- W empik go
Od Dubienki do Racławic - ebook
Od Dubienki do Racławic - ebook
Pod pseudonimem „Jerzy Orwicz” ukrywała się Natalia Dzierżkówna (1861–1931) – polska poetka, prozaiczka, tłumaczka, malarka i działaczka społeczna. Pochodziła z Podola, w Odessie zaangażowała się w działalność socjalistyczną. Po powrocie z zesłania zamieszkała w Warszawie, gdzie rozwinęła twórczość literacką i malarską. Rozgłos i uznanie przyniosły jej powieści biograficzne o Tadeuszu Kościuszce: „Żywot wodza narodu” (1909) i „Od Dubienki do Racławic” (1918).
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-053-6 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Generał Kościuszko siedział przy stole w kwaterze swej we Włocławku.
Plik papierów leżała przed nim.
Wsparł głowę na ręku i dumał. Jakiś smętek straszny żarł mu duszę. Czuł się jakby na uwięzi.
Wicher i szaruga podnosiły jeszcze bardziej ciężki wewnętrzny nastrój.
Zmrok zapadał. Dolatujące z dala dźwięki hulaszczej żołnierskiej piosenki drażniły ucho. Generałowi natłok myśli nie daje spokojnie przejrzeć rachunków za dostawy wojskowe. Włocławek wydaje mu się ponurym więzieniem.
Rozpiął mundur. Zagryzł wargi. Odrzucił bujne, na czoło spadające włosy.
Ogarniało go zniechęcenie, że tak wszystko nieskładnie idzie.
Żołdu nie ma czym płacić. Pustki w kasie.
Już od kilku miesięcy dostał nominację na generała-majora I dywizji Malczewskiego w Wielkopolsce, lecz z komendantem trudno dojść do ładu.
Lekkomyślność, płochość i hulanki ustawiczne młodzieży kujawskiej raziły skupioną, do poważnych rozmyślań skłonną naturę Kościuszki.
– Szlachta litewska rządna jest i gospodarna, a wam jeno ekscesy jakieś, napaści, burdy w głowie! – upominał nieraz rozhukanych kawalerzystów, gdy lada młodzik brał się wnet do szabli, by sobie rzekomą sprawiedliwość wymierzyć.
Dziś, znużony całodzienną musztrą i przyjmowaniem dostaw, pozostawszy sam ze swoimi myślami, odczuwał bezmierną tęsknotę i osamotnienie.
Kochany dwór siechnowicki, służba wierna i przywiązana, siostra Estkowa, która świeżo przywdziała żałobę po mężu – wszystko to stanęło mu żywo w pamięci.
Do Litwy biegła myśl z utęsknieniem. Ta kraina, mgłą szarej melancholii zasnuta, wydawała mu się w tej chwili wymarzonym rajem.
– Nie strzymam dłużej! – wyrwało mu się naraz z piersi mimo woli.
Był w tym głęboki ból człowieka nienawykłego do skargi i ubolewań nad swym losem.
Zrzucił uciskający go mundur, ręce wyciągnął.
– Litwo moja! – zawołał, jakby chcąc ową Litwę, ukochanie swe, ująć w ramiona i do serca przycisnąć.
Zebrawszy rozwichrzone myśli, chwycił za pióro i jął pisać z zapałem list długi, gorący o przeniesienie do wojska litewskiego.
– Tam mógłbym od razu stanąć na posterunku i działać z pożytkiem dla ojczyzny, tu od nieudolnej władzy zależeć muszę! Ducha rycerskiego brak, tylko warcholstwo i pycha!
Od Komisji Wojskowej otrzymał odpowiedź odmowną. Tłumaczono się, że nominacji, przez sejm zatwierdzonej, na razie zmienić nie sposób. Ufał jednak, że wpływowi przyjaciele rychło zdołają przeprowadzić translokację.
Skrzypiało pióro gęsie, niecierpliwą wiedzione ręką.
Kościuszko pisał szybko, co chwila kreśląc zbyt ostre, pod pióro cisnące się wyrazy.
...Chciejcie mnie powrócić na Litwę – kończył pismo – chyba się wyrzekacie mnie i niezdolnym widzicie do służenia wam? Złość mnie bierze, abym tu służył, gdy wy nie macie i trzech generałów! Kiedy was nizać będzie na sznurku przemoc, wtenczas chyba ockniecie się i o siebie dbać będziecie!
Wiedział Kościuszko, że wojna z Rosją jest nieunikniona.
Złożył list, zapieczętował. Potem do siostry słał pociechy słowa.
Ulżyło mu. Nieco ciężaru spadło z serca. Przecież musi nastąpić jakaś pożądana zmiana! Zawre bitwa, polski duch rycerski wskrześnie, ludzi opamięta, zespoli!
Zerwał się od stołu, przeciągnął, pełną piersią zaczerpnął powietrza.
Zawołał ordynansa, który drzemał wyprostowany na stołku w przyległej izbie.
Stanął przed generałem, otwierając szeroko szare, wypełzłe oczy, jakby przenigdy ich nie mrużył.
– Listy te mają być wysłane niezwłocznie – rzekł Kościuszko.
– Według rozkazu, panie generale.
– Co słychać, Macieju?
– Ano, źle słychać. Te nowe, melduję posłusznie, żadnej subordynacji nie znają! Włóczą się po mieście, prochu jeszcze nie wąchali, a takie fanaberyjne, że tylko nosa drą do góry i brewerie wyprawiają, rezoluty! Straganiarkom dziś powywracali stragany. Do jajek się dorwali na rynku i nuż ciskać niemi do muru, niby kulami! Sądny dzień, gwałt, rwetes! Żydówy wrzeszczały, jakby je żywcem ze skóry odzierał!...
– Którzyż to byli?
– A kaduk ich wie! melduję posłusznie, znikli jak kamfora bez pieprzu! Tylko wiele było krzyku, hałasu i przeklinania!
– Głuptasy! Sowizdrzały! Gaskony! – zżymał się generał. – Drapieżne to a niesforne. Biedę gnębić poczytują sobie za godziwą rozrywkę!
– Przychodzili tu znowu mieszczanie ze skargą, że za żywność niepłacone, że słoniny całkiem zbrakło, wszystko żołnierze na borg zabrali, a z piwnicy Kolasińskiemu wina beczułkę samowolnie wytoczono. Prawować się nie sposób, bo tam pono i bratanek pana sędziego do raptusu należał.
– Gdzież są ci ludzie?
– Nie dopuścił ja ich do pana generała; powiedziałem im grzecznie: Idźcie na złamany łeb, nasz generał ma pilne sprawy; niech ta innym razem! I zatrzasnąłem drzwi, że wylecieli stąd jak z procy!
– To źle! Rządzisz się jak szara gęś! Powiedziałem raz: zameldować masz każdego, kto się do mnie zgłasza. Siła złego z nieposłuszeństwa płynie!
Odprawiwszy zasępionego zburczeniem ordynansa, Kościuszko rzucił się na swe twarde, żołnierskie iście łoże.
– Ach, tych skarg, lamentów, słusznych utyskiwań mam już po same uszy! – zawołał, chwytając się za głowę. – Podołać nie sposób! Kładziesz im we łby od świtu do nocy, jakimi być powinni, ale to groch o ścianę! Statku uczyć dorosłych ludzi, co zaciągają się do szeregów, aby ojczyźnie służyć, a na bezrozumnej swawoli czas trawią, tyle z tego pożytku, co gąsiorem czerpać morze! Brak im całkiem jasnego zrozumienia sprawy.
Znowu fala czarnych myśli zaszumiała mu w głowie.
Uchwała Sejmu Wielkiego sformowania stutysięcznej armii bez obowiązkowego rekruta była wspaniałym porywem patriotycznym, ale wykonanie jej przedstawiało trudności niezmierne. Rotmistrzom kazano w ciągu sześciu miesięcy powiększyć swe szwadrony do liczby stu pięćdziesięciu ludzi swoim kosztem pod karą utraty stopnia w razie niewypełnienia rozkazu. Następnie dopiero mieli dowódcy otrzymać pieniądze na utrzymanie szwadronów.
Początkowo zapał był wielki. Chorągwie nadspodziewanie prędko zostały skompletowane. Młodzież garnęła się do wojska, ale bardziej zajęta była ekwipowaniem się niż ćwiczeniami wojskowymi. Rygoru nie uznając, nowozaciężna kawaleria narodowa dopuszczała się nadużyć z krzywdą ubogiej ludności.
Z podatków na utrzymanie wojska ustanowionych a przyjętych jednogłośnie na sejmie jako dobrowolna, wieczna ofiara, z własnej chęci obywatelstwa pochodząca, wpływały tak nieznaczne sumy, że nawet w setnej części nie odpowiadały potrzebom armii. W wielu miejscach bogaci ziemianie, uchylając się sami od opłat, podatkiem owym samowolnie obarczyli włościan, co zapalonego obrońcę i przyjaciela ludu, generała Kościuszkę, najwyższym przejmowało wstrętem.
Buntował się w nim duch republikański na widok krzywdy i uciemiężenia. Bolał też niezmiernie nad brakiem organizacji paraliżującym najlepsze zamiary. Oddziały werbownicze chwytały częstokroć ludzi przemocą, stąd chaos i nieład.
W czterech brygadach armii koronnej liczono dziewięćdziesiąt sześć chorągwi kawalerii narodowej. Wielu rotmistrzów, nie otrzymując przyobiecanego dla nowozaciężnych żołdu, wołało ich rozpuścić lub, opłacając z własnej kieszeni, nie uznawało żadnej subordynacji. Stąd pobłażliwość na popełniane przez szeregowych nadużycia.
Kościuszce przypadło w udziale urządzić kresy od Włocławka do Kłodawy i od Koła do Świerczyny, gdzie mieściła się główna kwatera dywizyjna. Obowiązki były ciężkie, a środki pomocnicze bardzo ograniczone. Nie dziw, że w tym przykrym niezmiernie stanie rzeczy Kościuszko czuł się smutny i przygnębiony. Nie miał nawet przy sobie ani jednej bratniej duszy, która by podzielała jego troski o zagrożony byt kraju. Bawiono się, ucztowano na potęgę.
Ponieważ w koniach, siodłach, a nawet uzbrojeniu panowała wielka rozmaitość, młodzi oficerowie trawili czas na zamianach broni lub dopasowywaniu świeżych mundurów. Cieszyły ich, jak dzieci nowe cacko, owe szlify, pasy, pendenty, patrontasze, z czystego srebra odrobione albo posrebrzane bogato. Bale i reduty włocławskie były szeregiem tryumfów dostatniej, dziarskiej a skorej do uciech młodzi.
Błyszczące źrenice nadobnych dziewoi patrzyły z upodobaniem na ich rwący oczy strój granatowy z karmazynowymi wyłogami, na te konfederatki z białym piórkiem, ze srebrną sprzączką i sznurem.
Na każdym oficerze mundur jak ulany a w tańcu nikt im nie mógł sprostać, Aż grzmiało od krzesańców i hołubców w mazurze, który tańczony był na prowincji, chociaż w stolicy anglez i kadryl były w modzie. Biły serduszka w rytm zawrotnej ochoczej muzyki.
Kościuszko nie zawierał znajomości wśród okolicznych obywateli. Nie pociągały go huczne zabawy ani też szukał rozrywki przy kartach i kieliszku, jak większość starszych jego towarzyszy.
W tej chwili właśnie samotnego rozmyślania usłyszał za oknem brzęk szabli i gwar młodzieńczych głosów.
Do ucha jego wpadł urywek głośno prowadzonej rozmowy:
– Parol szlachecki, że panna Malwina ma oczy fiołkowe.
– A ja powiadam waszeci: czarne jak aksamit!
– Mylisz się, waszmość, panie chorąży!
– Jak mi Bóg miły! Jak pragnę dziś jeszcze ujrzeć pannę Malwinę!
– Jutro tańczę z nią pierwszego mazura. Jeśli sama przyzna, że waszmość ma słuszność, kasztanka mego oddaję.
– Znarowiony! – zabrzmiał przekornie głos trzeci.
– No, to siodło stawię! Pal go sześć!
– A ja moje pistolety.
– Zgoda! Idziemy pod Czerwonego Kogutka oblać zakład.
Pomknęli jak wicher.
Kościuszko się uśmiechnął i wzruszył ramionami.
– Oj, dzieciuchy, dzieciuchy! A wszyscy trzej dziś ode mnie dostali pochwałę za gorliwość w służbie! Zuchy! Kawalerzyści urodzeni! Jak to konia umie zażyć ten chorąży świeżo upieczony! Ha! Niech wyszumi młode piwo! – szepnął do siebie. – Gdy przyjdzie prawdziwa potrzeba, musimy pustakom mocno ściągnąć cugle... Od siedemdziesięciu z górą lat Polska nie prowadziła żadnej wojny! Wojsko było tylko na pokaz, od parady. Zgiełk walki może te młode siły z krótkowzroczności uleczy, myśli płoche przegoni!...
Zamarzyła mu się wojna wielka, która by, jak burza wiosenna, oczyściła powietrze, pobudziła nowe soki, dźwignęła Polskę i pchnęła ją na nowe tory.
Wszak Ameryka dała przykład, co znaczą we wspólnym celu zjednoczone siły.
Wojna w imię wolności ma w sobie grozę hartującą dusze. W boju, w huku armat, w grzmocie karabinowym, w przelewie krwi naród odzyskuje swoje prawa, poszanowanie swego imienia. Junacy przestaną spierać się o barwę oczu panny Malwinki, gdy im łuna pożarna łyśnie w ślipia, a syk kul karabinowych grać będzie szalonego drabanta...
Uczuł się Kościuszko w tej chwili nerwowego podniecenia, a zarazem wielkiego duchowego osamotnienia powołany do dokonania jakiegoś potężnego dzieła.
Nie zdawał sobie sprawy, jak i kiedy to nastąpi, pewny był wszelako, że los go na widownię szerszą wysunąć musi.
Ten błysk jasnowidzenia jakimś nieznanym przejął go dreszczem. Zapragnął, bądź co bądź, poufnie z kimś pogwarzyć.
Składało się właśnie dobrze, że miał interes służbowy do załatwienia w Warszawie.
Nie poślę tam! Sam pojadę – odpowiadał sobie w myśli. – Z Niemcewiczem poufnie pogadać, Kołłątaja, Ignacego Potockiego posłuchać. Odświeżyć się w tej odmiennej atmosferze! Oni tam nową Polskę kują, nowe prawa!...
Zakrzątnął się żywo, kazał konie gotować do drogi.
O świcie wyruszył do stolicy.
* *
*
W oknach drugiego piętra na Podwalu błyszczało światło. Sień była obszerna, sklepiona.
Kościuszko przebiegł szybko kilkanaście schodów, drewnianych wprawdzie, lecz czysto wymytych, i zapukał mocno do drzwi bocznych, wiodących wprost do pokoju Niemcewicza.
– Kto tam u licha tak wali?
– Otwórz, to zobaczysz!
Dały się słyszeć przyśpieszone kroki. Drzwi skrzypnęły. Niemcewicz stanął w progu ubrany jak do wyjścia.
– Generał Kościuszko?
– Nie kto inny. Cóżeś waszmość taki wylękniony?
– Cóż znowu! Rad jestem wielce, ale wyznają, nie spodziewałem się tak miłego gościa!
– O tak spóźnionej porze, dodaj, przyjacielu. Ano, tęskność mnie wzięła. Posła inflanckiego nawiedzić zapragnąłem!
– Wolne żarty, generale! Z duszy, z serca wdzięcznym za wizytę.
– Przenocujesz mnie u siebie, kochany Julianie?
– Służę, służę.
Niemcewicz począł się uwijać i wołać na służbę o posiłek.
– Nie trzeba. Nic jeść nie będę. Daj sługom spocząć. Pogawędzić wolę z tobą. Ale, być może, przerwałem poetyckie natchnienie?
– Bynajmniej. Dziś nic pisać nie miałem zamiaru – odrzekł Niemcewicz z pewnym wahaniem.
Kościuszko obrzucił go bystrym spojrzeniem. Strój staranny i wytworny zdradzał, że poseł inflancki ma zamiar wyjść lub dopiero przed chwilą powrócił.
– Byłeś na jakim ansamblu, Julianie?
– Nie, generale. Dziś rano na naradach sejmowych, a teraz...
Uciął naraz.
– Masz jakie spotkanie?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.