- W empik go
Odblask - ebook
Odblask - ebook
Czy znalazłeś się kiedyś w tak ohydnym położeniu, że musiałeś sprzedać duszę, aby wyjść z szamba?
Powieść „Odblask” jest zapisem wychodzenia bohatera z problemów psychicznych oraz uzależnienia od narkotyków. Z. przeżył wiele złego, walcząc z samym sobą i otaczającym go światem. Zobacz, jak do tego doszło i nie idź tą samą drogą.
Piotr Kotwica (ur. 27 listopada 1989 r.) – po ukończeniu najstarszej szkoły w Polsce, LO im. marsz. St. Małachowskiego w Płocku, studiował polonistykę na UAM w Poznaniu. Przerwał naukę na drugim roku. Obecnie mieszka i pracuje w Toruniu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-092-6 |
Rozmiar pliku: | 962 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koniec kropka. Nie ma pierdolenia, książki na czterysta stron o niczym, którą gównowiedząca krytyka aż się dławi z zachwytu.
Będzie bolało.
– Rejestracja, następny proszę!
No to idę.
– Imię nazwisko rok urodzenia – jak maszyna wypowiedziała po raz tysiączny dzisiaj.
– Z., 1989.
– Podpisz tutaj, daj dokument i łóżko 13 jest wolne.
Cieszę się, że sobie kupiłem nową komórkę. Czuję się jak moja nowa komórka.
Czy to prawda, że kiedy się dorasta, wypada się z zanurzenia w świat buntu i zapada się w świat materializmu? Tak czy siak – pewna immersja.
Na wstępie zaznaczam, że jestem schizofrenikiem. Chorobę wywołałem sobie, biorąc rozmaite używki, tyle używek i takie używki, że nawet o nich nie słyszeliście. Pewnie dlatego byłem bardziej empatyczny, wydawało mi się, że więcej rozumiem. Pisałem, dużo pisałem, pewnie dlatego, że pewne ośrodki w moim mózgu, odpowiadające za wyobraźnię, zostały pobudzone. Niestety, nie na stałe. Wszystko, co wzleci do góry, musi w końcu upaść. Nawet nie wiecie, jak ciężko się teraz pisze na trzeźwo.
Dowód osobisty. Zapalniczka. Scyzoryk (podobno szwajcarski). Dwadzieścia siedem groszy.
Zastanawiam się czasami, czy wynająłem dobrego Diabła-Stróża. Ubóstwo to raczej domena mnichów buddyjskich czy amiszów (to pewnik, że nie katoli).
Cierpienie spowodowane brakiem dóbr materialnych zataja w jakiś sposób niepokój egzystencjalny, który jest gorszą formą cierpienia, bo człowiek racjonalny zdaje sobie sprawę z tego, że jest to ból, który nie znajduje ukojenia.
Poszukiwanie „sensu życia” przypomina poszukiwanie pracy w małym miasteczku. Mnóstwo możliwości, ale żadnego odzewu.
„Mam zaświadczenie o niepełnosprawności” i, jakby to miało coś zmienić, dopisuję: „Co w sumie fortunnie pozwala zaoszczędzić na mnie Pracodawcy”. Kurwa, jaka bania.
Rozumiesz, może umiesz żyć na czysto, ale w sumie nie pozwala ci to na pełną percepcję.
Jestem ćpunem. W dodatku opętanym przez Demona. Ale o tym później.
„Pozwól, że się przedstawię, oto ja, człowiek bogactwa i gustu”.
Z. Jak Zapamiętaj to imię. Jak Zaraz wracam. Jak Znikam i wynikam. Jak Zagłada.
Zasada jest jedna. Nie przestać lecieć. Upadać. Są takie studnie, które nie mają dna. Królicza nora, jeśli też czytałeś te same zaćpane bajki z dzieciństwa co ja. Lata sześćdziesiąte, Zjednoczone Stany Upalone.
Ktoś mądry powiedział, że Polska jest jakieś pięćdziesiąt lat w czerwone (jak Związek Śmierdziecki) plecy w stosunku do tzw. „cywilizowanego świata”. Więc witaj, panie władzo, w XXI wieku, gdy chodzę po twoich ulicach naćpany jak stado owiec na jesieni, a ty mi możesz uwierzyć, że znam swoje prawa i nigdy, ale to NIGDY w swoim życiu nie miałem w swojej kieszeni nic, co byłoby nielegalne. Taka pajda swojskiego chleba. Polityczne bierki. Wy nam cap, a my wam srap.
Żeby być zupełnie szczerym w pisaniu tej Ewangelii, należałoby wytyczyć zdarzeniom przebieg chronologiczny. Więc zacznijmy od środka.
------------------------------------------------------------------------
Tłumaczenie fragmentu utworu Rolling Stones Symphaty for the Devil.„Kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem, hej… …wziął mnie ojciec, wziął mnie ojciec i tak do mnie rzekł”
*
Jezu, płyn do płukania pochwy.
Piję płyn do płukania pochwy.
Naprawdę, człowieku, bez kitu. Bełkotpsychina. Jak to klepie! Według ulotki ma działanie przeciwzapalne i antyseptyczne. Dziewczyna X rozpuszcza saszetkę w wodzie i myje sobie cipkę. Ja przeprowadzam banalną, kuchenną ekstrakcję z czterech saszetek i piję to około godziny 20.00. Dwa gramy. Powinno mnie wyklepać jak amen w pacierzu. Smak jest tak słony, że język cierpnie na jakieś dwadzieścia minut. Lepiej potem nic nie jeść, bo bełkotpsychina może się spienić w żołądku i z całego tripu zostaną tylko torsje. Całość tej słonej chemii wyleci z żołądka z powrotem przez gardło, nos, usta. Wyląduje w kiblu. Smak na pewno nie będzie wtedy lepszy. Chociaż gorszy chyba być nie może.
Niektórzy zawijają wyekstraktowane gówno w chusteczkę higieniczną i tak połykają. Ale mniej klepie i jak się chusteczka rozleci w gardle… Smak jest tak ohydny, że zrobisz wszystko, byle się zrzygać.
Do mycia pizdy.
Noo, właściwie to nie tylko.
Bełkotpsychina ma działanie silnie halucynogenne. Jazda prawie jak na kwasie. Światła w oczach tańczą pogo, przedmioty deformują się w zupełnie coś innego, coś z kosmosu, figurki na moim biurku wstają i zaczynają chodzić. Takie tam.
Problem jest taki, że sama w sobie wyciąga z podświadomości człowieka wszystkie jego lęki i fobie. Widzisz wszędzie robale, węże, ściany porastają pleśnią, z której wychodzą bliżej niezidentyfikowane facjaty, po podwórku chadza gigantyczna modliszka pragnąca mnie zeżreć. Takie tam. Przeżycie ostre, ale nieprzyjemne. Leżysz w swojej kochanej pościeli, a rysunki na niej wiją się glistowato, snują, są włochate. Widzisz je, słyszysz i czujesz swędzenie na nogach. Wiesz, że to tylko halucynacja, że to iluzja, ale:
PRIMO – nigdy nie masz pewności,
SECUNDO – mimo tej świadomości nadal czujesz, jak robale wiją się po twoich nogach, zbliżają się w stronę krocza.
Nie ćpaj bełkotpsychiny, jeśli nie masz leków uspokajających pod ręką.
Silnych leków. Najlepiej takich, które nadają się do ćpania. Bagatelozyn. Pyszne, małe, kolorowe guziczki, po których wszystko jest w porządku. Robaki zamieniają się w kwiatki, z kwiatków wylatują karzełki. Bajka. Po podwórku chadza dmuchana żyrafa. Jest przezabawna.
Bagatelozyny są „ezoterycznie” zamknięte za szybą apteki, a przepustką do nich jest wiarygodna recepta.
Uwierzyłbyś człowieku, gdybym ci powiedział, że tak to się skończy?
Płyn do płukania pizdy.
Inaczej mówiąc – zapalenie sromu i pochwy.
Zapalenie szyjki macicy po chemioterapii.
Higiena osobista w okresie połogu.
W twoich jelitach.
Śmiało, rzygaj.
Leżę i czuję, że zaczyna się sztorm łódeczek bełkotpsychiny na wściekłym oceanie moich kwasów żołądkowych. Jak puszczę pawia, to wszystko wywalę. Z tripu nici. Basta. Nie będziesz rzygał. Organizm chce to wywalić, ponieważ wcale nie chce tej chorej substancji. Kto by chciał pić płyn do…
Nie myśl o tym teraz. Nie będziesz rzygał. Nie będziesz rzygał. NIE BĘDZIESZ RZYGAŁ!
* *
– Tylko małą kreseczkę! Człowieku, jedną kreskę!
– Nie szuraj tego gówna!
To dość zabawne, ale mój dealer zawsze powtarzał mi, żebym nie ćpał. Za każdym razem, jak go widziałem i coś od niego brałem, to samo: „Nie ćpaj tych narkotyków! Ile razy mam powtarzać?!”.
– Stary, no zrozum. Jedną kreskę. Mam hajs.
– Nie ma mowy. Mam zielone.
Chyba nigdy nie mówił tego na poważnie.
– Nie potrzebuję.
– Nara.
I zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Potrzeba mi amfetaminy.
Bardzobardzobardzo.
Generalnie kopnął mnie niedowład mózgu. Niedotlenienie wszechkomórek. Wycieńczenie. Zjazd kolejką górską. W pień. Drżenie mięśni. Pytam umysł: „Halo, halo?”… Brak odpowiedzi. Brak sygnału. Totalnie.
Taki moment, w którym wszystko jedno. Prymitywny głód. Amfa jest teraz dla mnie czymś, czym był kotlecik schabowy z ziemniaczkami dla więźnia Auschwitz. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Więc wychodzisz z klatki na ulicę, by powłóczyć nogami w niepewnym kierunku. Gdzie szukać ratunku?
Sześć razy przeglądałem listę kontaktów w telefonie.
Sześć razy:
– Ziomek, dałbyś radę coś wykminić?
– Nie, nie. Już z tym skończyłem.
Albo:
– Stary, namieszałbyś coś?
– Nie ma mnie teraz w mieście.
Kompletna beznadzieja.
To ten wariat Murphy i jego chore zasady.
Zasada przekory.
Jak mam hajs, to nie ma towaru. Jak jest towar, to nie mam hajsu. Logiczne, prawda?
Wchodzę więc do apteki całodobowej, mojej ulubionej, i kupuję trochę tego, trochę tamtego. Jakbym odwiedzał sam24h przed sobotnią projekcją filmu, kupując sobie piwo, chipsy, ciasteczka, smakołyki. I jeszcze trochę tego, no, tamtego. Wszystko bez recepty. Przed wojną bez recepty była dostępna heroina. Hera na przeziębienie. Na kaszel. Wyobrażasz sobie, człowieku? Duża biała tabletka z kreską przez środek. Te wszystkie starowinki, które były uzależnione od heroiny i nawet o tym nie wiedziały. W domu prababci zawsze musiała być ta tabletka. Nawet jak nikt nie był chory, to musiała być „na wszelki wypadek”.
Więc „na wszelki wypadek” biorę jeszcze dwa opakowania leku z katatoniną, pochodną morfiny, i wychodzę odbyć mój prywatny, dogłębny, szczery, sobotni seans z filmem.
* * *
W pewnym momencie ciągu następuje takie miejsce, w którym wszystko zlewa się w jedno. Wszystko: co było, co jest i co będzie. Nie masz pewności niczego, a wszystko jest absolutnie pewne, bo takie przecież być musi. Nie pamiętasz, czy To ci się śniło, czy faktycznie było, czy to tylko taki haloon. Kolejność zdarzeń jest totalnie zachwiana. Spoglądasz w lustro i na darmo próbujesz zanalizować abstrakcyjny obraz, który się w nim pokracznie odbija. Chora twarz szaleńca. Wyszczerzona, szydercza facjata. Źrenice rozciągnięte do granic możliwości. W oczach, zwierciadle duszy, widać tylko czerń. Wszędobylska, wszechwypełniająca czerń.
– Na co się gapisz? – pyta koleś w lustrze. Zadziornie.
– Blektormsss. – Tyle tylko mogę odpowiedzieć. Język nie jest sługą mojego umysłu. Dziwnie się plącze, tańcząc, gdzieś biegnąc.
– No, co się gapisz? Czubka nie widziałeś?
Nie próbuję odpowiedzieć. Ale nie mogę się oderwać od oglądania tej dziwacznej twarzy. Wygiętej w hiperrzeczywistości o sinus z czterech milionów zaćpanych stopni. Ciekawe, kim on jest… W co się ubiera? Co je na śniadanie?
– Coeszszsz na abanie? – próbuję zagaić.
– Śmiało, popaprańcu! Śmiej się! Śmiało! Brechtaj! Dalej!
Zamykam oczy i po omacku uciekam z łazienki. Słyszę za sobą głos:
– Uciekaj z mojego królestwa, zwierzaku! Wilku wśród owiec!
Nachodzi mnie dziwna myśl, że koleś na pewno zyskuje na bliższym poznaniu. Otwieram oczy dopiero w dużym pokoju. Znów jest cicho i spokojnie. Miło i wygodnie.
Spoglądam na swoje dłonie, stopy i wyraźnie widzę, że porastają futrem. Futrem szarym, futrem codzienności. Wyrastają mi szpony, kły, być może nawet ogon. Kręgosłup ugina się pod brzemieniem bycia zwierzęciem. Ląduję na czterech łapach. Próbuję coś z tym wszystkim zrobić, ale nie mogę. Nie mogę podnieść się z czterech łap. Wyprostować. Mentalnie wyprostować, człowieku, się nie mogę…
Człapię więc pokracznie, nieprzyzwyczajony do takiej formy podróży. Właśnie tak człapię w stronę swojego łóżka. By zasnąć.
W uszach tylko szum.
------------------------------------------------------------------------
Kiedy byłem małym chłopcem…, sł. Bogdan Loebl, muz. Tadeusz Nalepa, wyk. Breakout, Blues, Muza, Warszawa 1971.
Trip (ang.) – podróż; slangowe określenie całości przeżyć związanych z zażyciem związków psychoaktywnych.
Kreska (slang.) – niewielka porcja, zwykle amfetaminy bądź kokainy.
Szuranie (slang.) – zażywanie amfetaminy.
Wład, władek (slang.) – amfetamina.
Haloon (slang.) – halucynacja.