Odbiorę ci wszystko - ebook
Odbiorę ci wszystko - ebook
Jeśli odbierasz życie komuś, kto krzywdzi innych, to czy można to usprawiedliwić? Kim wolałbyś być, gdybyś musiał wybrać: ofiarą czy mordercą?
Fenomenalny thriller psychologiczny, prosto z Norwegii.
Clara jest ambitną i utalentowaną urzędniczką w Ministerstwie Sprawiedliwości, specjalizującą się w ochronie dzieci – ofiar przemocy domowej. Pracuje nad kontrowersyjną ustawą, która budzi ostre dyskusje. Kiedy do szpitalu, w którym pracuje jej mąż, trafia pobity czteroletni chłopiec i wkrótce umiera, a na drugi dzień jego ojciec zostaje zamordowany, pojawiają się jednoznaczne podejrzenia, kto za tym stoi. Jej życie zaczyna wymykać się spod kontroli, a z mroków przeszłości powracają demony.
W Odbiorę ci wszystko nic nie jest jednoznaczne. Nikt nie jest niewinny, a zło nie jest złem absolutnym.
„To nowe, świeże podejście do gatunku. Historia porywa, a intryga jest wręcz kunsztowna… Połknęłam tę powieść w dwa wieczory, ale jej bohaterowie zostaną ze mną na długo”.
Maja Lunde, autorka Historii pszczół
Przykład znakomitej literatury skandynawskiej „Odbiorę Ci wszystko”. To książka Ruth Lillegraven, która jest trzymającym w napięciu thrillerem. Angażuje czytelnika i sprawia, że bez reszty oddaje się on lekturze i chce cały czas więcej i więcej. Książka zmusza do myślenia, stawiania własnych hipotez i rozwiązywania problemów, jakie pojawiają się w miarę rozwoju fabuły. Tematyka dotykająca przemocy domowej również tworzy dobre tło dla powieści.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-336-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cokolwiek miałbyś zrobić, nie rozwódź się.
Przestrogę tę wygłosił kiedyś przy piwie mój rozwiedziony kolega, w tle leciał mecz Premier League. Rozwód jest drogi jak jasna cholera, powiedział. To jakby się dać obedrzeć ze skóry. Wyobraź sobie największą twoim zdaniem możliwą katastrofę ekonomiczną i pomnóż straconą sumę przez dwa. Nie, lepiej przez trzy! Tyle mniej więcej kosztuje rozwód.
No i co robić, daję sobie jakoś radę, trzymam się tego, co mam.
Trzaskają głośno drzwi – w ten właśnie pasywno-agresywny sposób ma mnie w zwyczaju budzić Clara. Przez łopoczące białe firanki dostrzegam jej wysoką, szczupłą sylwetkę na przylegającym do sypialni tarasie.
Clara ma swoje przyzwyczajenia. Uwielbia stać tam każdego poranka przez minutę albo dwie w tej samej pozie rodem z Titanica, którą przyjmuje, gdy jesteśmy na zachodnim wybrzeżu i płyniemy promem.
Ostatnie dni były wręcz napastliwie gorące, powietrze aż drgało, takie lato zaskakuje po długiej, mroźnej zimie oraz wiośnie, której właściwie nie było. Dzieci w szkole i ludzie na ulicy, w sklepie, w całym mieście mówią o zimie, która dopiero co minęła, wiośnie, która nigdy nie przyszła, i niezwykłości tych wczesnych afrykańskich upałów.
Ja jestem nimi zachwycony. Niech tylko Clara doprowadzi do końca ten swój projekt ustawy, to wreszcie pojedziemy do Kilsund. Moi rodzice nie robią się młodsi, poza tym trzeba zainaugurować sezon w domku wakacyjnym.
– Wstawaj – mówi Clara, wróciwszy do sypialni. – Bo się spóźnicie do szkoły.
To my odpowiadamy w tym tygodniu za odwożenie dzieciaków z sąsiedztwa i zobowiązałem się, że wezmę to na siebie.
Wciąż czuję w ustach gorzkawy posmak IPA. Przesadziłem chyba wczoraj o parę butelek, ostatnio coraz gorzej znoszę alkohol.
Oczy mam nadal zamknięte, udaję, że śpię. Clara od zawsze się na mnie irytuje, że nie jestem takim rannym ptaszkiem jak ona. Co wcale nie znaczy, że zaniedbuję odwożenie dzieciaków do szkoły, gdyż przeważnie to ja tego pilnuję.
– Haavard? – mówi moja żona, szturchając mnie kolanem w udo. Właściwie całkiem boleśnie.
– Co ty wyprawiasz? – pytam z pretensją w głosie. – Znęcasz się nade mną?
Clara wzdycha.
– Mam o ósmej ważne spotkanie, muszę niedługo wychodzić.
– Mnie natomiast czeka całonocny dyżur – mamroczę.
– Nie tylko ty ratujesz ludzkie życie – oświadcza Clara.
Siadam na łóżku, stawiam stopy na podłodze, ziewam.
– Dzieci już jadły?
– Właśnie kończą.
Clara idzie do łazienki, uznawanej przez nią za jej prywatny pokój kąpielowy, by nałożyć swoją ministerialną maskę. Budzi się we mnie przekora, zrywam się więc i wyprzedzam ją biegiem. Nie zamykam nawet drzwi, podnoszę klapę sedesu i sikam, starając się robić przy tym jak najwięcej hałasu.
Moja żona stoi na progu łazienki, nie mówiąc ani słowa.
Czemu łazi po domu długo po tym, jak już powinna była wyjechać, i marudzi, że ma mało czasu i że to ja powinienem się spieszyć? Dlaczego musi mnie kontrolować i nade mną sterczeć, zupełnie jakbym nie nawykł do bycia sam na sam z dziećmi? Przecież to jej właściwie nigdy nie ma w domu.
Odkąd pracuje nad tym projektem ustawy, zaczęła dzwonić w dni, kiedy planuje przyjść do domu na obiad, a nie odwrotnie.
Wychodzę z łazienki, pogwizdując.
Clara wmaszerowuje do środka, nawet na mnie nie patrząc, i zatrzaskuje drzwi.
Ubieram się i schodzę na dół.
Chłopcy siedzą przy stole. Jak zawsze rozczulam się, widząc ich w piżamach. Mięknę na widok ich wąziutkich barków, włosów Nikolaia, które po nocy sterczą na wszystkie strony, loczków na karku Andreasa.
Ale w następnej chwili dostrzegam, że jedzą płatki czekoladowe. I do tego jeszcze, niech to szlag, obaj siedzą pochyleni nad iPadami.
– Przecież się umawialiśmy, że jemy je tylko w weekendy – mówię, wskazując na opakowanie z płatkami. – Doskonale o tym wiecie. To opakowanie jest pewnie zdrowsze od zawartości.
– Mama nam pozwoliła – wołają chłopcy chórem.
Wyjmuję z szafki paracetamol, popijam tabletkę mlekiem prosto z kartonu.
– A co mówi babcia o iPadach?
– Że to idiotyzm! – wrzeszczą znów chóralnie.
– Nie. Że dostaniecie od nich kwadratowych oczu.
Chłopcy pożerają czekoladowe płatki zalane mlekiem, które przybrało jasnobrązową barwę, kłócąc się jednocześnie o jakąś grę o nazwie Fortnite, na którą zapewne są jeszcze za mali.
Dołącza do nas Clara.
– Płatki czekoladowe? – pytam, unosząc brwi. – Poważnie?
– Nie chcą jeść niczego innego. Ty spałeś, a ja przecież musiałam ich czymś nakarmić.
– Rany boskie – mamroczę.
Chłopcy, nadal w piżamach, zrywają się od stołu i wybiegają z kuchni.
– Halo! – krzyczę za nimi. – Gdzie się wybieracie? Wracać mi tu! Ale już!
Po chwili rzeczywiście wracają, niosąc w rękach gałązki bzu. Mam ochotę na nich nakrzyczeć za nagłą ucieczkę od stołu i połamane krzewy, ale tłumię w sobie złość, nasi synkowie są tacy słodcy i tacy z siebie dumni.
– Jeden dla mamy, drugi dla taty – mówi Nikolai, Andreas zaś posyła nam bezzębny uśmiech. – Nie kłóćcie się już.
– Już nie będziemy – odpowiadam. – Serdeczne dzięki, jesteście kochani.
Wyciągam z szuflady jeden z moich przyniesionych z pracy skalpeli i zaczynam przycinać gałązki. Przy drugiej z kolei wąskie ostrze wyślizguje mi się nagle z rąk i jakimś cudem udaje mi się wbić je sobie w czubek palca.
– Kurwa! – krzyczę.
– Te skalpele naprawdę nie powinny leżeć porozrzucane po całym domu, tyle razy ci już mówiłam – odzywa się Clara.
– Dzięki – syczę. Krwawię jak zarzynane prosię.
– Tato, co się stało? – pyta Nikolai.
– Niech to szlag – mówię, po czym biorę się w garść. – Nic takiego, zaciąłem się w palec.
– Boli?
– Troszkę. Dobrze, że jestem lekarzem i mogę sam to sobie zszyć – odpowiadam, siląc się na wesołość. Chłopcy nie wydają się przekonani.
– Mógłbyś chociaż raz trochę uważać? – pyta Clara, jak zawsze pełna empatii. Jest taka za każdym razem, gdy ja albo któryś z chłopców robimy sobie krzywdę, zupełnie jakby to była dla niej oznaka słabości.
Oglądam palec, odrywam z rolki kawałek papierowego ręcznika i owijam go wokół rany, próbuję być tatą twardzielem.
– Pamiętaj tato, że nie wolno przeklinać – mówi Andreas.
– Nic ci nie będzie? – pyta Nikolai.
– No to na razie – rzuca Clara, przemierzając kuchnię i korytarz szybkim krokiem. Dopiero gdy słyszę, jak trzaskają za nią drzwi, mogę odetchnąć i posłać synkom szczery uśmiech.
Oto nasze małżeństwo. Oto co się z nami stało.3 – Haavard
Gdy tylko wkładam biały kitel lekarski i wchodzę na oddział, dociera do mnie, że ten dyżur będzie przypominał maraton. Piękna pogoda sprawiła, że całe miasto ruszyło na łono natury. My zaś odczuwamy wszystkie tego skutki uboczne w formie urazów i chorób. Pacjenci napływają nieprzerwanym strumieniem. 15.35 – mała dziewczynka w śpiączce hipoglikemicznej. 16.21 – cierpiący na astmę chłopiec ze wstrząsem anafilaktycznym. 16.53 – rodzeństwo ranne w karambolu. 17.20 – poważnie odwodniony sześciolatek.
A o godzinie 18.53 wpada do nas cała rodzina.
Mężczyzna po trzydziestce niesie na rękach chłopca, na oko czterolatka, tuż za nim podąża kobieta, zapewne matka. Wszyscy troje wyglądają, jakby pochodzili z Pakistanu, a może to Afgańczycy. Chłopiec jest ubrany w niebieskie szorty i czerwony T-shirt. Na prawym palcu wskazującym ma naklejony plaster z Gwiezdnymi wojnami. Pod paznokciami – brud, na nadgarstku – bransoletka z paciorków z kilkoma literami. Ma drobną twarzyczkę i kruczoczarne włosy.
Nie widać oznak życia.
– Rozmawiać z lekarzem! – wrzeszczy ojciec, ma na sobie niebieską koszulkę Chelsea i czapkę z daszkiem, jego twarz szpecą ślady po młodzieńczym trądziku.
Zaraz za nim wpada Roger, ciągnąc za sobą zapach wody po goleniu. Jakiejś słodkiej, staromodnej, może Jeana Paula Gaultiera we flakonie przypominającym męski tors, marynarski mundur czy Bóg wie co jeszcze.
Nie mam nic przeciwko gejom ani mężczyznom pielęgniarzom. Roger to prawdziwy fachowiec, biegły w tym, co robi, doświadczony, serdeczny i opiekuńczy. Mężczyzna wielu zalet i talentów. Tyle że za mocno się perfumuje.
– Próbowałem tłumaczyć, że ich przyjmę – mówi. – Powinni byli przyjść na oddział ratunkowy. Ale on poleciał z dzieciakiem od razu tutaj. Przecież ich teraz nie wyrzucę?
– No chyba nie – odpowiadam.
Mamy tu w Ullevål najlepszy zespół urazowy. Odsyła się do nas najpoważniejsze przypadki z innych szpitali, najczęściej karetka przywozi pacjentów na izbę przyjęć. Ale czasem rodzice przychodzą z dziećmi bezpośrednio z ulicy. Jeśli wiedzą, gdzie znajduje się oddział pediatryczny, idą prosto do nas.
– Jestem lekarzem dyżurnym – zwracam się do ojca tak dyplomatycznie, jak tylko umiem. – Co się stało pańskiemu synkowi?
– Ślepy jesteś, lekarz? – mówi ojciec, staje przede mną, jego oczy są pełne strachu i wściekłości. Przypomina mi chuliganów, którzy przychodzili czasem na boisko szkolne na Vinderen, gdzie dorastałem.
– Nie widzisz, że zemdlał, lekarz? Nie budzi się!
Matka chłopca ma na sobie hidżab i tunikę włożoną na spodnie od dresu. Mówi coś i gestykuluje. Partner odpowiada jej w języku, którego nie rozumiem i kobieta milknie.
Chłopczyk jest mały i chudy, ma wąskie biodra i ptasią szyję, takie same niebiesko-pomarańczowe adidasy jak Andreas, tyle że zniszczone, brudne i dziurawe na wysokości palucha.
– Ile ma lat? – pytam, wyjmuję chłopca z ramion ojca i układam go na kozetce do badań.
Facet pokazuje mi cztery palce. Matka małego patrzy na mnie błagalnie, unosi dłonie, ma pobielałe knykcie.
– Co się stało? – pytam.
– Spadł – odpowiada ojciec. – Z drzewa. I potem zasnął. A teraz się nie budzi. Zrób coś, lekarz!
Daję znak Rogerowi, by zawołał więcej ludzi.
– Trzeba mu zrobić tomografię – mówię dyskretnie.
Kobieta zaczyna płakać, ojciec chłopca coś do niej krzyczy. Zamieram na środku sali. Muszę się uspokoić, sekunda, dwie, trzy. Dziecko jest nieprzytomne. Za oknem ćwierkają ptaki, chciałbym być teraz na dworze.
Zaczyna mnie już ogarniać to straszne uczucie, jak wtedy, gdy sobie uświadamiam, że ból głowy wywołany jest guzem mózgu, że wysypka to tak naprawdę objaw białaczki, że zaraz będę musiał przekazać wiadomość, której nikt nie chce usłyszeć.
Robi mi się zimno.
Pochylam się nad chłopcem. Czuć od niego kwaśną woń wymiocin. Lecz także zapach kurzu, słońca i jeszcze czegoś, gumy do żucia, pasty do zębów, szamponu, a gdzieś pod tym – zwietrzały aromat imbiru, czosnku i curry.
– Proszę na chwilę wyjść – zwracam się do rodziców. – Zaopiekuję się państwa synkiem.
Zerkają na mnie sceptycznie, ale opuszczają salę. Po kilku minutach wpada do środka Sabija.
– Co się dzieje? – pyta zdyszana.
Sabija ma zaledwie metr pięćdziesiąt pięć, jej lekki, bezszelestny chód sprawia, że wygląda, jakby unosiła się nad podłogą. Ma włosy do ramion, zawsze gładko uczesane i spięte klamrą. Nie nosi ozdób na dłoniach, nie maluje paznokci, wszystko zgodnie z regulaminem. Działa wydajnie, porusza się z gracją. Ma wąskie biodra i smukłą szyję.
– Nie wiem – odpowiadam. – W najlepszym wypadku mamy tu poważne wstrząśnienie mózgu. Chłopak spadł z drzewa.
Sabija milknie na chwilę, przygląda się małemu z dziwnym wyrazem twarzy.
– Aha – mówi i zaczyna go rozbierać, wydając jednocześnie polecenia Rogerowi i Bente, również pielęgniarce.
Puszczam za jej plecami oko do Bente, która jak zawsze się rumieni.
Takie rozbieranie i dokładne oglądanie dzieci to niemal obsesja Sabii. Kilka tygodni temu opowiadała o tym na porannym zebraniu personelu, miała nawet prezentację w PowerPoincie z mnóstwem fotografii dziecięcych pleców po biciu pejczem, ust pełnych ran, zdjęć rentgenowskich ukazujących złamane kości. Oczywiście uczy się nas o tym na studiach. Ale w naszej pracy człowiek ma mnóstwo do zrobienia, a niektóre znaki naprawdę łatwo przeoczyć. Musimy być uważni, poświęcić tych kilka dodatkowych sekund, obejrzeć dzieci, które trafiają do nas z czymś niby zupełnie innym, tłumaczyła Sabija, a ludzie kiwali głowami z wyraźnym poczuciem winy.
Teraz moja koleżanka pochyla się nad chłopcem, podwija rękaw czerwonej koszulki.
– Kurwa mać – mówię, widząc ślady na wewnętrznej stronie ramienia chłopca, przecież to się w głowie nie mieści. Ubrania są zwodnicze, sprawiają, że wszystko wygląda normalnie. Sabija chwyta nożyczki, zaczyna rozcinać tkaninę.
Więcej krwiaków. Na barkach i udach.
Wstrzymuję oddech.
– Szlag by to trafił.
– Cóż, tu nie ma wątpliwości – mówi Sabija. Nadal udaje jej się zachować zaskakujący profesjonalizm. Z pomocą pielęgniarzy układamy chłopca na łóżku na kółkach, biegniemy z nim truchtem korytarzami w kierunku izby przyjęć, gdzie mają mu zrobić tomografię. W takich sytuacjach nie poradziłbym sobie bez Rogera. Nikt nie ma większego doświadczenia na pierwszej linii niż on, nikt nie odebrał z ambulansu i nie załadował do niego większej liczby chorych i rannych.
Badanie tomografem zostaje wykonane o 19.40. Czekamy z Sabiją na wyniki. Dołączają do nas inni lekarze, radiolodzy i anestezjolodzy.
Nagle słyszymy za drzwiami szybkie kroki i ciężki oddech, do środka wpada ojciec chłopca, musiał tu za nami przyjść.
– Tu nie wolno wchodzić – oświadczam zdecydowanie, ruszając w jego stronę.
Facet zamiera na progu.
– Co mówisz, lekarz?
– Musi pan zaczekać na korytarzu.
– Jebany rasista – rzuca ojciec chłopca.
– Te reguły obowiązują wszystkich – wyjaśnia Roger oschle.
Mężczyzna wycofuje się niechętnie, ale słyszymy, jak tupie za drzwiami, miota się po korytarzu jak rozjuszony byk.
Odwracam się i widzę, że Sabija patrzy na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
– Znasz go? – pytam.
Kiwa głową, ale nic nie mówi, a chwilę później dostajemy wyniki tomografii. Chyba pierwszy raz w życiu słyszę, jak Sabija przeklina. Zaglądam jej przez ramię, patrzę na rozległe zacienienie na zdjęciu.
Na złowrogiego, zwiastującego nieszczęście kleksa.
– Urazowy krwotok podtwardówkowy. Trzeba go na cito operować – mówię.
Sabija kiwa nieznacznie głową, jest blada i ma łzy w oczach.
Odwozimy chłopca z powrotem na oddział, jego ojciec depcze nam po piętach.
W szpitalnej sali anestezjolodzy mierzą mu ciśnienie krwi, puls, saturację i kontrolują rytm serca na podpiętym ekranie. Przygotowują narkozę i sprzęt do intubacji, szykują respirator.
Rodzice małego wchodzą do sali, jego matka płacze. Ojciec wrzeszczy coś o tym, że mamy się bardziej starać, robić, co do nas należy. Ktoś wypycha go na korytarz. Roger wychodzi do niego i próbuje go uspokoić.
Sabija podchodzi do chłopca, zaczyna go ostrożnie gładzić po policzku, na brudnej od pyłu buzi widać ślady łez. Ujmuje jego rączkę, tę z plastrem z Gwiezdnymi wojnami, zaczyna mówić do niego po pendżabsku, cicho i spokojnie. Chłopiec jest drobny, blady. Nie może nam niczego opowiedzieć ani wyjaśnić. Ale to wszystko musi się dobrze skończyć, wkrótce chłopczyk otworzy oczy i zacznie dochodzić do siebie. W kolejnych dniach będę do niego wpadał, poświęcał mu tyle czasu, ile trzeba, rozmawiał z nim i żartował, będę patrzył, jak zdrowieje i jest coraz szczęśliwszy, coraz bardziej pewny siebie.
W chwili gdy kończę tę myśl, spada mu gwałtownie puls i saturacja.
Kurwa, myślę sobie. Kurwa, kurwa, kurwa. Ogarnia mnie rozpacz. Nie możemy go teraz stracić.
Anestezjolog wkłuwa się błyskawicznie w żyłę na ramieniu chłopca, wstrzykuje mu adrenalinę.
– Zamawiaj krew do transfuzji – mówię do Rogera.
Podajemy małemu pacjentowi płyny i szereg leków, starając się ustabilizować ciśnienie. W końcu chłopiec odjeżdża na blok operacyjny. Biegniemy za nim z Sabiją truchtem. Przy wejściu na blok przejmują go anestezjolodzy, my musimy się wycofać.
Zegar pokazuje 21.10. Nikt nic nie mówi. Sabija spaceruje nerwowo w tę i z powrotem. Podchodzę do okna. Tramwaj pędzi w górę Sognsveien, niemiłosiernie hałasując. Auta stają na czerwonym świetle na Kirkeveien. Ludzie w kawiarnianych ogródkach na Majorstuen po jednej i Torshov po drugiej stronie szpitala wznoszą toasty na cześć wspaniałego lata, świat kręci się jak zawsze, kiedy mały chłopiec w końcu wyjeżdża z bloku.
Neurochirurg, jeden z naszych bardziej doświadczonych kolegów, kręci ponuro głową.
– Krwotok był bardzo rozległy, nic się nie dało zrobić.
Mam ochotę usiąść na podłodze i się rozpłakać.
Czteroletni chłopiec. Cztery lata sińców.
Wiozą go gdzieś dalej.
– Musimy poinformować rodzinę – mówię. – A jego matka nie posługuje się norweskim.
Wypowiedziawszy to zdanie, uświadamiam sobie, jak żałośnie i tchórzliwie brzmią moje słowa, i że tak naprawdę próbuję przerzucić odpowiedzialność na Sabiję.
Koleżanka nic mi na to nie odpowiada, bierze rodziców chłopca na stronę.
Jego ojciec wali pięścią w ścianę. Matka zupełnie się załamuje. Sabija gładzi ją po plecach. Wszyscy pozostali stoimy zażenowani i tylko się im przyglądamy. Później trzeba będzie posłać chłopca na kolejny tomograf, by stwierdzić, że krążenie mózgowe ustało, po czym zostanie stwierdzony zgon. To wszystko trochę zapewne potrwa i formalności będą dopięte dopiero jutro. Trzeba będzie wtedy także zapytać rodziców o kwestię ewentualnego przeszczepu. Zawsze staramy się dać bliskim zmarłego trochę czasu, zanim postawimy to pytanie, ale nie możemy też czekać zbyt długo.
W całym naszym zespole daje się wyczuć jakąś zgodność, zgranie, którego zazwyczaj próżno wśród nas szukać. Śmierć czterolatka wszystkich boleśnie dotknęła. Ale jednocześnie mamy też innych pacjentów, czekają na nas dzieci, którymi nie mieliśmy się do tej pory kiedy zająć. Stan wyjątkowy nie może trwać zbyt długo.
Podbiega do nas ojciec chłopca. Bente próbuje położyć dłoń na jego ramieniu, ale on ją tylko odpycha.
– Bardzo mi przykro – mówię.
– Gdzie jest kaplica?
Nie mówię tego, co sobie myślę: że ojciec, który pobił na śmierć własne dziecko, nie ma czego szukać w kaplicy. Za to, co zrobił, nie ma przebaczenia. Odwracam się od niego.
– Bente – mamroczę. – Pokażesz mu, gdzie to jest?
Facet znika za przeszklonymi drzwiami, a ja opieram dłonie o ścianę, pochylam głowę, biorę głęboki wdech.
Jeden, a po dłuższej chwili kolejny.4 – Clara
Nie mam dziś ochoty z nikim rozmawiać, nawet z tatą. Zazwyczaj dzwonię do niego codziennie, a jeśli się nie odezwę, tata zaczyna się o mnie martwić. Wybieram więc jego numer, gdy chłopcy leżą już w łóżkach.
– Cześć, jak się masz? – pytam, gdy odbiera.
Wyobrażam go sobie, jak rozmawiając ze mną, stoi przy oknie i spogląda na fiord. Tata lubi podziwiać widoki. Stoi i gapi się jak wół na malowane wrota, mawiała moja matka. Odziedziczyłam to zresztą po nim.
– Jako tako – odpowiada słabym głosem.
– A co się stało?
– No, nie najlepiej się czułem, więc poszedłem do lekarza.
– Aha? – pytam, czując, że robi mi się zimno.
Po drugiej stronie w słuchawce rozlega się mamrotanie, tak ciche, że nie jestem w stanie rozróżnić słów.
– Tato – proszę. – Mógłbyś mówić trochę głośniej?
– No i wyobraź sobie, że odesłali mnie tu karetką.
– Co? – pytam i już po raz drugi tego dnia osuwam się na podłogę. – Tu, to znaczy dokąd?
– Do szpitala. Twierdzą, że miałem mały wylew albo coś... Jesteś tam?
– Tak – odpowiadam, chrząkam, kręci mi się w głowie.
– Wszystko będzie dobrze – ciągnie tata tonem sugerującym, że wcale w to nie wierzy. – Ale muszę tu zostać na noc, może trochę dłużej. Słuchaj, właśnie przyszli zrobić mi jakieś badania. Pogadamy później.
Rozłączam się i dopiero wtedy to czuję.
Coś mokrego spływa mi po policzkach, coś, czego nie umiem powstrzymać.
I w tym momencie dzwoni Haavard.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------