Od Atlantydy do Kwantów - ebook
Niegdyś profesor i noblista Paul Dirac rzucił hasło napisania książki o fizyce ale takiej dla wieśniaków. Teraz autor postanowił napisać o fizyce z poziomu wieśniaka. I co z tego wyszło? Zatem spacerujemy przez historię ludzkości poczynając od Atlantydy aż do czasów mechaniki kwantowej. Po drodze zatrzymamy się przy ważniejszych odkryciach, jak odkrycie rachunku różniczkowego czy problemach z globalnych ociepleniem. O tym ta książka. Publikacja utworzona przy pomocy AI.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-311-4 |
| Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niegdyś wielki naukowiec, noblista Paul Dirac rzucił pomysł aby ktoś napisał książkę pod tytułem „Fizyka dla wieśniaków”. Dirac zdawał sobie sprawę z tego, że to czym zajmują się naukowcy nie jest w żaden sposób zrozumiałe dla przeciętnego obywatela. Z tego powodu przeciętnego obywatela nie interesuje praca naukowców. Nurtował go ten problem ale on sam tej książki nie napisał, napisali inni. Podobno wielu ich było.
Niestety nie znalazłem takiej książki. Zatem udałem się z tym pytaniem do mojej przyjaznej redakcji CCPress w Krakowie. Odpowiedź przyszła natychmiast, odpowiadał dr Łukasz Lamża: Roger Penrose „Droga do rzeczywistości”. Profesor Penrose, dawny współpracownik Stephena Hawkinga? — Chyba to jakiś żart. Kiedy jednak książkę kupiłem i otworzyłem, okazało się, że dr Lamża wcale nie żartował ze mnie. To faktycznie był przewodnik po prawach rządzących Wszechświatem, napisany zrozumiale i przystępnie. Przewodnik dla normalnego wędrowca, akurat takiego jakim ja byłem i nadal jestem. Wędrowałem po nauce niejednokrotnie potykając się o różne problemy, a tu zjawia się doskonały przewodnik.
Z czasem jednak i ta książka w wielu fragmentach okazała się niezbyt zrozumiała, szczególnie w działach dotyczących mechaniki kwantowej. Tu już nie było potykania się, tu były bolesne upadki, upadki z powodu niewiedzy, niezrozumienia. Wielka ulga nastąpiła kiedy okazało się, że ta bolączka nie dotyczy tylko mnie.
Wśród tych co mają trudności znajduje się wielu fizyków i to tych z najwyższej półki.
Dziś mechanika kwantowa jest jedną z najlepiej sprawdzonych teorii naukowych. Działa z zadziwiającą precyzją. A mimo to… nikt nie potrafi powiedzieć z całą pewnością, czym ona właściwie jest. Taki paradoks.
Mówimy o mechanice kwantowej — dziedzinie, która powstała ponad sto lat temu, gdy Max Planck w 1900 roku zaproponował, że światło nie jest ciągłe, lecz wysyłane w porcjach — kwantach. Niedługo potem Albert Einstein wprowadził pojęcie fotonu. A potem zaczęło się — lawina idei, eksperymentów, zachwytów, a także — wątpliwości i sporów.
Fizycy spierają się o jej interpretację: czy świat istnieje tylko jako prawdopodobieństwo, dopóki go nie zmierzymy? Czy cząstki wpływają na siebie natychmiast, niezależnie od odległości — łamiąc zasady, które obowiązywały od czasów Newtona? Czy jesteśmy obserwatorami świata, czy jego współtwórcami?
Współcześni fizycy, jak Carlo Rovelli, Sean Carroll, Lee Smolin, Roger Penrose czy Sabine Hossenfelder prezentują różne podejścia. Nawet filozofowie, jak Markus Gabriel czy David Chalmers, zaczynają włączać się do dyskusji. Biolodzy próbują odnaleźć ślady zjawisk kwantowych w mózgu czy w komórkach. A matematycy od dawna tworzą język, którym ta dziwna rzeczywistość próbuje się z nami porozumieć.
Jest to Wielka Orkiestra, z którą możemy zagrać i tylko w ten sposób zagwarantujemy sobie dostatnie i mądre życie. Staniemy się świadomymi współtwórcami naszej Ziemi. Kiedy jednak zechcemy wybiegać przed orkiestrę czekają nas kłopoty, duże kłopoty. To właśnie w ostatnich czasach ludzkość uzbrajając się w niecierpliwość ciągle stara się wybiegać przed orkiestrę. Natura powiada: Nic z tego mały człowieku! Zwolnij albo poniesiesz tego konsekwencje.
Właśnie z tymi tezami, które mówią, że tylko w harmonii z naturą, żadne przyspieszenia niosące klęski i to, że cała nadzieja w Mechanice Kwantowej — z tymi dwoma tezami postanowiłem się uporać.
Nie będzie to jednak rozprawa „dla wieśniaków” jak proponował noblista Paul Dirac. To będzie rozprawa z pozycji wieśniaka, czyli ja stanę się tym wieśniakiem i spróbuję opisać to co jakoś rozumiem. To czego nie zrozumiałem zakończę pytaniami. Może ktoś kiedyś podejmie moje pytania i odpowie na nie. Jest taka nadzieja bowiem nauka ciągle się rozwija i sama odpowie na wiele moich pytań.
Postanowiłem zacząć od czasów najdawniejszych a dokładnie od mitycznej Atlantydy, który to kontynent istniał pomiędzy Europą a Ameryką. Wiedza o nim jest znikoma bo Atlantyda zniknęła pod wodą w ciągu jednej nocy. Zatem należało się cofnąć kilkanaście tysięcy lat wstecz i podeprzeć się fikcją literacką.
Zbliżając się stopniowo i powoli do naszych czasów odwiedzimy największe cywilizacje, o których mamy już nieco więcej informacji. Będzie o rozwoju nauki a szczególnie matematyki i rachunku różniczkowym. Będzie też o największej bolączce naszych czasów, czyli o globalnym ociepleniu. Będzie w końcu o największej nadziei naszej przyszłości, czyli o mechanice kwantowej.1.1. Atlantyda: Nauka mityczna czy zapomniana?
Zanim pojawiły się wielkie miasta i państwa, zanim ludzkość zapisała pierwsze zdania na glinianych tabliczkach, a kamień zamieniła w narzędzie, w dziejach Ziemi mogło istnieć coś jeszcze. Coś, co nie zostawiło śladów takich, jakie lubią współcześni naukowcy, ale co przetrwało w opowieściach, legendach i snach. To „coś” nosi jedno z najbardziej znanych nazw: Atlantyda.
To słowo wywołuje emocje. Dla jednych to tylko mit, dla innych — zagadka, którą nauka jeszcze nie potrafi rozwiązać. Atlantyda pojawia się wśród tematów dziwnych, niepewnych, takich, o których boimy się mówić poważnie, ale które wciąż gdzieś w nas tkwią. Czy mogła istnieć cywilizacja, która opanowała sztukę poznania świata na długo przed tym, jak pojawiły się Egipt, Sumer czy Chiny? A jeśli tak — co się z nią stało? I czy przypadkiem nie zostawiła po sobie czegoś więcej niż tylko mit?
Jeżeli Atlantyda istniała, to wszystkie swoje tajemnice zabrała do morza — w ciągu jednej nocy. W rejonie, w którym istniała nie znaleziono niczego poza gładką taflą wody przepastnego oceanu, który potem nazwano Oceanem Atlantyckim.
Pierwszą osobą, która opisała Atlantydę w sposób poważny i dokładny, był Platon — grecki filozof. Uczynił to w dwóch swoich dziełach: _Timajos_ i _Kritias_. To właśnie tam czytamy, że Atlantyda była potężnym państwem, które istniało dawno, bardzo dawno temu — mniej więcej 9000 lat przed czasami Solona, greckiego mędrca. Miał się o niej dowiedzieć od egipskich kapłanów, którzy przechowywali bardzo stare zapiski. Według nich Atlantyda leżała „za Słupami Heraklesa”, czyli za Cieśniną Gibraltarską. Była wielką wyspą, bogatą, rozwiniętą, z potężną flotą i armią. Ale Atlantydzi stali się chciwi i dumni. Za to zostali ukarani — w ciągu jednego dnia i jednej nocy ich wyspa zniknęła w morzu.
Brzmi jak bajka? Może. Ale warto się zatrzymać. Platon nie opisywał tego żartem. Wplótł historię Atlantydy w dyskusję o państwie idealnym. Nie jako ozdobnik, ale jako ostrzeżenie. Co ciekawe — Atlantyda nie była Grecją. Była kimś obcym. Potężnym. I zniszczonym.
Niektórzy uważają, że Platon wymyślił Atlantydę jako przypowieść. Inni — że przekazał stary, zapomniany zapis rzeczywistych wydarzeń. Tych, którzy uważają Atlantydę za mit, jest wielu. Ale są i tacy, którzy szukają jej w głębinach oceanu, w starych legendach, a nawet w DNA ludzkości.
Znaleziono ślady w kamieniu, których nie da się łatwo wyjaśnić, bo dziwne to ślady których wyjaśnienie nie poddaje się naszym obecnym tokiem rozumowania.
Skoro Atlantyda istniała, powinna zostawić po sobie ślady. Ale może te ślady nie są takie, jakich oczekujemy? Może patrzymy, ale nie widzimy?
Weźmy Göbekli Tepe — kompleks świątyń w dzisiejszej Turcji, datowany na około 9600 rok p.n.e., czyli na czas, kiedy według Platona Atlantyda miała istnieć. Ten obiekt zadziwia: ogromne kamienne kolumny, perfekcyjnie ustawione, z rzeźbami zwierząt. Wygląda to jak świątynia, ale zbudowana na długo przed powstaniem miast. A może przez ludzi, którzy nie powinni jeszcze nic takiego umieć. Skąd ta wiedza?
Albo Bimini — podwodne struktury u wybrzeży Bahamów. Przypominają drogi, płyty, fundamenty. Wielu naukowców uważa je za formacje naturalne, ale nie brakuje głosów, że to pozostałości czegoś sztucznego. Czy to tylko złudzenie? Czy może coś więcej?
Są też tajemnicze mapy, jak choćby mapa Piri Reisa z XVI wieku, która pokazuje linie brzegowe Antarktydy — ale takie, jakie są pod lodem. Czy ktoś mógł je znać wcześniej?
Jeśli przyjąć, że Atlantyda istniała, ale została całkowicie zniszczona, to może nie ma co szukać jej murów czy przedmiotów. Może trzeba patrzeć głębiej — w to, co ludzie wiedzieli, zanim powinni coś wiedzieć.
Skoro posiadali wielką wiedzę, to jak ją utrwalali i gdzie ją zostawili? A może to była nauka bez szkła powiększającego, bez ksiąg. Może była zapisana jedynie w naturze, w kosmosie?
Czym byłaby nauka Atlantydy? Trudno powiedzieć, ale możemy próbować sobie to wyobrazić. Może nie była to nauka, jaką znamy dziś — pełna wzorów, dowodów, eksperymentów. Może była inna: oparta na odczuciach, intuicji, wewnętrznym widzeniu.
Czy można znać ruchy gwiazd, nie licząc ich dokładnych pozycji? Można — jeśli się je obserwuje przez wiele lat. Czy można leczyć, nie znając anatomii? Można — jeśli zna się rytmy natury i siłę roślin. Może Atlantydzi nie mieli mikroskopów, ale mieli umiejętność wczuwania się w to, co żyje i drga. Nauka mogła być nie tyle chłodnym badaniem, co współodczuwaniem.
Możliwe, że używali dźwięku do leczenia. Może znali kamienie, które „pamiętały” energię ludzi. Może obserwowali ruchy Ziemi nie przez lunety, lecz przez drżenie wody w misy. Czy to brzmi dziwnie? Tak — ale czy nasza nauka zawsze wszystko rozumiała?
Zanim człowiek nauczył się pisać, znał las, gwiazdy i deszcz. Umiał rozpoznać czas, kiedy sarny przechodzą przez rzekę, i moment, kiedy trzeba siać zboże. Atlantydzi mogli być mistrzami takiej wiedzy — żywej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, zaszytej w pieśniach i gestach.
Być może naukę zapisywali tylko w pamięci i przekazywali swoim potomkom. Kiedy jednak zniknęli pod wodą oceanu, zabrali wszystko ze sobą. Uchowały się tylko strzępy.
Dzisiejsza nauka opiera się na zapisie, dowodzie, powtórzeniu. Ale zanim powstał papier, nauka była pamięcią. Żyli kiedyś ludzie, którzy potrafili wyrecytować tysiące wersów — całe opowieści, poematy, instrukcje. Tak samo mogło być z Atlantydą. Może ich wiedza nie była nigdzie zapisana, ale przetrwała w pamięci ich dzieci.
Co jeśli grecka mitologia, z całą swoją głębią, to echo dawnych opowieści Atlantydów? Co jeśli boscy Herosi — Posejdon, Atlas, Kronos — to nie bogowie, lecz dawni władcy, nauczyciele, mędrcy? Czy wtedy mity przestają być bajką, a stają się historią?
Kto wie, ile naszej dzisiejszej wiedzy pochodzi z miejsc, o których nie pamiętamy? Co jeśli igła w kompasie to cień tamtych obserwacji nieba? Co jeśli trójkąt Pitagorasa istniał, zanim go nazwano? Może nauka Atlantydy nie przepadła — tylko rozproszyła się, jak dym po wietrze. I dotarła do Greków, Egipcjan, Indusów — niby nowa, ale w rzeczywistości bardzo stara.
Po dość dokładnym opisie Platona padło podejrzenie, że to właśnie Grecy są potomkami Atlantydów i nadal kultywują i rozwijają ich dorobek.
W „Kritiasie” Platon pisze, że Grecy — w szczególności Ateńczycy — stawili opór Atlantydzie i jako jedyni przetrwali katastrofę. To dziwne zdanie, ale warto się nad nim pochylić. Co, jeśli część mieszkańców Atlantydy ocalała? Gdzie mogli się udać?
Jedna z hipotez mówi, że część uciekła do Afryki, inni — do Europy. Mieli z czasem zmieszać się z miejscową ludnością i przekazać jej swoją wiedzę. Gdy minęły tysiące lat, pamięć o tym pochodzeniu zatarła się. Ale może nie całkiem?
Grecka kultura była wyjątkowa. Pojawiła się nagle — jakby znikąd — i od razu z potężnym ładunkiem wiedzy. Geometria, filozofia, muzyka, astronomia. Oczywiście — można to wyjaśniać stopniowym rozwojem. Ale czy nie da się też przyjąć, że Grecy odziedziczyli coś więcej? Jakieś wspomnienie, zaszyte głęboko w ich mitach i praktykach?
To nie dowód. Ale intuicja. A intuicja, choć niepewna, często prowadzi do rzeczy ważnych.
Scenka: „Świątynia Światła”.
Szklane światło zachodu spływało przez wąskie okno świątyni, rysując smugę na kamiennej podłodze. Powietrze drżało od śpiewu kryształów zawieszonych pod kopułą — nie miały dźwięku, a jednak brzmiały w duszy.
Kapłanka, odziana w długą, białą szatę, uniosła rękę nad misą wykutą z przezroczystego kamienia. Woda w niej nie była zwykła — była jak żywe srebro. Poruszała się, jakby oddychała. Kapłanka nachyliła się i szepnęła coś, czego nie sposób było usłyszeć.
Z powierzchni misy uniósł się delikatny blask. Na tafli pojawiły się kręgi — a potem linie, jakby rysunki nieba. Ruchy gwiazd. Przesilenia. Zmierzchy. Wszystko, co miało nadejść.
„To nie proroctwo” — powiedziała cicho. — „To pamięć. To zapis. Wiedza to oddech bogów. Strzeż się jej, jeśli nie jesteś gotów oddychać głęboko”.
Za nią milczący chłopiec patrzył z otwartymi oczami. Jeszcze nie rozumiał. Ale zapamiętał każde słowo.1.2. Egipt: Nauka służąca nieśmiertelności
Gdy wędrujemy wzdłuż Nilu, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Egipt był stworzony po to, by człowiek mógł uczyć się od rzeki. Nil nie tylko dawał życie — użyźniał pola, nawadniał zboża, zapewniał ryby — ale także uczył porządku. Płynął spokojnie i przewidywalnie, podnosząc się każdego roku o mniej więcej tej samej porze. W tym porządku kryło się coś więcej niż natura — kryła się myśl, która stała się początkiem egipskiej nauki.
Najciekawsze i najpiękniejsze okazało się być niebo nad Nilem.
Egipcjanie nie wynaleźli koła, ale wynaleźli coś równie przełomowego — kalendarz słoneczny. Ich życie było odmierzone ruchem Słońca, gwiazd i rzeki. Kluczową rolę odegrała obserwacja pojawiania się na niebie gwiazdy Syriusz, którą Egipcjanie nazywali _Sopdet_. Jej pierwszy poranny blask zwiastował wylew Nilu — najważniejsze wydarzenie w egipskim roku.
Na tej podstawie zbudowano rok składający się z 365 dni — 12 miesięcy po 30 dni i 5 dni świątecznych. Kalendarz ten był tak dokładny, że przez wiele wieków wystarczał do regulowania pracy rolników, kapłanów, urzędników i budowniczych świątyń.
Astronomia egipska nie była tylko obserwacją nieba — była rytuałem. Kapłani, szczególnie ci służący w Heliopolis, studiowali niebo z dachów świątyń. W dzień mierzyli czas za pomocą gnomonów (rodzaj prymitywnego zegara słonecznego), a nocą obserwowali ruchy gwiazd, które zapisywali na zodiakalnych mapach nieba.
Teraz o tym jak to wylewy Nilu nauczyły Egipcjan geometrii. Rzadki to przypadek w ludzkim świecie.
Wylew Nilu był błogosławieństwem, ale też problemem. Po każdej powodzi granice pól uprawnych znikały. Trzeba je było wyznaczać od nowa. Wtedy wkraczał mierniczy, zwany „ropemaker” — „ciągnący sznur”. Miał ze sobą liny z węzłami i prosty kij mierniczy. Dzięki tym narzędziom odtwarzano powierzchnię działek. Tak narodziła się egipska geometria praktyczna — nauka zrodzona z potrzeby porządku i sprawiedliwości.
Geometria służyła też przy budowie świątyń i piramid. Egipcjanie nie znali wzorów Pitagorasa, ale potrafili posługiwać się trójkątem 3-4-5 do wyznaczania kąta prostego. Mieli także jednostki miar: łokieć królewski, dłoń, palec, krok. Byli w tym niezwykle precyzyjni.
Budowle, które wznosili — piramidy, kolumnady, sarkofagi — wymagały wiedzy nie tylko inżynierskiej, ale także astronomicznej. Piramida Cheopsa była ustawiona niemal idealnie względem kierunków świata. Czy to możliwe, że posługiwali się gwiazdami jako kompasem? A jednak tak było.
W zasadzie pojęcie medycyna pojawiło się dopiero 5 wieków przed naszą erą za przyczyną Hipokratesa i wiązało się ze sztuką leczenia chorych. Medycyna w tamtych czasach nie nosiła znamion dyscypliny naukowej.
Egipcjanie traktowali ciało jako dom duszy, który można naprawiać — tak jak naprawia się dom czy łódź. Najlepszym dowodem na rozwój ich medycyny są papirusy medyczne, w szczególności dwa z nich: Papirus Ebersa (najobszerniejszy, zawiera ponad 800 receptur) i Papirus Kahun (dotyczący głównie ginekologii).
Znajdziemy tam opisy chorób serca, układu pokarmowego, skóry. Są także opisy zabiegów chirurgicznych, takich jak opatrywanie ran, unieruchamianie kończyn, a nawet usuwanie guzów. Lekarze egipscy znali tętnice i żyły, a ich wiedza anatomiczna wynikała z praktyki balsamowania zwłok — nikt inny nie miał takiego dostępu do wnętrza ciała ludzkiego.
Medycyna egipska łączyła praktykę fizyczną z magią. Często leczenie opierało się na ziołach, okładach, olejkach, ale również na zaklęciach i modlitwach do bogów. Dla nich choroba nie była tylko fizycznym brakiem równowagi, lecz zakłóceniem harmonii między człowiekiem, bogami a światem.
Lekarz był więc nie tylko rzemieślnikiem, ale także kapłanem, często wykształconym w specjalnych szkołach przy świątyniach — tzw. Domach Życia (_Per Ankh_). To tam przechowywano zwoje, kopiowano teksty, uczono się czytania hieroglifów i studiowano dawne receptury.
Dzisiaj mamy czasopisma o zasięgu światowym, takie jak: „Nature”, „Science”, „The Lancet” i wiele innych, w których każdy naukowiec chce opublikować swoje dokonania. Jak było w starożytnym Egipcie?
Wiedza w Egipcie była nie tylko użyteczna — była święta. W starożytnym świecie nauka nie była dostępna dla wszystkich. Umiejętność czytania i pisania hieroglifów posiadało tylko około 1% społeczeństwa. Byli to kapłani, skrybowie I urzędnicy — elita, która przekazywała wiedzę w zamkniętym kręgu.
Najważniejsze ośrodki nauki znajdowały się w świątyniach, zwanych już wcześniej Domami Życia (_Per Ankh_). Tam nie tylko leczono, ale również uczono, przechowywano zwoje, zapisywano obserwacje, odtwarzano stare receptury. Można powiedzieć, że świątynia była biblioteką, laboratorium i uniwersytetem jednocześnie.
Wiedza miała charakter inicjacyjny — żeby ją zdobyć, trzeba było przejść przez rytuały oczyszczenia, wykazać się pokorą, cierpliwością, a nierzadko i znajomością mitologii, astrologii, rytuałów pogrzebowych. Nauka nie była celem samym w sobie — miała służyć harmonii między bogami, człowiekiem i światem.
Kapłani, którzy znali tajniki astronomii, geometrii czy medycyny, byli nie tylko uczonymi — byli pośrednikami między ludźmi a bogami. Wiedzieli, kiedy Nil wyleje, jak wytyczyć idealny plan świątyni, jak przygotować ciało zmarłego na życie po śmierci.
To właśnie wiara w życie wieczne — nieśmiertelność duszy — sprawiała, że nauka w Egipcie była tak zaawansowana. Trwałość piramid, precyzja mumifikacji, dokładność kalendarza — wszystko to było podporządkowane jednej idei: przetrwać po śmierci. Nauka nie służyła tu postępowi, lecz utrwaleniu porządku.
Dzięki znajomości nauki kapłani utrzymywali w ryzach cały lud egipski, który służył nie tyle bogom co im samym. Tym sposobem mogli się bogacić jak również rozwijać swoją tajemną wiedzę.
KIM BYLI DALECY SĄSIEDZI EGIPCJAN — ETRUSKOWIE.
Teraz zestawimy z Egiptem cywilizację, która była znacznie oddalona ale miała z Egiptem wiele wspólnego. Byli to Etruskowie zamieszkujący środkową Italię zanim jeszcze powstała potęga Rzymu.
Choć Egipt i Etruria dzieliły tysiące kilometrów i całe tysiąclecia, warto zestawić te dwie cywilizacje pod kątem nauki — a zwłaszcza sposobu jej używania.
Etruskowie, zamieszkujący środkową Italię przed Rzymianami, nie pozostawili po sobie równie wielkiej liczby tekstów, co Egipcjanie. Jednak archeologia i pisma Greków i Rzymian pozwalają odtworzyć pewne elementy ich wiedzy.
Ich nauka była głęboko związana z religią i wróżbiarstwem. Szczególnie znana była praktyka haruspicji — wróżenia z wnętrzności zwierząt, zwłaszcza wątroby. Specjalnie sporządzone gliniane modele wątroby (jak słynna „wątroba z Piacenzy”) służyły do nauki tej sztuki. Można powiedzieć, że było to pewnego rodzaju „eksperymentowanie z boskimi znakami”.
Etruskowie prowadzili też obserwacje meteorologiczne, zwracając uwagę na burze, grzmoty, opady — nie w celu poznania przyczyn zjawisk, ale po to, by zinterpretować je jako znaki bogów. Nauka była więc formą rytuału, służącego interpretacji i przewidywaniu przyszłości.
A jednak Etruskowie potrafili także planować przestrzeń, odwadniać grunty, budować kanały i organizować cmentarze w sposób świadczący o technicznej wiedzy. Znane są wykopaliska, które pokazują zaawansowane systemy irygacyjne, brukowane drogi, a nawet ślady podziału działek rolnych.
Można więc powiedzieć, że Etruskowie — podobnie jak Egipcjanie — łączyli rytuał z praktyką. W obu przypadkach wiedza miała związek z sacrum, ale w Egipcie była bardziej zhierarchizowana i podparta tysiącami lat tradycji, tekstów i szkół świątynnych. U Etrusków nauka była intuicyjna, fragmentaryczna, ale też bardzo zakorzeniona w codziennym życiu.
Etruskowie nie zginęli nagle. Nie zostali wymordowani, nie doszło do katastrofy naturalnej. Zostali po prostu wchłonięci przez Rzym — przez silniejszego sąsiada, który najpierw podbijał ich miasta (jak Weje w 396 p.n.e.), a potem zaczął przejmować ich język, wierzenia i organizację społeczną. Około III wieku p.n.e. ostatnie niezależne miasta etruskie przestały istnieć. Młodsze pokolenia przyjmowały łacinę, służyły w rzymskim wojsku, budowały rzymskie drogi i akwedukty. Etruskowie stali się Rzymianami.
I choć ich język zanikł — a dziś jest częściowo nieodczytany — ich dzieło nie znikło. Przeciwnie: Rzym stał się jego kontynuatorem.
Rzymianie przejęli od Etrusków wiele:
Religię rytualną — wróżbiarstwo, auspicje i haruspicje działały w Rzymie aż do czasów cesarzy.
Inżynierię — budowę dróg, kanałów, odwodnień i mostów.
Architekturę — łuki, sklepienia, plan urbanistyczny.
Symbolikę władzy — słynne fasces, czyli pęk rózg z toporem, który nosili rzymscy urzędnicy, to etruski znak władzy.
Pismo — alfabet łaciński pochodzi od etruskiego, który z kolei był uproszczoną wersją greckiego.
Scenka: Edfu — „Serce, które bije jak Nil”.
Na kamiennych schodach świątyni Edfu, w cieniu wysokich kolumn, słychać było cichy śpiew modlitwy. Kapłanka, złożona na łożu z lnu i cedru, oddychała coraz płycej. Obok niej klęczał lekarz-uzdrowiciel, ubrany w biały strój, z małym koszykiem ziół przy boku.
Położył palce na jej szyi. Czuł puls — słaby, ale równy. Skłonił głowę z szacunkiem.
— Jej serce bije jak Nil — spokojnie, powiedział do młodego ucznia. — Ciało odpłynie… jak każda łódź. Ale wiedza zostaje.
Uczniowie wokół zapisali ostatnie słowa mistrza na papirusie. Nie dlatego, że były poetyckie. Ale dlatego, że mówiły prawdę o Egipcie: to kraj, gdzie śmierć była tylko przejściem, a nauka — mostem między światem żywych i umarłych.
Scenka etruska — „W cieniu pioruna”.
Wzgórza wokół miasta Veii pachniały wczesnym latem. Czerwień ziemi mieszała się z zapachem oliwek i gorzkiej mięty. W świętym gaju, otoczonym kamiennymi stelami, zasiadło trzech starców. Ich białe tuniki zdobione były cienką, purpurową lamówką — znak, że należą do kolegium haruspiców, wróżbiarzy, których powoływał sam senat miasta.
Pośrodku — na ołtarzu z popielatego tufu — leżała młoda owca. Jej oczy były już zamknięte, a nogi zwiotczały. Złożona została zgodnie z rytuałem — w ciszy, bez rozlewu krwi, niemal jakby zasnęła.
Główny haruspica — mężczyzna o imieniu Velthur — wziął w dłonie srebrne narzędzie przypominające łyżkę. Jego dłonie nie drżały. Przeciął skórę zwierzęcia wzdłuż brzucha i — z niezwykłą precyzją — wyjął wątrobę. Położył ją na kamiennej desce z wyrytym schematem nieba. Tu nie było papieru ani papirusu. Tu każdy zakątek wątroby — jej kolor, kształt, wypukłość — mówił o jednym z bogów.
Velthur milczał. Wskazał palcem jedną z ciemnych plam przy brzegu organu.
— Tinia się gniewa — powiedział spokojnie. — W tym roku nie wolno rozpoczynać budowy nowej bramy. Kto złamie zakaz, sprowadzi burzę na miasto.
Jeden z młodszych słuchaczy odetchnął z ulgą. Właśnie jego rodowi przypadło zadanie budowy bramy. Teraz miał czas — miesiąc, dwa, aż kolejna wróżba wskaże inny znak.
Nad świętym gajem rozległ się cichy grzmot. Jeszcze odległy, ale prawdziwy.
Haruspicowie spojrzeli w niebo. Jeden z nich uniósł rękę w geście pozdrowienia.
— Dziękujemy ci, Tinia. Twoja wola została rozpoznana.
Nie było tam słów o fizyce, nie było wzorów. Ale była logika czasu, rytmu i znaku. W tej dziwnej, milczącej scenie działał inny rodzaj nauki — rytualna, uświęcona obserwacja natury, która — jak w Egipcie — miała zapewnić przetrwanie świata.1.3. Mezopotamia: Nauka w glinie i gwiazdach
Wielkie rzeki mają to do siebie, że przyciągają ludzi, jak światło przyciąga ćmy. Tam, gdzie spotykają się Eufrat i Tygrys, powstał jeden z najstarszych ogrodów ludzkości — Mezopotamia. To nie była kraina z bajki, choć mogła nią być. Żyzne ziemie zalewowe, słońce, woda i człowiek. To wystarczyło, by rozkwitła pierwsza cywilizacja z prawdziwego zdarzenia. A z nią — coś, co dzisiaj nazwalibyśmy zaczątkami nauki.
GLINIANE POCZĄTKI — CZYLI SUMEROWIE
Nie byłoby Sumeryjczyków, gdyby nie glina. To z niej budowali domy, świątynie, a przede wszystkim — zapisywali swoje myśli. Na miękkich tabliczkach odciskali znaki rylcem z trzciny. Pismo klinowe — tak je nazwano — to pierwszy krok człowieka ku wiedzy, która mogła trwać dłużej niż jego życie.
Sumerowie nie pisali jednak dla samego pisania. Musieli rejestrować zbiory, rozliczenia handlowe, składki świątynne. Ale z czasem glina stała się miejscem zapisu praw, modlitw, mitów, a nawet… obserwacji nieba. W mieście Ur, gdzie — jak głosi tradycja — urodził się Abraham, patrzono nie tylko w gwiazdy dla piękna, lecz po to, by zrozumieć rytm czasu.
Ich kalendarz był księżycowy. Wiedzieli, że miesiąc zaczyna się z nowym księżycem, i że dwanaście takich miesięcy nie pokrywa się dokładnie z rokiem słonecznym. Dlatego od czasu do czasu trzeba było dodać „miesiąc przestępny”. Nie była to jeszcze matematyka jak u Greków, ale już początek myślenia systemowego.
Co ciekawe, ich system liczenia oparty był na sześćdziesiątkach. To dzięki nim dziś mamy 60 minut w godzinie i 360 stopni w kole. Gdybyśmy zamiast tego liczyli według dziesiątek, mapa świata i zegary wyglądałyby zupełnie inaczej.
Sumerowie nie tylko patrzyli w niebo — oni je katalogowali. Pierwsze mapy gwiazd, zidentyfikowane przez archeologów, pokazują, że niebo było dla nich jak księga. Widocznie wierzyli, że bogowie nie tylko mieszkają w niebie, ale i przemawiają przez ruchy gwiazd i planet.
Nie chodziło tylko o podziw — chodziło o porządek. Zrozumienie nieba miało dać władzę nad ziemią. Jeżeli w danym roku planeta Mars (czyli Nergal) pojawiała się zbyt wcześnie, można się było spodziewać wojny albo zarazy. Takie interpretacje stawały się częścią oficjalnych zapisków świątynnych.
I tu wkracza kolejny ważny wątek: wiedza była podporządkowana religii. Nie było „świeckich” naukowców. Skryba, kapłan, lekarz, astrolog — to często ta sama osoba, służąca świątyni. Nauka, jeśli ją tak można już nazwać, była narzędziem interpretowania woli bogów.
W Bibliotece w Niniwie — stolicy Asyrii — odnaleziono tysiące glinianych tabliczek. Tam właśnie odkryto słynny „Epos o Gilgameszu”, ale i traktaty medyczne, opisy zaćmień, przepowiednie. Nauka była teraz jeszcze ściślej powiązana ze świątyniami. To kapłani decydowali, co warto wiedzieć — i kto ma prawo wiedzieć.
Służyła przede wszystkim do przewidywania. Nawet jeśli dzisiejsze słowo „prognoza” brzmi nowocześnie, jego duch narodził się właśnie tu — w cieniu budowli świątynnych — zigguratów.
ABRAHAM WYSZEDŁ Z UR. ABRAHAM TO POSTAĆ BIBLIJNA I NALEŻY O NIM RÓWNIEŻ WSPOMNIEĆ W TYM MOMENCIE. ON TU SIĘ NARODZIŁ I NASIĄKNĄŁ TYMI ZWYCZAJAMI.
Wspomniany już wcześniej Abraham, którego Bóg miał wyprowadzić z Ur do ziemi Kanaan, jest mostem między światem sumeryjskim a późniejszą tradycją hebrajską. Choć Biblia nie opisuje Ur jako miasta nauki, wiemy, że było ono centrum kultu księżyca i zarazem miejscem potężnej administracji.
Abraham opuścił Ur, zabierając w sercu nie tylko wiarę, ale i pamięć miasta pełnego zapisków, świątyń i tajemniczego języka pisanego. Można śmiało powiedzieć, że gdy powstał późniejszy judaizm, a z nim księgi Tory, to korzenie owej kultury piśmienniczej sięgały właśnie tych pierwszych glinianych tabliczek.
KANAŁY, IRYGACJA I PRAKTYCZNA MĄDROŚĆ.
Nie byłoby Mezopotamii bez wody. Ale Eufrat i Tygrys miały swoje kaprysy — raz wylewały zbyt mocno, innym razem nie było ich wcale. Dlatego Mezopotańczycy budowali kanały irygacyjne, tamy, zbiorniki i systemy nawadniające pola.
To wymagało wiedzy praktycznej: trzeba było znać spadki terenu, zrozumieć jak się rozchodzi woda, zaplanować przestrzeń. Wiedza ta była przekazywana ustnie i pisemnie, gromadzona w świątyniach i używana nie tylko do rolnictwa, ale i do kontroli społecznej. Kto rządził wodą, ten rządził ludźmi.
Tabliczki z miast takich jak Nippur czy Lagasz zawierają zapiski o rozmiarach kanałów, miarach zboża, a nawet… o awariach. Tak, już wtedy rejestrowano błędy i uczono się na nich.
BABILOŃSKA KONTYNUACJA I WIEŻA BABEL
Po upadku Sumerów pałeczkę przejęli Babilończycy. Ich imperium nie tylko przetrwało dziedzictwo glinianych tabliczek, ale je rozwinęło. Matematyka babilońska, choć nadal sześćdziesiątkowa, pozwalała na złożone obliczenia. Ich astronomowie przewidywali zaćmienia i ruchy planet z zadziwiającą dokładnością.
W Biblii Babilon jawi się jako miasto pychy — to tam miała powstać wieża Babel. Niezależnie od tego, czy opowieść tę potraktujemy dosłownie czy symbolicznie, pokazuje ona, jak mocno ówczesne ludy widziały w wiedzy nie tylko dobro, ale i zagrożenie. Próbując „dotknąć nieba”, człowiek miał przekroczyć granice, które ustalił Bóg. I dlatego został rozproszony, a jego język zamącony.
To bardzo ciekawa metafora: czy nauka bez pokory może się obrócić przeciwko człowiekowi? Babilon upadł, ale jego wiedza nie zginęła. Została przejęta przez innych — Persów, Greków, Arabów. Ale też przez Żydów, którzy po niewoli babilońskiej powrócili do Judei bogatsi o nowe spojrzenie na świat i księgę.
NIEWOLA I KSIĘGI — DUCHOWY POŻYTEK Z KATASTROFY DLA ZNIEWOLONYCH ŻYDÓW
Żydzi trafili do Babilonu po zburzeniu Jerozolimy w VI wieku p.n.e. Nie byli tam z własnej woli, ale jak to często bywa — przymus może stać się okazją. Tam, w obcym kraju, zaczęli spisywać swoje księgi, porządkować tradycje, tworzyć to, co potem stanie się Biblią hebrajską.
Czy patrząc na niebo, które oglądali również babilońscy astrologowie, szukali nie znaków losu, lecz głosu Boga? Może. Ale z całą pewnością korzystali z dorobku tamtejszych pisarzy, skrybów, a nawet nauczyli się, jak ważna jest księga jako narzędzie pamięci.
To w Babilonie powstała koncepcja pisma prorockiego, a także sposób porządkowania wiedzy, który wkrótce stanie się podstawą edukacji w synagogach i szkołach rabinicznych. Czyż nie można zaryzykować twierdzenia, że Żydzi trafili do Babilonu aby nauczyć się od tamtejszych ludzi tego, czym szczycą się do dnia dzisiejszego. Mamy na myśli Biblię czyli Stary Testament.
OGRODY I MARZENIA — WIEDZA JAKO PIĘKNO. WIELKA WIEDZA POSŁUŻYŁA TYM RAZEM TYLKO POKAZANIU PIĘKNA.
Nie możemy pominąć jednego z cudów świata: Wiszących Ogrodów Semiramidy. Choć do dziś trwają spory, czy istniały naprawdę, sam opis tych ogrodów pokazuje, jak zaawansowana musiała być wiedza inżynieryjna i botaniczna. Zasilanie tarasów wodą z Eufratu, rozmieszczenie roślin, mikroklimat — wszystko to musiało być dokładnie zaplanowane.
Czasem wiedza nie służy tylko przetrwaniu. Czasem służy zachwytowi.
Scenka: „Gliniany szept”.
W zgaszonym świetle świątyni w Uruk, stary skryba nachyla się nad jeszcze mokrą tabliczką. Zanurza trzcinę w glinie, po czym zapisuje datę i krótką notatkę: _„Zorza przyszła za wcześnie. Trzeba to zapisać — może znaczy głód, a może… nadzieję.”_
Za jego plecami chłopiec patrzy w niebo i pyta:
— A skąd wiadomo, że to coś znaczy?
Skryba się uśmiecha. — Gdyby nic nie znaczyło, nie byłoby potrzeby zapisywać. Ale skoro pamiętamy, to znaczy, że uczymy się słuchać.1.4. Indie: Nauka w służbie wyzwolenia
Na indyjskich równinach i w dolinach, gdzie Ganges niesie swe wody od Himalajów aż do Zatoki Bengalskiej, od tysięcy lat toczy się życie pełne tajemnic. W Indiach człowiek nigdy nie patrzył na świat tylko po to, by go ujarzmić. Patrzył, by zrozumieć. Nauka nie była tam jedynie narzędziem przetrwania, ale też drogą duchowego wyzwolenia. Dla mieszkańców tej pradawnej krainy świat nie był maszyną — był wielką pieśnią, iluzją, snem boga, w którym jednak można się czegoś nauczyć. Dlatego wiedza i duchowość w Indiach rosły razem, jak splątane pędy lotosu.
Najstarsze teksty indyjskiej kultury — Wedy — zawierają nie tylko hymny religijne i filozoficzne przypowieści, ale także ziarna wiedzy naukowej. Choć na pierwszy rzut oka wydają się one poetyckie i pełne metafor, wprawne oko dostrzega w nich zalążki astronomii, matematyki i medycyny. Wedy, spisywane sanskrytem, były recytowane przez pokolenia kapłanów — braminów, dla których nauka była częścią rytuału.
To właśnie z tych świętych tekstów, z upaniszad, sutr i komentarzy, rodziły się zalążki nauki, które z czasem rozkwitły w wielkich ośrodkach intelektualnych, takich jak Taxila czy Nalandā. Tam, gdzie dziś tłumy pielgrzymów kłaniają się przed relikwiami Buddy, niegdyś uczeni debatowali o ruchu planet, naturze zmysłów i właściwościach liczby zero.
Wielu matematyków świata coś wynajdywało, tak było również w Indiach. Tak, tu wynaleziono zero „0”, czyli jak powiadają wynaleźli nic.
W Europie przez wiele wieków matematyka posługiwała się cyframi rzymskimi — topornymi, nieprzyjaznymi obliczeniom. W Indiach tymczasem już w pierwszych wiekach naszej ery rozwinęła się matematyka oparta na dziesiętnym systemie pozycyjnym — z cyframi, które dziś nazywamy… arabskimi. Tak, to indyjscy matematycy wynaleźli „zero” — nie tylko jako symbol pustki, ale jako potęgę. Bez zera nie byłoby ani algebry, ani komputerów, ani rachunku różniczkowego.
W III wieku pojawia się Brahmagupta — genialny matematyk i astronom, który nie tylko zapisał zasady działania z zerem, ale także zaczął traktować liczby ujemne jako coś realnego. To, co w innych cywilizacjach długo uważano za nonsens, tutaj stało się narzędziem logicznego rachunku.
W tekstach indyjskich matematyków znajdziemy już nie tylko arytmetykę, ale też podstawy algebry i geometrii. Aryabhata — żyjący w V wieku — stosował ułamki, obliczał przybliżenie liczby pi i opisywał związki między sinusami a kątem. Bhāskara II w XII wieku pisał traktaty, które jeszcze dziś zachwycają subtelnością i precyzją.
Aryabhata nie był tylko matematykiem. Był też astronomem, który próbował zrozumieć, jak poruszają się ciała niebieskie. Co ciekawe — już wtedy zauważył, że Ziemia się obraca, choć nie potrafił jeszcze wytłumaczyć tego do końca. Jego model kosmosu był niedoskonały, ale śmiały. Widział w niebie nie tylko sferę bogów, ale też układ, który można badać.
W indyjskiej astronomii niebo było niczym księga — otwarta, ale zakodowana. Wymagała cierpliwości, powtarzalnych obserwacji i systematycznych obliczeń. Wedy już wcześniej zawierały wskazówki do obliczania przesileń i zaćmień, ale to dopiero późniejsi uczeni zrobili z tego naukę w pełnym tego słowa znaczeniu.
Wielu astronomów w Indiach łączyło obserwacje nieba z duchową interpretacją zjawisk. Kiedy Mars znajdował się w szczególnej koniunkcji, mędrcy nie tylko zapisywali datę — wplatali ją w rytm świąt i medytacji. Gwiazdy były bowiem częścią wielkiej harmonii świata.
Ajurweda to nie nazwisko uczonego, to sztuka leczenia i równowagi.
Gdy w Europie jeszcze królowały zioła i przesądy, w Indiach rozwijała się ajurweda — jedna z najstarszych nauk o zdrowiu i leczeniu. To nie była tylko medycyna w naszym współczesnym rozumieniu, ale całościowy system wiedzy o człowieku. Ciało, umysł i duch — wszystko musiało być w równowadze.
Ajurweda opierała się na szczegółowej klasyfikacji typów ciała, ziół, dolegliwości. Opisywano choroby serca, układu pokarmowego, zaburzenia psychiczne. Prowadzono zabiegi chirurgiczne — w tym, uwaga, rekonstrukcje nosa, co czyni z indyjskich lekarzy pionierów chirurgii plastycznej.
W tekstach takich jak „Sushruta Samhita” znajdujemy opisy narzędzi chirurgicznych, technik szycia ran i przetaczania krwi. To nie była magia, lecz praktyczna wiedza, zdobywana przez pokolenia lekarzy, często w klasztorach lub aszramach, gdzie leczenie łączyło się z modlitwą.
Świat jako iluzja — ale zrozumiała. Zatem jak się z niego wyzwolić.
To, co wyróżnia indyjską naukę spośród wielu innych tradycji, to jej głęboki związek z duchowością. Dla Europejczyka, przyzwyczajonego do oddzielania nauki od religii, może to być zaskakujące. A jednak, w Indiach człowiek nie poznaje świata po to, by go kontrolować — ale by się z niego wyzwolić.
W filozofii hinduskiej świat jest māyā — złudzeniem, zmienną, nietrwałą grą zmysłów. Ale ta iluzja ma swoje prawa. I warto je poznać, by się z niej uwolnić. Nauka — czy to astronomia, czy medycyna — jest więc również narzędziem duchowym. Pomaga rozpoznać, co jest prawdziwe, a co przemijające.
Dlatego też wielu uczonych indyjskich było równocześnie poetami, mistykami, reformatorami. Ich dzieła to nie tylko traktaty, ale też hymny, przypowieści, mantry. Nauka w Indiach nigdy nie była „zimna” — była zawsze osobista, zanurzona w doświadczeniu i kontemplacji.
Indie to kraj ogromny stanowiący mozaikę narodów, kultur jak również religii, które istnieją obok siebie od wieków.
Nie można zapomnieć, że Indie nigdy nie były jednym państwem. To była mozaika języków, religii, szkół i tradycji. Od buddyjskich klasztorów w Ladakhu po tamilskie świątynie na południu, od perskich wpływów w czasach Wielkich Mogołów po wpływy greckie po podbojach Aleksandra — wszędzie tam rozkwitała nauka.
W muzułmańskich ośrodkach uczono geometrii, astronomii i logiki. Na południu Indii rozwijała się matematyka dravidyjska, osobna i często niedoceniana. Wschód kraju znał chińskie i tybetańskie tradycje medyczne, Zachód kontaktował się z arabskim światem.
To wszystko sprawiło, że Indie stały się rodzajem intelektualnej dżungli — bujnej, dzikiej, ale też niesłychanie bogatej.
Kastowość w Indiach to coś charakterystycznego tylko dla tego kraju, coś co istnieje od wieków do dnia dzisiejszego.
Indie to kraj wielkich filozofii, wspaniałej matematyki i subtelnej duchowości. Ale to także kraj, gdzie od tysięcy lat obowiązywał sztywny podział społeczny — system kastowy. To nie była tylko forma organizacji społecznej, jak klasy w średniowiecznej Europie. Kastowość była jak niewidzialna siatka, która trzymała ludzi w ściśle określonych ramach — od narodzin aż po śmierć. Właściwie, według tradycyjnych wierzeń, nawet poza śmierć — bo reinkarnacja miała przywracać duszę do takiej kasty, na jaką „zasłużyła”.
Początki kastowości sięgają bardzo dawnych czasów, jeszcze przed narodzinami Buddy. System ten został usankcjonowany w _Wedach_ — świętych księgach hinduizmu, gdzie opisano tzw. cztery warny, czyli główne grupy społeczne: Bramini — kapłani, nauczyciele, strażnicy wiedzy. Kszatrijowie — wojownicy, królowie, rządzący. Wajśjowie — kupcy, rzemieślnicy, rolnicy. Śudrowie — słudzy, robotnicy, wykonujący najniżej cenione prace.
Ale był jeszcze piąty „nieoficjalny” poziom: niedotykalni — dziś nazywani dalitami. To ci, którzy wykonywali „nieczyste” zawody: grabarze, garbarze, czyściciele latryn. Przez wieki nie wolno im było mieszkać w miastach, dotykać świętych przedmiotów ani wejść do świątyni.
Z czasem ten podział rozrósł się w tysiące kast lokalnych (dźati) — powiązanych z konkretnymi zawodami, rodzinami, regionami. Kasta stawała się częścią tożsamości — dziedziczoną jak nazwisko. Nie wybierało się jej — rodziło się w niej.
Dlaczego stan ten przetrwał tak długo? Pewnie nie trudno się domyślić. Otóż interes grupy najsilniejszej podpartej „porządkiem boskim” wyjaśnia wszystko.
W Indiach wiele rzeczy łączy się z religią. A skoro podział kastowy był wspierany przez święte teksty, łatwo było go uzasadnić jako „porządek boski”. Do tego dochodziła kwestia kontroli społecznej — elity, zwłaszcza bramini, miały interes w utrzymaniu systemu, który dawał im autorytet i dostęp do wiedzy.
Szkoły, zawody, małżeństwa — wszystko było regulowane przez kastę. Wyłamanie się z niej było traktowane jako przestępstwo przeciwko porządkowi świata.
Nawet gdy w Indiach pojawili się muzułmanie i później Brytyjczycy, kastowość nie znikła. Przeciwnie — kolonizatorzy często ją wzmacniali, tworząc rejestry kast i opierając administrację na tym systemie.
W XIX i XX wieku zaczęły się poważne zmiany. Pojawili się reformatorzy — m.in. Rama Mohan Roy, Swami Vivekananda, czy później Mahatma Gandhi, który zwalczał pojęcie „niedotykalnych” i nazywał ich harijanami — „dziećmi Boga”.
Ale najważniejszą postacią był Bhimrao Ambedkar, dalit, który zdobył wykształcenie, został prawnikiem, ministrem i głównym twórcą konstytucji niepodległych Indii w 1947 roku. To on wprowadził prawo zakazujące dyskryminacji kastowej.
Konstytucja Indii uznała wszystkich obywateli za równych. Wprowadzono system tzw. rezerwacji — odpowiednik pozytywnej dyskryminacji — który zapewniał m.in. miejsca dla dalitów i innych marginalizowanych grup w szkołach, urzędach i parlamencie.
A dziś? Dziś kasty zakazano a praktyka idzie w swoim kierunku. Przepisy sobie a życie sobie.
Formalnie kastowość jest zakazana. W rzeczywistości — nadal istnieje, zwłaszcza na wsi. Zdarzają się małżeństwa międzykastowe, ale wiele rodzin wciąż szuka partnerów przez „kastowe” portale matrymonialne. Część zawodów nadal kojarzy się z określonymi kastami. W mediach co jakiś czas wybuchają skandale o przestępstwach na tle kastowym — przemoc wobec dalitów, nieprzyjęcie do świątyni, zemsta za „nieposłuszeństwo” wobec starszej kasty.
Ale jednocześnie, rośnie liczba ludzi wykształconych, którzy odrzucają te podziały. W miastach, wśród młodzieży, kasty coraz mniej znaczą. Dalici mają już swoich liderów, polityków, profesorów. Powstają filmy, książki i sztuki teatralne ukazujące ich historię i głos.
Niełatwo wyrwać się z tysiącletnich korzeni. Ale zmiana postępuje. Być może największe wyzwanie polega nie na likwidacji samej idei kast, ale na przemianie myślenia. Czy można z duchowości Indii wydobyć to, co uniwersalne i otwarte, a porzucić to, co dzieli i hierarchizuje?
Być może odpowiedzią będzie… wiedza. Bo im więcej ludzi czyta, uczy się, bada świat — tym trudniej wmówić im, że urodzili się, by służyć innym.
Jak powiedział Ambedkar:
„Wykształcenie to brama do wolności. Otwórz ją dla wszystkich.”
Scenka: „Młody bramin”.
Młody bramin siedzi w cieniu świętego drzewa. Przed nim — tabliczka z miękkiej gliny, na której zapisał położenie Marsa względem gwiazdozbioru Skorpiona. Obok jego nauczyciel recytuje mantrę o kosmicznym rytmie. Chłopiec patrzy w niebo, potem na tabliczkę, i cicho mówi:
„Każdy obrót planety to echo pieśni Wszechświata — trzeba tylko słuchać”.