazywał, ale faktycznie nie miał z nim nic wspólnego.
Co zrobić, aby Zosia nie została wciągnięta w tę spiralę, podobnie jak ja i moja mama?
Kiedy dziewczynka usnęła zmęczona i ukołysana do snu przez miarowy głos czytania i odgłosy podążającego przed siebie autobusu, mnie nadal dręczyły pytania, na które na razie nie miałam odpowiedzi. Niczym jakaś mantra, przepływały bez ustanku przez moje myśli.
Bałam się tego, co będzie. Jak uchronić córcię przed tym, co spotkało mnie i moją mamę? Jak to zrobić? Co zrobić, aby Zosia była szczęśliwa? Kto mi pomoże?
Przez cały ten czas, kiedy ona spała, rozmyślałam. Niestety nic sensownego nie wymyśliłam. To ja sama muszę wykrzesać w sobie siły, aby wyswobodzić nas obie z tego marazmu, w którym tkwiłam i w którym – na razie niczego nieświadoma – tkwiła mała Zosia.
Jeśli ja nie zdobędę się na odwagę i nie przerwę tego dotychczasowego pasma przeznaczenia, to nic dobrego się w naszym życiu nie wydarzy. Ani dla mnie, ani dla niej. Popatrzyłam na tę słodką buźkę i wiedziałam, że dla niej zrobię wszystko.Rozdział 2
– Mamusiu, kiedy dojedziemy? – spytała Zosia, kiedy autobus zakończył podróż na wiedeńskim dworcu autobusowym i niemalże punktualnie o czternastej podjeżdżał na wyznaczone dla niego miejsce, gdzie na podróżnych oczekiwali znajomi, rodziny i bliscy.
Pośród nich znajdowała się drobna, bardzo szczupła kobieta o łagodnych rysach twarzy. Była ładna, a jej ścięte na krótko włosy zdradzały bardzo dobrego stylistę. Pozostałe elementy wyglądu jedynie potwierdzały pierwsze wrażenie. Obok niej stał bardzo wysoki i dosyć otyły mężczyzna. Widać było, że z niecierpliwością wypatrują wyczekiwanych osób właśnie w autobusie z Krakowa.
Kiedy stanęłam w drzwiach, trzymając córeczkę za rękę, kobieta ze łzami w oczach zaczęła się przedzierać przez tłum zebranych ludzi, powtarzając w kółko tych kilka słów:
– Przepraszam, przepraszam, ja muszę do nich…
Za nią krok w krok posuwał się otyły mężczyzna. Spokojnie, ale dosyć szybko przemieszczali się do przodu, aż stanęli twarzą w twarz ze mną. Powitanie jak zawsze było czułe, pełne łez i wzruszenia. Gdy obydwie kobiety padły sobie w ramiona i tak trwały wtulone w siebie w mocnym uścisku, Zosia powędrowała w ramiona silnego mężczyzny, który spokojnym i bardzo ciepłym głosem pytał ją po niemiecku, jak minęła jej podróż, czy jest bardzo głodna i jakie przywiozła ze sobą zabawki.
Zosia trajkotała jak najęta po niemiecku i widać było, że bardzo ją cieszy, iż nareszcie dojechały na miejsce.
Po czułych uściskach kobieta, patrząc w stronę Zosi, powiedziała:
– No i jak tam, młoda damo? Zasypałaś swoją mamę tysiącami pytań po drodze? Tak? Co jadłyście? Przygotowałam w domu przepyszny obiad: rosół z makaronem i Wienerschnitzel. Będzie do niego również Kartoffelsalat, taki z ogórkami, wasz ulubiony.
– Mamuś, jak ty wiesz, co lubimy. Zawsze trafisz w nasze gusta, a jesteśmy bardzo głodne. Na samą myśl o twoim Wienerschnitzel aż mi ślinka cieknie!
Patrzyłam na mamę z miłością i bezgranicznym szczęściem, które wyraźnie miałam wymalowane na twarzy. Trudno było go nie zauważyć, ale mama wprawnym okiem dopatrzyła się czegoś jeszcze.
– Aniu, coś się stało? – Zauważyła od razu. – Jesteś jakaś inna? Masz zdecydowanie inny wyraz twarzy. Mama rozpozna to od razu.
– Oj tak, dużo, bardzo dużo się stało i muszę wam wszystko ze szczegółami opowiedzieć. Ale to już w domu. Podjęłam pewne bardzo ważne decyzje i teraz muszę wszystko przemyśleć. To znaczy, przemyśleć co będzie dalej. Ale proszę, nie teraz. Jestem taka szczęśliwa, że jestem tutaj. Że jestem z wami. Że mogę tutaj być… – chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale mama przerwała mi nagle i stanowczo:
– Dobrze. Rozumiem. Na razie nic nie będę mówić Matteo na ten temat. I ciebie też proszę, najpierw opowiedz wszystko mnie. – Głos jej zabrzmiał tym razem niepokojąco oschle. Nie zamierzałam się wdawać z mamą w dalszą dyskusję w tym tonie.
Dobrze wiedziałam, że ukochany ojczym, Matteo, i tak wszystko zrozumie dużo lepiej niż ona. W takich momentach zawsze przypominała mi babcię Nelę i ten jej stanowczy, nieznoszący jakiegokolwiek sprzeciwu charakter. Za każdym razem, kiedy mama zaczynała w ten sposób rozmawiać ze mną, przerywałam nasz dialog i wychodziłam z pomieszczenia, a w najlepszym wypadku starałam się podjąć jakiś inny temat. Ale to i tak nic nie dawało, bo gdy już raz wpadła w ten dosyć męczący ton rozmowy, to tak łatwo nie odpuszczała, a wtedy kłótnia między nami była gwarantowana. Podobnie jak jej matka, nie znosiła sprzeciwu, lecz w przeciwieństwie do niej, starała się zawsze mnie zrozumieć. Czy zawsze udawało się jej to uzyskać? Pytanie raczej retoryczne.
Ale tym razem okoliczności sprzyjały pokojowemu nastawieniu, a niczego nieświadomy Matteo zadbał o nasze dobre humory. Podskórnie coś wyczuwał, mimo że i tak nic nie rozumiał z tej krótkiej, ale jakże treściwej wymiany zdań. Zajęty Zosią i powitaniem swoich wspaniałych dziewczynek, jak nas zawsze nazywał, uśmiechał się od ucha do ucha i najzwyczajniej całym sobą, tak, ni mniej, ni więcej, tylko całym sobą, rozśmieszał i bawił całe towarzystwo. Śmiechom i żartom nie było końca i w takim nastroju dojechaliśmy do domu.
Mieszkali w malowniczej miejscowości pod Wiedniem, w Klosterneuburgu. Umiejscowiony na wzgórzu dom z lat pięćdziesiątych był bajkowym miejscem. Otoczony zagajnikiem pełnym drzew iglastych, z wielkim tarasem, z którego widok rozpościerał się na malownicze wzniesienia i kolejne luksusowe wille naprzeciwko, uosabiał harmonię i szczęście rodzinne. Na horyzoncie widowiskowo rozpościerało się szerokie i opasłe zakole rzeki. Wraz z całym swoim majestatem, to właśnie tam, w oddali, grały fale Dunaju, niczym w najpiękniejszym i romantycznym walcu Straussa. Siedząc na tarasie, można było godzinami obserwować piękno przyrody wokoło, pląsające i zrzucające szyszki z drzew wiewiórki. Szukając ochłody i relaksu w upalne dni, można było zejść schodami do niższej partii ogrodu, w której znajdował się domek z sauną i olbrzymi basen. Wracając do domu, ale od strony zagajnika, czyli wspinając się po kamienno-drewnianych kaskadowych schodach prowadzących na tyły budynku, dochodziło się do kolorowego i bujnego ogrodu warzywno-kwiatowego będącego niekwestionowanym królestwem Jadwigi. Witał on wszystkich wchodzących do niego mieniącymi się milionem barw kwiatami, krzewami, rabatkami i grządkami. Ach, czego tu nie było.
Począwszy od truskawek i poziomek, pomidorów i ogórków, po bujne pędy z pomidorami w dziesięciu różnych odmianach, krzaczki papryki i nawet bakłażany, nie mówiąc już o wielkiej pomarańczowej dyni, królującej pośrodku tego bajecznego warzywniaka jesienną porą. Grządki, dróżki i pięknie strzyżony trawnik nie tylko cieszyły oko, lecz także i zmysł węchu. Wokoło pachniało siano piętrzące się drobnymi stożkami wyrastającymi co rusz pośród trawy, gotowe do zebrania i ułożenia w kompostowniku, którego w takim miejscu nie mogło zabraknąć. To wyjątkowe piękno napawało każdego, kto tu wchodził poczuciem zadowolenia i zachwytu nad dobrodziejstwami natury. Sprawiała to feeria barw i kompozycje warzywno-kwiatowe będące oczkiem w głowie pani domu.
Na pierwszy rzut oka widać było, że właścicielka tego ogrodu wkładała w niego całe swoje serce i duszę.
Uwielbiałam tu przyjeżdżać. Ale tym razem po raz pierwszy byłam tu sama z Zosią. Zawsze wcześniej towarzyszył nam Rafał. Właśnie z powodu jego zachowania musiałyśmy za każdym razem opuszczać to cudowne miejsce wcześniej, aniżeli planowałam. Ale tym razem tak nie będzie. Tym razem przyjechałam tutaj, aby czerpać siłę z tego miejsca, z tej ciszy i harmonii, jakimi emanowało wokoło. Już w Krakowie przeczuwałam, że to właśnie tutaj odnajdę duchowy ład i pozytywną energię. I wcale się nie pomyliłam. Kiedy Matteo zaparkował auto na podjeździe, a mama otworzyła bramę, wiedziałam, że to była dobra decyzja.
Szybko zapomniałam, chociaż na chwilę, o kłopotach i problemach. Skoncentrowałam się tylko i wyłącznie na Zosi i wspaniałym miejscu, do którego właśnie przyjechałyśmy.
Nie sposób było, schodząc po ciągnących się w dół kamienno-drewnianych schodach, wejść od razu do domu, bez poświęcenia chociażby kilku minut wyjątkowemu spektaklowi barw i zapachów w tym zakątku Jadwigi.
Zosia była przeszczęśliwa i biegała – góra, dół, ogród, zagajnik, taras i tak w kółko, podczas kiedy ja z mamą podziwiałyśmy rabaty i olbrzymie, stare rododendrony, obsypane kolorowymi koszyczkami kwiatów, no i oczywiście wszystkie warzywa po kolei.
Matteo, znając przyzwyczajenia swojej żony, czekał cierpliwie na tarasie w wygodnym rattanowym fotelu, zapatrzony w fale Dunaju. Magia tego miejsca i niecodzienny widok sprawiły, że dla każdego, kto tutaj trafiał, tradycją stało się kilkuminutowe „zapatrzenie” w dal. Nie sposób było zachować się inaczej i przejść koło tarasu obojętnie. Wsparty na wielkich żelbetowych podporach, ozdobiony kaskadami kolorowych i bujnych pelargonii, swoją posągowością wtapiał się w malowniczy widok rozpościerający się z tego miejsca.
Kiedy nacieszyłyśmy się pierwszymi wrażeniami, a peany na moment ucichły, mogło to tylko oznaczać, że zbliża się czas na obiad przygotowywany przez Jadwigę od wczoraj. Matteo uwielbiał kuchnię żony i codziennie punkt dwunasta w południe czekał w jadalni na serwowane przez nią dania. A Jadwiga potrafiła czarować nie tylko w ogrodzie, lecz także w kuchni. Wymyślała i kreowała potrawy będące połączeniem typowej kuchni polskiej z elementami kuchni austriackiej, co oznaczało, że Matteo jadł na obiad rosół z makaronem posypany świeżą natką pietruszki z ogrodu, a na drugie danie Wienerschnitzel i Kartoffelsalat.
Taki obiad zamierzała podać również dzisiaj, zwieńczony deserem z przepysznej babki cytrynowej z nutą mięty z własnego ogrodu, upieczonej z samego rana.
Widząc schodzące z górnej partii ogrodu kobiety, Matteo sennym i spokojnym wzrokiem ogarnął widok przed sobą, po czym wstał i z wielkim pękiem kluczy podszedł do metalowych drzwi wejściowych. Przekręcił kilka razy odpowiednie klucze w zamkach, wszedł do przedpokoju i wyłączył alarm. Na szczęście, nauczony wcześniejszym doświadczeniem, zrobił to bardzo szybko, bo jak torpeda do domu wbiegła za nim Zosia, wykrzykując głośno:
– Dziadku, jestem taka głodna!
– Obiad babcia ma już gotowy. Nie martw się, nie będziemy długo czekać. Wystarczy odgrzać.
– Babciu, babciu, chodź szybko! Jestem taka głodna, a dziadek mówi, że obiad jest już gotowy, musisz tylko jeszcze szybko odgrzać.
– To prawda, Zosiu. Idźcie z mamą zanieść wasze rzeczy do pokoju na górze, odświeżcie się, a ja w tym czasie wszystko przygotuję i podam do stołu – powiedziała Jadwiga, wchodząc do domu.
Uwielbiałam to ciepło, jakie biło od mamy w takich momentach. Czułam się wtedy tak bardzo przez nią kochana i najchętniej ponownie wtuliłabym się w nią, ale byłam obładowana naszymi bagażami, które zdecydowanie uniemożliwiały mi taki manewr w tej chwili. Zamiast tego zwróciłam się do córeczki:
– Zosiu, idziemy na górę, pomóż mi, proszę, wnieść nasze rzeczy.
Podałam jej dziecięcą torbę podróżną, w której były zabawki i pluszowe misie. Baśnie braci Grimm jeszcze w autobusie wylądowały w moim bagażu. Dobrze, że specjalnie na czas podróży wybrałam ten większy, niby podręczny. Teraz pasek na moim ramieniu prawie się obrywał pod ciężarem tego opasłego tomiska i kilku innych rzeczy, nie wspominając bólu od mocnego wżynania się w ramię.
Dziewczynka, posłuszna jak zawsze, wzięła ode mnie kolorową torbę i wbiegła z nią na piętro.
– Skąd w tych dzieciach tyle energii, mamo? Popatrz, wstała o piątej rano, w autobusie wprawdzie przespała się trochę, ale biega tutaj jak oszalała już prawie godzinę i w ogóle po niej nie widać zmęczenia.
– Dzieci takie już są – krótko skwitowała Jadwiga, a ja sobie pomyślałam, że to wolność i szczęście tak ją napędzają. Uśmiechnęłam się do siebie, wchodząc za Zosią wolnym krokiem po schodach.
Pokoje gościnne na górnej kondygnacji były małe, ale bardzo przytulne. W okna zaglądały wysokie konary drzew, a jak się człowiek dobrze wpatrzył i był cierpliwy, to można było zaobserwować okazy ptaków. Kosy, sójki, dzięcioły, sikorki, a i nierzadko słowik – jeden piękniejszy od drugiego. Śpiew ich wszystkich dźwięczał wokoło. Sprawiał wręcz wrażenie dobrego nagrania ze studia. Po drzewach skakały wiewiórki, a słońce budziło rano mieszkańców, przedzierając się delikatnie pomiędzy gałęziami i zaglądając do wnętrza pomieszczeń na piętrze.
Okna ozdobione delikatnymi, ręcznie haftowanymi firankami w kolorze écru oraz mnogość kwiatów na parapetach, dobrane kolorystycznie meble i ozdoby w pastelowych kolorach sprawiały, że pomieszczenie wyglądało jak wielki domek dla lalek. Tak, takie miłe i przytulne gniazdko uwiła sobie Jadwiga. I jak widać, była tutaj bardzo szczęśliwa.
Teraz i ja pragnęłam w tym miejscu odnaleźć wewnętrzny spokój i właściwą drogę w życiu. Podczas kiedy Zosia myła ręce i buzię w łazience, stałam w oknie i wdychałam powietrze pachnące sosnowymi igłami, szyszkami i powiewem lata z zagajnika przy domu. Cisza. Ta zadziwiająca mnie za każdym razem cisza w tym miejscu, przerywana jedynie szumem konarów drzew, odgłosami spadających na ściółkę szyszek i szumem wody dobiegającym z łazienki. A pośród tego odgłosy z kuchni, gdzie mama przygotowywała dla nas obiad. Powoli zaczynało nim pachnieć w całym domu. Tak, po raz kolejny poczułam błogostan. Ale był on jeszcze bardzo delikatny; prawie nienamacalny i tak bardzo dla mnie kruchy.
– Zosiu, skończyłaś myć rączki? Jeśli tak, to teraz kolej na mnie. Potem pójdziemy babci pomóc przy podawaniu obiadu, a rozpakowanie walizek zostawimy na później. Dobrze? – odwróciłam się od okna i patrzyłam na stojącą przy umywalce córeczkę.
– Mamusiu, a zrobisz mi warkoczyki? Dwa? Proszę… – Zosia zrobiła swoją błagalną minkę, wiedząc dobrze, że teraz mama jej nie odmówi.
Ze swojej przepastnej torby wyjęłam wpierw baśnie braci Grimm, a potem kosmetyczkę. Niemalże tak wielką jak cała torba. Ach, czego tam nie było. Już po chwili stałam za Zosią przy lustrze i rozczesywałam jej piękne, ciemne, długie włosy, po czym zaplatałam je w dwa grube warkocze. Kiedy skończyłam, popatrzyłam jeszcze raz w lustro i dumna bardzo z córeczki, mocno ją do siebie przytulając, powiedziałam:
– Jesteś mamy olbrzymim skarbem i bardzo cię kocham, mój aniołku.
– Ja ciebie też, mamusiu! – Zosia jak zawsze wtuliła się jeszcze mocniej w swoją ukochaną mamę.
– Obiad gotowy, chodźcie wszyscy! – Dobiegło nas wołanie babci z kuchni.
Trzymając się za ręce niczym dwie najlepsze przyjaciółki, zbiegłyśmy po schodach i już po minucie stałyśmy w kuchni. Bacznie obserwowałyśmy całą krzątaninę Jadwigi, będącej w siódmym niebie, co też było widać w każdym jej najdrobniejszym geście i ruchu.
Stół pięknie nakryty, kolorowy, na którym pośrodku dominował olbrzymi błękitno-biały wazon z bukietem kwiatów z ogrodu.
– A to dla was, moje kochane – powiedziała Jadwiga, wskazując ręką na bukiet mieniący się wszystkimi kolorami tego świata. – Siadajcie, już podaję zupę.
W drzwiach pojawił się Matteo. Kiedy spojrzał na żonę, niosącą w stronę stołu talerz z jego ulubionym rosołkiem, uśmiechnął się od ucha do ucha i zasiadł na swoim miejscu. Nie za bardzo było przy czym pomagać. Jadwiga jak zawsze wszystko perfekcyjnie dopracowała.
– Siadajcie i jedzcie. Smacznego. Ja już wszystko zrobiłam – powiedziała spokojnym tonem, po czym po kolei postawiła przed każdym talerz pełen „zupy zdrowia”, jak miałam w zwyczaju nazywać rosół.
W jadalni, będącej częścią kuchni, zapanowała cisza, słychać było tylko odgłosy łyżek uderzających od czasu do czasu delikatnie o talerze, kiedy ktoś próbował przekroić łyżką marchewkę lub wyłowić cieniutkie nitki makaronu pląsające w rosole.
Kiedy na stole pojawiło się drugie danie i wszyscy nie mogli się nadziwić wyjątkowemu smakowi babcinej sałatki, zadzwonił telefon. Spojrzałam na mamę, a ona na Matteo.
– Teraz? O nie! To pewnie mama. – Jadwiga wypowiedziała na głos to, co cała trójka pomyślała.
– Mamo, pójdziesz? – W pierwszej chwili nie chciałam się mierzyć ze wspomnieniami stamtąd. Z miejsca, w którym tak bardzo cierpiałam. Nie teraz, kiedy dopiero co wszystko zaczynało być takie inne. Takie piękne. Podjęłam decyzję i musiałam rozpocząć poukładanie tego całego chaosu, a to oznaczało odcięcie się od tamtego świata odwiecznych problemów i zmartwień. To wymagało stworzenia planu na przyszłe normalne życie. Ale tym razem ciekawość zwyciężyła. – Wiesz co, mamo? Siedź. Ja pójdę.
Wstałam i szybko pobiegłam w stronę salonu, gdzie na olbrzymiej desce kreślarskiej Matteo stało pudło olbrzymich rozmiarów. Najnowszy telefon przenośny marki Siemens w 1995 roku był prawdziwym szczytem techniki.
– Familie Conti – powiedziałam do słuchawki.
– No cześć, jak tam dojechałyście? Czemu nie zadzwoniłaś!? Jesteście już w domu!? – grzmiała do słuchawki babcia Nela.
– A witaj, babciu. Tak, wszystko dobrze. No wiesz, jakoś tak jeszcze nie zdążyłam – chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale babcia Nela jak zwykle nie dopuszczała nikogo do słowa.
– No wy zawsze nie macie dla człowieka czasu. A słuchaj, ty mnie zostawiłaś z tym całym bałaganem i z tym pijusem Rafałem. Co teraz? Co ja mam z nim robić?
– Babciu, proszę, nie teraz. Muszę odpocząć od tego wszystkiego. Ja już nie mam siły i muszę skończyć z Rafałem. Muszę spokojnie wszystko przemyśleć i zastanowić się, co robić. Przecież dopiero co przyjechałam. – Najchętniej powiedziałabym, że muszę odpocząć i od niej, ale w porę ugryzłam się w język. I tak powiedziałam już za dużo.
– Co?! Co będziesz robić?! A niby co masz robić?! – Nela wrzeszczała do telefonu, a ja zaczynałam się znowu bać. Strach powracał. Tak naprawdę to nigdy mnie nie opuścił. Zauważyłam, że ręce mam spocone i drżę na całym ciele. Błogostan stał się znowu krótkotrwały, a może wcale dla mnie jednak nieosiągalny.
– Daj mi tę słuchawkę – powiedziała nagle mama, która oczywiście stała obok, bacznie słuchając każdego wypowiadanego przeze mnie słowa i czuwając nad sytuacją. Nawet na odległość. Kto jak nie ona znał najlepiej Nelę?
– Cześć, mamo. Co tam? Słyszę, że jakieś problemy? Tak? – chciała mówić dalej, ale Nela zakrzyczała ją. Jak zawsze.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_