- W empik go
Od wsi do wsi.. Od świtu do świtu: nowele - ebook
Od wsi do wsi.. Od świtu do świtu: nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 186 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Samborze jest to wszystkiego razem dziesięć chałup zbudowanych pod lasem na karczowisku. Brakuje tutaj ludziom różnych rzeczy. Nie mają wody, ani kuźni, ani karczmy, ani kościoła, ani nawet figury świętej. Muszą wszystkiego poszukiwać we wsiach ościennych. Przytem urodzaje w Samborzu są tak liche, że tylko jeden osadnik cieszy się zamożnością; reszta ledwie wyżyć zdoła. Ten kawałek skąpej ziemi nie obiecuje też bynajmniej, aby się ludnością zaroił. Dzieci i dorośli wymierają tu często, a liczba śmiertelności przemaga nad przybytkiem z urodzenia. Prawda, że choć karczmy brakuje, chłopi ze Samborza dużo piją, – ale dużo piją oni zawsze tam, gdzie bywa dużo pogrzebów. Wódka i wogóle pogrzebowe wydatki podkopały byt jednego z osadników na Samborzu, Nikodema Dudy. Rodzina jego składała się z siedmiu głów, a śmierć w przeciągu pięciu lat zredukowała mieszkańców smutnej chaty do dwojga; pozostał tylko sam gospodarz, chłop pięćdziesięcioletni, i matka iego, zgrzybiała staruszka.
Żona, Maryna, chorowała mu coś ze dwa lata na jakieś dziwne bolenie, natury którego nikt w Samborzu odgadnąć nie umiał. Sprowadził Duda najprzód owczarkę z Tropiszowa; ta zadecydowała, że bolenie pochodzi z przerwania w krzyżu, ponieważ Dudzina, będąc zdrową, nosiła w płachcie duże zajdy chwastu. Owczarka wysmarowała babę gorącą wódką ze zajęczym skromem, a zaleciła jej pić codziennie na czczo kieliszek gorzałki z psiem sadłem. Jednakże owe uznane powszechnie środki nie pomagały chorej: więdła ona, schła, żółkła i miała się do grobu. Duda rzadko kiedy siedział w chałupie; obrzydła mu śmierć i stękanie baby, więc łaził do poradowskiej karczmy z przyjacielem swoim, Bartkiem Musiałem, znanym na Samborzu z głowy tęgiej do rady i do picia oraz z niedźwiedziej iście siły.
O czwartą chałupę od domostwa Dudy znajdowało się obejście Matusa Oryla, którego zona uchodziła za bardzo mądrą białogłowę. Pewnego dnia wpadła ona z garnkiem po ogień do Dudziny, a zastawszy babę strasznie znędzniałą i schorzałą, przysiadła nieco i poczęła raić Nikodemowej. Wyszło na to, iż nazajutrz rano wybrał się Duda do Skrobocic, gdzie mieszkał chłop słynny z cudotwórczego puszczania krwi chorym ludziom i zwierzętom. Nikodem sprowadził go pod wieczór do swego domu; ale że to był piątek, więc puszczenie krwi Marynie odłożono do soboty. Jakoż w sobotę sławny ten na okolicę lekarnik puścił krew chorej kobiecie, a to w dobrej ilości, otrzymał trojakami sześć czeskich wynagrodzenia i od szedł. Dudzinie zrobiło się bardzo lekko, ból ustał, jakby ręką odjął, tak, że nawet zaraz poDuszczeniu krwi chciała się zwlec z łóżka i obejść po izbie; ale że nie miała dostatecznej siły, aby powstać, przeto odwróciła się do ściany i zasnęła. Kobieta chora spała tak twardo, ie się już nigdy nie przebudziła.
Duda poszedł do poradowskiej karczmy, gdzie przepił ostatni grosz i jeszcze się zadłużył. Pozostała w chacie staruszka także spać lubiła, a przytem szanowała sen synowej.
Była to ciepła, pogodna, majowa niedziela. Kiedy Duda wstał, matka jego już roznieciła ogień na nalepie i odgrzewała żur wczorajszy. Maryna spała ciągle.
– Niech ta śpi, nie budźcie jej, matusiu; tyle nocy przestękała w cierpości, to odespać musi. Widno się jej niebodze zlepszyło, – mówił Nikodem do starej matki.
– Byłoby jej jeszcze lepiej, kiejby zażyła ciepłego, – powiedziała stara Dudzina. – Zwarzę jej a to kaszy z omastą.
Nikodem poszedł tymczasem do gospodarstwa, które się składało z jednej tylko chudej krowy i wcale dobrze wyglądającej świnki. Gospodarz przekonał się naocznie, iż zwierzęta szczęśliwie noc przebyły. Powrócił do izby, odział czyste obleczenie, wysmarował zużyte buty i głowę kawałkiem starego, bardzo wonnego sadła, które przypiekał nad węglami; potem zaś uroczyście zasiadł do miski i w milczeniu spożywał gorący żur, przygryzając twardą skórę czarnego chleba. Stara Dudzina upryczyła kaszę, okrasiła sadłem, posoliła i poniosła synowej.
– Dzisz ty, Nikodem, Maryna się nie rusza! Nikiej ryba śnięta, – zawołała staruszka.
– Dyć jej się wczora zlepszyło, – mruknął Duda.
– Ano wiedziałam, tyło tera ani drygnie… Nikiej trupek do pochówku.
– Co wy pedacie, matusiu. Poterpajcie ją ino za nogę, to się ocuci.
– Ni na co się nie zdało! – zawołała stara. – Dał jej Pan Jezus śmierć cichuśką, kieby dzieciąteczku.
Potem stara postawiła na ziemi rymkę z kaszą i poczęła głośno krzyczeć:
– Oj, ożeniłam cię też, synu, ożeniła! Niś wiana nie dostał nijakiego, nniś się z dzieciny pociechy doczekał!… Oj, coż ty poczniesz w takowej mizerności!… Sterałeś i siebie i gospodarstwo na lekowanie kobiety!… Oj, oj, oj!
Tak lamentowała baba i wrzeszczała; ale łzy nie płynęły jej wcale z oczu.
Krzyki te wywarły wrażenie na Nikodema; odłożył na bok łyżkę, przystąpił do żony, spojrzał na nią, pociągnął za rękę i zawołał:
– Maryna, wstawaj! Słysys, wstawaj! –
Poczem odwrócił kobietę od ściany. Maryna była bezwładna, zimna; usta jej zbielały, czoło po bokach okryła żółtozielonawa bladość; poza wargami dały się widzieć białe, silnie zaciśnięte zęby.
Stara Dudzina większym jeszcze krzykiem napełniła izbę; ów krzyk przerażał i rozrzewniał chłopa, któremu też łzy stoczyły się po czarnem licu.
– Za cóż ją też pochowam, chudziak, kiej poszło syćko na nic! Sieląga nie mam przy dii-, szy! – zawołał Duda, ocierając oczy rękawem siermięgi; poczem wyszedł z izby.
Niebawem napełniła się chata babami i dziećmi, a wszystko to łaziło po kątach izby, zaglądając wszędzie.
Nikodem zaszedł do chaty Oryla, który przy święcie golił się właśnie kozikiem, wyostrzonym na cholewie buta; kawałek szkła, oparty o ścianę, służył mu przy tej operacji za zwierciadło.
– Wasza ponoś zmarła, świeć, Panie, jej duszycce!… – rzekł Oryl, skrobiąc kozikiem twardy jak szczecina porost.
– Łatwiej ci ją było Panu Jezusowi zabrać, aniżeli mnie pochować, – powiedział Duda. – Wasza baba naraili tego hycla ze Skrobocie; bez chyby musi przecion Maryni jakom żyłę… –
– Kaj miał przeciąć; dyć i mnie krwie co nieco upuścił, – mówił Oryl, wecując stępiony kozik na cholewie. – Tylom mu nie kazował puscać sobie więcej niśli za trzy czeskie, coby jeno z wierzchu sama czarna posoka ściekła. I innym też na Samborzu krew popuszczał, kiej się o nim wczora ludzie zwiedzieli.
Duda poskrobał się w głowę, poczem przemówił:
– Kiejbyście wy mi, Matusie, użyczyli z kilkanaście złotków na one moje lamentacje.
Z czemże tu póńść na plebanijo i sprawić się przed jegomościa z takowego pomorku?
– Ano sprawiedliwie rzekacie, krześcijański duszę trza uczciwie pogrześć. Ino ja sam takoż grosickiem nie śmierdzem. Moja ta ma pono w póskrzynku parę czeskich, co na jarmarku na świętą Kundę shandlowała żydom mendel jajec; ale peda, iże na sól w suple przechowuje tę odrobinę, –
Nikodem znowu się podrapał w głowę i rzekł: