Od uwikłania do autentyczności - ebook
Od uwikłania do autentyczności - ebook
Biografia Tadeusza Mazowieckiego, napisana przez Romana Graczyka, pokazuje drogę życiową pierwszego premiera III RP bez tabu i tez a priori. Opisać to bogate życie można tylko tekstem otwartym, którego ambicją nie jest służenie żadnej ze stron sporu o polską przeszłość, lecz tylko prawdzie. Taką drogę obrał autor niniejszej książki.
Mazowiecki był aktywny w życiu publicznym od pierwszych lat powojennych aż do początków XXI wieku. Działał w czasie trudnym, przerażającym, oszałamiającym – czasie totalitarnym, który pozostawił po sobie zgliszcza. Wiele lat później został pierwszoplanowym aktorem w trudnym procesie budowania demokracji. Zaangażowanie to dało Tadeuszowi Mazowieckiemu specjalne miejsce w historii Polski XX wieku.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-732-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie znałem najlepiej pana premiera. Może kilkanaście rozmów, w tym większość całkiem przelotnych, żadnej zażyłości, która rodziłaby jakieś zobowiązania. To dobrze. Biograf nie powinien przystępować do pracy, mając zobowiązania wobec bohatera swojej opowieści. Ale mimo braku bliskich stosunków ten człowiek niemal od razu wzbudzał moje zaufanie. I zaciekawiał.
Opiszę w tym wprowadzeniu swój stosunek do Tadeusza Mazowieckiego i to, jak on się zmieniał z biegiem lat. Pewnie wielu Czytelników przechodziło podobną ewolucję, wielu innych — ewolucję odmienną. W każdym razie te momenty, kiedy Mazowiecki podobał mi się bardziej albo mniej, odnosiły się zawsze do ważnych momentów w historii Polski ostatnich kilku dziesiątek lat. Będzie dobrze, jeśli biograf wytłumaczy się z tego, jak postrzegał kolejne wybory ideowe swojego bohatera. Bo mimo że staramy się o obiektywizm, nigdy do końca go nie osiągamy. Ludzi i procesy historyczne widzimy zawsze przez pryzmat tego, kim jesteśmy.
* * *
Jakiś czas po maturze zacząłem kupować „Więź”. Pamiętam numer wydany z okazji dwudziestej rocznicy pisma, chyba z lata czy jesieni 1978 roku, z artykułem Mazowieckiego, w którym podsumowywał przebytą drogę. Podkreślał w nim znaczenie słowa „więź”, które będąc tytułem miesięcznika, opisywało zarazem historię przyjaźni jego twórców. Nie pamiętam, co naczelny redaktor pisał wtedy o przebytej drodze, dziś wiem, że była to droga nieprosta i pod górę, a w 1978 roku wędrowcy byli u celu. Nie pamiętam też, co Mazowiecki pisał o relacjach personalnych w redakcji, lecz dziś wiem, że z pewnością miał tam miejsce niemal od początku bardzo głęboki konflikt między zwolennikami Janusza Zabłockiego a zwolennikami Tadeusza Mazowieckiego. (Ale w 1978 roku „zabłocczycy” od lat mieli już swoje pismo („Chrześcijanin w Świecie”), zaś w „Więzi” rządził niepodzielnie przyszły premier).
Tego wszystkiego wtedy nie wiedziałem, lecz tekst Mazowieckiego zrobił na mnie wrażenie. Tchnęła z niego jakaś powaga i solidność, autor używał mniej ezopowego języka, niż robiło się to wówczas publicznie. Odróżniał się — on i jego pismo — od pokrętnej mowy mediów, która wtedy panowała.
Potem była „Solidarność” i Mazowiecki przestał być niszowym intelektualistą, a stał się powszechnie znanym doradcą Związku i redaktorem naczelnym jego organu prasowego.
13 grudnia 1981 roku zastał mnie w Paryżu. Chyba po kilku tygodniach przeczytałem w prasie informację o śmierci Tadeusza Mazowieckiego w obozie internowania. Arcybiskup Paryża Jean-Marie Lustiger odprawił mszę żałobną za jego duszę. Pisali o nim Krzysztof Pomian i Jean Offredo — obaj w tonie, w jakim opłakuje się nagłe odejście kogoś bliskiego. Wkrótce nadeszło dementi: „z radością zawiadamiamy, że wiadomość o śmierci Tadeusza Mazowieckiego okazała się nieprawdziwa”. Przypomniałem sobie wtedy, że ludowa mądrość powiada, iż takie zdarzenie wróży człowiekowi długie życie.
Od 1983 roku pracowałem w „Tygodniku Powszechnym”. Któregoś razu w redakcji oczekiwano wizyty Mazowieckiego przy okazji jego wykładu, gdzieś w Polsce, w ramach Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej. Nie dojechał do Krakowa, chociaż wiedziano, że w Warszawie wsiadł do pociągu. Nie było wtedy telefonów komórkowych, więc chyba dopiero nazajutrz okazało się dlaczego. Ktoś ze starszych powiedział: „Tadeusza zatrzymała SB”. To było rutynowe zatrzymanie w ramach procedury zwanej potocznie „cztery osiem”. Zatrzymali, wypuścili, może znowu zatrzymają. Nikogo to specjalnie nie dziwiło: taki system.
Za jakiś czas pojawił się jednak na Wiślnej. Wtedy zobaczyłem go pierwszy raz. Dobrze skrojony garnitur, dopasowany do niego kolor butów i skarpetek, dobre papierosy (co wtedy nie było proste). Nie, nie był typem modela czy salonowca, po prostu miał taki rodzaj elegancji, dość rzadki w tej fazie gospodarki niedoboru. Gdy usiadł w głębokim, obitym skórą fotelu w gabinecie Turowicza, odruchowo sięgnął do kieszeni marynarki po papierosa, ktoś mu szybko podał popielniczkę, bo było widać, że jest w potrzebie. Zapalił. Tak palą tylko prawdziwi nałogowcy.
Nie pamiętam, co mówił, zresztą większą część rozmowy gość odbył tylko z kilku najważniejszymi osobami w redakcji. Czuło się jednak od niego jakiś wewnętrzny spokój i pewność siebie. Nie pewność siebie kogoś, kto sztucznym zdecydowaniem zagłusza zagubienie, lecz kogoś, kto w pewne rzeczy wierzy i tej wiary się trzyma. Mówił cicho i wolno, ale dobitnie. Niekiedy szukał właściwego słowa. Często wtedy zaciągał się papierosem i wypowiadał to znalezione brakujące słowo, wśród kłębów dymu wydobywającego się z nosa. Miał specyficzny śmiech: taki wesoło-smutny. I dziwnie głośny. Ktoś, kto przebywałby w drugim pokoju, mógłby pomyśleć, że ten głośno śmiejący się człowiek to albo jakiś wesołek, albo dusza towarzystwa — dwa razy kulą w płot.
To była typowa dla tamtych czasów rozmowa „o sytuacji”. A sytuacja była trudna, skoro mieliśmy rok 1983 albo 1984. Ale Mazowiecki nie załamywał rąk. Nie pamiętam ani słów, ani ich sensu, ale ogólny nastrój był taki, że należy „robić swoje” i „nie pękać”. Ta jego solidność i nieskłonność do robienia spektaklu wzbudzały zaufanie.
Obowiązywał wtedy zapis cenzuralny na jego teksty. „Tygodnik” nie składał broni i niekiedy udawało się wygrać, zawsze jakimś fortelem. A to dlatego, że akurat przypadała rocznica śmierci Jerzego Zawieyskiego, a to dlatego, że akurat papież wydał kolejną encyklikę — Mazowiecki pisał już to o Zawieyskim, już to o encyklice. Kierownictwu „Tygodnika” zależało na tym, żeby przepchnąć tekst Mazowieckiego przez ucho igielne cenzury… właściwie na dowolny temat. Naturalnie, nie był to byle jaki autor z punktu widzenia poczytności pisma, ale nie o to naprawdę chodziło. Ważne było, by przeforsować jego nazwisko na forum publicznym, skąd był wtedy przegnany. I to się jakoś stopniowo udawało: na długo przed okrągłym stołem już miał prawo obecności na łamach.
Właśnie tuż przed okrągłym stołem polecono mi zrobić z nim wywiad. Przyjął mnie w swoim mieszkaniu przy ulicy Marszałkowskiej, gdzie spotkałem wychodzącego Turowicza, który bodaj tego samego dnia po południu miał wygłosić przemówienie na inauguracji obrad w Pałacu Namiestnikowskim. Mazowiecki mówił, jak zawsze spokojnie, ale twardo: legalizacja „Solidarności” to warunek pierwszy i konieczny, żeby doszło do porozumienia, ale niewystarczający, nam chodzi o całościową przebudowę systemu tak, żeby nakierować jego ewolucję na jednoznaczny cel: demokrację. Nie osiągniemy jej jeszcze w tym kroku, ale musimy zbudować pluralizm i państwo prawa, o resztę powalczymy w drugim kroku. Ryzykujemy, bo nie do końca możemy ufać drugiej stronie, a w naszym obozie narasta radykalna krytyka systemu. Dlatego musimy się spieszyć¹. Wiedziałem, że rozmawiam ze strategiem.
Potem były wybory, w których nie startował, bo miał inny niż większość Komitetu Obywatelskiego pogląd na reprezentację opozycji w parlamencie. Pomyślałem: szacunek. Dlatego później trochę się zdziwiłem, że właśnie on — outsider — został premierem.
„Nasz premier” — tak dosyć szybko zaczęliśmy go nazywać. Jacy „my”? Inteligenci z okolic „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, „Więzi”, co najmniej kibicujący wcześniej podziemnej „Solidarności”, a często sami zaangażowani w „konspirę”. Wtedy jeszcze ramię w ramię z naszymi kolegami z pracowniczej „Solidarności”, z którymi niejedno wcześniej przeszliśmy. Teraz ich pracowniczy związek zawodowy (ale przecież po trochu i nasz) miał być tarczą dla inteligenckiego premiera, którego głównym zadaniem było przerobienie gospodarki z księżycowej na normalną. Wszyscy wiedzieliśmy, że to bardzo trudne. Zaciskaliśmy kciuki, żeby mu się udało.
Dlaczego „nasz”? Trochę dlatego, że „solidarnościowy” premier wziął się z pomysłu wyrażonego w artykule Adama Michnika Wasz prezydent, nasz premier w „Gazecie Wyborczej”, ale trochę — a może i bardziej — dlatego, że on szybko zdobył sobie serca ludzi „Solidarności”. Bardzo szybko stał się nasz. Zapanowała euforia wokół jego osoby. Starzy Polacy przypominali nam wtedy, że coś takiego działo się przez kilka miesięcy wokół Mikołajczyka, nim komuniści terrorem pokazali, że z tymi wyborami w Jałcie to jednak nie było na serio.
Mazowiecki premier był tak drastycznie inny od komunistycznych aparatczyków, którzy go poprzedzali, nawet od inteligenta Rakowskiego, że natychmiast był właśnie „nasz”. W parze pojęć, które dotąd opisywały życie publiczne: „my” — „oni”, przynależał zdecydowanie do „my”. W przeciwieństwie do Jaruzelskiego, Rakowskiego, Millera, którzy przynależeli do „oni”. „Oni” byli utkani z kłamstwa, a jeśli nawet próbowali przemawiać ludzkim językiem, przeważnie mizdrzyli się i występowali. „Nasz premier” nigdy nie występował, był do bólu autentyczny. Kochaliśmy „naszego premiera” za to, że taki był.
12 września 1989 roku, kiedy ubiegając się o votum zaufania dla swojego rządu, zasłabł na sejmowej mównicy, wstrzymaliśmy oddech. A potem weszliśmy w okres jakby święta, ale pracowitego — każdy przecież jakoś próbował się przyczynić do powodzenia tej sprawy, która wcale nie musiała zakończyć się sukcesem. Uda się czy się nie uda z naszymi czerwonymi? A z Ruskimi? I czy ludzie wytrzymają jeszcze tych kilka miesięcy, aż zacznie się im poprawiać?
Nim zdążyliśmy na serio zadać pytanie, co ewentualnie ten rząd mógł zrobić lepiej, nadszedł Wałęsa ze swoim „przyspieszeniem”. Dla nas to było jak dostać obuchem w głowę. Bo jakże to: „nasz premier” wygląda już jak cień człowieka, państwo w przebudowie, a przewodniczący „Solidarności”, który „naszego premiera” prosił wcześniej o wzięcie tego ciężaru, teraz podkłada mu nogę? Nie mogliśmy uwierzyć i nie posiadaliśmy się z oburzenia. Po drugiej stronie w tej wojnie, która przecież nie miała prawa się wydarzyć, zostawali nasi przyjaciele. Taka gorycz, uczucie z zasady przynależne sferze życia osobistego, nie miała się już nigdy później pojawić w polskiej polityce.
Gdy „nasz premier” przegrał — referuję ciągle stan swoich i naszych ówczesnych emocji — nie tylko z Wałęsą, który go zdradził, ale i z jakimś przybłędą z Peru, który namieszał biednemu społeczeństwu w głowach, mieliśmy poczucie krzyczącej niesprawiedliwości. Gdy potem zwracaliśmy się do niego per „panie premierze”, czyniliśmy tak nie tylko z powodów grzecznościowych, lecz także żeby mu powiedzieć: „Pan na to nie zasłużył”. I żeby powiedzieć, że prawdziwy premier był tylko jeden. Ciekawe, że kiedy po latach ochłonęliśmy i zaczęliśmy dostrzegać, że rząd Mazowieckiego nie był dany wprost od Boga, lecz miał cechy ludzkiej, a więc niedoskonałej natury, to jedno przekonanie dla wielu z nas zachowywało ciągle swój walor. Dla mnie zachowuje go do dzisiaj. Tak, premier — prawdziwy szef rządu — był tylko jeden.
Rozmawiałem z nim kilka lat po tej niezasłużonej porażce, w 1997 ro ku w Krakowie, w mieszkaniu przy ulicy Lubelskiej, gdzie zatrzymał się na czas kampanii wyborczej do Sejmu. Już od dawna nie był premierem, od dwóch lat nie był też szefem Unii Wolności. Za to miał na koncie świeży sukces. To on w największym stopniu przyczynił się do uchwalenia, a szczególnie do przyjęcia w referendum, konstytucji. Wydawało mi się, że jest politykiem spełnionym, chociaż po przejściach. Sam patrzyłem wówczas na jego misję rządową chłodnym okiem. Już mi przeszła wściekłość na zwolenników Wałęsy, chociaż jak najgorzej oceniałem samego Wałęsę, którego „przyspieszenie” wydawało mi się — jak dawniej — destrukcją misji Mazowieckiego, teraz zaś dodatkowo oszustwem. A rząd? Oceniałem, że dzieło było wielkie, ale pewne rzeczy można było zrobić lepiej, niż zrobiono. Zadałem mu pytanie, co by zmienił w polityce swojego gabinetu, gdyby miał moc cofania czasu. Odniosłem wrażenie, że zdziwił się, że go o to pytam. I właściwie nie odpowiedział.
Podobna pod tym względem była nasza rozmowa w jego mieszkaniu na Mokotowie w 2006 roku. Nie dziwiło mnie, że broni dorobku swego rządu. Dziwiło mnie, że traktuje pytania o błędy jako, w gruncie rzeczy, nieuprawnione².
Rok później Mazowiecki obchodził okrągły jubileusz: osiemdziesiąte urodziny. Z tej okazji „Tygodnik” przygotował o nim cały blok tekstów. Mnie poproszono o opisanie jego ewolucji ideowej od PAX-u do opozycji. W tym tekście skupiłem się na analizie jego myśli z lat „Więzi”, bo to wtedy definitywnie ukształtował się Mazowiecki, jakiego później znaliśmy. A ewolucja była niemała: od czegoś na kształt „chrześcijańskiego socjalizmu” afirmującego rzeczywistość PRL-u nie jako geopolityczną konieczność, ale jako szczęśliwy obrót losu, do uznania Polski Ludowej za państwo totalitarne. W swoim opracowaniu wspomniałem też o paksowskim zaangażowaniu Mazowieckiego, w tym także o jego artykule z 1953 roku o biskupie Kaczmarku. Nie sposób było tego nie zrobić, choćby przez szacunek dla niego. Uważałbym za niskie moralnie takie wyjście, że się o sprawie Kaczmarka milczy. Wszyscy wiedzą, że jubilat ma to na hipotece, ale taktownie udają, że nie ma. I nielogiczne: jego ewolucja ideowa liczy się od PAX-u przecież i dlatego jest tak spektakularna³.
Zaprotestowała Józefa Hennelowa, pisząc w kolejnym numerze:
Obficie cytuje paskudny tekst, o którym powiada: „był straszny”. Dodaje na szczęście, że nie ten jeden. Dorzuca przykłady gorsze. Nie dodaje tylko jednego, co dodać należało bezwzględnie: że tekst ten stanie się materią powszechnej spowiedzi Mazowieckiego zaraz po ustaniu cenzury, na prawie samym początku transformacji. Ta jego wypowiedź — nawet wtedy jakże rzadka — była świadectwem najwyższej uczciwości i odwagi⁴.
Ta opinia Józefy Hennelowej warta jest uwagi, bo w niej skupia się dylemat niejednego biografa, którego bohater ma na koncie oprócz dokonań chwalebnych także te wstydliwe. Wymazywanie, ale także świadome pomniejszanie tych drugich wydaje mi się tak dramatyczną dezercją, że aż nie chce mi się tego tłumaczyć. Kto myśli — ten zrozumie. Natomiast informacji o „publicznej spowiedzi” świadomie nie dałem w artykule z 2007 roku. Więcej: świadomie jej nie daję w rozdziale dziewiątym tej książki („Nasz premier…”).
Przede wszystkim nie było czegoś, co można by nazwać „publiczną spowiedzią” Mazowieckiego w tej sprawie. Premier był po prostu zapytany o artykuł o biskupie Kaczmarku w czasie kampanii wyborczej w 1990 roku. Odpowiedział z godnością, krótko, jak o przeszłości odległej i zamkniętej. Miał prawo tak zrobić — wszak był w roku 1990 zupełnie innym człowiekiem niż w roku 1953. Ale nie mówmy, że się sam stawiał pod pręgierzem i wystawiał swój grzech na widok publiczny. Nic takiego się nie wydarzyło. Przecież byłby to gest powtarzany następnie bez końca w mediach i obecny w zbiorowej pamięci. Powtórzę: trudno mieć pretensje do premiera, że się na coś takiego nie zdobył, ale nie twórzmy legendy.
Drugi powód jest natury zasadniczej. Nawet gdyby prostą odpowiedź na pytanie można było nazwać „publiczną spowiedzią”, ona mówiłaby tylko o samorefleksji Tadeusza Mazowieckiego, w niczym jednak nie umniejszałaby znaczenia faktów. Co się napisało, pozostaje napisane, czasem komuś pomaga, czasem kogoś krzywdzi. A potem autorowi pozostaje tylko własny stosunek do tej przeszłości. Wiemy, że Mazowiecki się jej wstydził, z pewnością jako katolik rozliczył się z niej sakramentalnie. Ktoś powiedział, że z katolickiego punktu widzenia grzech wyznany w czasie spowiedzi przestaje być grzechem, a staje się cnotą pokuty. Bardzo dobrze, ale to jest sprawa między grzesznikiem a Panem Bogiem. Nic nam do tego. Jako autor biografii Tadeusza Mazowieckiego mówię bez wahania: nie byłoby godne tego wybitnego człowieka ani zamiatanie pod dywan niewygodnych faktów, ani ich sztuczne pomniejszanie, relatywizowanie ciężaru winy. Dbanie o jego dobrą pamięć nie może być tożsame z historycznym krętactwem.
Krótko po tekście Hennelowej zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawił się numer, którego nie znałem. Odebrałem. „Mówi Mazowiecki — usłyszałem w słuchawce — chciałbym Panu pogratulować świetnego tekstu o mnie”. Poczułem ulgę. Wiedziałem, że premier ma klasę, ale z tym Kaczmarkiem… a tu jeszcze ta polemika. Postanowiłem pociągnąć go za język: „Dziękuję, panie premierze, ale pan wie, że był głos polemiczny wobec mojego tekstu, jak pan to odbiera?”. Długie westchnienie, jak zawsze u niego, gdy szykował się do wypowiedzenia czegoś dla niego naprawdę ważnego: „Wie pan… tak po prostu było, nie mógł pan napisać, że nie było. Ale dopowiem panu jeszcze o analizie tekstów z lat «Więziowych». Ja rzeczywiście byłem jakimś takim chrześcijańskim socjalistą, a potem to przezwyciężyłem”. Skoro tak dobrze poszło, powiedziałem: „Nie wiem, czy pan premier o tym słyszał, ale ja się szykuję do pisania pana biografii, czy pan by ze mną o tym porozmawiał?”. Odpowiedź już bez wzdychania: „Słyszałem. Niech pan kiedyś do mnie zadzwoni, jak pan już będzie finiszował”.
To było w roku 2007. Zadzwoniłem do niego ponownie bodaj w roku 2009. Nie był w formie. „Mam kłopot, choroba w rodzinie, proszę zadzwonić za jakiś czas. Ale… ja panu raczej nie pomogę”. Próbowałem się ratować: „Panie premierze, bez pana udziału ta książka będzie niepełna”. „Może i tak… nie wiem, niech pan mi da trochę czasu do namysłu”. Gdy zatelefonowałem po kilku miesiącach, on usztywnił się na „nie”: „Niech pan to skończy po mojej śmierci”. Próbowałem żartować: „Ale ja panu premierowi życzę stu lat, więc…”. Przerwał mi: „Po mojej śmierci”.
To była nasza ostatnia rozmowa.
Nie wiem, oczywiście, co by pan premier powiedział po lekturze tej książki. Wiem, co bym chciał, żeby powiedział, i dlaczego zakładam, że taka jego odpowiedź byłaby możliwa. Uważam Tadeusza Mazowieckiego za człowieka wielkiej klasy. A tacy nie chowają się za węgłem. Także za życzliwością pochlebców. Biorą odpowiedzialność za swoje życie. Wiedzą, że uchylając się, nie byliby autentyczni. A właśnie słowo „autentyczność” jest tym, które najtrafniej go opisuje.
Pod koniec życia Tadeusz Mazowiecki był politycznie porażony PiS-em, projektem IV RP, lustracją Lecha Wałęsy dokonaną w książce Cenckiewicza i Gontarczyka… Martwiło mnie to nie dlatego, żebym w całości podzielał diagnozy i projekt Jarosława Kaczyńskiego. Nie podzielałem. Ale przecież w demokratycznej polityce nigdy nie dzieje się tak, że jedna strona sporu ma sto procent, a druga zero procent racji. Odnosiłem zaś wrażenie, że jego reakcje są bliskie takiego manichejskiego podziału, bliskie histerii, w którą popadła większa część polskiej inteligencji, niezdolna już do spokojnego namysłu nad rzeczywistością. Tylko a priori gotowa brać stronę jednych w przekonaniu, że drudzy to niemalże faszyści. Nie martwiło mnie, że Mazowiecki nie chce głosować na PiS (sam nigdy na to ugrupowanie nie głosowałem), ani to, że chce głosować na Platformę (i mnie się to zdarzało), tylko to, że widzi w Platformie obrońców cywilizacji przed barbarzyństwem. To było jakieś spłaszczenie głębokości jego własnych refleksji o polskiej polityce.
W 2007 roku prowadziłem publiczną debatę z udziałem Tadeusza Mazowieckiego, Karola Modzelewskiego i Leszka Balcerowicza⁵. Zadałem panu premierowi pytanie, czy w jakimkolwiek dokonaniu PiS-owskim widzi choćby ziarno słuszności, wymieniając: Muzeum Powstania Warszawskiego, nowelizację ustawy lustracyjnej i likwidację Wojskowch Służb Informacyjnych. „Tylko Muzeum Powstania” — odpowiedział bez wahania.
Zdziwiła mnie ta odpowiedź. Był zbyt dużą figurą, żeby tak dać się włączyć w schemat, który może i organizował życie polityczne, ale na pewno jego wartość analityczna była niska.
Zastanawiało mnie przez kolejne lata, dlaczego pan premier tej opinii nie skorygował. Dlaczego taki już pozostał? Rzekłbym: inny niż w swoich najlepszych latach.
1. Zob. Musi nastąpić przebudowa systemu, z Tadeuszem Mazowieckim rozmawia Roman Graczyk, „Tygodnik Powszechny”, 12 lutego 1989.
2. Zob. IV Rzeczpospolita pod kreską, z Tadeuszem Mazowieckim rozmawia Roman Graczyk, „Tygodnik Powszechny”, 26 marca 2006.
3. Zob. R. Graczyk, Autentyczność. Tadeusz Mazowiecki: krótka biografia polityczna i intelektualna, „Tygodnik Powszechny”, 22 kwietnia 2007.
4. J. Hennelowa, Same sprostowania, „Tygodnik Powszechny”, 29 kwietnia 2007.
5. Zapis tej debaty: Polska na to nie zasługuje. Jak obalono komunizm? — debata „Tygodnika Powszechnego”, z Tadeuszem Mazowieckim, Leszkiem Balcerowiczem i Karolem Modzelewskim rozmawia Roman Graczyk, „Tygodnik Powszechny”, 29 kwietnia 2007.Rozdział pierwszy
POCZĄTKI
Dzieciństwo i młodość (1927–1946)
Mazowieccy wywodzą się z dóbr Mazowsze w ziemi dobrzyńskiej, niedaleko Lipna, około 50 km na północny zachód od Płocka. Tak przynajmniej podaje Związek Szlachty Polskiej na swojej stronie internetowej. Wedle badań poczynionych przez Adama A. Pszczółkowskiego¹, konsultanta genealogicznego Związku, pod koniec XVIII wieku przodek Tadeusza Mazowieckiego, Jan, opuścił z rodziną ziemię dobrzyńską i zamieszkał we wsi Umienino-Łubki koło Płocka.
Syn tegoż Jana i Marianny z domu Janczewskiej miał na imię Konstanty Józef (1799–1871) i był porucznikiem piechoty wojsk Królestwa Kongresowego. Konstanty Józef ożenił się z Marianną Gójską, a ich dzieckiem był Bronisław Kazimierz (ur. 1837–?), który uprawiał rolę oraz parał się działalnością społeczną: był wójtem i sędzią. Bronisław Kazimierz ożenił się z Konstancją Kraszewską i spłodził z nią m.in. Bronisława Władysława (1872–1938), późniejszego lekarza płockiego i ojca premiera.
Bronisław Mazowiecki skończył medycynę na Uniwersytecie Warszawskim, a od 1919 roku był lekarzem powiatowym w Płocku. Był też działaczem Towarzystwa Lekarskiego i Akcji Katolickiej. W 1914 roku ożenił się z Jadwigą Szemplińską (1883–1953). Z tego związku narodziło się troje dzieci: Jadwiga Krystyna (1915–1994), Wojciech (1925–1944) i Tadeusz (1927–2013).
Płock, gdzie przyszedł na świat Tadeusz Mazowiecki, przeżywał czasy świetności we wczesnym średniowieczu. Tu za rządów Bolesława Śmiałego (lata panowania: 1058–1079) erygowano około roku 1075 biskupstwo — jedno z pierwszych w Polsce. Później, za rządów Władysława Hermana (1079–1102) i Bolesława Krzywoustego (1107–1138), Płock był stolicą państwa. Romańska katedra (przebudowana w epoce renesansu) pochodzi z 1144 roku. Nieco później, w 1180 roku, założono tu — istniejącą do dzisiaj — szkołę, która jest uznawana za najstarszą w Polsce.
Z XIV wieku pochodzi gotycki zamek książąt mazowieckich, z charakterystycznymi dwiema wieżami: Szlachecką i Zegarową, przy czym ta druga dźwiga barokową kopułę. Dziś zamek jest siedzibą Muzeum Diecezjalnego.
Z Płockiem związane są dwie charakterne kobiety, które zaznaczyły się w dwudziestowiecznym polskim życiu religijnym: Maria Franciszka Kozłowska i Faustyna Kowalska. Obie miały nadzwyczajną wrażliwość religijną, ale zgoła inaczej ułożyły się ich relacje z instytucjonalnym Kościołem.
Pierwsza założyła Zgromadzenie Sióstr Adoratorek Przebłagania, w 1893 roku w płockim kościele pw. św. Jana Chrzciciela miała pierwsze objawienie, później wiele następnych, aż do roku 1918. Sens objawień był taki, że należy zabiegać o miłosierdzie Boże, bo w przeciwnym razie można się spodziewać Bożej kary. Na tej podbudowie mistycznej Maria Franciszka utworzyła Zgromadzenie Księży Mariawitów i starała się o jego kościelne zatwierdzenie. Jednak zgody nie uzyskała, przeciwnie — w roku 1906 spadła na nią ekskomunika. I w ten sposób doszło do schizmy: powstał Kościół mariawicki. W latach 1911–1914 z inicjatywy Mateczki Kozłowskiej została w Płocku wybudowana katedra mariawicka.
Inaczej potoczyły się losy drugiej związanej z Płockiem mistyczki. Faustyna Kowalska doznała pierwszych objawień w płockim klasztorze Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w roku 1931. Podobnie jak Marii Franciszce, objawił się jej Jezus. Ale sens tych objawień jest w istotnej części inny niż sens objawień Kozłowskiej: miłosierdzie Boże ma być nieograniczone, ma dotyczyć wszystkich, a nawet w szczególny sposób ma być skierowane do grzeszników. Objawienia Kowalskiej milczą na temat kary za niestosowanie się do wskazań Jezusa, co nie znaczy, że grzech nie ma konsekwencji. Ale Faustyna też nie miała w Kościele łatwego życia. Dopiero kilkadziesiąt lat po jej śmierci uznano kult propagowanego przez nią Miłosierdzia Bożego (najpierw na poziomie diecezjalnym kardynał Wojtyła jako arcybiskup krakowski, a potem na poziomie Kościoła powszechnego tenże kardynał Wojtyła jako papież Jan Paweł II). Ona sama została zaś kanonizowana.
Istotnym momentem w dziejach miasta stał się rok 1920, kiedy to wielu płocczan na ochotnika brało udział w walkach z bolszewikami. W uznaniu ich żołnierskich czynów marszałek Piłsudski, jako minister spraw wojskowych, odznaczył miasto Płock Krzyżem Walecznych 13 maja 1921 roku. Tego samego dnia Piłsudski odznaczył Krzyżem Walecznych dwóch uczniów „Małachowianki” (do tej szkoły będzie w latach 1945–1946 chodził Tadeusz Mazowiecki): Tadeusza Jeziorowskiego i Józefa Kaczmarskiego, którzy wyróżnili się bohaterstwem, broniąc rodzinnego miasta.
Tadeusz Mazowiecki urodził się 18 kwietnia 1927 roku, został ochrzczony w kościele farnym pw. św. Bartłomieja. Był trzecim dzieckiem swoich rodziców. Powiatowy lekarz w przedwojennej Polsce to była figura, więc dom rodzinny był zamożny. Świadczy o tym standard kamienicy, w której urodził się Tadeusz, a także fakt, że jako dziecko został posłany do szkoły prywatnej. Pierwsze płockie mieszkanie małego Tadeusza mieściło się w zasobnej kamienicy przy ulicy Dominikańskiej 5 (teraz 1 Maja). Była rzeczywiście okazała, bo płocczanie nazywali ją „nową katedrą”². Miało to związek z tym, że jej właściciel wzbogacił się, gdy jako architekt przebudowywał katedrę w Płocku. Przed wojną rodzina Mazowieckich przeprowadzała się dwukrotnie, kolejno do dwóch kamienic przy ulicy Sienkiewicza.
W tamtych czasach o statusie rodziny (materialnym i towarzyskim) decydowała pozycja ojca — głowy rodziny, jak się to określało. Niewiele wiadomo o matce Tadeusza — Jadwidze, ale sporo o ojcu — doktorze Bronisławie Mazowieckim. Elżbieta Ciesielska-Zając, archiwistka w Liceum im. Małachowskiego, płocczanka z zamiłowania, określa go jako wyjątkową postać:
To był bardzo szlachetny człowiek. Jak było trzęsienie ziemi w Japonii, to pan Bronisław Mazowiecki w ciągu kilkunastu godzin zorganizował zbiórkę żywności, pieniędzy i lekarstw. Jak mówią starzy płocczanie, bywało tak, że biedota żydowska przychodziła w nocy z prośbą, „bo dziecko chore”. I on zakładał na pidżamę palto, brał torbę lekarską i szedł. I nigdy nie pytał, czy oni mają czym zapłacić. A jak już widział, że jest nędza, to albo mówił „co łaska”, albo machał ręką³.
Mazowiecki senior pracował w Szpitalu Św. Trójcy, dokąd czasem zabierał syna. Chłopcu, który garnął się do pomocy, powierzano często obowiązki gońca. Rodzina była religijna. Tadeusz Mazowiecki stał się człowiekiem religijnym właśnie dzięki rodzinie. Jako kilkunastoletni chłopiec został potajemnie bierzmowany. Dlaczego potajemnie? Bo obaj biskupi płoccy zostali na początku niemieckiej okupacji internowani w Słupnie. Tam w dyskrecji wykonywali jednak czynności kapłańskie i biskupie.
Po agresji Niemiec na Polskę Płock został włączony do III Rzeszy (jako część Prus Wschodnich), tak jak Wielkopolska, Śląsk i Pomorze. Na tych terenach sytuacja Polaków była dużo gorsza niż na obszarze Generalnego Gubernatorstwa. Tę różnicę dobrze obrazuje położenie Kościoła katolickiego w GG i na terenach przyłączonych. Najbardziej wymownym jej wskaźnikiem jest liczba kapłanów zgładzonych przez Niemców albo bezpośrednio, albo zmarłych w obozach i więzieniach. O ile w archidiecezji krakowskiej zginęło w tym czasie trzydziestu kapłanów, co stanowiło około 4,5 proc. ogólnej ich liczby, o tyle w diecezji płockiej zginęło stu dziewięciu księży, czyli 28,5 proc. Mówiąc bardziej obrazowo, w archidiecezji krakowskiej w wyniku niemieckiej okupacji śmierć poniósł co dwudziesty kapłan katolicki, zaś w diecezji płockiej — więcej niż co czwarty. To ogólne ujęcie liczbowe przekładało się w Płocku na konkret bardzo spektakularny, gdyż Niemcy zamordowali obu biskupów płockich: ordynariusza — arcybiskupa Antoniego Juliana Nowowiejskiego i jego sufragana — biskupa Leona Wetmańskiego. Obaj zginęli w obozie koncentracyjnym w Działdowie w 1941 roku.
Podobnie jak na innych terenach przyłączonych do Rzeszy, w Płocku doszło do masowych wysiedleń. W latach 1939–1945 zginęła jedna trzecia mieszkańców miasta: około 11 tysięcy osób, w tym prawie cała społeczność płockich Żydów (8 tysięcy osób). Po likwidacji płockiego getta rodzina Mazowieckich została przymusowo przesiedlona do domu w opróżnionej dzielnicy żydowskiej przy ulicy Kwiatka 25.
Tadeusz Mazowiecki wtedy nie jest już dzieckiem. W chwili wybuchu wojny ma dwanaście lat, a w takich okolicznościach szybciej się dojrzewa. Rozumie więc całą grozę sytuacji. Widzi dramatyczne sceny na ulicach miasta, ale nie tylko to. W 1939 roku z rąk niemieckich ginie jego przyrodni brat Stefan (urodzony w 1913 roku), zaś pod koniec okupacji, w roku 1944, w czasie ewakuacji obozu w Stutthofie rodzony brat Wojciech (urodzony w 1925 roku). Tadeusz, jego siostra Jadwiga Krystyna i ich matka oczekiwali na powrót brata i syna z obozu. Z upływem czasu ich nadzieja malała, aż okazało się, że Wojciech nie żyje.
W czasie okupacji, jak większość młodych ludzi, Tadeusz pracuje — najpierw jako goniec w Szpitalu Św. Trójcy (tym samym, w którym pracował jego ojciec, zmarły w roku 1938), potem w centrali handlowej i w majątku w Maszewie.
Gdy kończy się okupacja, osiemnastoletni Tadeusz ma zaliczone dwie klasy w ramach kompletów, może zatem iść od razu do klasy trzeciej w roku szkolnym 1945/1946. Trafia do „Małachowianki” — słynnej szkoły szczycącej się takimi absolwentami/uczniami, jak Paweł Włodkowic, Andrzej Bobola, Honorat Koźmiński, Ludwik Krzywicki czy Ignacy Mościcki. Gdy Mazowiecki zapisuje się do niej, szkoła dopiero się organizuje po pięcioletniej przymusowej przerwie. Młodzież rwie się do nauki, jak zawsze w takich okolicznościach. Ale z jednym wyjątkiem: uczniowie odmawiają uczestnictwa w lekcjach języka niemieckiego. Zbyt dobrze pamiętają choćby to, że dwudziestu dwóch „Małachowiaków” walczyło w powstaniu warszawskim, a przeżyło je tylko siedmiu. W szkole, naturalnie, pracują wówczas sami przedwojenni nauczyciele, co sprawia, że mimo nastania nowej władzy i jej ideologii uczniowie „Małachowianki” — jak wszyscy inni w polskich szkołach — pobierają w tym czasie nauki według standardów II Rzeczypospolitej. Wiele lat później, będąc w Płocku w 2011 roku, Tadeusz Mazowiecki powie z wyraźną atencją o swoich profesorach: pani profesor Mariańskiej (polonistce), profesorze Krzyżanowskim (matematyku), dyrektorze Synoradzkim, księdzu Fronczaku — prefekcie⁴. Tadeusz Zombirt, późniejszy dyrektor „Małachowianki”, wiele lat po roku szkolnym 1945/1946 zdąży jeszcze być uczniem tej generacji profesorów:
To byli ludzie z niesamowitą klasą, elegancko ubrani, ze znakomitą polszczyzną, znakomitymi manierami. Inny świat⁵.
W pierwszym roku po wojnie w szkole uczy już siostra Tadeusza — starsza od niego o dwanaście lat Jadwiga Krystyna Mazowiecka, nauczycielka języka francuskiego. Elżbieta Ciesielska-Zając wspomina:
Była znakomitą nauczycielką i oryginalną osobą. Uczniowie bali się jej, ale to był strach przed wiedzą i konsekwencją własnego lenistwa. Dzięki niej co roku mieliśmy laureatów w prestiżowym konkursie języka francuskiego Alliance Française i w olimpiadach języka francuskiego. W płockich liceach długie lata uczyły francuskiego uczennice pani Mazowieckiej — także znakomite nauczycielki (pani Małgorzata Kalinowska i pani Wioletta Jeżowska)⁶.
Tadeusz Zombirt dodaje:
Uczyła mnie francuskiego, bo to była jej specjalizacja, w młodości studiowała na Sorbonie. Ale był taki okres, że brakowało nauczycieli historii i wtedy ona uczyła tego przedmiotu. Mimo że nie miała przygotowania fachowego, miała ogromną wiedzę historyczną. Kobieta wielkiej klasy⁷.
Mazowiecki ma w szkole kolegów w różnym wieku, niektórzy są dużo starsi, bo nie udało im się w czasie okupacji pobierać nauki. Niemcy zlikwidowali średnie szkolnictwo ogólnokształcące. Ci młodzi ludzie po wojnie musieli nadrabiać zaległości, często równocześnie pracując, żeby utrzymać osierocone rodzeństwo. Szkolnym kolegą Mazowieckiego był m.in. Waldemar Hińc:
Mój ojciec zmarł w Dachau, więc musiałem pracować, żeby utrzymać rodzinę, także zaraz po wojnie. Dlatego do szkoły przyjeżdżałem po pracy, po południu. Zapisałem się do trzeciej klasy gimnazjum, tej samej co Tadeusz, mimo że byłem od niego starszy o dwa lata. Nasi ojcowie znali się przed wojną. W szkole wszyscy bardzo garnęli się do wiedzy. Tadeusz pisał do jakiegoś pisemka szkolnego. Ciągnęło go do dziennikarstwa, a był w klasie przyrodniczej. Szkoła miała tradycje — że tak powiem — bojowo-patriotyczne, Tadeusz się mało w tym udzielał. W ogóle nie był liderem w szkole, trzymał się trochę na uboczu. Przy gimnazjum działał teatr, tam była czynna Krystyna Kuleszanka. Tadeusz z nią sympatyzował i dlatego przychodził na próby, ale sam nie brał w tym udziału. Stawał gdzieś z boku i popalał papierosy⁸.
Spotkanie Tadeusza z Krystyną to romantyczna miłość. Należałoby powiedzieć za świętym Pawłem: miłość, która wszystko przetrzyma. Bo oto młoda dziewczyna okazuje się ciężko chora. Waldemar Hińc:
Krystyna była w czasie okupacji więźniarką Ravensbrück. Trochę o niej wiedziałem, bo po wojnie przyjąłem do mieszkania panią Wochowską, też byłą więźniarkę Ravensbrück, ale osobę starszą, uchodziła za opiekunkę tych młodych dziewcząt w obozie. Tadeusz ożenił się bardzo młodo, miał wtedy może 19 lat⁹.
Elżbieta Ciesielska-Zając opowiada:
Na pewno znali się jeszcze przed „Małachowianką”, razem rozpoczęli naukę w szkole w 1945 roku. Jestem prawie pewna, że ich rodziny znały się przed wojną, ale wtedy to oni byli jeszcze prawie dziećmi. Ona wróciła z obozu z gruźlicą i to była gorsza odmiana, rozsiana gruźlica, wtedy mówiono: prosówka albo galopujące suchoty. On wiedział, że ona jest chora, i trwał przy niej z wielkim oddaniem. Zdobywanie leków, zwłaszcza streptomycyny, graniczyło wtedy z cudem, nie cofał się nigdy przed dodatkowym wysiłkiem, przed pracą, żeby chociaż przedłużyć Krystynie życie. Starsi wychowankowie szkoły opowiadają, że obserwowali Krystynę i Tadeusza z podziwem i rozczuleniem. Grała w teatrze szkolnym, była bardzo ładna i uzdolniona artystycznie, pani prof. Mariańska mówiła o niej: cudowne dziecko. Zachowało się takie zdjęcie z przedstawienia „Sublokatorki”, maleńkie zdjęcie, na którym główki wyglądają jak szpileczki, a jednak twarz Krystyny przyciąga wzrok, coś w niej jest niezwykłego. Nie można rysów rozpoznać, ale to musiała być piękna dziewczyna. Potem wyjechała na dłużej do Zakopanego na leczenie. Tadeusz pojechał z nią. Jeszcze zdążyli wrócić do Płocka, on był z nią do końca, do ostatniego tchnienia¹⁰.
W roku 1946 Mazowiecki zdaje maturę. W szkolnym muzeum „Małachowianki” zachował się jego „Protokół egzaminu dojrzałości w liceum ogólnokształcącym”. Dokument osobno wykazuje oceny z wszystkich przedmiotów w klasach 1–3, osobno oceny z egzaminów maturalnych, a na koniec oceny sumaryczne. Uczeń Tadeusz Mazowiecki dostał same oceny bardzo dobre z wyjątkiem: języka niemieckiego — dobry, matematyki — dobry, geografii — dobry, i chemii — dobry.
Jesienią tego roku wyjeżdża na studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Z Płocka, mocno poobijany, w świat.
1. Zob. http://www.szlachta.org.pl/kronika-2013/historia-rodziny-sp-tadeusza-mazo wieckiego.html.
2. Zob. H. Woźniak, Tadeusz Mazowiecki: W Płocku są moje korzenie, „Gazeta Wyborcza — Płock”, 9 czerwca 2011.
3. E. Ciesielska-Zając, relacja z 11 sierpnia 2014.
4. Zob. H. Woźniak, Tadeusz Mazowiecki: W Płocku…
5. T. Zombirt, relacja z 23 października 2014.
6. E. Ciesielska-Zając, relacja z 11 sierpnia 2014.
7. T. Zombirt, relacja z 23 października 2014.
8. W. Hińc, relacja z 26 lipca 2014.
9. Ibidem.
10. E. Ciesielska-Zając, relacja z 11 sierpnia 2014.