- W empik go
Ochronka Anioła Stróża - ebook
Ochronka Anioła Stróża - ebook
Wzięty pisarz Piotr Magnus ogłasza koniec swojej kariery pisarskiej. Zmęczony wieczorną wędrówką po krakowskim Kazimierzu, wraca do hotelu, by tam dowiedzieć się, że z powodu awarii zostanie przeniesiony do nieczynnego hotelu, którego będzie pierwszym gościem. Za przenosinami kryje się tajemnica. Otóż właściciel hotelu zleca Magnusowi napisanie swojej biografii. Podjęcie się tego zadania oznacza dla pisarza samotną wędrówkę po pełnym zagadek, niedopowiedzeń i symboli świecie swego pracodawcy. Co go czeka u jej kresu?
Paweł Jaszczuk – twórca cyklu kryminałów o lwowskim dziennikarzu śledczym Jakubie Sternie, autor powieści „Sponsor”, „Honolulu” i „Testament”, a także zbioru opowiadań „Ararat”. Jest również autorem wielu sztuk scenicznych i słuchowiska. W 2005 roku za kryminał „Foresta Umbra” otrzymał prestiżową Nagrodę Wielkiego Kalibru. Powieść „Ochronka Anioła Stróża” to jego powrót do tekstów, którym nieobce są rozważania o kondycji człowieka, zwłaszcza pisarza, i otwartość na tajemnicę twórczości.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62465-98-9 |
Rozmiar pliku: | 807 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Padał śnieg z deszczem i ulica szybko pokryła się breją. Piotr Magnus postawił kołnierz płaszcza, nasunął kapelusz na czoło i przyspieszył kroku. Miał za sobą udany wieczór. Pożegnano się z nim, jakby naprawdę umierał. Dwie stacje telewizyjne i kilka radiowych rozgłośni transmitowało na żywo jego ostatnie literackie „tchnienie”. Dostał prezenty i kwiaty, których nie przyjął. Podpisał kilkadziesiąt książek i teraz beztrosko szedł przez krakowski Kazimierz.
Minął Starą Synagogę, przeskoczył kałużę i zziębnięty wszedł do „Estery”, skąd wylewała się na ulicę klezmerska muzyka. Miał chęć spędzić resztę wieczoru sam. Wypić szklaneczkę wódki i się ogrzać. Rozmarzony, zajął miejsce przy barze, zamówił czulent i wkrótce przekonał się, że nie pasował do tego miejsca i że nikt z obecnych do niego nie pasował. Ogarnęło go uczucie koszmarnej pustki. Roztapiał się, jak zatknięte w menorze świece, słuchając piosenki o Rebece. Przebrana za Żydóweczkę dziewczyna zawodziła o swym ukochanym. Przysunęła się do Magnusa i patrząc mu w oczy, łgała, że to on jest jej kochankiem.
Pamiętam dzień, było popołudnie,
Szłam umyć się pod studnię
Tyś samochodem przybył wraz...
Czarnowłosa pocałowała go w policzek i, oklaskiwana, odeszła do nowego adoratora. Magnus dopił koszerną wódkę, zjadł czulent i po godzinie skończył się jego walentynkowy dramat.
Przed północą wrócił do hotelu. Zmęczony marzył, by rzucić się na łóżko i natychmiast zasnąć. Z przymkniętymi oczami czekał na windę i wtedy podeszła do niego recepcjonistka.
– Nie wiem, od czego zacząć – zaczęła łamiącym się głosem. – Pod pana nieobecność zdarzyła się awaria. Spakowaliśmy pana rzeczy. Rano przyjedzie ekipa wymienić zawór i zerwać wykładzinę. – Nie powiedziała, jaki zawór wymienią, zresztą nie był tego ciekaw. Pulchna blondynka o imieniu Kasia (wydrukowanym na przyczepionym do bluzki identyfikatorze) złożyła dłonie jak do modlitwy. – Niestety, nie mogę pana przenieść do innego pokoju, bo wszystkie są już zajęte, ale mam za to inną propozycję. Jeśli pan zechce, przewieziemy pana do naszego nowego hotelu. Będzie pan jego pierwszym gościem. Oczywiście to nasza wina – dodała pośpiesznie – więc nie będzie pan płacił. Taksówka stoi przed wejściem. Niech pan się zgodzi, błagam.
Było mu wszystko jedno. Ten wieczór był i tak dla niego jednym wielkim szaleństwem. Kierowca, chłopak ostrzyżony jak marines, schwycił jego walizkę, on zaś laptopa w pokrowcu i po chwili jechali już do nowej siedziby, przeciskając się przez labirynt uliczek, by zaparkować w końcu przy wąskim chodniku obok sklepu monopolowego i piekarni.
Magnus nie zdążył się przyjrzeć ulicy. Chłopak przystawił plastikową kartę do elektronicznego zamka, pchnął szklane drzwi. Potem zaprowadził go do pustej recepcji i oddalił się tak cicho, jak chiński kulis zmieniający w teatrze dekorację.
Przestronny hol hotelowy oświetlała jedynie niewielka lampka pod sufitem i olbrzymie wmurowane w ścianę akwarium. Mężczyzna natychmiast zwrócił na nie uwagę. Zimne seledynowe światło spływało z niego na lśniącą terakotę, barwiąc ją ruchomymi plamami i cieniami. W akwarium pływał jesiotr, tak jak on zagubiony w obcej czasoprzestrzeni. Znikał w sztucznej grocie, by zawrócić i jeszcze raz majestatycznie pokonać tę samą trasę. Z prawej strony akwarium, przy różowym koralu, purpurowa langusta wspinała się niespiesznie na usypany ze żwiru kopczyk. Miała czarne kuliste oczy, w których odbijało się jakieś naiwne zdumienie, i ogromne czułki, obmacujące teren.
Teraz, tak jak skorupiak, rozglądał się czujnie, próbując wyłowić z półmroku meble i sprzęty w recepcji. Dojrzał pod ścianą automat z coca-colą, potem szeroką skórzaną kanapę z żółtymi poduszkami i dwa głębokie fotele. Irytował go unoszący się w powietrzu zapach. Pachniało nowością skórzanych mebli, świeżo pomalowanych ścian i rozłożonej niedawno wykładziny.
Nagle odezwał się natarczywy dzwonek. Magnus postawił walizkę, podszedł do recepcji i podniósł telefoniczną słuchawkę.
– Halo!? Tu Kasia, ta ze starego hotelu! – usłyszał znajomy głos. – Na śmierć zapomniałam, że u pana nie ma jeszcze obsługi. Chciałam pana dogonić, no ale szybko odjechaliście. Dzwonię, by udzielić panu krótkiej instrukcji. Niech pan posłucha. Najważniejsza jest magnetyczna karta do pańskiego pokoju. Powinna leżeć obok mapy w przegródce... przy kolorowym folderze. Numer dwadzieścia jeden. Widzi ją pan?
– Tak, widzę! – odparł i wziął do ręki swój plastikowy klucz.
– Świetnie! Do swego szczęśliwego numerku na drugim piętrze dojdzie pan schodami, ale wygodniejsza będzie winda. W połowie korytarza, na lewo, zobaczy pan okute drzwi. Trzeba pociągnąć za podkowę i wtedy same się otworzą. To drzwi do biblioteki, obok niej po lewej stronie mieści się nasza restauracja. Nazywamy ją „Obłok Magellana”. Śniadania, szwedzki stół, serwujemy od siódmej do dziesiątej – recytowała jak z nut. – Na drugim końcu korytarza jest sauna. Może ją pan sam włączyć, jeśli będzie pan miał ochotę. A teraz niespodzianka: za filarem, tuż przy wejściu do recepcji, stoi papierowa torba, przewiązana czerwoną wstążeczką. Widzi ją pan?
– Rzeczywiście! – potwierdził, odchylając się na bok.
– To prezent od szefa. Proszę go, panie Piotrze, przyjąć.
Gadatliwa dziewczyna grała mu na nerwach, więc bez żalu skończył rozmowę, a potem zabrał prezent i swoje rzeczy i pojechał windą na drugie piętro.
Kiedy drzwi kosmicznej windy złożyły się w harmonijkę, Magnus zszedł z aluminiowego podestu na starą kolorową mozaikę, pamiętającą pewnie przedwojenne czasy. Połączenie dwóch architektonicznych stylów spodobało się mu, podobnie jak automatycznie zapalające się lampki, które wskazywały mu drogę, gdy szedł labiryntem pustych korytarzy. Wkrótce odszukał swój pokój, wsunął kartę do czytnika przy drzwiach i wszedł do środka. W tym momencie uświadomił sobie, że jego plany wymknęły się spod kontroli, a to nieoczekiwane położenie przypomina mu stan wymyślonego bohatera, który w jednej z jego powieści wszedł do jakiegoś pomieszczenia i zrobił coś, na co nie miał w ogóle ochoty.
Postawił walizkę przy szafie, położył laptopa na stole, a potem powiesił kapelusz i przemoczony płaszcz na wieszaku. Zaciekawiony zabrał się za rozpakowanie papierowej torby. Prezent od szefa mile go zaskoczył. Nie spodziewał się, że torba kryje dwunastoletniego Ballantine’sa w połyskującym blaszanym pudełku!
Zdjął pokrywkę, by się przekonać, że w aksamitnym futerale spoczywa ozdobna butelka z czterdziestoprocentowym złocistym płynem. Flaszka sprawiała wrażenie dzieła sztuki, które mógł za chwilę sam na sam kontemplować. Do zestawu dołączona była szklaneczka z grubego szkła z wygrawerowaną, skierowaną do góry strzałką.
W pokoju panowała nienaturalna cisza, jak w studiu nagrań i Magnus czuł się nieswojo. Pogwizdując, postanowił wziąć gorący prysznic, a potem pokrzepić się dwunastoletnią szkocką i doprowadzić do błogiego stanu. Postawił butelkę na stole i powiesił marynarkę na krześle. Następnie odpiął pasek od spodni i właśnie wtedy, gdy zamierzał siąść na łóżku, dostrzegł leżącą na poduszce szarą kopertę. Ktoś zadał sobie trud i wszedł przed nim do jego pokoju, by zostawić zaadresowaną do niego wiadomość. Po co?
Ilekroć otrzymywał listy, świadomość zamkniętych wyrazów napełniała go obawą. Mogła to być trywialna informacja z banku o stanie konta lub mniej przyjemne wezwanie do izby skarbowej albo kolejne zaproszenie na rewelacyjny (zawsze tak się pisze przed premierą) spektakl! Mógł to być również darmowy bilet wstępu do fitness clubu, chytra pułapka, w którą łatwo wpaść, gdy się przypomną potrzeby zaniedbanego ciała.
Zaklejona koperta czekała, aż wyczerpie wszystkie domysły i wreszcie wyjmie nieoczekiwaną wiadomość. Magnus niecierpliwie rozerwał jej brzeg i zaczął czytać:
Szanowny Panie! – ktoś napisał na komputerze, zachowując akapity i odstęp – Nazywam się Leo Maksymilian Guardian. Jestem właścicielem hotelu, w którym Pan się zatrzymał. Miło mi Pana gościć. Zapewne mój list już teraz uruchomił lawinę pytań, mimo to proszę przeczytać go do końca.
Szanowny Panie! Wiem o Panu wystarczająco dużo, by mieć pewność, że tylko Pan może mi pomóc. Nie jest to, Boże broń, pomoc bezinteresowna. Znam wszystkie Pana książki: Ostatni szept – bałem się go czytać, Noc – tak ciemna, że sama czerń jej się kłania, Jesienne wzgórza – melancholia, ale też obezwładniająca słodycz, i wreszcie kontrowersyjną Schizmę, z którą po raz ostatni wystąpił Pan dzisiaj w Starej Synagodze, podgrzewając atmosferę tego świętego miejsca. Znajdzie Pan je wszystkie w mojej bibliotece, w należnym im miejscu. Przejdę teraz do rzeczy, ponieważ wiem, że planował Pan jeszcze dzisiejszej nocy obejrzeć miasto.
Chcę, żeby Pan wiedział, że szanuję Pańską decyzję o zakończeniu kariery pisarskiej. Wiem, że jest ona nieodwołalna i właśnie dlatego postanowiłem zwrócić się do Pana ze swoją propozycją. Jutro dostarczę Panu wszystkie materiały, świadectwa, dowody, zdjęcia, nawet filmy i listy. Wszystko, co będzie konieczne, oczywiście wtedy, gdy zechce Pan przyjąć moją ofertę. Proszę określić kwotę, jakiej się Pan spodziewa, w euro. Nie może to być kwota sześciocyfrowa. Jeśli dobijemy targu, zwyczajowa zaliczka znajdzie się na Pana koncie bez zbędnej zwłoki.
Rzecz jasna ureguluję wszystkie Pańskie rachunki za pobyt w hotelu i za wyjazdy (jeśli się okażą konieczne). Może Pan mieszkać dalej w tym pokoju, o ile to skromne wnętrze będzie Panu odpowiadać. Jestem przekonany, że dojdziemy do porozumienia, jeśli zgodzi się Pan w ciągu trzech miesięcy napisać moją biografię.
Łączę wyrazy szacunku – LMG
PS Odezwę się jutro. Z wiadomych względów proszę, by treść tego listu zachował Pan wyłącznie dla siebie.
Zostawił list na łóżku i wszedł pod prysznic, by zmyć z siebie brud dnia i wątpliwości. Nie miał chęci, jak sugerował mu jakiś Leo Maksymilian Guardian, włóczyć się w nocy po mieście, a tym bardziej zgłębiać jego biografii. W plastikowej kabinie masował gąbką uda i plecy. Puszczał gorący strumień wody na zdrętwiały kark, zadając sobie ból. Po tych katuszach okręcony ręcznikiem stanął przed zaparowanym lustrem. Przetarł twarz dłonią, próbując wyczytać z niej, jak ma postąpić. Przed kilkoma dniami oficjalnie zapowiedział koniec pisarskiej kariery. Dziś publicznie ogłosił przed kamerami swoje milczenie.
Teraz odgarnął znad czoła mokre, posiwiałe na skroniach włosy i wydusił czerwony, swędzący pryszcz na brodzie. Nie było żadnej podpowiedzi. Koniuszki brwi podniosły się, jakby w zdziwieniu. Spierzchnięte usta błagały, by wreszcie dał im spokój. Jedynie ze zmrużonych zielonych oczu wyczytał, że propozycja LMG korci go cholernie i byłoby tchórzostwem się z nią nie zmierzyć.
Miał wreszcie to, czego chciał. Czekał na taką ofertę całe życie, a teraz po publicznym ogłoszeniu końca kariery pisarskiej wahał się, czy wypada się babrać w czyichś wspomnieniach. Im bardziej dopadały go niedorzeczne skrupuły, tym bardziej chciał poznać kres tej drogi. Był przekonany o zastawionych na niego pułapkach. Czuł, że ten list, butelka, a nawet awaria zaworu są fragmentami jakiegoś absurdalnego scenariusza. Dla porządku zamknął oczy, zdając się na los. Pomyślał, że jeśli się obróci i dojdzie po omacku do drzwi, nie potrącając kosza, przyjmie szaloną propozycję.
Obrócił się i ostrożnie zrobił trzy najdłuższe w swym życiu kroki. Jak prowadzony przez przewodnika ślepiec zręcznie ominął pułapkę. Chwycił klamkę i pewnie wszedł do pokoju. Stało się. Wróżba pozwalała mu teraz odkręcić korek, nalać złocistego płynu do szklanki i zdecydowanie, do dna, się napić.
Tej nocy nic mu się nie śniło. Obudził się jak zaprogramowany automat, równo o ósmej, by dostrzec w szczelinie między zasłonami padający obficie śnieg. Miliony płatków wirowały w fantazyjnym tańcu, dekorując jego świat. Zafascynowany podszedł do okna i natychmiast przypomniał sobie wczorajszą ofertę. Nie był to złudny sen. Otwarty list wciąż leżał na stole przy napoczętej butelce.
Magnus postanowił zachować do tej propozycji dystans, zjeść śniadanie, zwiedzić hotel, a potem, ewentualnie, zagrać z tajemniczym panem Guardianem va banque! Szybko umył się i ogolił, a kiedy po kilkunastu minutach spojrzał przez okno, ujrzał zamiast tańca śnieżynek błękitne niebo i prowokujące do spaceru, lutowe słońce.
Bez trudu trafił do restauracji. Drzwi do niej znajdowały się w połowie korytarza, za akwarium. Gdy chwycił za połyskującą podkowę i pociągnął (tak jak poinstruowała go recepcjonistka), otworzyła się przed nim podziemna przestrzeń oświetlona mlecznym światłem. Trzymając się okrętowej liny, powoli zszedł po schodach do podziemia. Zatrzymał się przy stoliku, za którym siedział (niczym portier) naturalnej wielkości, wyrzeźbiony w drewnie Ferdynand Magellan. Wiele razy widział jego wizerunek, więc natychmiast go poznał. Żeglarz miał czarną brodę i zwisające wąsy, a jego oczy spoglądały podejrzliwie na gościa spod krzaczastych brwi. Nieznany rzeźbiarz zadbał o dziesiątki szczegółów. Ubrał kapitana w staroświecki strój. Nałożył mu na głowę skórzany polakierowany kapelusz, odział go w białą koszulę, zielony surdut i długą, czarną kamizelę. Na nogi wciągnął mu skórzane buty sięgające do kolan, a do prawej dłoni włożył fajkę wyrzeźbioną w kości.
Magnus minął nieruchomego kapitana i znalazł się w niedużym pomieszczeniu z wielkimi lustrami na ścianach, w którym ustawiony był szwedzki stół. Rozejrzał się, a potem odchylił pokrywę termosu i nałożył sobie szczypcami na talerz dwie gorące parówki. Następnie wziął połówkę chrupiącej bagietki i wycisnął z opakowania niewielką porcję ketchupu na talerzyk. Spragniony podniósł filiżankę i nalał do niej z dzbanka gorącej kawy, i tak zaopatrzony skierował się do pomieszczenia obok, które recepcjonistka nazwała „Obłokiem Magellana”.
Był mile zaskoczony. Pomieszczenie, do którego wszedł, okazało się gustownie urządzoną biblioteką. Na półkach znajdowały się książki, słowniki i encyklopedie, zaś pomiędzy nimi ustawiono dla dekoracji preparaty egzotycznych węży, skorpionów i kolorowych motyli.
Ledwie usiadł przy stole, gdy niespodziewanie wyrosła przed nim ostrzyżona na jeża szatynka. Wzdrygnął się. Nie słyszał jej kroków, gdyż z ukrytych głośników sączyła się wschodnia relaksacyjna muzyka. Recepcjonistka była ubrana jak chłopak, w dżinsowe ogrodniczki i pomarańczową koszulkę, i trzymała w dłoni komórkowy telefon.
– Dzień dobry, panie Piotrze – powiedziała, przyciszając głos, chociaż byli sami. – Jestem Magda. Mam telefon do pana. – Magnus wziął z jej rąk aparat.
– Rozumiem, że wyraża pan zgodę? – usłyszał zamiast przywitania gruby, męski głos. – Może pan się czuć zaskoczony, ale... w odróżnieniu od rzeźby Magellana jestem żywym człowiekiem. Jutro dostarczą panu umowę, no i materiały. Wygodniej będzie, gdy przejdziemy na mailową korespondencję. Pański adres internetowy już znam. Moją pocztę podyktuje panu Magda, recepcjonistka, która podała panu telefon. To wyjątkowo bystra dziewczyna. Proszę ją pytać o wszystko! Teraz śpieszę się na spotkanie. Gdzie pan w tej chwili jest? – zapytał. W tle było słychać wyraźnie szum przejeżdżających aut, klakson i głośne trzaśnięcie drzwiczek.
– W „Obłoku Magellana” – rzucił Magnus. – Właśnie jem śniadanie.
– Śniadanie z Ferdynandem – powiedział z jakąś ironiczną nutą. – Zazdroszczę panu, kiedyś to pan zrozumie. Nie zabieram panu czasu. Życzę smacznego i do usłyszenia!
Magnus oddał telefon recepcjonistce, a kiedy został sam, jego uwagę przykuł wielki olejny portret Magellana, wiszący na ścianie. Odniósł dziwne wrażenie, że brodaty odkrywca rejestruje każdy jego ruch w bibliotece, jakby przed chwilą przysłuchiwał się dziwnej rozmowie, którą toczył z zabieganym LMG. Podszedł do portretu. Nad czarnym, połyskującym kapeluszem kapitana widniała łacińska sentencja:
FERDINAN MAGELLANUS SUPERATIS
ANTARCTICI FRETI ANGUSTIIS CLARISS
Gdy zastanawiał się, jak wygląda LMG, do pomieszczenia weszła zgrabna brunetka, ubrana w dopasowaną wiśniową garsonkę. Mogła mieć dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Jej głowę przyozdabiała burza spadających na ramiona loków, które ostentacyjnie rozczesywała palcami. Dziewczyna miała regularne rysy, była bez makijażu. Powiedziała cicho „dzień dobry!”, a następnie wyjęła jedną ze stojących na półkach książek i rzuciwszy mu pytające spojrzenie, ulotniła się.
Magnus śledził ją wzrokiem, a potem skierował spojrzenie na rząd książek w bibliotece i stwierdził, że zniknął jeden z tomów, oprawiony w zieloną, płócienną okładkę. Dlaczego właśnie ten? Miał jeszcze więcej pytań. Wypił łyk kawy i zaciekawiony stanął na miejscu brunetki. Spostrzegł, że zabrała ze sobą pierwszy tom poezji Friedricha Hölderlina. Nie mógł uwierzyć: naprawdę interesował ją od rana niemiecki, dekadencki romantyk?
Wziął do ręki drugi tom, wydany w Berlinie w 1943 roku i odkrył ze zdumieniem, że jest jego pierwszym czytelnikiem. Kilka początkowych kartek było złączonych. Wytarł więc nóż o papierową serwetkę i włożył go w zamkniętą nazistowską epokę. Przeciągnął metalowym ostrzem po krawędzi, uwalniając z hitlerowskiej niewoli dziesiątą i jedenastą stronę. Spróbował wgryźć się w archaiczny styl, w szaleństwo, w które popadł poeta, w jego nieszczęśliwą miłość do zamężnej Susette Gontard.
Myśl o dziewczynie w wiśniowej garsonce nie dawała mu spokoju. Jej zachowanie zdradzało, że już wcześniej była w bibliotece. A jeśli tak, to kiedy? Przecież hotel (jak mówiła recepcjonistka Kasia) otworzył swoje podwoje tego ranka i on miał być jego pierwszym, honorowym gościem! Na wszelki wypadek, gdyby miał ponownie spotkać się z nieznajomą, postanowił nadrobić zaległości. W ekspresowym tempie dopił kawę, zjadł parówki i wrócił do pokoju. Zaaferowany wyciągnął laptopa z pokrowca. Włączył go i wpisał w wyszukiwarce nazwisko szalonego poety. Wyświetliły się setki niemieckich, angielskich i diabli jeszcze wiedzą jakich stron. W poszukiwaniu śladu poety trafił przypadkowo na blog jakiejś rosyjskiej nastolatki, Klarysy, która przysięgała uroczyście, że jeśli Wołodia Koniuchow ją zostawi, to rzuci się pod pociąg.
Sam nie wiedział, dlaczego musiał znaleźć inne, bardziej wiarygodne wyjaśnienie zainteresowań nieznajomej, i gdy zastanawiał się nad tym, przypomniał sobie o granatowej, owalnej pieczątce w książce. Na okładce drugiego tomu zapisany był adres antykwariatu „U Adama” przy Floriańskiej. Był to mizerny trop, ale jednak warto było go sprawdzić. Postanowił działać niezwłocznie. Odwiedzić sprzedawcę i poszperać u niego między półkami.
Ubrał się i wyszedł, odprowadzany dociekliwym spojrzeniem Magdy, dyżurującej w recepcji. Kiedy znalazł się na ulicy, był zdziwiony, że jego nowy hotel nie posiada specjalnych oznaczeń. Tylko niewielki żółty neon w kształcie rombu z zielonymi literami LMG informował, że coś tu się mieści. Zresztą i tak nie był zbytnio widoczny, gdyż ginął pomiędzy dziesiątkami starych reklam i zwiniętych markiz sterczących ze ścian kamienic jak wieszaki. Pomyślał nawet, że hotel niczym podstępny rak wtopił się w przedwojenną kamienicę, oddzielając sklep monopolowy od piekarni.
Magnus dowiedział się (później), że część mieszkań w domu, w którym mieścił się hotel, nie była jeszcze wykupiona. Zajmujący je lokatorzy mieli do swojego użytku drugą klatkę schodową. Ten przejściowy stan sprawił, że w hotelu powstała istna plątanina korytarzy i zakamarków.
Kochał Kraków. Było to miasto jego młodości i wszystko, co zdarzyło się najlepszego w jego życiu, wiązało się z tym wiekowym grodem. Doskonale pamiętał studia na prestiżowym uniwersytecie, atmosferę wolności, jaka wybuchła po tragicznej śmierci studenta filologii polskiej zabitego przez ubecję. Wspominał kluby, do których chadzał, i kabarety, których występy oglądał z wypiekami na twarzy. Był tylko jeden szkopuł: przyjaźń nie była jego mocną stroną. Miał wielu kolegów, ale nie prawdziwych przyjaciół. Już wtedy był samotnikiem. Nosił nawet na wydziale dumne przezwisko Wilk.
Magnus szedł lekkim krokiem, niesiony wspomnieniami, przypominając sobie swoje dawne „wilcze” ścieżki. W poszukiwaniu antykwariatu przeszedł Basztową, pokonał ulicę Św. Jana i znalazł się na Floriańskiej. Antykwariat „U Adama” (ten z zielonej pieczątki w tomiku poetyckim Hölderlina) mieścił się w podwórku, między sklepem z sukniami ślubnymi i kantorem wymiany walut. Magnus nie mógł sobie teraz przypomnieć, czy kiedykolwiek był w tym zaułku. Zastanawiając się nad tym, minął pijanego górala sprzedającego oscypki i zanurzył się w zacienionym przejściu.
Na jego drodze, na środku drewnianych schodów stały, całując się namiętnie, lesbijki. Magnus przeprosił zakochaną parę, po czym wspiął się prędko na pierwsze piętro. Zatrzymał się na końcu korytarza, przed grubą miodową szybą. Wywieszona tabliczka informowała, że antykwariat jest otwarty, więc schwycił za klamkę i wszedł do środka, podrywając do alarmu zawieszony nad drzwiami dzwonek.
Od progu uderzył go w nozdrza gęsty zapach pleśni i jeszcze czegoś, co nieodmiennie mu się kojarzyło ze śmiercią starych książek i czasopism. Blada żarówka ledwie oświetlała przestrzeń między wysokimi półkami i rzucała na wydeptaną podłogę drażniące półcienie, jakby wszedł z oliwnym kagankiem do rzymskich katakumb.
Przecisnął się między półkami w kierunku siedzącego za stołem antykwariusza. Miał on dużą i wąską głowę, na czubku której widniała kępka potarganych, siwych włosów. Jego wydęte usta obnażały w szczelinie warg szerokie i żółte zęby. Płaski nos, wielkie uszy i wystająca szczęka upodobniały go do konia. To skojarzenie przyszło natychmiast, tak więc od razu nazwał w myśli antykwariusza „koniem”. Koń miał na zapadniętych policzkach plamy w kolorze zaschniętego błota. Od chwili gdy Magnus przekroczył próg, koński łeb wodził za nim wzrokiem.
– Czy my się znamy? – rzucił głośno antykwariusz, przeczesując palcami siwe włosy.
– Nie sądzę! – odpowiedział Magnus. – Zatrzymałem się na kilka dni w hotelu. Zaszedłem tu z ciekawości. Chciałem tylko...
– A czy nie jest pan przypadkiem tym sławnym Piotrem Magnusem, o którym trąbią w gazetach? – zapytał Koń. – Zgadłem, chyba pan nie zaprzeczy?
Magnus uśmiechnął się i przytaknął.
– Ja nazywam się Piskorz, Adam Piskorz – powiedział mężczyzna i wyciągnął nad stołem kościstą rękę.
– Widziałem pana wczoraj w telewizji. Ogłosił pan w synagodze koniec swojej literackiej kariery. Boże, co za szczerość! Trzeba nie mieć zahamowań – Koń spojrzał dziwnie na Magnusa – albo...
– Albo?
Antykwariusz na to pytanie nie odpowiedział. Odgiął się na krześle, wypinając wklęśniętą klatkę piersiową, co poskutkowało dychawicznym kaszlem. Kiedy złapał oddech, przełknął ślinę i znów zaczął mówić, lecz o ton ciszej.
– Mój Boże! Sam Piotr Wielki z wizytą na śmietniku książek. Kto by pomyślał?
– O co panu chodzi? – rzucił nerwowo gość.
– O nic! Teraz każdy cwaniak robi z żydowskiej dzielnicy cyrk. Wkurwiają mnie artyści, którzy przyłączają się do tej bezczelnej hucpy! No, ale pana to, rzecz jasna, nie dotyczy!
Magnus szykował się do odpowiedzi, lecz antykwariusz ubiegł go.
– Pan tu kiedyś studiował, nieprawdaż? Widziałem pana kilka razy „Pod Jaszczurami”. Tak, ale już wtedy miał pan swoje wyższe racje – powiedział z cynicznym uśmieszkiem, odchrząkując w zaciśniętą pięść. – Raz chciał mnie pan nawet po pijaku pobić, bo nie spodobała się panu moja fizjonomia.
– Nie pamiętam. Jeśli tak było, to najmocniej przepraszam.
– Po co pan tu przyjechał? Płakać nad sobą? – Koń nie przestawał przypierać go do muru.
– Dostałem zaproszenie. – Magnus próbował się tłumaczyć. – Zaproponowano mi honorarium i nocleg. Czy to przestępstwo?
– Możliwe, całkiem możliwe – cedził antykwariusz. – Ale co to zmienia? Kiedy pan wciskał naiwniaczkom literacki kit, ja bez fanfar i rozgłosu dokonałem prawdziwego cudu ocalenia. Wczoraj wylicytowałem na aukcji za ostatni grosz ten oto pergamin. Jest prawdopodobne, że pochodzi z zamku nad jeziorem Maurin! Niech pan łaskawie spojrzy! – Rozwinął go na stole. – To prawdziwa cielęca skóra! Pozwalam panu jej dotknąć, tylko ostrożnie.
Magnus podszedł do stołu, by przyjrzeć się pożółkłej mapie z łacińskim tekstem, ozdobionym amarantową arabeską. Antykwariusz dostrzegł zaciekawienie gościa i natychmiast odwdzięczył mu się chytrym uśmieszkiem.
– Co my tu mamy? Średniowieczne miasto założone na planie kwadratu, słowa-klucze i tajemnicze pieczęcie. Bohater to najprawdziwszy Murzyn, sic! Zdradzony przez przyjaciela gnije w ciemnym lochu, a nad jego głową czai się mors, okrutna śmierć. Brrrr! Aż strach się bać! – zażartował. – Jest i śliczna dziewica o rudych włosach. Mieszka niedaleko zamku. Stara się uwolnić więźnia i przekupić straże, lecz nie wie, biedna, że tajemniczy mężczyzna śledzi każdy jej krok. To dopiero jest powieść, można by ją czytać bez końca. Hm, pewnie jest pan ciekaw, co ja, skromny antykwariusz, sądzę o pana dorobku literackim.
– Proszę mówić szczerze!
Złośliwy uśmiech nie opuszczał końskiej twarzy.
– I nie będzie się pan gniewał?
– Nie!
– W swoich książkach leczy pan swoje kompleksy.
– Bzdura! – Magnus zastopował go natychmiast. – Nie mam żadnych kompleksów!
– A ja mam, co? – Sprzedawca spojrzał na niego ze złością. – Za byle prawdę tacy jak pan „artyści” dadzą się, kurwa, posiekać!
Antykwariusz mówił półsłówkami, jakby doskonale znał twórczość swego gościa. Jeszcze przez chwilę pastwił się nad nim, lecz niespodziewanie, słysząc pytanie o utwory Hölderlina, opanował się.
– Gdzie jest ten tom? Mówi pan, że w pańskim hotelu? Trzeba było od razu tak gadać, a nie kluczyć od dupy strony! Jasne, teraz go sobie przypominam. Pół roku temu miałem oba tomy, wydane...
– ...w 1943 roku, w Berlinie?
Mężczyzna spojrzał z niechęcią.
– Hölderlin, nieszczęsny Hölder... – zaczął grzmieć, lecz jego słowa znowu zamieniły się w kaszel. Koń wytarł łzy z kącików oczu. – Temu facetowi od początku pisany był smutny koniec. Ubrdał sobie, że tacy jak on „geniusze” przychodzą na świat tylko na początku lub na końcu historycznej epoki. Jest pan prozaikiem, czyż nie tak? Dlaczego zawraca pan sobie głowę jakąś szurniętą poezją?
Magnus nie miał zamiaru zdradzać mu powodu swojej wizyty, więc skłamał, że wciąż interesują go językowe studia i eksperymentalnie przenosi poetycką frazę do prozy. Antykwariusz nie słuchał jego usprawiedliwień i snuł opowieść o zagadkowym tomach.
– W zeszłym roku późną jesienią zjawił się u mnie pewien typek. Nie uwierzy pan: w ciągu dwóch minut sprzedałem mu tyle książek, ile przez ostatnie pięć lat. Specjalnie wywindowałem mu cenę, ale on postawił na swoim i nawet się nie targował! Jeśli jeszcze raz ten cwaniak będzie chciał coś ode mnie wytargować, pokażę mu takiego wała! – Piskorz zgiął rękę w łokciu, a potem zaczął się śmiać, lecz jego śmiech szybko przeszedł w świszczący kaszel. – No, tak – dodał rozgoryczony – i pan, jak się domyślam, mieszka teraz w hotelu u tego bezczelnego typka?!
Magnus przytaknął, lecz Koń nie zwracał na niego uwagi. Pochylony nad mapą, coraz bardziej zagłębiał się w plątaninę gór, jezior, rzek i kabalistycznych znaków. Kiedy jego gość zabierał się do wyjścia, Piskorz ociężale wysunął się zza biurka, podciągając obwisłe spodnie.
– Hej, panie obrażalski! – krzyknął, wysuwając końską szczękę. – Coś mam dla pana!
A potem jak zakodowana maszyna bezbłędnie sięgnął pod stertę zakurzonych czasopism i wyjął spod niej postrzępioną broszurę, angielskie wydanie Hyperiona Hölderlina. Z broszurą, która kosztowała dziesięć złotych, w kieszeni Magnus wszedł na Rynek Główny. Przebił się przez szkolne wycieczki, minął postój dorożek i cygańską orkiestrę, zostawił z tyłu Sukiennice i z Grodzkiej skręcił w Kanoniczą w poszukiwaniu baru lub restauracji. Przy końcu uliczki znalazł rosyjską knajpkę mieszczącą się w podziemiu. Był w niej, o ile go pamięć nie myliła, przed ćwierćwieczem. Wszedł do środka i zamówił herbatę z rumem i bliny, a potem wyjął podniszczoną książeczkę, położył ją na stole i podekscytowany zaczął tłumaczyć tekst przy blasku świecy.
Z każdym słowem wlewało się w niego uczucie beznadziei, jakby sam znalazł się na miejscu niemieckiego poety. W połowie ostatniej zwrotki zamyślił się. Przypomniał sobie przygodę, którą przeżył przed trzema laty, po tym, jak ukazała się jego powieść Ostatni szept. Był zaskoczony, bo książka pozostawiona sama sobie przez wydawnictwo odniosła niebywały czytelniczy sukces. Niemal każdego dnia udzielał wywiadów, pojawiał się w radiu i w telewizji i rozprawiał o swoim bohaterze – szaleńcu, który podkuwał w lesie samotne kobiety. I wreszcie stało się. Powieść „upomniała się” o niego. Zaczęło się niewinnie. Po skończonym wywiadzie w księgarni na Nowym Świecie, gdy filmowcy zwijali kamery, pod jego nogi przyplątał się pręgowany rudy kotek. Musiał spać ukryty między półkami, bo wcześniej go nie widział. Magnus chciał go pogłaskać, lecz kociak niespodziewanie syknął i zadrapał go pazurkiem w kostkę. Nie zaprzątałby sobie głowy tym incydentem, gdyby nie to, że godzinę po nagraniu poczuł pulsowanie w skroniach, jakby wychylił setkę.
Dochodziła dwudziesta, gdy w drodze do studia telewizyjnego na Woronicza omal nie zemdlał. Czuł dokładnie to, co ofiara z jego powieści: ktoś przybijał gwoździem do jego stopy żelazną podkówkę. Nie pamiętał nagrania. Nie widział kamer, a głos redaktora prowadzącego docierał do niego jak z głębi studni.
Ocknął się ze wspomnień. Zniechęcony zmiął serwetkę i położył ją w popielniczce. Akurat wtedy przyszedł jego kelner i zapytał grzecznie, czy może przypomnieć mu swoje zamówienie. Magnus, hamując wściekłość, zamówił jeszcze raz to samo, lecz po kwadransie dostał dwa kieliszki Smirnoffa i śledzia w śmietanie. Szybko wypił wódkę, zjadł śledzia i przywołał chłopaka. Ku swemu zdziwieniu otrzymał rachunek za barszcz i ruskie pierogi!
Ale nie był to jeszcze koniec niespodzianek, bo w drodze do hotelu, niedaleko przejścia dla pieszych przy Basztowej, wyrósł nagle przed nim jakiś postawny mężczyzna. Zrobił mu zdjęcie aparatem, a potem wsiadł do grafitowego passata i z piskiem opon odjechał. Magnus patrzył zdębiały na oddalające się auto, póki nie znikło za skrzyżowaniem. Potem wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer syna. Czekał na połączenie. W słuchawce grała wkurzająca melodyjka: Relaxed Levitate. Sekundy dłużyły się. W końcu odezwał się głos syna i wtedy Magnus poirytowany poinformował go, że na razie nie wraca.
– Nie musisz się usprawiedliwić – powiedział spokojnie Paweł. – Przecież to twoje miasto, kiedyś w nim studiowałeś. Wcale ci się nie dziwię, że nie ciągnie cię do nas na prowincję.
Syn Piotra Magnusa, Paweł, studiował na drugim roku informatyki. Od dziecka siedział przy komputerze, a jego prawdziwym domem był internet. Ojciec był z niego dumny. Paweł – komputerowy geniusz – doskonale zarabiał, pisząc programy dla firm i znajomych. Syn obruszył się, gdy Piotr zapytał go, czy da sobie radę.
– Nie rób ze mnie dzieciaka. Nie pierwszy raz zostaję sam w domu. Od kiedy pamiętam, zawsze wyjeżdżałeś, a wracałeś dopiero wtedy, kiedy skończyły ci się...
– Wzięło cię na głupie wspominki?
– Za chwilę powiesz mi, że mam zły dzień? – W słuchawce słychać było charakterystyczne nerwowe kaszlnięcie.
– Nie miałem zamiaru cię obrażać. Chciałem ci tylko powiedzieć, że dostałem wyjątkową ofertę.
– Dlatego dzwonisz?
– O co ci chodzi?
– Coś jest nie tak, poznaję to po twoim głosie.
– Przed chwilą jakiś facet wysiadł z samochodu, pstryknął mi na ulicy zdjęcie i...
– Z piskiem opon odjechał? Zgadłem?
– Nie kpij!
– Naoglądałeś się sensacyjnych filmów. – Magnus usłyszał oddech syna i szybkie klikanie palcami po klawiaturze. – Przepraszam cię, Sylwia dzwoni do drzwi. Pójdę jej otworzyć. Gdyby coś szło nie tak, kręć śmiało! – zakończył. – OK?
– OK!
Kwadrans po siedemnastej rozległo się głośne pukanie. Piotr Magnus naciągnął polar i poszedł otworzyć drzwi. Na korytarzu stał posłaniec z paczką, a zza niego wychylała się recepcjonistka. Chłopak przywitał się i służbowo zapytał o personalia. Kiedy Magnus pokazał dowód, posłaniec postawił przesyłkę i natychmiast się zmył.
Przyniesione pudełko nie miało żadnych oznaczeń. Górne ścianki sklejała szeroka, przeźroczysta taśma, którą rozerwał długopisem. Podekscytowany rozchylił brzegi paczki, chcąc szybko poznać jej zawartość. Chciał tego „czegoś” wreszcie dotknąć. Segregować, łączyć, dzielić i tak spreparowany materiał wziąć na swój literacki warsztat.
Wypakował na stół poplamiony niebieski zeszyt i porysowaną filatelistyczną lupę. Wyjął gruby fotograficzny album oraz srebrną płytę CD z napisem Fire. Rzucił na wierzch dwa zielone bilety do Palazzo Ducale w Wenecji i czarny modlitewnik – Wianek Maryjny – z dedykacją: „Kochanej Maryjce – Chrzestny Kostia”. Zaś na samym dnie pudełka znalazł niebieską kopertę z instrukcją: NIE OTWIERAĆ PRZED ZAKOŃCZENIEM BIOGRAFII.
Mania wielkości, przyszło mu natychmiast do głowy. Nic, tylko megalomania. Najlepszym tego dowodem były wielkie litery, jakie kończyły przysłany przez tajemniczego Guardiana list. LMG chciał puszyć się dzięki tej biografii i wstawić swoją osobę za życia w pozłocone ramki. Magnus wyobraził sobie armię szaleńców, która miała jeden życiowy cel – zostawić po sobie ślad dla wieczności. Idiotyczna mrzonka: za wszelką cenę uczepić się historii i nie dać się wciągnąć w jej przepastny wir.
Obejrzał zaklejoną kopertę i włożył ją do teatralnego przewodnika, który leżał na półce. To wszystko zakrawało na kpinę. LMG chciał, by stworzył jego pomnik literacki z przysłanych śmieci.
Guardian miał rację. Urzekała go mania szczegółów i podniecał obcy świat, który bez taryfy ulgowej mógł teraz ciąć i siekać. Srebrna płyta CD Fire nadawała się na pierwszy ogień. Zaciekawiony wysunął szufladkę laptopa i położył na niej opalizujący krążek. Po chwili otworzył się na ekranie folder z imponującą liczbą plików tekstowych i zdjęć. Kliknął na ostatnie z nich, by zobaczyć niebieski tramwaj. Przednia część pojazdu nr 19 przejechała już za skrzyżowanie. W środku siedziało kilku pasażerów. Jakiś emeryt w kapeluszu czytał gazetę, a obok niego dwie dziewczyny rozmawiały o czymś zawzięcie, z głowami opartymi o szybę. Był ranek, bo okrągły zegar na wieży wystającej z ceglanego budynku wskazywał dwadzieścia po ósmej.
Magnus przesunął kursor na suwak i powiększył obraz. Na samym dole trzypiętrowej kamienicy, przy księgarskiej witrynie, obok śmietniczki leżał podpalany wilczur i obgryzał kość. Kursor powędrował w dół. Widać było tył żółtej taksówki, stojącej na chodniku. Magnus użył lupy, powiększając zdjęcie. Nad zderzakiem odcinała się czarna plama pokracznego łosia. Spojrzał obok i natychmiast znalazł wyjaśnienie: tylne drzwi samochodu dekorowała reklama hotelu LMG z sześciocyfrowym numerem telefonu. Mógł za chwilę zamówić tę samą taksówkę, a potem za pieniądze sponsora wozić się po mieście, dopisując mu wymyśloną historię.
W piątek rano prószył delikatny śnieżny puch, po południu zaś rozszalała się za oknem syberyjska zadymka i Piotr Magnus nie miał chęci wystawiać nosa z hotelu. Dziękował Bogu za to, że nie musiał już więcej udawać się w daleką podróż, do jakiejś wskazanej mu przez wydawcę pipidówy.
Nie był już niczyim niewolnikiem. Właśnie po to ogłosił kilka dni temu koniec swojej literackiej kariery. Z premedytacją sprzedał w synagodze spreparowaną na tę okazję bajeczkę. Opowiedział o sędziwym prozaiku, Henryku P., który zaprosił go kiedyś do swojej willi. Opisał, jak starzec podejrzliwie mu się przyglądał. Mówił górnolotnie, że tak jak Henryk P. wciąż ma wątpliwości, czy dobrze zrobił, chwytając za pióro. „Być może byłoby lepiej – zacytował starego – gdybym wykopał wybujałe w ogródku chwasty”.
I jeszcze inna bajeczka, rzucona jak koło ratunkowe zebranej w synagodze widowni. Mądrość z przedwojennego zeszytu, który oglądał kiedyś u przyjaciela, Adama K. w Worytach. Koślawe litery pisane dziecięcą rączką zasługiwały na szacunek, a cóż dopiero genialna w swej prostocie treść! Przewracał kartki (w starym chlewie przerobionym na regionalne muzeum), by dowiedzieć się, jak dbać o buty, jak czyścić je z błota i polerować pastą. „Czyż to nie wspaniała lekcja pokory? – rzucił z patosem, spoglądając w oko kamery. – Prawda wiejskiego kmiotka, która czekała na odkrycie, zamknięta w starym, szkolnym kajecie”.
Po osiemnastej włożył płaszcz, wcisnął kapelusz na głowę, postawił kołnierz i z rękami w kieszeniach przebił się przez zamieć na drugą stronę ulicy, uwalniając się z jednopokojowego więzienia.
Wpadł do sklepu i pośród regałów wypatrzył paczkę pomarańczowych Delicji i puszkę orzeszków pistacjowych. Zapłacił za nie kartą i trzy minuty później, obsypany śniegiem jak bałwan śniegowy, był już z powrotem.
Kiedy otrzepywał się z białego szaleństwa, w recepcji meldowała się akurat trójka egzotycznych gości. On – wysoki, barczysty Murzyn, w złotych okularach, ubrany w beżowy wełniany płaszcz, ona – słowiańskiej urody blondynka, w skórzanej kurtce i spódnicy, i w białych kozaczkach do kolan. Oboje rozmawiali po francusku. Obok nich stał rozpromieniony Mulacik, który na długiej smyczy trzymał swego pupilka – zielonego legwana, wspinającego się jak kot po skórzanej kanapie. Chłopczyk uśmiechnął się ufnie, dumny ze swego przyjaciela, i Magnus wymienił z nim porozumiewawcze spojrzenia.
Był ciekaw, jak nazywa się chłopiec i jego maskotka. Kobieta zaklaskała w dłonie i czystą polszczyzną zawołała do Jeana-Pierre’a, by zabrał Leona i udał się z Claude’em na górę. Cała trójka poszła w stronę windy i znikła mu z oczu. Recepcjonistka uśmiechnęła się do Magnusa.
– Śliczny! – powiedziała rozmarzona, lecz nie wiedział, kogo ma na myśli. Przystojnego ojca, jego synka czy też może zielonego legwana, który pobiegł na smyczy jak jamnik.
– Zaskakująco śliczny – odpowiedział, częstując Magdę delicjami.
– W życiu trzeba umieć się urządzić! – spojrzała ze złością na stojące na podłodze trzy walizy oraz terrarium. – Magnus zdjął z głowy mokry kapelusz, a potem płaszcz. – Pan to dopiero ma pomysły, gorzej niż dzieciak! Niech pan lepiej da. – Przełknęła ciastko i wyciągnęła rękę po zmoczone nakrycie. – Trzeba je, panie Piotrze, wysuszyć! – Po chwili wróciła z zaplecza. – Pomoże mi pan zatargać rzeczy na górę?
Zanim się zreflektował, jechał windą na trzecie piętro, mając u stóp walizy i terrarium. Uśmiał się, gdy pan Claude chciał potraktować go jak bagażowego. O mało co, a dostałby za przysługę napiwek. Kiedy wrócił do pokoju, wciąż miał przed oczyma siedzącego na stole legwana i wzburzoną blondynkę celującą w niego poduszką.
On też, jak matka Pierre’a, rzucił się na swój cel. Musiał napisać książkę przed wakacjami. Zadowolony otworzył solone pistacje i ulokował się w fotelu. Potem sięgnął do papierowej teczki po dwa zielone bilety do Palazzo Ducale w Wenecji. Powąchał je machinalnie i podniósł pod światło, szukając jakichś ukrytych śladów. Data na odwrocie – 31 marzo 1992 – nic mu nie mówiła. Był w Wenecji tylko raz, na początku lat osiemdziesiątych, gdy sławne miasto nawiedziła powódź. Pamiętał, że chodził po drewnianych kładkach, a w jego głowie pozostał na zawsze obraz czarnych gondoli pływających po placu św. Marka.
Jakie znaczenie może mieć ten bilet dla Guardiana? Założył, że LMG zwiedzał z kimś muzeum, lecz nie miał pojęcia z kim. Nie wiedział też, jak Guardian tam się dostał. Przypłynął tramwajem wodnym, vaporetto, czy wynajął czarną gondolę? Świeciło słońce czy w tym dniu padał nad Canal Grande deszcz?
Mnożąc pytania, niepostrzeżenie zjadł wszystkie orzeszki i delicje. Spragniony odłożył bilety i zszedł na chwilę do „Obłoku”, by napić się piwa. Ze szklaneczką w ręce siadł przy szklanej gablocie, na wprost rekwizytów. Myśl o bilecie nie opuszczała go. Wiedział, że jest z jakiegoś powodu ważny dla jego zleceniodawcy. Kiedy ugasił pragnienie, rzucił okiem na bibeloty i zaczął się głośno śmiać, gdyż niespodziewanie znalazł rozwiązanie. Stało za szybą obok wypchanego szczura z Tajlandii. Był nim srebrny, indiański posążek wielkości pięści. Z przerażającej twarzy wystawał zakręcony język, a fantazyjnie upięte włosy przypominały kosmiczny hełm. Widział tę maszkarę przedwczoraj, lecz teraz jego uwagę przykuła połyskująca, stalowa tabliczka. Palazzo Ducale 31 marzo 1992. Nieprawdopodobny przypadek: ten sam dzień, miesiąc i rok, co na biletach!