- W empik go
Od szczytu do otchłani. Wspomnienia i szkice - ebook
Od szczytu do otchłani. Wspomnienia i szkice - ebook
Autor snuje swoją opowieść, rozpoczynając ją w roku 1904, zanim jeszcze rozpętała się wojna rosyjsko-japońska. A potem rusza na trudną wyprawę po Mandżurii. Czy zły los go opuści, czy pogrąży w życiowej topieli? Tego dowiemy się z lektury. Autor swoją opowieść kończy na tym, jak w okresie przedrewolucyjnego wrzenia, doświadczywszy i biedy i głodu, zrządzeniem losu zajął się nie tylko pracą chemika, bo był przecież profesorem w tej dziedzinie nauki, ale i pisaniem. Mimo iż od tych wydarzeń minął ponad wiek cały, to owe wspomnienia i szkice czyta się z prawdziwą przyjemnością. Zachęcamy!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-746-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ PIERWSZA. W KRWAWYM ZAMĘCIE
ROZDZIAŁ PIERWSZY. GROŹNE ZWIASTUNY.
W pamiętnym dla Rosji roku 1904 przeniosłem się z Tomska, gdzie zajmowałem stanowisko docenta politechniki, do Władywostoku, zaproszony dla dokonania chemicznych badań węgla, nafty i złota, tudzież innych surowców Azji Wschodniej.
Po mojem przybyciu na Dalekim Wschodzie zaczęły się dziać wypadki, dające dużo do myślenia.
Rozpoczęło się to od otrzymania przez Rosjan, drogą tajemniczą, koncesji leśnej na rzece Jalu, stanowiącej zachodnią granicę Korei. We Władywostoku przebąkiwano, że na czele koncesjonarjuszów stoi łowczy cesarskiego dworu, Bezobrazow, mający wielki wpływ na przebieg polityki rosyjskiej. Niedługo dowiedzieliśmy się o wielkiem wzburzeniu i niepokoju Japończyków, uważających koncesję na Jalu za pierwszą, ze strony Rosji, próbę zagarnięcia Korei, tym samym sposobem, jakim, otrzymawszy koncesję w Mandżurji na budowę kolei wschodnio-chińskiej, potrafiła faktycznie stać się posiadaczką całego obszaru prowincyj Heilung-Kiang, Fengtien i Kirin. Obawy te zmusiły Japonję do wysłania na Jalu oddziałów zbrojnych z zadaniem stawiania oporu koncesjonarjuszom, jeżeliby przekroczyli granicę koreańską. Już w końcu lipca 1904 r. nastąpiło, jak wiadomo, pierwsze starcie, które właściwie wyjaśniło całą sprawę, a po którem nastała pozorna cisza.
Tajemnicze miny japońskich rezydentów we Władywostoku, narady ich z Chińczykami i Koreańczykami, energiczny ton prasy japońskiej, a najwięcej, zachowanie się rosyjskich władz, świadczyły jednak o zbliżającej się wojnie.
Nareszcie wieść o grudniowym napadzie torpedowców japońskich na flotę rosyjską, nieoględnie stłoczoną w Porcie Artura, gruchnęła na Dalekim Wschodzie i z szybkością błyskawicy doleciała do Władywostoku. Po nabożeństwach galowych i odczytaniu manifestu cara, oznajmiającego o rozpoczętej wojnie, ludność, wzburzona nieoczekiwanym napadem Japończyków, stawała się z każdym dniem bardziej wojowniczą.
— Czapkami zarzucimy żółtych zdrajców! — wołano na ulicach, w teatrach i w domach prywatnych. Wygrażano — i wyczekiwano wieści z teatru wojny. Po okresie pewnej ciszy wypadki poszły szybkim pędem. Wojska rosyjskie cofnęły się po nieudanych bitwach na półwyspie Laotung na zachód, zostawiając fortecę Portu Artura w oblężeniu, które miało się zakończyć upadkiem twierdzy, poczem japoński sztab już swobodnie wysadzał swoje wojska na kontynencie. Największa bitwa rozegrała się, przynosząc klęskę Rosji, na tym samym Jalu, gdzie zamierzano założyć nowe posterunki rosyjskiej potęgi na Dalekim Wschodzie. Od tej nieszczęśliwej bitwy Rosjanie ponosili klęskę po klęsce; największą z nich była porażka armji generała Grippenberga, a śmiała wyprawa kozackiego generała Miszczenki na tyły armji japońskiej miała tylko znaczenie demonstracji strategicznej, bez żadnego jednak wpływu na ogólną sytuację.
Naród rosyjski, wtedy po raz pierwszy, stracił poszanowanie w oczach Mongołów wszystkich szczepów, zadając swoją klęską cios urokowi białej rasy, co stało się początkiem rzeczywistego a groźnego przebudzenia się Azji.
Rosyjski rząd i władze miejscowe, jak łatwo zrozumieć, własnemi rękami przygotowały olbrzymią klęskę narodową w Mandżurji, i ta kara, która przyszła w kilkanaście lat później, w postaci rewolucji bolszewickiej, była w zupełności zasłużona przez sfery panujące, chociaż w jeszcze silniejszym stopniu dotknęła cały naród, pokutujący za zbrodnie swego rządu.
Wkrótce po wybuchu wojny otrzymałem propozycję urządzenia centralnego laboratorjum na terenie wojny, a mianowicie w Charbinie, gdzie miałem wykonać niektóre prace nietylko dla kolei wschodnio-chińskiej i ussuryjskiej, lecz także bezpośrednio dla armji. Głównem mojem zadaniem narazie miało być zbadanie surowych materjałów kraju w tym celu, aby rząd mógł otworzyć na miejscu niektóre fabryki, zwalniając jedyną linję kolejową od przewożenia towarów i zwiększając w ten sposób jej zdolność przewozową. Istotnie, dostarczanie towarów z europejskiej Rosji, z odległości 6000 — 10000 kilometrów, jedyną koleją, wydawało się krzyczącym nonsensem w chwili, gdy wojna wymagała przerzucania coraz większej ilości żołnierzy i materjałów wojennych.
Dla dokonania wszystkich poleconych mi prac potrzebowałem laboratorjum i w tym celu wyjechałem do Petersburga po niezbędne urządzenia.
Do stolicy trafiłem w momencie rodzącej się rewolucji.
Ponieważ w Petersburgu, gdzie ukończyłem szkoły i uniwersytet, znałem doskonale wszystkie warstwy społeczeństwa, — szybko zorjentowałem się w sytuacji. Nie wątpiłem bynajmniej, że rozpoczęła się rewolucja, ale rewolucja częściowa, wyłącznie przez inteligencję liberalną kierowana, a podtrzymywana przez korzystające z każdej zamieszki politycznej stronnictwa socjalistyczne.
Byłem pamiętnego dnia 9 stycznia 1905 r. w Petersburgu i widziałem znaczną część tragedji, gdy to tysiące robotników z fabryk petersburskich, studentów i inteligentów, wylegały na ulice, zbierały się w wielkie kolumny, które nareszcie zlały się w jeden olbrzymi pochód, sunący wolno i majestatycznie główną ulicą stolicy — Newskim Prospektem, a zdążający za poradą agenta policji, popa Gapona, ku pałacowi monarchy z błaganiem o lepszy i uczciwszy rząd. Na placu pałacowym, jak wiadomo, wierne carowi wojska strzelały do tłumu, nie szczędząc nabojów.
Tegoż wieczora na ulicach Petersburga zbudowano barykady. Odgłosy rzadkich i nieregularnych strzałów rewolucjonistów przez całą noc i dwa następne dni przerywały grzmiące salwy wojsk gwardji. Zastrajkowały wszystkie fabryki, tramwaje, koleje, poczta, a nawet niektóre urzędy państwowe.
Echo mordu, dokonanego przez gwardję cara na uczestnikach spokojnego pochodu, pomknęło przez niezmierzone obszary Rosji, docierając do Polski, Pamiru i Oceanu Spokojnego. Oburzeniu i rozpaczy inteligentniejszych warstw ludności nie było granic. Wieśniacy jednak pozostawali obojętni. Natomiast bardzo czynnie wystąpiły przeciwko rewolucyjnym kołom wyrzutki społeczeństwa po miastach rosyjskich, dostawszy od policji pieniądze i polecenie wyniszczenia: „hydry rewolucji“.
Wkrótce zaczęto zabijać po miastach i miasteczkach inteligentów i nie-Rosjan. Wyrzutki społeczeństwa, które przeszły „szkołę“ w rosyjskich więzieniach kryminalnych, bezkarnie, za pieniądze policji i partji monarchistycznej, zabijały ludzi niebezpiecznych dla rządu „białego“ cara, Mikołaja II, tak samo, jak później ciż sami zbrodniarze zabijali wrogów rządu „czerwonych“ carów — Lenina i Trockiego, rabowali dobytek mieszkańców, niszczyli całe dzielnice miast, zaludnione przez Polaków, Tatarów, Ormian i Żydów. Był to pamiętny okres „pogromów“, czyli oddania zawodowym zbrodniarzom, niedawno wypuszczonym z więzień, na pastwę i łup nieraz całych miast za milczącą zgodą władz miejscowych i rządu petersburskiego. Żądania konstytucji i sądu nad zbrodniarzami, stojącymi na czele rządu, wzmagały się jednak i szerzyły.
10-go stycznia wyszedłem ze swego hotelu na Newski Prospekt. Tłumy ludzi zalegały chodniki. Wyczuwał się wyraźny niepokój i wzburzenie. Nic jednak pozornie nie dawało powodów do jakichkolwiek zajść. Uderzyła mnie nawet, niezwykła dla stolicy, mała ilość policji na ulicach. Robiąc to spostrzeżenie, doszedłem do katolickiego kościoła Św. Katarzyny, gdy nagle idąca przede mną publiczność na jedno mgnienie oka zatrzymała się, a później rozpierzchła się w popłochu, przebiegając na drugą stronę ulicy lub pędząc bezładnie środkiem, tłocząc się i krzycząc. Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło, gdy nagle ujrzałem biegnących żołnierzy. Przegrodzili oni dwoma szeregami ulicę i bez żadnego uprzedzenia dali dwie salwy. Bez jęku zwinęła się w kłębek i pozostała na ziemi jakaś dama w żałobie, trzymając się oburącz za skrwawioną głowę; biegł jakiś mężczyzna z osłupiałemi i wytrzeszczonemi oczyma; kulał, zanosząc się od płaczu, uczeń gimnazjum; o kilka kroków przede mną szła mała dziewczynka z koszykiem. Nagle zachwiała się na nogach i padła nawznak. Z koszyka wysypały się bułki. Jak dziś pamiętam, że jedna bułka potoczyła się do małej kałuży krwi, która się zebrała na chodniku, i tu pozostała. Gdy oprzytomniałem trochę od popłochu, przeciągłego poświstu kul, grzechotania nowych salw i wrzasków uciekającego tłumu, spostrzegłem, że pozostałem samotny na chodniku. Żołnierze więcej nie strzelali, jednak, przycisnąwszy się bliżej do ściany najbliższego domu, zacząłem odwrót. Wkrótce zaszedłem za róg domu, gdzie uczułem się już bezpiecznym.
W ten sposób władze tamowały ruch na głównej arterji stolicy i nie dopuszczały do zgromadzania się publiczności.
W 13 lat później, a mianowicie w 1918 r., w Petersburgu, podczas rozkwitu czerwonej anarchji bolszewickiej byłem znowu świadkiem zupełnie podobnych wypadków. Tak samo niespodziewanie wybiegali żołnierze i strzelali do przechodniów, z tą tylko różnicą, że za carów takie wypadki zdarzały się rzadko, za komunistów zaś powtarzały się tak często, że petersburska publiczność nawet przyzwyczaiła się do tego.
Zmieniały się hasła, system rządzenia pozostawał niezmienny.
Interesy moje zmusiły mnie do wyjazdu na kilka dni do Warszawy. Rewolucja przeszła tu bardzo szybko, a reakcja i bezprawie szalały po całym kraju, już niczem niekrępowane.
Tymczasem fala rewolucyjna toczyła się dalej i dalej, na południe i wschód Rosji. Na południu powstali dumni, marzący o wolności, odważni mieszkańcy Kaukazu, na wschodzie jednoczyć się zaczęła zrewolucjonizowana oddawna ludność Syberji i szczepy mongolskie, przemocą wtłoczone w olbrzymie ciało Rosji.
W nieszczęśliwym dla Rosji 1905 r. jednocześnie spadły na imperjum dwie powodzie — jedna w postaci zwycięskiej armji japońskiej, druga — głęboko wstrząsająca podwalinami państwa, rewolucja.
ROZDZIAŁ DRUGI. W WIRZE WYPADKÓW.
W lutym 1905 r. powróciłem do Charbina. Tu dowiedziałem się o szczegółach porażek, doznanych przez wojska syberyjskie, lecz nastrój panował wszędzie doskonały. Jeszcze święcie wierzono w zwycięstwo Rosji i pokładano nadzieję w świeżych pułkach, dążących z Zachodu.
Urządziwszy swoje laboratorjum, odrazu miałem bardzo dużo pracy.
Z polecenia sztabu miałem wynaleźć materjał na smary do armat i karabinów, kół wozów obozowych i osi wagonów kolejowych, a także do fabrykacji mydła.
Po pewnym czasie zadanie to rozwiązałem. Materjałem był olej z bobów-soja, dających bajeczne wprost urodzaje w Mandżurji. Po opracowaniu systemu technicznego, urządziłem w Charbinie fabrykę. Robiłem wszelkie smary i dobre mydło, bez nagrzewania, sposobem zimnym, bardzo nieskomplikowanym i szybkim.
Od chwili powstania fabryki, na terenie wojny nie było już innego mydła i smarów, a kolej nie potrzebowała wozić tych towarów z Rosji europejskiej.
Przy tej robocie zastała mnie wiosna, tu, w Mandżurji, szybko przechodząca w lato.
Razem z pierwszemi jaskółkami, zjawiły się oddziały wojsk z europejskiej Rosji. Przybyły, jak na wycieczkę wojenną, w białych, różowych i błękitnych bluzach, i wszystkie okolice Charbina, niby kwiatami, pokryły się barwnemi grupami nowoprzybyłych żołnierzy. Przyjemnie było patrzeć na te malownicze, jaskrawe plamy na ciemno-szmaragdowem tle łąk i krzaków.
Gdy jednak pułki pchnięto na front, na Laojan, Japończycy zastosowali barwny krajobraz do celów wojennych. Przekonali się bowiem, że celować do tak malowniczo ubranych oddziałów łatwo, a więc strzelali jak do celu, wybijając do nogi nieraz całe plutony i kompanje. Wtedy dostrzeżono praktyczną różnicę w umundurowaniu japońskich żołnierzy, zabarwionem na ochronny kolor „khaki“, czyniący szeregi żołnierzy prawie niedostrzegalnemi na brunatno-zielonem tle okolicy. Zaczęły się wołania o przemalowanie rosyjskich żołnierzy na inny kolor i wymyślania na różnobarwne, jaskrawe bluzy.
Wołania te obiły się o moje laboratorjum, gdzie wkrótce opracowałem sposób otrzymywania barwnika z brunatnego węgla i farbowania żołnierskiego płótna na kolor ochronny.
Tymczasem moja fabryka mydła potrzebowała coraz większej ilości oleju bobowego. Na rynku charbińskim nie znalazłem dostatecznie dużych składów tego materjału, wyruszyłem więc na poszukiwanie terenu, gdzie można byłoby mieć oleju poddostatkiem, a skąd łatwo mógłby być dostarczany do Charbina.
Wziąwszy ze sobą swego pomocnika i dwóch kozaków, wyruszyłem doliną rzeki Sungari, stanowiącej dopływ Amuru, przepływającej przez miasto, kierując się na południe. Jeżelibym tam znalazł duże plantacje bobu, Chińczycy z łatwością mogliby mi go dowozić na swoich jednomasztowych żaglowych dżonkach, płynąc z prądem rzeki.
Miałem wskazówki, że w okolicach miasta Boduno, leżącego na prawym brzegu Sungari, mogę znaleźć zawsze obszary plantacyj bobów-soja. Wobec tego, korzystając z okazji, że z Charbina odchodził właśnie parowiec „Pogranicznik“ na południe, postanowiłem na nim popłynąć do Boduno, gdzie Sungari tworzy olbrzymi łuk, zmieniając nagle swój zachodni kierunek na wschodni. Rzeka wyryła tu sobie łożysko w miękkich pokładach „lössu“, tej, tak charakterystycznej dla Chin, żyznej gleby.
Płynęliśmy więc przeciwko wartkiemu prądowi potoku żółtej wody, podmywającej brzegi. Często zdarzało się widzieć olbrzymie bryły gliny, z pluskiem padające do wody; czasami osuwały się znaczniejsze części brzegu wraz z krzakami i drzewami, rzeka porywała je i niosła ku północy. Pomiędzy chińską dzielnicą Charbinu-Fu-dziadzia-niem a Boduno spotykaliśmy dość liczne wsie. Były to drobne osady chińskie, liczące po kilkanaście szarożółtych „fan-tze“, czyli chat, i z nieodstępną kapliczką, stojącą zwykle tuż przy brzegu rzeki w cieniu drzew. „Fan-tze“ były zbudowane z badylów „gao-lianu“, czyli prosa indyjskiego. Ten materjał budowlany jest bardzo pospolity w Chinach. Jest on bardzo podobny do łodyg naszej kukurydzy. Klatka z „gao-lianu“ oblepiona jest nazewnątrz i wewnątrz gęstą gliną, zmieszaną ze słomą; strzechę stanowią wiązanki tegoż gao-lianu, pokryte gliną i mocno ubite. O parę kroków od jednej ze ścian wznosi się zwykle stożkowaty, dziwacznej formy komin. Okna mają ramy z bambusu i są zaklejone przetłuszczonym papierem. Przez takie papierowe szyby leniwie sączy się światło dzienne, lecz przez papier nic dojrzeć nie można, co zresztą nie przeszkadza sąsiadom zaglądać do środka. W tym celu bez ceremonji palcem przebijają dziurę w papierze, i wtedy całe życie „fan-tze“ jest jak na dłoni. W kilku miejscach spostrzegliśmy wysokie wieże kwadratowe z wychodzącym na ich szczycie dymem. Były to cegielnie chińskie. O materjał dla nich było tu nietrudno, gdyż wszędzie można było znaleźć dobrą glinę.
Gdy nasz statek, lawirując po rzece, zbliżał się do brzegu, z fan-tze wybiegali mieszkańcy i z ciekawością przyglądali się nam, rzucając niezrozumiałe, urywane słowa. Zauważyłem, że gdy statek podchodził do większych wsi i zatrzymywał się dla zaopatrywania kotłów w drzewo, na pokład natychmiast wchodziło kilku uzbrojonych żołnierzy. Gdy zapytałem jednego z nich o przyczynę tej ostrożności, objaśnił mnie:
— Wszystkie te wsi wzdłuż Sungari są schroniskiem dla licznych band chunchuzów — rzekł. — Mandżurscy zaś chunchuzi są najbardziej niebezpieczni. Mają doskonałą organizację, dobry wywiad i znośne uzbrojenie. Napady na statki, szczególnie gdy wiozą one pieniądze lub broń, są dość częste. Niebezpieczny to naród — Chińczycy! Nie lubią nas!....
Nic nie odpowiedziałem żołnierzowi, chociaż wiedziałem, dlaczego Chińczycy nie lubią Rosjan. Mógłbym przypomnieć mu, że w 1899 r. amurski gubernator, generał Gribskij, kazał utopić w Amurze prawie 1000 Chińczyków — mężczyzn, kobiet i dzieci, żądając od nich, aby natychmiast opuścili granice Rosji i przepłynęli Amur, na którego przeciwległym brzegu zaczynała się już ziemia chińska. W r. 1900 podczas powstania bokserów, gdy zjednoczone wojska weszły do Pekinu, rosyjscy żołnierze rabowali bezkarnie i ohydnie. Najlepszym tego dowodem jest n. p. starożytny zegar z bronzu, srebra i emalji, stojący w muzeum miasta Chabarowska nad Amurem. Widziałem też, jak w Mandżurji obchodzono się z Chińczykami: bito ich, poniewierano, oszukiwano i rabowano. Nie wiem, ktoby mógł lubić zato Rosjan? Przynajmniej my — Polacy za to samo nienawidziliśmy rosyjskie władze, ponieważ postępowały w podobny sposób w naszym kraju. Lecz wiedziałem, że mówić żołnierzowi o tych zbrodniach rządu byłoby próżną fatygą — nie zrozumiałby, że dla kogoś, kto nie jest Rosjaninem, można czuć szacunek i traktować go, jak równego. Przeciętny Rosjanin zna tylko słabych, którymi gardzi, znęcając się nad nimi, i silnych, których się boi, płaszcząc się przed nimi.
Płynąc statkiem, zrobiłem jedno spostrzeżenie, przejmujące rozkosznym dreszczem moje myśliwskie serce. Wczesnym rankiem i w porze zorzy wieczornej widziałem stada dzikich kaczek i długie sznury gęsi, lecące na północ. Był to wiosenny przelot wodnego ptactwa. Leciało spokojnie i niewysoko, głośno i radośnie pokrzykując. Dochodził mnie nawet wyraźny szum potężnych skrzydeł gęsi i łabędzi, i skwapliwe łopotanie — kaczek. Leciały, niczego się nie obawiając, gdyż od błotnistych dżungli Syjamu, Kambodży lub Burmy nie zaznały jeszcze żadnego niebezpieczeństwa. Dopiero teraz zbliżać się zaczynały do miejsca, gdzie śmierć już czyhała na nie. Tam, za linją kolei, leżały błota, gdzie się czaili myśliwi, wyczekujący przelotu, i gdzie przez całą wiosnę grzmią strzały i padają wybite ze stada kaczki i gęsi, głucho uderzając o ziemię zranioną piersią.
Te myśli przychodzą jednak tylko w mieście, gdy się siedzi przy biurku z lampą elektryczną i telefonem, gdy z ulicy dochodzą dzwonki tramwajowe i ryk samochodów, ale tam, gdzie ciągną nad rzeką długie sznury gęsi, myśliwy nie ma żadnych skrupułów. Oczy jego rachują ptaki i mrużą się, jakgdyby już celował do nich.
Na pokładzie „Pogranicznika“ postanowiłem, po skończonej wycieczce i załatwieniu moich spraw, zapolować koniecznie. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez dubeltówki i karabina, a dłuższy pobyt w kraju ussuryjskim nauczył mnie, że myśliwy bez 300 nabojów — to nie myśliwy, lecz pożałowania godny dyletant. Miałem więc ze sobą dubeltówkę Sauer’a, 12-go kalibru, karabin Henel’a i więcej — o! daleko więcej, niż 300 nabojów.
Boduno była to właściwie też wieś, z takiemiż fan-tze, jakie spotykaliśmy na brzegach Sungari, tylko że było ich bardzo dużo. Lepiły się jedna przy drugiej, tworząc szersze i węższe ulice i zaułki, pełne Chińczyków, Mandżurów, mężczyzn i kobiet, prawie nagich dzieciaków, wozów z gao-lianem, z worami z czumi-dzy, bobami i mąką, mnóstwo świń, kur i błota — błota i brudów bez miary. Na dużym placu stał większy budynek, uwieńczony dwu-piętrowym dachem chińskiej architektury i odznaczony dwoma masztami, na których powiewały długie płachty z jakiemiś hieroglifami. Budynek był otoczony niskim glinianym murem. Tu się mieścił „Ja-myń“, czyli siedziba miejscowego gubernatora „tao-taja“, i mała załoga, pełniąca czynności policji.
Ponieważ miałem dostać od tao-taja glejt ochronny, wstąpiłem do „ja-mynia“. Na ganku siedział wysoki, barczysty Chińczyk, ubrany w czerwone spodnie i takąż kurmę, czyli kurtę. Miał na sobie czerwony fartuch, oblamowany czarnemi pasami. Chińczyk obojętnie spojrzał na mnie i dalej pracował. Praca ta była w każdym razie niezwykła. Czyścił pakułami i proszkiem z cegły olbrzymi, ciężki miecz z krzywą i szeroką klingą. Przed gankiem stał mały stolik, przykryty czerwoną serwetą z dwoma czarnemi hieroglifami. O kilka kroków dalej klęczało kilku Chińczyków. Na szyjach mieli ciężkie kołnierze z grubych, krótkich, kwadratowych desek, spadających na ramiona. Ręce tych ludzi były przywiązane do długiego drąga, nogi zaś skrępowane łańcuchami.
Byli to aresztanci, wyprowadzeni z więzienia. Klęcząc pod ciężarem wżerających się w szyje i ramiona kołnierzy, przyglądali się mi z ciekawością, gwarzyli o czemś i śmieli się głośno. Czasem któryś z nich zwracał się z pytaniem do barczystego Chińczyka, czyszczącego miecz, a ten odpowiadał tubalnym, lecz spokojnym głosem.
Po chwili wyszedł „tao-taj“, mały i chudy, w czarnem jedwabnem ubraniu i w czapce z piórem pawiem i czerwoną gałką, co oznaczało oficjalny i paradny strój. Kozak-tłumacz objaśnił go, o co mi chodziło, lecz dygnitarz ukazał na czerwony stół i zaczął, uśmiechając się, coś mówić do kozaka, raz po raz kłaniając się w moją stronę.
— „Tao-taj“ przeprasza pana, że dopiero za jakie pół godziny napisze papier — rzekł kozak. — W tej chwili będzie sądził złapanych na gorącym uczynku chunchuzów. Widzi pan ten napis na serwecie stołu? Brzmi on bardzo groźnie: „Winowajco, drżyj!“ Postrach jest zasadą sądownictwa chińskiego.
— A ten człowiek z mieczem? — spytałem, już domyślając się prawdy.
— Kat! — odpowiedział kozak. — Ci ludzie z pewnością będą ścięci, bo słyszałem, że rozpytywali kata, czy potrafi jednem cięciem odrąbać głowę.....
Tao-taj tymczasem przerzucił jakieś papiery, przyłożył do nich małą pieczątkę i znowu zaczął coś mówić do nas i kłaniać się.
— Urzędnik chiński zaprasza pana, aby pan był obecny na sądzie i przy egzekucji, — objaśnił mnie mój tłumacz.
Podziękowałem i opuściłem dziedziniec „ja-mynia“, zapowiedziawszy swoją wizytę za pół godziny.
Czas ten użyłem na zwiedzenie miasta.
Szedłem więc główną ulicą Boduno, gdzie się mieściły sklepy, warsztaty rzemieślników, zajazdy, jadłodajnie, palarnie opjum i haszyszu, i domy gry.
Cała ulica była otoczona z dwóch stron masztami, na których zawieszone były czerwone i czarne deski z napisami. Były to szyldy i zarazem reklamy różnych przedsiębiorstw, mieszczących się w otwartych od frontu fan-tze.
W jednej z szop mieściła się piekarnia, czy raczej cukiernia. Kilku obnażonych do pasa i spoconych Chińczyków przyrządzało chleb zaparzany, czyli „men-to“, i różne przysmaki.
Jeden z piekarzy gniótł i walcował długą kiszkę z ciasta, aż nareszcie porwał ją i zaczął, krzycząc coś wniebogłosy, wywijać nią w powietrzu. Gruby, jak ramię ludzkie, i długi na metr, skręt ciasta zaczął się rozciągać coraz bardziej i wydłużać; piekarz bardzo zręcznie zginał go podczas ruchu i zmuszał jedną połowę okręcać się koło drugiej, znowu go wyprostowywał, coraz szybciej wywijając w powietrzu. Z ciasta zrobiła się cienka lina, którą piekarz zaczął przerzucać przez swój, ociekający potem, bronzowy grzbiet, otaczać się cały jej zwojami, aż koniec końców odrazu zwinął ją w warkocz z czterech pasm i szybko zanurzył w gotującym się bobowym oleju.
Olej zasyczał, wyrzucając kłęby pary i krople gorącego płynu, a gdy para przestała się wydobywać z kotła, piekarz szczypcami wyciągnął z oleju swoje kulinarne arcydzieło. Warkocz nabrał złocisto-bronzowej barwy i był prawie całkiem twardy. Była to „Ko-za“, ulubiony przysmak Chińczyków.
Cisnąwszy pieczywo do płaskiego bambusowego koszyka, Chińczyk zaczął wrzeszczeć na całe gardło, że ma świeżą, gorącą „Ko-za“. Zjawiło się odrazu kilku amatorów, i po chwili piekarz wałkował już nową kiszkę z ciasta, wycierał nią pot, ściekający mu z grzbietu i ramion, i reklamował przeraźliwym głosem nowy swój wytwór, który miał być jeszcze smaczniejszy od poprzedniego, spożytego przez „czcigodnego San-Lee, mądrego Pao-Kuna i cnotliwą Li-dziń“.
W ciemnych, cuchnących „fan-tze“ pracowali szewcy, krawcy, ślusarze i blacharze; dalej prowadził swój proceder golibroda, zeskrobując ostrym odłamkiem kosy włosy z chińskich twarzy i myjąc rozplecione warkocze tak gorącą wodą, że klienci wyli z bólu; zaplatał je, sztukując końskiem włosiem najmniej obfite i pokaźne i zawiązując nowemi jedwabnemi sznurami z kitą na końcach.
Przy małym stoliku siedział otyły, stary Chińczyk, uzbrojony w olbrzymie okulary w czarnej oprawie, co było oznaką jego uczoności. Miał przed sobą pudełko z tuszem, kilka pendzelków, paczkę papieru i długich kopert, z czerwonym paskiem pośrodku. Był to specjalista od pisania podań do władz, listów prywatnych i rachunków firmowych. Chińczyk w okularach też bardzo głośno zalecał swoją sztukę, która, jak zaręczał, miała skutek niezawodny.
Przy innym stoliku siedział lekarz, udrapowany w szeroki płaszcz, mając na małym, spłaszczonym nosie, dodające powagi, okulary. Wysłuchiwał skarg cierpiących na różne dolegliwości pacjentów i, nie pytając ich o nic i nawet nie patrząc, wymieniał sumę należną za lekarstwo i suchą, pomarszczoną dłonią wyciągał z szafki proszki i pigułki.
Dalej doszły mnie jakieś dzikie krzyki, jęki i obłędny śmiech, dochodzący z fan-tze o szczelnie zamkniętych oknach i drzwiach.
— Tutaj się mieszczą palarnie opjum! — zawołał towarzyszący mi kozak. — Tu „manzy“ tracą nieraz cały swój majątek, umierają lub zostają obrabowani i zamordowani.
Obok mieścił się dom gry, gdzie najhazardowniejsi z ludzi na kuli ziemskiej — Chińczycy spędzają dni i noce, grając w karty, domino lub tradycyjne kości. Niezawodnie, w całych Chinach — od Amuru do granicy indo-chińskiej — nie znalazłoby się jednego nawet obywatela „Państwa Nieba“, któryby chociaż parę razy w życiu nie przegrał w tych norach całego swego majątku.
Prawie godzinę krążyliśmy po mieście. Gdy weszliśmy do „ja-mynia“, ponury i straszliwy widok uderzył moje oczy. Na ganku po dawnemu siedział kat i pakułami ścierał krew ze swego straszliwego miecza. Przed stołem sprawiedliwości leżało pięciu Chińczyków z odrąbanemi głowami. Dwa czarne, kosmate psy żłopały krew, wyciekającą z przerąbanych szyi. Na murze, niespokojnie kracząc, siedziały już wrony i kruki o potężnych dziobach.
Wkrótce wyszedł „tao-taj“ w małej, czarnej czapeczce na głowie, uśmiechnięty i uprzejmy, i podał mi przygotowany dokument, polecający moją osobę z eskortą gościnności i opiece władz w granicach obwodu Boduno. Pożegnałem dygnitarza i pośpiesznie opuściłem straszliwy ja-myń, spostrzegłszy czarną chmurę różnego drapieżnego ptactwa, krążącego nad nim.
W okolicach miasta nie znalazłem większych zapasów oleju bobowego, natomiast wskazano mi, gdzie mogę go zamówić.
Szukając koni i przewodnika, spędziłem jeszcze całą dobę w Boduno, mieszkając na statku, ładującym tu bydło dla armji. Zwiedzałem miasto i jego okolice, gdyż chciałem przekonać się o stanie przyszłego urodzaju bobów w najbliższym od Boduno obwodzie.
Niedaleko od miasta do Sungari wpada rzeka Nonni, do niej zaś Tolo, wypływająca ze wschodnich spadków grzbietu Wielkiego Chinganu. Pomiędzy tą rzeką a grzbietem gór znajduje się skrawek pustyni wschodniej Gobi, gdzie koczują Mongołowie z plemienia Kara-Kurczynów, posiadający znaczną liczbę bydła, przeważnie owiec. Chociaż piaski pustyni dotarły tu, jednak kilka mniejszych i większych rzek przecina kraj i tworzy warunki dogodne dla olbrzymich pastwisk, być może, najlepszych na całem zachodniem pograniczu mandżursko-mongolskiem, leżącem pomiędzy rzekami Tolo i Szara-Mureń.
Śród typowych Chińczyków i Mandżurów, rzucały się w oczy nadmiernie szerokie postaci Kara-Kurczynów, o płaskich twarzach z wąskiemi szczelinami czarnych, skośnych oczu. Mieli okrągłe głowy, o krótko ostrzyżonych, twardych, jeżących się włosach, i krzywe nogi, nawykłe do siodła.
Poznałem się z najbogatszym w mieście kupcem, i ten mi opowiedział o Kurczynach kilka interesujących szczegółów. Szczep ten nieraz posuwał się aż pod „wielki mur“, broniący Chiny od najazdów „barbarzyńców“ z zachodu i północy. Nieraz zdawało się potężnym „Synom Nieba“, siedzącym na tronie bogdochanów — władców Chin, że to waleczne plemię będzie groziło Pekinowi, lecz Kurczyni odchodzili na zachód i znikali bez śladu w stepach i pustyni pomiędzy Nonni i Chinganem. Ale zjawili się w XII stuleciu i ogniem i mieczem nawiedzili kraj. Było to za panowania dynastji Sung, gdy od północy grozić zaczęły Pekinowi hordy barbarzyńców Kitanów, należących do szczepu Tunguzów. W ich awangardzie szli rozrośli, dzicy Kara-Kurczynowie, pobratymcy Kitanów, i pierwsi przekroczyli „wielki mur“, szerząc mord i pożogę w odwiecznej spuściznie „Synów Nieba“. Zmusili oni przerażonych władców do opuszczenia swej tajemniczej siedziby w „zakazanem mieście“ i do założenia nowej stolicy w Nankinie na Jang-tse-kiangu. Wkrótce jednak przyszli nowi „barbarzyńcy“. Byli to Kinowie. Zwalczyli i wyparli Kitanów i Kurczynów za obręb starych Chin, a później sami ulegli odwiecznej cywilizacji tego kraju i roztopili się bez śladu w oceanie chińskim, nic po sobie nie pozostawiwszy, oprócz odrestaurowanych i wzmocnionych przez siebie murów.
Za dość wygórowane wynagrodzenie znalazłem konie i przewodnika dla siebie i swoich ludzi i rano, prawie o świcie, wyjechałem z Boduno we wschodnim kierunku, jadąc prawym brzegiem Sungari przeciwko prądowi rzeki. Miałem informacje, że w obwodzie pomiędzy małą rzeką Sila-ho a miasteczkiem Lalin, leżącem u stóp grzbietu tejże nazwy, znajdują się duże plantacje bobów i dużo drobnych fabryczek dla przeróbki bobów na olej i makuchy.
Za Boduno brzegi Sungari były znacznie mniej zaludnione. Zdarzało się nam nieraz jechać kilka godzin, nie spotykając nigdzie żadnej „fan-tze“. Obawiałem się nawet, że nie będziemy tej nocy mieli dachu nad głową, lecz obawa ta była płonna, gdyż zaraz po zachodzie słońca ujrzeliśmy niewielką osadę, z kilku chat złożoną i otoczoną gaikiem z wysokich grabów.
Zatrzymaliśmy się tu na nocleg. Przewodnik wprowadził nas do największej „fan-tze“.
Długa szopa była przedzielona cienką ścianą na dwie nierówne części.
W mniejszej mieścił się piec z wmurowanym kotłem żelaznym do gotowania strawy. W palenisku pieca płonął suchy gao-lian i kawałki drzewa, wyłowionego z Sungari; dym przechodził kanałem pod pryczą z gliny i wychodził nazewnątrz chaty przez stożkowaty komin z ubitej gliny. Prycza nosi chińską nazwę „kang“, przez cały dzień i noc bywa nagrzana, zastępując piec i jednocześnie łoże dla całej rodziny. Żadnego umeblowania oprócz słomianych mat, rzuconych na kang’u, nie dojrzałem w „fan-tze“. Kilka drewnianych misek i kubków, dwa wiadra i siekiera stanowiły cały dobytek wieśniaczej rodziny.
Gospodarz-Chińczyk krzyknął na kobiety. Weszły dwie — stara i młoda. Były brzydkie i nad wyraz brudne; patrzyły na nas zpodełba, a na wszystkie nasze pytania odpowiadały pogardliwem milczeniem.
Szybko się zakrzątnęły około kang’u, zmiotły z niego kupę śmieci, przygotowały herbatę i znikły. Urządziliśmy się na nieznośnie ciepłej pryczy i oddaliśmy się na łaskę i niełaskę całej armji pcheł, gnieżdżących się w kurzu, leżącym grubą warstwą na glinianej podłodze i w szczelinach rozgrzanego kang’u. Naprzód rozpocząłem z tą armją zawziętą walkę, prowadząc energiczne kontr-ataki, lecz później musiałem kapitulować i niecierpliwie wyglądałem świtu w obawie, że jeżeli słońce się zapóźni, mój przeciwnik wyssie ze mnie wszystką krew. Lecz słońce nie zawiodło, i pchły pierzchły, uciekając ociężałemi skokami do swoich kryjówek, pełne nadziei, że uda się im następnej nocy na nowo — użyć na mnie.
Alem uciekł, unosząc ze sobą resztki krwi i parę do nieprzytomności objedzonych pcheł... na drogę. Zresztą i te zgubiłem, trzęsąc się na siodle, wcale jednak nad tą „dotkliwą“ stratą nie rozpaczałem.
Jechaliśmy dalej brzegiem Sungari. Rozpoczęły się zarośla i wikliny, zakrywające drogę od strony rzeki. Wpobliżu brzegu zaczynała się mielizna, daleko wchodząca do rzeki. Przez gęste gałęzie krzaków ujrzałem widok, który napełnił mnie zachwytem. Na mieliznie żerowało olbrzymie stado dzikich gęsi.
Trudno mi było obliczyć, ile gęsi zasiadło na wyłaniającym się z wody piasku, lecz w każdym razie liczyć je należało na tysiące.