- W empik go
Od kolebki do mogiły. Tom 1 - ebook
Od kolebki do mogiły. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 311 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
opowiadanie
J. I. KRASZEWSKIEGO .
TOM I.
Warszawa.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
1885.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 9 Октября 1884 года.
Druk Braci Jeżyńskich (dawniej J. Ungra) Warszawa,
Nowolipki Nr 3,
Ludwikowi Jenike w dowód szacunku i przyjaźni przesyła.
Autor.
Drezno, 1883. Październik.
Nim uderzy ta godzina, która już blizką być musi, pozwól, kochany panie Ludwiku, abym na tej kartce wiotkiej, zapisał wspomnienie długoletnich naszych stosunków, mojego dla ciebie szacunku i przy jaźni. Jestto jakby przedwczesne pożegnanie, które usprawiedliwia teraz to, com przebył, znękanie i smutne myśli, których się pozbyć nie mogę.
Część tej powieści narodziła się in vinculis w ciężkim strapieniu i ucisku ducha, który i dotąd trwa jeszcze. Bądź więc pobłażającym dla mnie i dla niej. Praca była niekiedy niemal życia warunkiem, odpędzaniem myśli natrętnych, i zmuszać się do niej musiałem, walczyć z sobą… Nie wiem czy kto kiedy w moim wieku, w takim stanie umysłu i ducha, coś podobnego przedsiębrał i dokonał. Potrzeba było czasem wielkiej siły i przemocy nad sobą, aby się przenieść w ten świat fantazyi, dla uniknięcia rzeczywistości.
Przyjmij tę więzienną robotę dobrem sercem i niech ci Bóg błogosławi do końca twego pracowitego żywota.
J. I. Kraszewski.
Młodość jest wiosną, a tylko wiosna jest życiem. Wszystko, co ją poprzedza i co po niej idzie, jest przygotowaniem wielkiego dnia godów, lub po nim żałoby. Lata młodości, krótsze lub dłuższe, mają sobie wydzielone ludzie i epoki młodzieńcze są w narodów dziejach… W nich życie z ziemi, powietrza i słońca, z wszystkiego co nas otacza, czem oddychamy, czerpie istota raz kwitnąć mająca; soki i krew żywiej płyną. Później zastygają one, siły słabną, członki drętwieją uśpienie nadchodzi i spoczynek, przygotowujący życie nowe. Któż tego nie czuł na sobie i nie widział wkoło siebie?
Nasza młodość przypadła – jest – li to złudzeniem czy rzeczywistością? – razem z epoką poczynającego się życia nowego, którego prądy ją krzepiły i poiły. Wierzyliśmy w piękną, jasną, idealną przyszłość, którą dziś zakryły nam może rusztowania nowego gmachu – ale zasłaniające niebiosa i wschód jutrzenki. Mrok jakby wieczorny i chłód wieczoru nas otacza.
Dziś mniej jest młodości w młodych, a starzy – zwracają się po życie do przeszłości.
* * *
Była wiosna 182…. roku – jedna z tych, jakie niezawsze przychodzą, choć pora ta sławi się swym wdziękiem i blaskami. Kwiecień był ciepły i otworzył pączki uśpione; maj polewał ziemię deszczem ożywczym; wesoło i raźno strzelało wszystko dogóry. Słońce otwierało chmurki złociste, spuszczało promienie, grzało swe dziatki i śmiało się podniesionym ku niemu liściom i kwiatom. Była wiosna tak kwiecista, wonna, zielona, krzepka, żwawa, jakiej dawno nie pamiętali ludzie. Z niezmiernym pośpiechem, nawyprzódki, rośliny rozwijały się cudownie. Często po jednej nocy i poranku poznać nie było można tego, co wczoraj zaledwie się z czarnej ziemi dobyło. Całe gromady i ćmy ptactwa śpiewały w niebiosach chwałę tej wiosny, budując gniazda i biegając za żerem. Ruch czuć było wszędzie i pracę odrodzenia.
Wśród lasów ciemnych, iglastych i jasno zieleniejących gajów brzozowych, w dolinie nad rzeczką i błotami – półsenne leżało miasteczko, które od prastarych czasów mało się jeszcze zmieniło. Nowe życie świeżo wlał w nie szeroki, tylko co dokończony gościniec, kamieniem wysypany, twardo ubity, pierwszy, którym się kraj mógł pochlubić. Patrzano nań z dumą, czując że takiemi drogami płynie owoc trudu i przypływa dostatek. Przy nim stare drożyny i groble, rozbite kołami wozów, pokręcone dziwacznie, pół roku nieprzebyte, a drugie pół nieprzebrnione, zdawały się wstydzić swego zaniedbania i zgrzybiałości.
Z drogą bitą mieścina jakby odrodzoną się czuła. Lecz z długiego snu nikt prędko się nie budzi. Przecierała oczy…. Zwolna ważyli się ludzie ponad gościńcem zakładać domostwa, budować dworki, otwierać gospody.
Miasteczko jednak zachowało dotąd swą starą fizyognomią i tradycyjne swe życie, stanowiąc ognisko dokoła rozproszonych wsi, osad, wólek i włości. Tysiące ludzi z okolicy nigdy w życiu dalej na świat nie wyjrzało nad tę mieścinę, która im dostarczała wszystkiego, czego praca i przemysł własny nie dawały. Wielki rynek był jedyną targowicą, na której zbyteczne sprzedać, a potrzebne nabyć było można. Dokoła niego stały rozproszone budki, kramy i sklepiki, które zawierały wszystko, czego tylko mieszkaniec wioski mógł pożądać. Tu on przyprowadzał swą krówkę lub cielę na sprzedaż, ztąd przywoził chustę kraśną dla żony, a czasem buty paradne dla siebie.
Pomiędzy tą małą stolicą a krajem, co do niej należał, związek był odwieczny i ścisły. Znali się tu ludzie od pokoleń wielu. Do domostw przylegały tradycye; kramy miały ustaloną sławę, rody swe właściwości, przywary i cnoty. Wieśniak wiedział zgóry gdzie czego szukać i jak się obejść z tym, który mu miał pożądane dostarczyć. Szło się jak w dym do Icka, a witało z nim jak ze starym przyjacielem.
Prawie u granicy dwóch różnych ziem położone miasteczko, na wielkim szlaku do Warszawy, rezydencya główna rozległych dóbr przemożnej rodziny, teraz osierociało po niej – miało olbrzymi, walić się już i rozsypywać poczynający w gruzy zamek, którego przekopy powysychały, a wały stare porastały drzewa, kilka murowanych kościołów, odwieczną farę i bogato wyposażone probostwo, a co najwięcej je wbijało w dumę, szkołę, filią krakowskiej macierzy. Stał przed nią na straży patron młodzieży, mądry a święty Jan Kanty, syn krakowskiej matki i patryarcha jej razem.
Mieścina, jak wszystkie nasze, w sercu swem była czemś do miast całego świata podobnem; ale po skrajach rozpływała się i przeradzała w wioskę naszę. Przedmieścia były rolnicze i biedne.
Tu mieszczanin zmieniał się w rolnika, a nie – kiedy rzemiosło w jednej chacie łączyło się z gospodarstwem wieśniaczem i cepy a kosy stały obok warstatu w dobrej zgodzie.
Niegdyś, przed laty, zamek stanowił ognisko, z którego strzelały promienie dokoła; miasto było podzamczem tylko; teraz, gdy tu wszystko wystygło i umilkło, ruch i żywot skupiał się około szkoły.
Z małej, rosła ona w coraz znaczniejszą i czynniejszą, z podległej farze i oddalonej akademii kolonii, na samoistniejszą i krzepką. Stary murowany budynek, który dawniej starczył na pomieszczenie nauczycieli i klas niewielu, teraz coraz się stawał ciaśniejszym. Na szerokich placach, które do niego należały, zwolna zaczęły się wznosić dworki i domy, zapełnione nauczycielami i uczniami.
W sąsiednich ulicach mieszczanie poprzerabiali swe chaty na stancye studenckie. Szkoła przyniosła miasteczku życie nowe, a gdy wrzawliwa i wesoła młodzież na wózkach i bryczynach rozsypała się na wakacye, czuć było, że brakło żywiołu, który stanowił teraz jeden z najgłówniejszych dla miasta.
Wprawdzie wszystka ta gromada nie z boga… tych dworów, nie z wielkich domów się tu zbiegała; dostarczały jej szlacheckie dworki i osady, ekonomskie rodziny – lecz z tego ubóstwa liczne – go składał się wkońcu dostatek. Co możniejsi stawali u profesorów, którzy licznych uczniów utrzymywali; ubożsi wciskali się do mieszczan, pod nadzorem starszych towarzyszów. W ten sposób u drzwi życia łączyły się z sobą, mieszały, poznawały, bratały różne stany i klasy, które w póżniejszem też życiu ocierać się o siebie i obcować z sobą miały. Szkoła taka była propedeutyką przyszłego żywota – przygotowywała do niego.
Około tak zwanej Akademii, w domkach nauczycieli, skupiało się, co stanowiło wybór i śmietankę młodzieży. Coraz dalej od niej rozsypane było ubóstwo, które później często wyprzedzać miało i zaćmić na czele stojących towarzyszów.
O kilka tylko kroków od murowanej szkoły starej z osobnym, małym ogródkiem, zarosłym bzami wiszniami dzikiemi – mieścił się dworek, od lat wielu zajmowany przez profesora Jana Bojarskiego. Wykładał on łacinę, uczył polskiego i zastępował czasem historyka. Na skromnem swem stanowisku nauczyciela wydziałowej szkoły, profesor daleko wyżej sięgał nauką i wykształceniem, niżby się spodziewać było można.
Spojrzawszy nań, poznać było łatwo rozbitka, który po burzy schronił się z rezygnacyą spokojną pod ten dach nizki.
Zdala czuć w nim było szlachcica, a może na – wet żołnierza. Trzymał się prosto, miał ruchy wojskowe, w twarzy coś surowego i poważnego, zarówno żołnierzowi, jak pedagogowi przystającego. Średniego wzrostu, krzepki, niemal chudy, zdrów i silny, na smutnem obliczu miał wyraz świadczący o ciężko przewalczonych latach, o których nigdy nie wspominał.
Pomiędzy tą straszną przeszłością, a życiem dzisiejszem związek był rozerwany, drzwi zawarte i zapieczętowane.
Pan Jan Bojarski nie okazywał wcale, aby mu z tem źle było. Po burzach został może obłoczek, jakby chmurka na czole, lecz w sercu było spokojnie i jasno. Uśmiechał się rzadko, ale też nigdy nie wzdychał. Całe jego życie było nieustanną pracą albo w szkole, lub nad stolikiem, książkami, z piórem w ręku. Zdawało się, że chciał nagrodzić lata stracone, lub pamięć ich zatrzeć.
W domu zastępowała go żona, która już latami wspólnemi nauczyła się z nim godzić i na swoje ramiona brać to, od czego pan profesor chciał się wyzwolić. Jedyny synaczek, gospodarstwo małe, kuchnia, kasa, rachunki do niej należały.
Profesor nie mieszał się do nich wcale; był – to tak zwany departament jejmości. Pani, niegdyś piękna blondyneczka, córka ubogiego szlachcica, była dziś okrągluchną, świeżą jeszcze, żywą a wielce pracowitą, wesołego usposobienia, wszystko różowo widzącą profesorową Magdaleną.
Pan Jan szanował ją, kochał i często słuchał, chociaż miłość dla żony więcej życiem, niż jawną okazywał czułością. Nie było w jego charakterze serca tajemnicami dzielić się z kimkolwiek. Był wogóle milczący i zamknięty. Tylko gdy go coś poruszyło do głębi, gdy ktoś dotknął jego świętości, przekonań – poruszał się, wybuchał, stawał wymownym, piorunującym, aby po chwili, odzyskawszy panowanie nad sobą, znowu z powagą zamknąć się w zwykłem milczeniu.
Trafiało mu się to rzadko, bo nie każdego uznawał godnym tego, aby z nim stanąć choć do chwilowej walki.
Urodzony w tych czasach, przed sejmem czteroletnim, w których życie się nowe budziło i odrodzenie zwiastowało, gdy prądy z zachodu przebiegały masy zdziwione i niespokojne, profesor wiele miał w sobie tego, co przyniósł wiek XVIII.
Lecz w nim doktryny filozoficzne tej epoki, tak prędko spopularyzowane, cudownie padły na grunt chrześciański i szlachecki i przyjęły się tylko o tyle, o ile z nim mógł je pogodzić.
Filozofia i teorye społeczne XVIII w. niezaprzeczenie zaczerpnęły wiele ze źródeł niechrze – ściańskich, doszły do nieprzyjacielskiego często stanowiska w kwestyach religijnych – lecz niemniej nieświadomie, mimowolnie zapożyczały się też z ogólnego skarbca ewangelii, przerobionego już w soki i krew żywotne ludzkości. Ci co się chrześciaństwa zapierali, ślepi byli na to co z niego zaczerpnęli i zostali mu winni.
Profesor Jan ze spuścizny XVIII w. to tylko przyswoił sobie, co ona miała pięknego i jasnego: braterstwo ludzi, równość ich praw, obowiązek ofiary, powinność miłosierdzia, naostatek wielkiej miłości prawo, stojące wyżej nad wszystkiem i wszystko mieszczące w sobie. Co płynęło z tych zasad, było dla niego nienaruszonem i świętem.
Z głową podniesioną, z niezachwianą wiarą w te prawdy kroczył teraz spokojnie drogą życia, nieusłaną różami, ale niezatrutą też żadną goryczą pragnień niedoścignionych.
Starczyło mu doskonale to co miał – nie żądał więcej. Nadzwyczaj prosty i skromny sposób życia osładzała praca, a może dawniejsze żołnierskie nawyknienie do niewytwornego chleba powszedniego. Nie pozazdrościł nikomu ani zbytku, ani wygódek, ani pieszczonego losu. Uśmiechał się, gdy widział kogo przywiązującego wagę do tych fatałaszków i drobnostek. Smakował mu chleb razowy, czysta woda lub szklanka piwa.
Palił fajkę wprawdzie i nałóg ten sobie wyrzucał, ale tytuniem się ograniczał jaknajtańszym i najprostszym.
Skromne ówczesne place nauczycieli nie wymagały też po nim i żonie rachuby troskliwej, aby na wszystko starczyły, a na czarną godzinę coś odłożyć dozwalały.
Syna mieli jednego tylko. Profesor łatwoby był mógł powiększyć nieco swe dochody, biorąc uczniów na stancyą; ale zatrudnienia jego, miłość swobody, wstręt do odpowiedzialności za często niekarną młodzież – po kilku próbach, wyrzec mu się kazały tego.
Jejmość byłaby część ciężaru przyjęła na siebie, aby kasę domową zbogacić, i często do jednego lub dwu uczniów wzdychała, którzyby z sobą i do spiżarni i do woreczka coś przynieśli; ale profesor głową potrząsał. Dla synaczka też znajdował lepszem, aby sam był w domu, a on mógł czuwać nad nim wyłączniej.
Młody Bernardek, ukochane obojga rodziców dziecię, pieszczone przez matkę, surowo chowane przez ojca – był chłopięciem wielkich nadziei. Zawczasu okazywał, że z krwią po ojcu wziął nietylko temperament, charakter jego, ale nawet nasiona myśli i zasad jemu właściwych. Gdy z jednej strony matka czułościami i pieszczotami karmiła serce, z drugiej ojciec rozwijał umysł rozmowami do wieku dziecka zastosowanemi. Bernardek słuchał go z wielkiem i żywem zajęciem, a że od dzieciństwa książkami był otoczony, bawiony, nawykły do nich, wcześniej niż zwykle dzieci zabrał z niemi bliższą znajomość. Zaciekawiły go, zajęły, stały się potrzebą… Matka znajdowała, że na swój wiek zanadto się w książkach zatapiał; ojciec, uśmiechając się, ręką potrząsał, nic nie mówił i nie podbudzał, ale też nie odstręczał.
Bernardek bardzo często znajdował w nich rzeczy, których zrozumieć nie mógł; uciekał się naówczas do ojca, który mu je tłumaczył.
W szkole, choć syn pana profesora, nie miał Bernardek żadnych przywilejów. Tu ojciec własny surowiej może niż z innymi z nim się obchodził i nie pobłażał w najmniejszej rzeczy.
Syn ojca, który był jeszcze wcale przystojnym mężczyzną, matki, co niegdyś była piękną, chłopak nie odziedziczył po nich powierzchowności wiele obiecującej. Był małego wzrostu, rozwijał się zwolna; na twarzy bladość chorobliwa nadawała mu pozór cierpiącego, chociaż nie chorował i wiele znieść mógł, nie skarżąc się. Oczy tylko ciemne, żywe, wyraziste o sile młodej duszyczki świadczyły.
Ojciec miał nadzieję, że z tego Bernardek wy – rośnie, a gdy matka zbytnią go troskliwością i pieszczotami otaczała, krzywił się.
– Widzisz jejmość – powiadał – wszystko to dobre, bo pochodzi z macierzyńskiego serca; ale trzeba mieć przyszłość na oku. Człowieka nie miękczyć należy, lecz hartować, bo go czekają próby w życiu ciężkie, które rozpieszczony boleśnie czuć będzie.
Kończyło się natem, że jejmość musiała taić przed ojcem swą troskliwość o jedynaka.
Bernardek dochodził właśnie lat dwunastu.
Dworek Bojarskich, zwany ich imieniem, bo go od bardzo dawna zajmowali, nie był ich własnością. Wzdychali nieraz, że nabyć go nie mogli, lecz res angusta domi zdobyć się na to nie dozwalała. Gdy się zebrało cokolwiek grosza, zawsze od dobrodusznych i uczynnych ludzi ktoś zapas ten wyłudził i najczęściej odzyskać go już nie mogli. Najmowali dom od mieszczanina, który dalej nieco w drugim mniejszym się mieścił.
Miał dworek ów dla nich tę wielką dogodność, że był o trzy kroki od tak zwanej Akademii położony. W słotę profesor na lekcyą szedł pod olbrzymim szarym parasolem, po kładkach, które go suchą nogą prowadziły do drzwi starego budynku. Oprócz tego był jakby dla tej rodziny umyślnie postawiony, a tak się w nim, niby ślimak w skorupie, mieścili i rozporządzali, jakby istotnie byli u siebie w domu, na własnych swych śmieciach. Nie różnił się zresztą od mnóstwa innych dworków miejskich, chyba tylko małym o dwóch słupkach ganeczkiem. Ogródek opasujący go dokoła, niewykwintnie utrzymywany, służył pani profesorowej zarazem dla uciechy i pożytku. Było w nim trochę kwiatków pospolitych, wiecznie odrastających, z których czasem wiązał się bukiecik, ale miał też grządki, na których się uprawiała włoszczyzna do kuchni potrzebna, trochę kartofli, odrobina kapusty i – zagon szparagów. O to się postarała jejmość i z tryumfem je pokazywała, chociaż niewiele z nich było pociechy.
Profesor raz tylko kulturę tytuniu spróbował na jednej grządce, lecz przekonawszy się ile pracy wymagała, wprędce ją zarzucił. Gra świecy nie była warta. Wolał bakun, lub besaraba kupować.
W dziedzińcu obszernym, wspólnym z innemi dworkami, była najlepsza studnia w tej części miasta, po staremu jeszcze z żórawiem.
Pobudowany przed laty wielu, dworek się już był trochę w ziemię zasunął, a nigdy bardzo wysoko nie podnosił się nad nią, tak że teraz przez okno, wrazie konieczności, łatwo wnijść i wyjść było można. Tą drogą Bernardek chadzał, ale tylko gdy był małym jeszcze chłopakiem.
W pośrodku sień na przestrzał prowadziła do ogródka; izby mieszkalne i gospodarskie po obu stronach rozłożone były. Więc w lewo duży gościnny, za nim kancelarya, będąca razem biblioteczką, i sypialny rodziców, przy którym jeszcze alkierzyk był dla Bernardka.
Z sieni, przyozdobionych drabiną do wnijścia na strych, gdzie się rozwieszała bielizna podczas słoty i chroniły stare graty – przechodziło się do kuchni, przy której izba była dla starej, gadatliwej, ale pracowitej Katarzyny, kucharki, sługi razem pani i pomocnicy jedynej w domu.
Chuda jak szkielet, okrutnie brzydka, nieprzystępna, wszystko wiedząca, nieposkromionego tak języka, że nie mając do kogo, mówiła godzinami sama do siebie, Katarzyna pracowała za dwie, ale też cierpliwości i dobrego humoru profesorowi było potrzeba, ażeby z nią wytrwać. Kłóciła się nawet ze swą dobrą panią, dziękowała za służbę bardzo często – lecz od lat więcej niż dziesięciu jej nie porzucała.
Spiżarnia i skład zajmowały resztę dworku. Jak widzimy, nie było tu nawet gdzie uczniów pomieścić. Dawniej skład bywał izbą studencką, lecz teraz go inaczej zużytkowano.
W bawialni odwieczny sprzęt pokryty perkalikiem, stół prosty, niewytworna komoda, szafeczka, wszystko zużyte, nieładne i niemające do wdzięku pretensyi, odpowiadało koniecznej życia potrzebie. Lecz do tego wszyscy tak byli przywykli, że najwytworniejsze meble starych przyjaciółby nie zastąpiły.
Był urok pewien w tej prostocie, w tem ubóstwie, które się ani kryło, ani maskowało.
Na oknach kilka wazoników z kwiatami zawierały geranium, różyczki i myrt podobno weselny pani Magdaleny. Para sztychów zdobiła ściany: książę Józef tonący w Elstrze i Kościuszko, któremu cesarz Paweł pałasz i swobodę powraca.
Wielkie drzwi pojedyncze, prawie zawsze otwarte, wiodły do tego pokoju profesora, do którego, gdy on w nim pracował, na palcach się i pocichu wchodziło. Tu naprzeciw okna duży stół, atramentem poplamiony, zarzucony był zawsze papierami, książkami, seksternami, notatkami; wysiedziany przed nim fotel, wypolerowany użyciem długiem, mógł się już obejść bez politury. Niekiedy umbrelka zielona, której profesor czasem używał gdy zmęczył oczy, leżała na nim.
Przy ścianach stały proste, sosnowe półki książek pełne, inne zawieszone były na nich. Wszędzie zresztą, gdzie miejsce się znalazło, zajmował je foliant lub ósemka nowsza. Lecz myliłby się, ktoby wnosił z tego, że profesor miał liczną bibliotekę. Wyjąwszy nieodzownie potrzebne i naj-
Od kolebki do mogiły ulubieńsze książki, Bojarski nie kupował innych bo nie mógł; pożyczał je albo z ubogiej biblioteki szkolnej, lub z klasztornych, a nawet od obywateli, u których coś się przypadkiem znalazło.
Studenci, wiedzący jak książki lubił, jak ich potrzebował, przywozili mu je z wakacyj w podarku, lub do czytania.
Bojarski miał zwyczaj z każdej jaką czytał czynić wyciągi i tych rękopisów, oprawnych niewyszukanie, stało już kilka rzędów na półkach.
Pożyczał je czasem studentom, a było to znakiem zaufania i dobrej opinii, któremu z nich swoje Miscellanea powierzył.
Tym sposobem, nie mając zbyt obfitej biblioteki, profesor mógł z notat swoich czerpać, co mu było potrzebnem do wykładów i do pracy. Na fotelu spędzał on wszystkie wolne godziny dnia i część nocy, przy świecy łojowej, osłonionej umbrelką.
Jejmość często, wykłóciwszy się z Katarzyną, opatrzywszy wszystkie kątki, odmówiwszy pacierze, położywszy spać Bernardka, twardo już zasypiała, gdy Bojarski, zatopiony w nowej książce, lub śpieszący z przepisywaniem, jeszcze trwał przy stole, dopóki łojówki starczyło. Od tego żadna siła ludzka oderwać go nie zdołała. Gdy mu się co podobało, a dzieła dla ceny jego nabyć nie mógł, przepisywał często poemata całe, całe tomy.
Biblią tylko, Homera, Wirgiliusza, klasyków łacińskich, kilka dzieł filozoficznych, niektóre pisma Rousseau miał na własność dawniej nabyte.
Życie się tu wiodło jaknajprostsze, a godziny szkolne wpływały na jego rozporządzenie. Zrana szło się do szkoły na godzin kilka, wracało najczęściej, gdy już Katarzyna wazkę starą i poobijaną z krupnikiem lub mlekiem na stół wnosiła. Kawałek mięsa przyprawnego jaknajprościej, jarzyna, kasza, chleb żytni, szklanka piwa, starczyły niewymyślnym podniebieniom. Cieszono się z młodych kartofli jak z łakoci, smakowano w groszku świeżym i radowano zdrowej marchewce z własnego ogródka.
Dawniej profesor pijał kieliszek wódki przed obiadem; później wyrzekł się i tego. Piwo z miasteczka starczyło, a woda ze studni świeżo przyniesiona… była bardzo dobra.
Dwa razy na tydzień, gdy po obiedzie lekcyj nie było, profesor więcej miał czasu do pracy, wcześniej ją kończył i z synem, przybierając mu kilku towarzyszów, wychodził albo na wały zamkowe na przechadzkę, lub dalej za miasto.
Naówczas chłopięta szły przodem i swawolić trochę wolno im było. Bojarski kroczył zadumany, z głową podniesioną dogóry, uśmiechając się przysłuchując, lubując naturą, której był wielkim wielbicielem, a niekiedy w rozmowę się wdając ze swą gromadką.
W powrocie do miasta zwyczajem było, że młodzież pieśń jakąś Karpińskiego, lub nowszą Brodzińskiego intonowała. Przechadzki te odświeżały, rozweselały starego pedagoga, przypominały mu może dni jego młodości; wracał z nich zwykle weselszy, a nawet niekiedy żartobliwy. Jejmość rzadko mu w nich towarzyszyła, bo nigdy wolnego nie miała czasu. Choć trzy tylko osoby były w domu, nad któremi czuwać musiała, cerowania, obrębiania, naprawek, prasowania, dozorowania praczek miała dosyć od rana do wieczora. Ledwie mogła podołać wszystkiemu z pomocą Katarzyny, która do igły i bielizny ani ochoty, ani wprawy nie miała. Nieustanne paplanie często ją z igłą w ręku trzymało nieporuszoną godzinami.
Wracających z przechadzki profesorowa witała zwykle w ganku, na którym, sparta o poręcz ławki, siadywać lubiła. Tu do niej przychodziły z innych dworków kumoszki, przyjaciółki, sąsiadki, aby pogawędzić trochę. Sąsiedztwo w ogromnem podwórzu było liczne, nie rachując rodziny rektora, który w murowanej Akademii mieścił się na górze. A że profesorowie inni wszyscy prawie studentów wielu utrzymywali, dziedziniec rzadko bywał niezaludniony i spokojny. Grywano tu w piłkę, odbywały się gonitwy, a w odległych zakątkach straszne niekiedy i krwawe staczały się boje. Dodawszy do tego tyle kucharek i sług płci obojga, ile było domków – można sobie wystawić, jakie życie w pewnych godzinach wrzało i rozlegało się na podwórzu akademickiem.
Najciszej jednak było zawsze około studni i dworka Bojarskich, dla których pewne miano poszanowanie. Profesor obudzał je swą powagą, sama pani dobrocią i uprzejmością.
W ganku dnia jednego wiosennego, pogrążony głęboko w książce, siedział Bernardek. Czytał chciwie, brwi namarszczywszy, tak zajęty, że nie spostrzegł, gdy ojciec z fajką wyszedł i stanął na progu, przypatrując mu się z pociechą, która się na jego twarzy malowała. Trwało to dosyć długo.
– Cóż to czytasz z takim zapałem? Chłopak książkę odrzucił, podniósł oczy śmiało i uśmiechając się raźno, odpowiedział:
– Historya, tatku.
– Cóżeś w niej znalazł, żeś się tak nad tem zasępił? – rzekł ojciec.
Bernardek pomyślał trochę, nim się zebrał na odpowiedź.
– Myślałem – rzekł powoli – czy to zawsze ludzie byli tacy jak teraz, gorsi dawniej, czy lepsi?
– A jakże ci się zdaje? – z łagodnym uśmiechem ciągnął dalej profesor.
Bernardek oczy trzymał spuszczone na książkę.
– Ja nie wiem – rzekł – bo jużciż mało znam, co się dziś na świecie dzieje; ale czytając historyą… Sokratesy, Kurcyusze, Leonidasy, Katony… tylu bohaterów, taka pogarda śmierci, takie piękne charaktery! Chyba już dziś o ludzi równych im trudno.
Profesor westchnął.
– Są i dziś – odezwał się – wielkie charaktery, lecz i wiele zepsucia się wkradło.
– A przecież – przerwał chłopiec, bijąc ręką chudą po książce – myśmy czemś lepszem być powinni od pogan, bo mamy naukę Chrystusa…
Tu zamilkł, jakby zaszedł zadaleko.
– Nauka Chrystusa – odparł ojciec poważnie – wydała też swych wielkich ludzi. Czytaj historyą pierwszych wieków chrześciaństwa i męczenników za wiarę. To są też bohaterowie, choć wielkość ich i świętość inny wcale ma charakter.
– No, ale dziś, dziś! – przerwał ciekawy chłopiec. – Ani takich bohaterów, jak w starożytności, ani takich męczenników, jak w pierwszych wiekach chrześciaństwa, nie widać i nie słychać. Więc chyba się świat popsuł, proszę tatki?
Bojarski długo, smutnie popatrzył na swe dziecię.
– Zkąd ci te myśli przychodzą? – rzekł spokojnie. – Dziwna rzecz!
– Albo ja wiem? – odparł Bernardek, ruszając ramionami.
Zamilkli obaj. Profesor począł po chwili:
– Tak, tak, mój chłopcze. Być może, iż świat sio trochę popsuł. Niema ani cnót starożytnych, ani świętości chrześciańskich: wszystko za groszem goni, za rozkoszą, za używaniem…
– To źle! – ogniście przerwał Bernardek. – Trzeba się to starać naprawić.
Rozśmiał się głośno ojciec i ręką białą, długą pogłaskał go po krótko ostrzyżonych włosach.
– Tylko się ty nie wybieraj być bocianem! – dodał czulej. – Źle tym na świecie, co roją, że świat mogą przerobić.
– Tak, ale to obowiązek, ale to… – Bernardek zabełkotał i chwilę się zamyślił. – Mnie się zdaje – dodał – że nie porywając się innych przerabiać, gdyby każdy siebie tylko starał się uczynić jaknajlepszym, zarazby inaczej było. A to każdy przecie może.
Chłopak wypowiedział te słowa z taką energią głębokiego przekonania i siłą, że Bojarskiego twarz radością rozpromieniała. Nie chciał go w dumę wbijać pochwalą, ale myśl ta dziecka, tak piękna i tak trafna, serce mu błogiem poruszyła uczuciem.
Zbliżył się i, nic nie mówiąc, pocałował go w głowę.
Za Bojarskim stała w sieni matka; słuchała milcząca. I jej się też w oczach łzy zakręciły, lecz nie pokazując się i nie mówiąc nic, pocichutku zakręciła się i znikła.
Bernardek dumał.
– Pójdź sio w piłkę pobaw z kolegami – odezwał się profesor. – Książka bardzo dobra rzecz, ale czasem młodemu i biegać, i poswywolići poruszać się trzeba.
– A tatko zawsze nad książkami siedzi – rzekł Bernardek, wesoło z ławki powstając.
– Bom stary – tłumaczył profesor – i przeszły dla mnie lata ruchu, a nastąpiły po nich dni cichej pracy spokojnej, które przyjdą kiedyś i dla ciebie.
Nic nie mówiąc, posłuszny chłopak położył książkę na ławce i biegiem raźnym popędził w głąb dziedzińca, gdzie się śmiechy chłopców i uderzenia piłek w łapy rozlegały.
Bojarski zajął jego miejsce na ławie. W chwilkę potem pocichu przysunęła się jejmość i usiadła koło niego.
– Proszę ja ciebie – rzekła pocichu do męża – zkąd temu błazenkowi takie myśli?
– Słyszałaś? – rozśmiał się profesor.
– A jakże… Bojarski podumał trochę.
– Boję się, abym jako ojciec dla dziecka mojego nie był uprzedzonym – powiedział powoli; – ale wistocie, chłopiec na swój wiek zadziwiający… I cieszy mnie to, i przestrasza. Naprzód że niezawsze wczesne rozwinięcie zwiastuje umysł potężny, powtóre że gdyby poszedł w tym kierunku, moja jejmość, z temi przekonaniami nie znajdzie szczęścia na świecie…
– Ależ-to, panie Janie, przekonania, które ty sam mu wpoiłeś…
– Tak – westchnął Bojarski – bo celem życia ludzkiego na ziemi nie jest szczęście jednostek, ale coraz potężniejsze dźwiganie się ogółu. Muszą być ofiary, a ci, co najwięcej czynią, najmocniej też cierpią. Będzie czy nie będzie szczęśliwym – dodał – los o tem postanowi; ale czystym, poczciwym, szlachetnym być powinien.
– A czemuby nie miał nim być w spokojnym kątku, na małym zagonie, nie porywając się na wielkie rzeczy?– odszepnęła matka.
– Zapewne – odparł Bojarski – ale my o tem nie rozstrzygamy; zdolności i usposobienie zawyrokują.
Długie dumanie rodziców nastąpiło po tej któt-kiej rozmowie. Profesor miał twarz zasępioną, jejmość łzy na oczach, oboje myśleli o dziecku, które biegało już wesołe, dawszy się wciągnąć w ożywioną grę towarzyszów.
Zaczęło się zmierzchać, następowała godzina wieczerzy; kluseczki z mlekiem niosła na stół Katarzyna. Profesor ręką dał znać Bernardkowi, który, zarumieniony i ożywiony, pędem przybiegł na zawołanie.
I razem z matką weszli do bawialnego pokoju, w którym jadano.
* * *
Podwórce dwa przy akademii, połączone z sobą, stanowiły jakby świat oddzielny, mający właściwe sobie życie.
Wszyscy ich mieszkańcy znali się, przyjaźnili, nawykli byli widywać się codzień, pomagać sobie wzajemnie, stanowiąc jakby jednę rozgałęzioną rodzinę. Mimo plotek sług, mimo nieuniknionych czasem sporów o drobnostki, zgoda i pokój panowały między dworkami profesorów. Wszyscy o sobie byli jaknajdokładniej uwiadomieni, najmniejsza czynność, wypadek najobojętniejszy dla nikogo nie był tajemnicą. Długo jednemi losy połączona gromadka, gdy z niej śmierć lub zrządzenie oderwało kogo niespodzianie, bolała, czując brak i pustkę, którą zostawiał po sobie. Nie było tu tajemnic: wszyscy żyli pod okiem i kontrolą ogółu, który się żywo zajmował każdym ruchem, niepowodzeniem lub pomyślnością.
Nie potrzebował nikt odzywać się o pomoc do sąsiada, bo, na sam odgłos że jej ktoś mógł żądać, ofiarowano się zewsząd, śpiesząc i dobijając, ażeby była przyjętą.
Trafiało się wprawdzie, że długie sług języki zasiały złe ziarno i starały po waśnić, ale wprędce otwarte postępowanie starą zgodę przywracało.
Nie było w zwyczaju zapraszać się na obiady, wyprawiać podwieczorków, wyjąwszy imieniny, bo wszyscy profesorowie, żyjąc z pensyi i utrzymywania studentów, mając sami dzieci, ściśle rachować się musieli z każdym wydatkiem; ale dzielono się tem co Bóg dał przy każdej sposobności. Nadchodzący czasu obiadu lub kawy, zasiadał do spożycia bez ceremonii. Gdy czasem rodziców lub krewnych studentów, przybyłych do miasteczka, przyjmować musiano – a nie starczyło naczynia i nakrycia, których nigdzie do zbytku nie było – zapożyczano się wzajemnie. Kuchnie wszystkie zostawały w związku z sobą; wiedziano co się gdzie gotowało; niedostatek świeżego mięsa lub chleba dawał się zarówno wszystkim odczuwać. Naówczas zapas jednej spiżarni drugiej w pomoc przychodził.
Proste pożywienie studentów stanowiło tu jednę z najdotkliwszych trosk codziennnych, bo, choć młodzież w niemnie przebierała wiele, nigdy jej dosyć nastarczyć nie było można.
Tak samo ratowano się w przypadku choroby radą i apteczkami domowemi, a często doktora zastępowało doświadczenie starszych pań, które na wszystkie dolegliwości miały niezawodne recepty.
Trudny dozór nad nieuchodzonemi swywolnikami ułatwiały oczy sąsiadów i sąsiadek, czuwając nietylko nad tymi, którzy ich dozorowi powierzonymi byli, ale nad całą gromadką. Ostrzegano się pocichu i nic nie uszło bezkarnie. Młodzież też zarówno swoich się wystrzegała gospodarzy, jak sąsiadów.
Nietylko zresztą interes wspólny łączył panów profesorów i ich rodziny, ale nawyknienie i z niego rosnąca miłość.