- promocja
- W empik go
Od ognia piekielnego - ebook
Od ognia piekielnego - ebook
Zło czai się w głębi lasu…
Mirka wyjeżdża do mazurskich Trzcinic, by napisać cykl artykułów reklamowych na temat nowo otwartego ośrodka wypoczynkowego. Służbowy wyjazd jest pretekstem do ucieczki przed koszmarnym sekretem sprzed lat.
Na miejscu poznaje grupę studentów, którzy tropią tajemnicę prastarego grobowca. Nowi znajomi wciągają Mirkę w świat demonicznych legend, które mieszają się z rzeczywistością. Pewnego wieczoru wchodzą we czworo do lasu. Wraca tylko ona. Bez wspomnień.
Co stało się̨ tamtej nocy w cieniu otoczonego mroczną legendą grobowca, ukrytego w gąszczu drzew? Co jest prawdą, a co jedynie urojeniem?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83292-27-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Plaster światła przesączył się przez brudną szybę do niewielkiego pomieszczenia. Mirka z dziecięcą naiwnością przymknęła oczy, łudząc się, że dzięki temu uda się jej uniknąć świdrującego spojrzenia naczelnego. Wyjazd służbowy był w tym momencie ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. Uchyliła powiekę, spoglądając dyskretnie na Tomka. Poczerwieniałe policzki jednoznacznie wskazywały na to, że on też nie zgodzi się na delegację bez walki. Krępy mężczyzna o siwych włosach wyrzucał z siebie słowa, które zlewały się w jeden dźwięk, bazgrząc jednocześnie po flipcharcie. Nie mogła znaleźć siły na to, by do tych pustych brzmień przypisać znaczenie.
– Mirosławo, myślę, że ty świetnie poradzisz sobie z tym zadaniem. – Głośne wypowiedzenie jej imienia w pełnej wersji sprawiło, że gwałtownie się poruszyła.
– Szefie, ale ja nie jestem jeszcze do końca zadomowiona w redakcji. Wolałabym trochę popracować w terenie... Tu na miejscu, żeby lepiej zżyć się ze społecznością, poznać lokalne problemy. A to poważny projekt, więc może Tomek... – wymigiwała się nieporadnie.
– Mam niemowlaka w domu, więc odpadam. Nie ma opcji na żaden wyjazd, żona w życiu mnie nie puści – rzucił w odpowiedzi chudy blondyn w okularach oprawionych w srebrne druciki.
– Jedzie Mirka i bez dyskusji. Żadnych licytacji. Tomek musi złożyć nowy numer i znaleźć temat na jedynkę, potrzebuję go na miejscu. Koniec zebrania. – Grubą dłonią chwycił z biurka zapalniczkę i paczkę czerwonych chesterfieldów, po czym zniknął za pożółkłymi drzwiami, pomalowanymi niedbale olejną farbą.
– Świetnie, że ktoś się tu w ogóle liczy z moim zdaniem. – Ostentacyjnie zaczęła uderzać palcami o klawiaturę, wpisując w edytorze tekstów przypadkowe słowa.
Tomek udawał, że tego nie dosłyszał.
Zagryzła mocno wargi, starając się skupić wyłącznie na rytmicznym stukaniu w klawisze.
– Co ty tak biegasz jak szalona? Zupy ci nalałam. Zjedz, zanim wystygnie. – Matka z włosami nawiniętymi na papiloty krzątała się po salonie.
– Nie mam czasu, muszę szybko się spakować i zorganizować jakieś zakupy. Rano jadę w delegację.
– W delegację? Z naszej gazety? To tam się nawet wyjeżdża służbowo? No, nie pomyślałabym – cmoknęła, a wąskie usta pomalowane nierówno pomarańczową szminką wygięły się w grymas.
– Też się nie spodziewałam.
– A zapłacą ci chociaż za to dodatkowo? Jakieś nadgodziny, dieta?
– Nie wiem – rzuciła, pakując do zmechaconej torby podróżnej spray przeciw komarom.
– Jak to nie wiesz? – Postawiła gwałtownie talerz z pomidorówką na stole. Pomarańczowe krople rozprysnęły się wokoło.
– Zwyczajnie. Po prostu nie wiem.
– Tyle lat w Warszawie siedziałaś, karierę robiłaś, a teraz dajesz się wykorzystywać jak nastolatka. – Matka ręczniczkiem papierowym próbowała usunąć plamy ze stołu. – Jedz.
– Dzięki, ale jakoś nie mam apetytu – odpowiedziała, wyciągając z szafki stare japonki pod prysznic.
– Człowiek się nagotuje, a ta jeszcze wybrzydza. Trzydzieści lat skończyłaś, a nadal zachowujesz się tak, jakbyś miała trzynaście.
– Prosił cię ktoś, żebyś mi gotowała?
– Mizernie wyglądasz. Ktoś musi cię trochę podtuczyć.
– Tuczy to się prosiaki na rzeź.
– Znowu zaczynasz? Nie po to cię przyjęliśmy pod swój dach po tym wszystkim, żebyś mi teraz...
– Po czym wszystkim?
– Po tym, jak na studia łożyliśmy tyle lat i ludziom się chwaliłam, że moja Mirusia taką karierę robi w stolicy. Że ślub miał być i... A tam, szkoda języka strzępić. Wstyd mi nawet do kościoła iść na tę mszę co zawsze. Rano chodzę, bo...
– Zamknij się – warknęła Mirka przez zaciśnięte zęby.
– Co ty do mnie powiedziałaś? – Twarz kobiety pobladła, kontrastując z brązowymi włosami, przez które połyskiwały siwe pasma.
– To, co słyszałaś.
– Niewdzięcznica! Kiedy cię urodziłam, powtarzałam ojcu, że gdyby trzeba było cierpieć te bóle porodowe codziennie, byle cię tylko mieć przy sobie... – zawahała się. – A teraz żałuję, że w ogóle zdecydowaliśmy się na dziecko.
Mirka poczuła uczucie żalu rozlewające się pod piersiami.
– Co tu się znowu wyprawia? – Tubalny głos ojca niósł się po kuchni. Krępy siwowłosy mężczyzna w niebieskim uniformie wszedł do pomieszczenia dziarskim krokiem.
– Nic, tylko nasza córka jak zwykle narzeka i krytykuje wszystko, co robię. Nawet...
– Dość! – Uderzył poszarzałą pięścią w stół. Z talerza znów prysnęła zupa. – Nie będę wysłuchiwał waszych pyskówek. Jestem zmęczony po całym dniu harówki. Chcę przynajmniej zjeść w spokoju.
– Tak, tak, kochanie, już ci zupkę podgrzewam, bo ta całkiem wystygła. – Matka zabrała talerz córki i w podskokach ruszyła w stronę kuchni.
– Nie możecie odpuścić? – Wyglądał na zmęczonego. Promienie słońca oświetliły głębokie zmarszczki pod siwą grzywką.
– To nie ja.
– Z matką mamy już swoje lata. Mogłabyś czasami okazać szacunek i ugryźć się w język. Szczególnie że wszystko ci poświęciliśmy.
Poczuła, jakby dostała w twarz. Wiedziała, że ta myśl miała ciąg dalszy, którego ojciec nie wypowiedział na głos.
Otworzyła skrzypiące drzwi do najmniejszego pokoju na strychu, nadsłuchując szczęknięcia zamka. Czuła, jakby ktoś mocno zaciskał sznurek wokół niewielkich piersi. Uczucie żalu rozpierało jej płuca. Na ścianach wisiały stare plakaty z Keanu Reevesem i Tomem Cruise’em, które wzmagały poczucie tęsknoty za beztroskim, nastoletnim życiem. Kiedy opuszczała ten pokój, była przekonana, że świat leży u jej stóp i wszystko, czego tylko zapragnie, stanie się rzeczywistością. Wymarzone studia w Warszawie były jak przepustka do innego świata, pełnego neonów, kolorowych drinków i ludzi znanych z okładek gazet. Zaśmiała się gorzko do tej myśli. Uchyliła okno dachowe, a do pomieszczenia przesączyło się ciężkie czerwcowe powietrze. Odetchnęła głęboko. Spojrzała na wysłużoną torbę podróżną ojca, do której upchnęła ubrania i kosmetyki. Pożałowała, że wyprowadzając się od Marka, nie zabrała ze sobą eleganckich czerwonych walizek na kółkach, w które pakowali się na egzotyczne wakacje. Widok przetartej miejscami torby podróżnej wzmagał poczucie beznadziejności. Zacisnęła mocno powieki. Pokój pochłonęła kojąca ciemność.
– Masz tutaj, przyda ci się na jakieś zakupy podczas tej delegacji. – Ojciec wcisnął jej w rękę zwinięte w rulon pięćset złotych.
– Tato, ale nie trzeba.
– Matce nie mów i weź, wypłaty jeszcze nawet nie dostałaś, bo do dziesiątego jeszcze kilka dni.
Przygryzła usta. Wiedziała, że ojciec ma rację i gdyby nie jego wsparcie, pojechałaby ze stówą w portfelu.
– Dzięki. Oddam, jak tylko zarobię.
– Matki auto weź, zatankowałem ci rano do pełna.
– Ale...
– Nie ma żadnego ale, do tych Trzcinic nie dojeżdżają żadne pociągi ani PKS-y. A stopem jeździć nie będziesz, bo to wstyd.
A więc o to chodziło – o wstyd przed ludźmi. Bez słowa wzięła od ojca kluczyki.
– Daj tam czadu na tej delegacji, może cię awansują.
Nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się smutno.
– Arnold, co wy tam tak szepczecie po kątach? – Matka w błyszczącej podomce wyjrzała z kuchni.
– Nic, kochanie, tylko Mirkę instruuję, jak tego twojego gruchota odpalić, bo jeszcze utknie gdzieś po drodze.
– Dobra, to ja będę leciała, dzięki za wszystko.
– Kanapki tu ci zrobiłam, żebyś nie jadła tych okropnych bułek z piekarni z toną margaryny i najtańszą szynką. – Matka wręczyła jej przezroczysty woreczek z ciemnym pieczywem.
– Będę za kilka dni. Pa! – Trzasnęła drzwiami, tłumiąc w sobie pragnienie ukrycia się przed światem w pokoju na strychu przez najbliższe tygodnie.
Kiedy wsiadła do auta, poczuła bolesny skurcz w dole brzucha. Wyjazd do wiejskiego ośrodka wypoczynkowego stał się nagle wyzwaniem budzącym w niej tremę. A jeszcze rok temu biegała z kieliszkiem szampana pomiędzy celebrytami bez cienia zawstydzenia. Wtedy była pewną siebie specjalistką od PR-u, która wierzyła, że wszystkie wspaniałości tego świata są na wyciągnięcie ręki. A za jej plecami zawsze stał Marek, gotowy, żeby podać jej rękę w razie nagłej utraty równowagi. Teraz była zupełnie sama. I ta samotność przerażała ją najbardziej. Kiedy mijała wylotówkę z Ostródy, z zamyślenia wyrwał ją dźwięk telefonu. Zjechała na oświetlone słońcem pobocze i włączyła światła awaryjne.
– Mirka? Dzień dobry, mówi naczelny.
– „W telefonie istnieje taka funkcja jak zapisywanie numerów” – pomyślała z politowaniem.
– Jesteś już na miejscu?
– Dopiero wyjechałam.
– Cholera, czy wy z tej Warszawy naprawdę nie wiecie, czym jest punktualność?
– Nie wspominał pan, że mam tam być o określonej godzinie.
– Nie wspominał, nie wspominał. Ale rano to nie jest do cholery jedenasta, tylko dziewiąta. Jest już dwadzieścia po dziewiątej, a ty dopiero wyjeżdżasz. Dobra, nieistotne. Pospiesz się, ale nie po to dzwonię, aby uczyć cię podstaw tego zawodu i kultury.
– Może gdybyście zapewnili mi jakiś środek transportu, wyjechałabym wcześniej. Niech się pan cieszy, że nie jadę stopem, bo byłabym tam około północy – odgryzła się.
– Przecież zwrócimy ci za paliwo. Ale koniec tych pogaduszek, nie mam czasu na bezsensowne dyskusje. Chcę ci tylko przypomnieć, że właściciele tego ośrodka to nasi intratni reklamodawcy. Musimy więc bardzo się postarać. Ten materiał powinien być absolutnym hitem. Będzie przedruk we wszystkich dziennikach w północnej i środkowej Polsce. Rozumiesz, co to znaczy? Zasięgi, o jakich przeciętna dziennikarka o twojej pozycji może jedynie pomarzyć.
– Yhm.
– Możesz chociaż udawać jakikolwiek entuzjazm, zamiast mi tu mruczeć.
– Tak szefie, zrobię, co w mojej mocy.
Słońce przebijające się przez szybę grzało mocno mimo wczesnej pory. Przekręciła korbkę, żeby uchylić szybę.
– Przypominam ci, że od tego materiału zależy przyszłość naszej gazety i twoja – położył akcent na ostatnie słowo. – Tutaj nagradzamy zaangażowanie i ganimy jego brak. Rozumiesz, co mam na myśli?
Przytaknęła, a naczelny dalej ciągnął swój monolog. Oczami wyobraźni widziała, jak opluwa wąsy, wyrzucając z siebie kolejne słowa. Przymknęła powieki, rozkoszując się letnim słońcem wlewającym się przez pomazaną przednią szybę. Kiedy się rozłączył, odetchnęła z ulgą.
Jechała powoli, starając się odwlec moment dotarcia na miejsce. Wiedziała, że rozmowa z dyrektorem ośrodka będzie wymagała od niej nieco wysiłku. A zupełnie nie miała ochoty na kurtuazyjne uprzejmości z jakimś nadętym biznesmenem. W uszach wciąż pobrzmiewały groźby naczelnego. Skręciła w wąską drogę zgodnie z poleceniami GPS-u. Szutrówka z jednej strony otoczona była stromym zboczem, z drugiej strony drogi srebrzyło się jezioro. W niewielkich szarych falach odbijały się pojedyncze chmury.
Ośrodek leżał na wzgórzu. Trójkątne drewniane domki powtykane między zielone zbocza wyglądały jak wyrwane z innej rzeczywistości. Minęła bramę z wielkim kolorowym napisem: „Wehikuł wywCZASU”, obok ustawiono symboliczny metalowy zegar. Zaparkowała auto obok białego budynku z szyldem: „Recepcja” i wycierając spocone ręce w tylne kieszenie jeansów, popędziła na spotkanie z dyrektorem ośrodka. Pomieszczenie było puste. Ostentacyjnie zastukała obcasami, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo, kto mógłby zareagować.
– Przepraszam – krzyknęła w przestrzeń – jest tu ktoś?
Odpowiedział jej dźwięk otwieranych za ladą recepcyjną drzwi. Stanął w nich wysoki brunet o śniadej cerze, około pięćdziesiątki. Biała koszula podkreślała jego egzotyczny typ urody, a delikatnie szare pasma włosów wystające spomiędzy czarnej czupryny dodawały mu szlachetności, co w wielu kobietach mogło wywoływać przyśpieszone bicie serca.
– Dzień dobry, Mirosława Ambroziak. Zajmę się waszym materiałem reklamowym – w odpowiedzi przystojniak podał jej rękę. Miał miękkie dłonie i silny uścisk.
– Dariusz Skwierczyński. Właściciel tego przybytku, bardzo mi miło.
Poczuła jego wzrok na wysokości bioder i bardzo zapragnęła skończyć tę rozmowę, zanim się jeszcze na dobre zaczęła.
Monolog dotyczący unikalności obiektu na tle konkurencji zdawał się nie mieć końca. Mirka przylgnęła do tapicerowanego miękkim welurem krzesła, starając się skupić uwagę na najważniejszych informacjach, które przydadzą się jej podczas pisania tekstu. Zanotowała kilka koślawych zdań w czerwonym notatniku. Ciepłe powietrze wypełniało każdy centymetr ciasnego, ale eleganckiego biura.
– Sama pani rozumie, wakacje tutaj to ma być pretekst do tego, by się na chwilę zatrzymać, wrócić do korzeni. Ten ośrodek zbudowany został na wzór obiektów z lat dziewięćdziesiątych. Będzie sprzyjał integracji, ogniskom, rozmowom w kolejce do pryszniców. Rezygnacja z wygód znanych z dzisiejszych hoteli to jednocześnie możliwość nawiązania nowych kontaktów, zbliżenia się do rodziny, skupienia się na własnych potrzebach.
– A nie uważa pan, że ludzie we współczesnym świecie szukają raczej urlopu pełnego wygód i kadrów, które dobrze wypadną na Instagramie?
– Większość być może tak. Ale są osoby, które tęsknią za minionym czasem, za światem zbudowanym na ponadczasowych wartościach, prostych radościach. Ci ludzie za sprawą wakacji w naszym ośrodku mogą pokazać dzieciom świat, który już przeminął. Zabrać ich w podróż, która zbliży ich odmienne perspektywy.
– Myśli pan, że tamten świat był lepszy?
– Na pewno ludzie byli inni. Lepsi dla siebie. Rodziny przy posiłkach rozmawiały, a wspólne wędkowanie podczas wakacji z rodzicami było wspaniałą rozrywką. Dzisiaj wśród odpustowych straganów i stoisk z zakręconymi frytkami w popularnych kurortach trudno znaleźć sielski charakter i magię dawnych wakacji. U nas jest inaczej. Jesteśmy niszą. W domkach nie ma łazienek, a na terenie ośrodka nie będzie restauracji czy stołówki. Pani tego nie pamięta, ale ja, jako dziecko, wyjeżdżałem z rodzicami, mówiliśmy wtedy, że jedziemy na domki. Wcześniej robiło się zakupy, planowaliśmy obiady na cały tydzień, które później wspólnie przygotowywaliśmy całą rodziną na małej gazówce. Tata chodził rano na ryby, które mama smażyła na kolację. To była magia, której nie znają moje dzieci. A dzięki temu miejscu będą mogły poznać.
Nie miał racji, pamiętała takie wyjazdy. Właściwie jedynie skrawki, bo musiała być wtedy bardzo mała, ale uczucie radości, które im towarzyszyło, wyraźnie zapisało się w jej wspomnieniach.
– Rano można będzie wystawić kanki, lokalni gospodarze będą dostarczali świeże mleko od krów. Ekologiczne. Niedaleko można kupić jaja od kur z wolnego wybiegu. Żadnych leżaków, plażowanie wyłącznie na kocach czy ręcznikach. Prawdziwy powrót do przeszłości, bez półśrodków. A teraz zapraszam do domku, w którym pani zamieszka przez najbliższy tydzień. Nie ma jeszcze żadnych gości, poza ekipą remontową będzie więc pani tu zupełnie sama. Cisza i spokój. Rozwiąże to też z pewnością problem porannych kolejek do łazienki. – Zaśmiał się sztucznie, a Mirka poczuła dreszcz na plecach na myśl o wieczornych eskapadach do toalety.
Szli wąskim chodnikiem pomiędzy domkami. W powietrzu unosił się zapach świeżo koszonej trawy, pomieszany ze słodkawym aromatem. Wzdłuż krawężników rosły krzewy dzikiej róży. W oddali po lewej stronie za płotem srebrzyła się tafla jeziora. Wszystko prezentowało się dość zwyczajnie, a jednak w tej powszedniości była jakaś magiczna nostalgia. Czuła się tak, jakby budziła się w niej tęsknota za przeszłością, choć nie potrafiła skonkretyzować, jakich wydarzeń czy miejsc dotyczyła. A jednak wyraźnie odczuwała jakiś brak.
– To pani domek, dziewiąteczka. – Głos Świerczyńskiego wyrwał ją z zamyślenia. – Proszę bardzo, klucze. Ten mały złoty jest od toalet i pryszniców, większym dostanie się pani do swojego apartamentu. Mam nadzieję, że spędzi pani tutaj przyjemnie czas, a jednocześnie uda się stworzyć pani dobry materiał. Chcemy, żeby to było coś więcej niż zwykła reklama. – Wcisnął jej do ręki pęk kluczy i wizytówkę. – Tutaj jest mój numer, gdyby były jakieś pytania albo problemy. Miłego dnia.
Stanęła przed drewnianymi drzwiami pomalowanymi olejną farbą.
W środku panował lekki półmrok, kwieciste zasłonki w oknach skutecznie odcinały dopływ światła. Gazówka, niewielki aneks, kran z kurkami, lodówka Polar, boombox. Wszystko wyglądało jak wyrwane z nieco przestarzałego filmu. Zapach drewna wdzierał się do nosa, przywodząc na myśl bożonarodzeniowe drzewko. Usiadła na nieco twardej kanapie obitej jakąś pstrokatą tkaniną i pomyślała, że to mogłyby być całkiem ciekawe wakacje. Mogłyby być, ale nie będą. Gdyby spędzała je z Markiem, pewnie zachwycaliby się każdym elementem tego pochodzącego z przeszłości konceptu. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk telefonu.
– Tu ponownie naczelny. Mam nadzieję, że jesteś już na miejscu? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuował swoją paplaninę. – Wykupiłem ci większy pakiet internetowy na telefon, bo tam chyba nie ma wi-fi, a chcę, żebyś regularnie zaglądała na służbową pocztę. I oczywiście pracowała nad tekstem.
– Zbytek łaski – bąknęła, zanim zdążyła ugryźć się w język.
– Droga pani Warszawianko, albo chcesz pracować i przestajesz zadzierać nosa, albo wracaj i zabieraj swoje rzeczy z redakcji. Nie będę tolerował takich przekomarzań, bo mam już swoje lata i oczekuję szacunku. – Ostatnie słowo przeliterował.
– Jasne, przepraszam. Internet, oczywiście, się przyda.
– Świetnie, w takim razie wysyłam ci na e-maila brief i jutro czekam na pierwsze notatki. Rozmawiałem z wydawcą i może podzielimy ten materiał nawet na dwa, trzy teksty, pomyśl więc wstępnie, jakim kluczem możemy rozbić go na cykl. Do jutra. – Nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.
Wyszła na niewielki taras. Słońce przyjemnie piekło w ramiona. Przymknęła oczy. Oślepiające złote promienie pod powiekami i uczucie gorąca przypomniały jej wspólne wakacje w Hiszpanii spędzane z Markiem. Niemal poczuła musowanie cavy na języku i smak paelli. Delikatne pocałunki Marka i jego duże, bezpieczne dłonie, a także niski głos. Ten sam, który później oznajmił jej, że jest dla niego obcą osobą.
„Dość” – pomyślała, gwałtownie otwierając oczy. „Trzeba się rozejrzeć, zanim naczelny znów zacznie pluć jadem, sugerując, że jestem bezwartościowym leniem”.
Ruszyła schodami z dużych betonowych płyt w stronę pomostu. Wokół nie było zupełnie nikogo. Świszcząca wokół cisza, przerywana łagodnym szelestem drzew, wydawała się kojąca. Zacumowane przy niewielkiej plaży łódki z logo ośrodka i metalowe rowery wodne starego typu kołysały się rytmicznie na niewielkich falach.
– Dzień dobry. – Męski głos wyrwał ją z zamyślenia. Niski starszy mężczyzna z wielkim workiem na śmierci niespodziewanie pojawił się w jej polu widzenia.
– Ależ mnie pan przestraszył. Myślałam, że nikogo tu nie ma.
– No, prawie nikogo. Ja jestem i jeszcze kilku robotników, co wykańczają domki. Mnie to się pani bać nie musi. Ich po zmroku, jak się popiją, lepiej nie spotykać na drodze. Bo albo to awantury wszczynają, albo jeszcze co gorszego im przyjdzie do głowy. A pani tu pracuje?
– Nie... chociaż właściwie to tak. Jestem dziennikarką i będę pisać artykuł o ośrodku.
– O, to pani miastowa. Nudzić się tu pani będzie, bo tu nic się nie dzieje.
– Chętnie podelektuję się ciszą.
– Może dla miastowych ta cisza to jakiś luksus. Ja tu całe życie mieszkam, to mi już bokami wychodzi. Ale przynajmniej człowiek ma okazję do emerytury sobie dorobić, jak budują ten ośrodek. A takie cieciowanie to żaden wysiłek. Czasem coś uprzątnę, pomaluję, a kilkaset złotych wpadnie. Dla wnuków będzie...
– Ach, więc pan jest stąd. – Nieudolnie starała się podtrzymać rozmowę.
– No, właściwie to ze wsi, ale tutaj mam rzut beretem, z jakieś dwa, trzy kilometry będzie, to prawie pod nosem. Rowerem sobie co rano podjeżdżam.
–To może mi pan podpowie, gdzie w okolicy znajdę jakiś sklep?
– A, to w Trzcinicach mamy. Wszystko tam pani kupi, rajstopy, kiełbasę, ciasto i piwko. Narzekać nie można. Na kreskę też dają, jak trzeba.
– O, to świetnie. Będę musiała zrobić sobie jakieś zapasy żywnościowe, żeby nie umrzeć z głodu przez ten tydzień.
– A to aż tydzień tu pani zostaje?
– Na razie wszystko na to wskazuje.
Nic jej nie odpowiedział, tylko wytarł rękawem nos, po czym soczyście splunął.
– Dziękuję panu bardzo za wskazówki, przejdę się i rozejrzę po okolicy. Miłego dnia.
– Ano, miłego, miłego – odpowiedział starzec, podnosząc z trawy niedopałek papierosa i wrzucając go ze złością do worka.
Niedaleko pomostu ustawiono niewielki drogowskaz z wyrzeźbionym w drewnie napisem: „Źródełko 1 km”. Mirka uznała, że to będzie optymalny dystans na pierwszy spacer po okolicy. Zamknęła więc za sobą niewielką metalową bramkę i podążyła ścieżką wzdłuż jeziora. Przez większość drogi mijała głównie pola i zarośla. Tuż przed celem podróży, pośrodku nieużytków, rzuciło się jej w oczy wielkie, zaniedbane gospodarstwo. Porozrzucane po podwórku maszyny rolnicze, wałęsające się brudne kaczki oraz psy uczepione na krótkich łańcuchach. To wszystko nie robiło dobrego wrażenia. Za ponurą posiadłością złociło się w słońcu zboże. Ze smukłymi, pastelowymi kłosami kontrastował duży, wściekle zielony namiot. Z jego środka dochodził głośny śmiech.
„Chyba ktoś się tu dobrze bawi” – pomyślała, instynktownie przyśpieszając kroku. Kiedy dotarła na miejsce, poczuła lekkie rozczarowanie. Dumne określenie „źródełko” okazało się dużym wgłębieniem w ziemi, ukrytym wśród zarośli, z krystalicznie czystą i lodowatą wodą. Obok stała tablica informacyjna opisująca legendę o parze zakochanych, których według podań połączyło to miejsce. Autor tego grafomańskiego bełkotu poszedł o krok dalej, głosząc, że ktokolwiek napije się tej wody, będzie miał zapewnione szczęście w miłości aż po wsze czasy.
„Głupoty, ale naczelny będzie zachwycony” – pomyślała Mirka i zrobiła kilka zdjęć telefonem.
– Żeby zadziałało, trzeba skosztować wody. – Na dźwięk męskiego tubalnego głosu podskoczyła nagle, a smartfon upadł jej na ziemię. Podniosła go odruchowo. Za jej plecami stał na oko dwudziestoletni brunet z równo przystrzyżoną brodą.
– Jak będę chciała zapewnić sobie jelitówkę, na pewno skosztuję – odpowiedziała szorstko.
– Cóż za racjonalne podejście do tematu, a ja myślałem, że wszystkie kobiety są romantyczkami?
Zacisnęła mocno palce na telefonie, jakby chciała go w razie potrzeby użyć jako broni.
– Cóż, z naiwności wyrasta się z wiekiem – ostentacyjnie minęła nieznajomego szerokim łukiem, jakby chciała dać mu do zrozumienia, by się do niej nie zbliżał.
– Zawsze tak rozmawiasz z ludźmi?
– Tak, czyli jak?
– Jakbyś chciała na nich nasrać.
Już miała pójść dalej, ignorując zaczepki bezczelnego gówniarza, jednak wewnętrzny opór nie pozwolił jej ugryźć się w język.
– Słuchaj, jestem w pracy i nie mam ochoty na nic niewnoszące przepychanki z jakimś obcym kolesiem, który zaczepia mnie smętnymi gadkami. Więc jeśli mój brak zainteresowania odbierasz jako chęć nasrania na ciebie, to nie będę zaburzać twojej interpretacji. Przyjechałam tu pisać artykuł, a nie prowadzić bezcelowe pogawędki, bo naczelny raczej nie zadowoli się relacją z naszego osobliwego spotkania. Więc pójdę już, jeśli pozwolisz.
– Piszesz o grobowcu? – jej tyrada zdawała się nie robić na nim żadnego wrażenia.
– O grobowcu?
– Ach, myślałem, że zajmujesz się poważnym dziennikarstwem i przyjechałaś tutaj zrobić fajne śledztwo. Bo to temat złoto, dziwne, że nikt po niego jeszcze nie sięgnął. Ale najwyraźniej jesteś podrzędną redaktorzyną, która pisze o źródełku miłości, więc sorry – powiedział ze śmiechem, a grzywka uroczo opadła mu na czoło. Z tylnej kieszeni lewisów wyciągnął papierosa.
– Wyobraź sobie, że piszę poważny tekst o sporej inwestycji. Ale grobowiec też brzmi dobrze. Nie warto się zamykać. Chętnie posłucham. – Wyraźnie złagodziła ton swojej odpowiedzi.
– A myślałem, że się śpieszysz.
– To tylko dowód na to, że myślenie nie wychodzi ci najlepiej.
– Jesteś tak wredna, że aż mi się to podoba.
– Naprawdę niewiele mnie obchodzi, co ci się podoba, a co nie. Za to grobowiec...
– Możesz jeszcze raz tak uroczo wydąć usta? Rozczulająco wyglądasz, kiedy się złościsz.
– Widzę, że jednak tracę czas. Cześć. – Gwałtownie ruszyła w przeciwnym kierunku.
– Dobra, zaczekaj... – Pobiegł za nią. – Źle zaczęliśmy. Po pierwsze, jestem Kuba. – Włożył do ust papierosa i wyciągnął do niej dłoń.
– Mirka – odpowiedziała po chwili zawahania, odwzajemniając uścisk dłoni.
– Świetnie, to już przestaję gówniarzyć i zaczynam zachowywać się tak, żebyś nie musiała mną gardzić.
– Od razu brzmi lepiej.
– Liczyłem na deklarację, że ty przestaniesz być wredna.
– Na to akurat musisz sobie zasłużyć.
– Będę się starał. Spacer na dobry nowy początek znajomości?
– Nie mam zbyt wiele czasu. Jestem w pracy. Ale... może po prostu odprowadzisz mnie do ośrodka.
– Spoko, w pakiecie z opowieścią o grobowcu. Stoi?
– Brzmi dobrze.
Nie miała ochoty na spacer z tym bezczelnym gówniarzem, ale odniosła nieodparte wrażenie, że tajemniczy grobowiec to element, który może wprowadzić do jej tekstu element zaskoczenia. Jedyny.
Szli porośniętą gęsto krzakami ścieżką, wijącą się wzdłuż jeziora, paplając o błahostkach, dzięki którym udawało się podtrzymać rozmowę.
– O, a tam jest nasza rezydencja. – Wskazał podbródkiem na połyskujący w słońcu namiot.
– Nie było lepszego miejsca do koczowania niż szczere pole?
– Właściciele pozwolili nam biwakować za symboliczną stówkę. Na dodatek możemy korzystać z wody w gospodarstwie, więc mamy luksusy.
– To pole należy do właścicieli tego gospodarstwa na wzgórzu?
– Dokładnie, do starszej babki i jej córki. W sumie są trochę dziwne, ale nie robią problemów, i to się liczy.
– Okej, wiem już wszystko na temat twojego miejsca zakwaterowania. Ale co, do licha, z tym grobowcem?
– No właśnie w tej sprawie tak bardzo się poświęcamy, sypiając w środku szczerego pola, jak to zgrabnie określiłaś.
– Przyjechaliście go obejrzeć? Zbadać?
– Drugie określenie zdecydowanie bardziej pasuje. Bo widzisz, ten grobowiec to nie tylko mogiła całej rodziny tutejszego właściciela majątku ziemskiego. Ale przyczyna wielu nieszczęść.
Roześmiała się głośno, zanim zdążyła się powstrzymać.
– Zabrzmiało bardzo patetycznie – odpowiedziała na jego karcące spojrzenie, szczerząc przy tym zęby.
Dotarli do bramki ośrodka w najbardziej interesującym momencie rozmowy.
– Usiądziemy na pomoście? – Kuba, nie czekając na odpowiedź, wszedł pewnym krokiem na chwiejną, drewnianą konstrukcję. Przytaknęła. Ta opcja wydawała się Mirce znacznie bardziej komfortowa niż zapraszanie nowego znajomego do domku.
– Więc co to za nieszczęścia?
Mętne fale delikatnie rozbijały się o drewniane belki. Słońce coraz mocniej piekło w ramiona. W tych okolicznościach przyrody rozmowa o jakimś przeklętym grobowcu wydawała się abstrakcyjna. Jednak dziennikarska ciekawość sprawiała, że za wszelką cenę chciała poznać tę opowieść.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------