- promocja
- W empik go
Oddycham twoim oddechem - ebook
Oddycham twoim oddechem - ebook
W pewne majowe popołudnie mecenas Daniel Orłowski pojawia się w warszawskim sądzie w roli pełnomocnika doktora Roberta Kracha.
Aleksandra, żona Roberta, jest pielęgniarką w jednym ze stołecznych szpitali. Ma nadzieję na szybkie rozstanie z mężem. Czeka ją jednak przykra niespodzianka, której autorem jest Daniel Orłowski.
Między Aleksandrą a Danielem rodzi się głęboka niechęć.
Przypadek sprawia, że do akcji wkracza matka Daniela. To przez Agnieszkę Orłowską, uroczą manipulantką, miłośniczkę harlekinów, w życiu Aleksandry i Daniela zmienia się wszystko. Naprawdę wszystko.
Kobieta i mężczyzna zaczynają się mierzyć z trudnymi emocjami, z rodzącymi się uczuciami, lecz przede wszystkim z demonami przeszłości, które nigdy nie odpuszczają.
Kierownik literacki: Katarzyna Franus
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7408-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DANIEL
– Może krowy powinienem doić? – mruknął mecenas Daniel Orłowski.
Zatrzymał się na schodach Sądu Okręgowego w Warszawie. Spojrzał z góry na ludzi. Podrapał się po głowie. Przesunął dłonią po brodzie. Nie. Jednak nie. Krowy odpadają. Dużo łatwiej doić nieszczęśników w miejscach równie śmierdzących jak obora Cycka Józefowicza, lecz znacznie czystszych i bardziej dochodowych. Poza tym przestał tęsknić za sielankowym życiem w Uroczyskach, za bajką, która się skończyła wraz ze śmiercią Poli. Uroczyska odpadały. Liczyła się tylko Warszawa. Kancelaria BUTKIEWICZ I ORŁOWSKI. I sprawy rozwodowe, których Daniel miał tyle, że nie mógł znaleźć chwili nawet na spotkanie z matką.
„A myślałem, że Cycek tylko w Uroczyskach”, westchnął.
Nie tylko.
Daniel zrozumiał, dlaczego przypomniał mu się kolega z mazurskiej wsi. Tuż obok niego zatrzymał się na schodach mężczyzna w przepoconej marynarce. Cuchnęła jak klepisko w oborze Józefowicza.
– Do kibla pan wie którędy? – zapytał mężczyzna.
Wyglądał na zdesperowanego.
Orłowski wskazał przepoconej marynarce drogę do męskiej toalety na trzecim piętrze, chociaż do tej na drugim było dużo bliżej. Do tej na drugim sam poszedł. W toalecie rzucił na niski parapet skórzaną torbę i togę.
Daniel stanął przed lustrem. Spojrzał na zadbany kilkudniowy zarost. Na świeżo ostrzyżone, szpakowate na skroniach włosy.
„Przecież mam dopiero trzydzieści sześć lat”, pomyślał.
Trzydzieści sześć lat. Wyborny wiek, żeby żyć albo umrzeć.
„Ewentualnie schudnąć”, stwierdził Orłowski.
Bo chyba przytył. Przyjrzał się sobie.
– Nie, jednak nie – mruknął.
Odkręcił kran. Zanurzył dłonie w zimnej wodzie. Przemył twarz. Znowu kiepsko spał. Śniła mu się Pola. Tak jak zawsze. W białej koszuli do kolan. Spacerowała po pomoście w Uroczyskach. Kusiła spojrzeniem. Pachniała zmierzchem, wiatrem i wodą. I migdałami.
Daniel wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć.
Pola zrobiła krok do tyłu. Rozpłynęła się we mgle spowijającej pomost. Zostawiła Daniela nad brzegiem Jeziora Uroczyskiego.
„Może Jakub ma rację?”
Orłowski sięgnął po papierowy ręcznik. Wytarł twarz i ręce. „Może powinienem wreszcie ułożyć sobie życie?”
Przesunął dłonią po czole. Wyszczerzył zęby w lustrze. Przyjrzał im się dokładnie. Czyste. Nie ma nic gorszego niż ozdoba ze szpinaku między górnymi jedynkami. A właśnie kanapkę ze szpinakiem zjadł w Adwokatce – małej knajpie przy sądzie.
– Dobra, stary – powiedział Orłowski, patrząc na swoje odbicie w lustrze. – Żadnego użalania się nad sobą. Żadnego utyskiwania, bez względu na to, co ci się przyśniło.
Do łazienki, z której Daniel właśnie wychodził, wpadł mężczyzna w przepoconej marynarce.
– Na górze sracz zapchany! – krzyknął.
Orłowski pomyślał, że zapchany sracz na górze to metafora całego sądownictwa.
Wyszedł na korytarz. Z daleka ujrzał doktora Roberta Kracha.
– Klient do wydojenia – mruknął. – Tym razem byczek.
Krach studiował wokandę.
„Wyluzuj, człowieku”, pomyślał Daniel. „Harmonogram rozpraw to nie budowa, nie wiem, kręgosłupa?”
Poprawił togę zsuwającą się z ramienia. Nagle dostrzegł, jak na Kracha wpada kobieta obładowana dokumentami. Dokumenty wylądowały na podłodze, a kobieta na Krachu.
To była Jowita Jaskuła, sekretarka jednego z wydziałów cywilnych. Cały sekretariat, ba! cały sąd wiedział, że od dawna szuka męża między dobrze wyglądającymi i jeszcze lepiej rokującymi prawie rozwodnikami.
Doktor Robert Krach przerwał studia nad wokandą. Obrócił się w stronę Jowity. Zatrzymał wzrok na jej twarzy, następnie zerknął na biust i na talię. Uniósł głowę. Spojrzał kobiecie w oczy. Rozłożył ręce. Możliwe, że powiedział: „Przepraszam”. Możliwe, że dodał: „To przeze mnie”. Schylił się i zaczął zbierać dokumenty z podłogi. Wciąż zerkał na łydki i kolana kobiety. W końcu się podniósł. Wręczył sekretarce plik papierów. Dorzucił pocałunek w dłoń.
„Wystarczy”, pomyślał Orłowski.
Podszedł do Kracha i do Jaskuły.
– Pani Jowito. – Lekko popchnął sekretarkę w kierunku schodów prowadzących na piętro. – Sędzia Jaworska czeka. Właśnie od niej wracam.
Jaskuła podskoczyła. Zaczerwieniła się, mruknęła: „Przepraszam”, i zniknęła między ludźmi.
– Spóźnił się pan, mecenasie – oznajmił Krach. Spojrzał na zegarek w różowym złocie.
– To pan przyszedł za wcześnie, doktorze – odrzekł Daniel.
Uścisnął dłoń klienta. Pewną, zdecydowaną, mocną.
„Gotową na ostre cięcie”, pomyślał Daniel.
– Czy pana żona będzie z adwokatem? – zapytał.
Wyłącznie z ciekawości.
Doktor odprowadzał wzrokiem Jowitę.
– Słucham? – zapytał mało uważnie.
Daniel powtórzył pytanie.
– Nie. Myślę, że nie – odpowiedział Krach. – Wie pan, Aleks, to znaczy moja żona, jest pielęgniarką w Świętym Szczepanie. Święty Szczepan to publiczny szpital. W dodatku zadłużony.
– Pan pracuje w prywatnym? – zapytał Daniel.
– I czasem żałuję. – Doktor się uśmiechnął. – W publicznych placówkach miałem dużo więcej ciekawych przypadków. – Krach znowu zerknął na zegarek. – Ta sprawa, mecenasie. Długo potrwa? – zapytał.
– To zależy – odrzekł Daniel.
Założył togę na marynarkę. Poprawił pod brodą zielony żabot.
– Od czego to zależy? – Chirurg patrzył na adwokata.
– To zależy od tego, co się wydarzy na sali sądowej.
– O czternastej czterdzieści pięć mam safenektomię. To prosty zabieg, ale nie mogę się spóźnić. – Krach wyprostował plecy. Spojrzał z góry na Orłowskiego. – Myśli pan, że godzina wystarczy na przesłuchanie mnie i… – Krach wskazał dłonią na kobietę, która zajmowała właśnie miejsce na jednej z ławek tuż przy wejściu do sali dwieście dwanaście – …mojej żony? Proszę spojrzeć. Przyszła – dokończył Krach.
Orłowski zerknął na żonę chirurga.
Zobaczył trzydziestolatkę z burzą długich rudych kręconych włosów. W białej bluzce i w ciemnej plisowanej spódnicy za kolano. W dłoni ściskała jedwabną apaszkę, która pasowała do jej stroju jak świni siodło.
„I to ona chce rozwodu?”, zdziwił się Daniel. „Ta sierota?”
Orłowski pojął zachwyt, który Jowita chwilę wcześniej wzbudziła w Krachu. Przy niej tak zwana Aleks wyglądała jak podkuchenna z przytułku dla bezdomnych.
„I te buty”. Daniel się skrzywił. Czarne koturny, w których nogi, chyba zgrabne…? Przyjrzał się. Tak, całkiem zgrabne – wyglądały jak w więziennych chodakach.
– Mój ojciec, który był lekarzem… – zaczął Orłowski.
– Specjalizacja? – wtrącił się Krach.
Wzrok mecenasa spotkał się ze wzrokiem żony chirurga. W jej zielonych oczach dostrzegł pogardę.
– Dermatologia – opowiedział.
– Profesor Andrzej Orłowski? – zapytał Krach. – Ten Orłowski?
Daniel potwierdził.
– Uczyłem się z podręczników pana ojca. – Chirurg się uśmiechnął. – I nie poszedł pan w jego ślady? – zdziwił się Krach. – Dlaczego?
– Czy ja wiem? – Orłowski wzruszył ramionami. – Może znalazłem własną drogę? Może gdybym poszedł w ślady ojca, zaszedłbym w ślepą ulicę? – Zapiął guziki togi.
– Więc co pana ojciec?
– Powtarzał, że w medycynie jak w kinie. Wszystko się może wydarzyć. Sala rozpraw jest jak sala operacyjna. Klimat. Emocje. Zwroty akcji. Nigdy nie wiadomo, jak się skończy pozornie prosta sprawa.
– Tym razem wiadomo. – Doktor Krach położył dłoń na ramieniu Orłowskiego. – Moja sprawa, a właściwie rozprawa z Aleks, mecenasie, powinna być… – Chirurg pokiwał głową. – Przecież pan pamięta.
– Doskonale – potwierdził Orłowski.
Krach podobał mu się coraz bardziej.
Chirurg spojrzał z wyższością na żonę.
– Nie mogłem znaleźć lepszego pełnomocnika.
Pełnomocnika, który słynął z rozwodów z pomyślnym zakończeniem, ale tylko dla tych, którzy płacili mu za pełnomocnictwo. W ciągu trzynastu lat nie przegrał żadnej sprawy.
– Cieszę się, że na pana trafiłem – powiedział Krach.
Dwa miesiące wcześniej pojawił się w Kancelarii Adwokackiej BUTKIEWICZ I ORŁOWSKI z pozwem żony, Aleksandry Malickiej-Krach. W gabinecie Daniela od razu poczuł się swobodnie. Usiadł na sofie. Rozłożył ręce na oparciu. Wyprostował nogi.
Orłowski pomyślał, że gość wie, czego chce. Pewny siebie, zdeterminowany i z pełnym portfelem.
– Wie pan, nie rozumiem decyzji żony – zaczął chirurg. – Przecież miała wszystko, czego chciała. Powiem panu, że niektórym kobietom w głowach się przewraca od nadmiaru. Oczywiście szczęścia – dodał.
– Pana żona wnioskuje o rozwód bez orzekania o winie – oznajmił Daniel, zerkając do pisma. – Cała sprawa może się skończyć szybko i bezboleśnie.
Krach westchnął.
– Szybko i bezboleśnie – powtórzył. – Nigdy w życiu nie przeprowadziłem operacji, która byłaby szybka i bezbolesna. A rozwód to operacja. W pewnym sensie. Mam rację?
Absolutną.
– Czego pan oczekuje? – zapytał Daniel.
– Długiego i bolesnego procesu. To nie ja, mecenasie, ponoszę odpowiedzialność za rozpad małżeństwa z Aleks. Chce pan wiedzieć, jak było?
Jak zwykle.
Kłamstwo. Zdrada. I pieniądze.
„Prosta sprawa”, pomyślał Daniel.
Kiedy Krach wyszedł, Daniel otworzył okno, żeby przewietrzyć gabinet. Unosił się w nim duszący zapach perfum. Dobrych perfum. Pola wiedziałaby jakich. Ale Poli nie było.
Daniel znalazł w kancelaryjnej kuchni wspólnika, Jakuba Butkiewicza.
– Ten cały Krach – zaczął. Wyjął z lodówki zimną wodę. – Podobno skierowałeś go do mnie.
– Nie wiem – burknął Jakub.
Na jego łysinie pojawiły się krople potu.
– Jak to nie wiesz? – zdziwił się Daniel.
– Nie wiem, gdzie jest mój kubek. Wiesz który. – Jakub szperał w szafce. – Pewnie Kinga gdzieś go znowu wyniosła.
– Co z Krachem? – Daniel odkręcił butelkę.
– Co ma być? Pytał mnie o najlepszego adwokata. Lepszego od ciebie nie znam. To znaczy jednego. – Wskazał na siebie. – Cholera jasna. Gdzie ten kubek?
– W zmywarce. – Orłowski oparł się o ścianę.
Pomyślał, że gdyby Jakub zajmował się rozwodami, byłby lepszy od niego.
Butkiewicz specjalizował się jednak w sprawach spółek cywilnych i w prawie gospodarczym.
– Dzięki, stary. – Wspólnik Daniela wyciągnął ze zmywarki kubek z nadrukiem zdjęcia, na którym razem z córką budował zamek z piasku. Nad zdjęciem widniał napis: NAJLEPSZY TATA NA ŚWIECIE. – Słuchaj. Zajmij się Krachem jak własnym bratem.
– Nie mam i nie miałem brata – odrzekł Daniel.
– Tym bardziej. – Jakub uruchomił ekspres do kawy. – Krach to w porządku człowiek i jeszcze bardziej w porządku chirurg. Uratował Ani rękę.
Dwa albo trzy lata wcześniej córka Jakuba spadła z huśtawki w ogrodzie. Letnia zabawa skończyła się poważną operacją.
– Chce walczyć z żoną, która nie chce walki – powiedział Daniel.
– Od kiedy ci to przeszkadza? – zapytał Jakub.
Daniel uśmiechnął się pod nosem.
– Od nigdy – powiedział.
Może kiedyś, na początku kariery, miał kilka wątpliwości, kilka pytań o sens swojej roboty. Wszystkie jednak zniknęły po śmierci Poli. Daniel przyjmował każdą sprawę i działał jak śmierć, która zabrała Polę – boleśnie, skutecznie, do ostatniego oddechu przeciwnika albo przeciwniczki. Płeć nie miała znaczenia. Znaczenie miała udręka. Taka sama, jaką czuł, kiedy Pola utonęła.
Rozwód był jak mała śmierć. Przynosił tyle samo bólu. Może więcej, ponieważ piekło robili sobie ludzie, którzy kiedyś się kochali.
„Niech cierpią”, myślał Daniel przy każdej kolejnej sprawie.
Żadnej nie traktował osobiście.
– Więc po co pytasz o Kracha? – zapytał Jakub.
– Bo mam jedną sprawę w Szczecinie, drugą w Rzeszowie, a trzecią…? – Daniel wypił trochę wody. Zakręcił butelkę. – Nie pamiętam. Kinga tego pilnuje.
– Stary, chodzi o Kracha. – Jakub oparzył usta kawą. Skrzywił się lekko.
– Wiem. Może Sułkiewicz by go wziął?
– Zapomnij. – Jakub postawił kubek na szklanym blacie stołu. – Po pierwsze, Sułkiewicz po wypadku nie wrócił do formy. Po drugie, Krach wybrał nas, a nie Sułkiewicza, którego sława, umówmy się, to przeszłość. Wiem, że masz słabość do Sułka. To w końcu twój mentor. – Jakub przesunął palcem po zdjęciu na kubku. – Ale ty jesteś lepszy. Obiecaj – Jakub spojrzał uważnie na Daniela – że Krach będzie zadowolony.
Orłowski wrzucił butelkę do kubła.
– Wątpisz we mnie? – zapytał.
I oto dwa miesiące później stał obok Kracha przed salą rozpraw. Skoro jego klient chciał ukarać niewierną żonę długim i bolesnym rozwodem – proszę bardzo. Daniel zamierzał dotrzymać obietnicy.
„To nie będzie trudne”, pomyślał. Zerknął na żonę chirurga. Uśmiechnął się w duchu. „To chuchro?”, zdziwił się. „Niewierne? Kto by ją chciał?”
Ruda, chuda i wystraszona. Siedziała z opuszczoną głową. Wpatrywała się w brudną podłogę. Pogładziła z namysłem apaszkę i zawiązała ją na szyi.
Daniel wyjął z torby teczkę. Zajrzał na wszelki wypadek do pozwu żony Kracha. Składał się z dwóch stron. Kobieta pisała o niezgodności charakterów, a także o trwałym rozkładzie pożycia małżeńskiego. Podkreślała („z całą mocą”), że w związku z pozwanym nie pojawiło się potomstwo. Na koniec wyjaśniła, że zależy jej na polubownym rozwiązaniu małżeństwa. Dla dobra obu stron.
Orłowski natychmiast rozpoznał jeden z gotowych wzorów pism rozwodowych.
„Z internetu”, stwierdził.
– Mam nadzieję, że wyjdę stąd przed piętnastą. – Krach znowu popatrzył na zegarek. – Żylaki prezesa banku nie wybaczą mi spóźnienia.
– Wyjdzie pan. Z całą pewnością – powiedział Daniel.
Z sali rozpraw wyszła protokolantka. Wyczytała sygnaturę akt. Wezwała Aleksandrę Malicką-Krach i Roberta Kracha.
Tuż przed drzwiami Daniel sięgnął po telefon. Zauważył trzy połączenia od matki. Wyciszył komórkę. Wyciszył matkę. Wyciszył emocje.
Obiecał Jakubowi, że Krach będzie zadowolony.
– Jak nigdy wcześniej – mruknął Daniel i zamknął za sobą drzwi.
ALEKSANDRA
W sali rozpraw Aleksandra Malicka-Krach usiadła we wskazanym miejscu. I znowu opuściła głowę. Jak skazana. Nie wiadomo za co. Nie wiadomo na co. Nie wiadomo na jak długo.
Poprawiła na szyi apaszkę. Jedyny kolorowy akcent w jej idiotycznym stroju.
„Znowu posłuchałam Natalii”, burknęła do siebie w myślach. „Bo co?” Bo Natalia to siostra? Bo o dwanaście lat starsza? Bo wychowała Aleksandrę? Nie. Bo zawsze wiedziała lepiej. I jak każda starsza siostra, która nie wyszła za mąż, doskonale zarządzała życiem innych. Najdoskonalej życiem młodszej siostry.
Kilka godzin wcześniej przyjechała do podwarszawskiego mieszkania Aleksandry, spięła włosy (również rude) i zabrała się do roboty. Zrobiła śniadanie, którego Malicka-Krach prawie nie tknęła. Posprzątała w kuchni. Ogarnęła bałagan w dużym pokoju i łóżko w sypialni. W końcu postanowiła, że wybierze siostrze strój. Do sądu. Przejrzała szafę i półkę z butami.
– To włożysz – zadecydowała.
Białą bluzkę, granatową spódnicę z czterema plisami i buty na koturnie, w których najzgrabniejsze nogi wyglądały jak kolumny Zygmunta.
– Wypchaj się – zaprotestowała Aleksandra. – Nie idę na maturę. I nie chcę tej apaszki.
Jedwabnej. W słoneczniki.
– Zawsze przynosiła mamie szczęście – stwierdziła Natalia.
Zarzuciła chustkę na szyję Aleksandry.
– To mama miała szczęście? – zdziwiła się młodsza siostra.
– Do córek – powiedziała ze śmiechem Natalia.
– Nie. – Aleksandra zdjęła chustkę. – Nie włożę jej.
– Bo?
– Bo nie. – Aleksandra schowała jedwabne słoneczniki do szafy.
– Płaczesz? – Natalia podeszła do siostry.
– Mam alergię – odpowiedziała Aleksandra.
– Od kiedy?
Aleksandra odwróciła się od Natalii.
– Może… – Rozejrzała się po pokoju. – Może włożę tamtą. – Wskazała chustkę wiszącą na oparciu fotela.
Granatową w róże.
– Nadaje się tylko na pogrzeby – parsknęła Natalia.
– Przecież idę na pogrzeb – burknęła Aleksandra. – W pewnym sensie.
Natalia podeszła do szafy i wyciągnęła jedwabne słoneczniki. Zarzuciła je na szyję siostry.
– No, no, no! – Natalia się zirytowała. – Zostaw! Nie ściągaj!
– Zakrywa anioła. – Aleksandra pogłaskała bursztynowego serafina na srebrnym łańcuszku.
Co to za pomysł, żeby kawałek szmaty przynosił szczęście? Anioły przynosiły szczęście. I pocieszenie.
Natalia uparła się jednak.
Dlatego Aleksandra się poddała.
– Wyglądam gorzej niż Bernadka Zawalska – jęknęła, patrząc w lustro.
Największa bida w klasie. Na maturę przydreptała w białej bluzce od dresu, w bawełnianej spódnicy ze straganu z używanymi ciuchami i w koturnach takich jak te, które Natalia kazała włożyć Aleksandrze, a które nadawały się tylko do kontenera PCK.
– Irena mówiła, że im gorzej wyglądasz, tym lepiej wypadniesz w sądzie – powiedziała Natalia. – Zresztą nie tylko Irena tak mówiła. Edyta jest po rozwodzie. Justyna też. Obie powiedziały to samo. Czekaj. Włosy uczesz, skoro nie chcesz wiązać. – Podała Aleksandrze szczotkę.
Młodsza siostra tylko westchnęła. Wiedziała, że nie wygra z autorytetem koleżanek Natalii.
Zbuntowała się jednak, kiedy siostra chciała ją podwieźć do sądu samochodem.
– Spadaj – burknęła. – Pojadę autobusem.
Pojechała. I bardzo dobrze. Przekonała się, że nikt, ale to nikt, nie zwraca na nią uwagi. Ani na jej staromodną spódnicę, ani na jej szpetne buty.
Przyglądała im się teraz, na sali rozpraw, z nieoczekiwaną nadzieją. To, że brzydkie, nie oznacza, że nieszczęśliwe. Może Aleksandra wyjdzie w tych butach za pół godziny lub za godzinę jako wolna osoba.
Zrobiło jej się trochę lepiej.
Podniosła głowę. Popatrzyła na sędzię Katarzynę Wilczewską.
Sędzia przerzucała akta sprawy. Akta, na które składały się dwie strony pozwu Aleksandry. Historia małżeństwa zamknięta w kilku okrągłych zdaniach. Pięć lat wspólnego życia w kilku krótkich akapitach.
„W kwietniu”, uświadomiła sobie Aleksandra. „W kwietniu minęła szósta rocznica ślubu”. Aleksandra obeszła ją – ale tam i z powrotem – na szpitalnym korytarzu w Świętym Szczepanie. Akurat wypadł jej dyżur.
Z Krachem wytrzymała pięć i pół roku. Wyprowadziła się od niego siedem miesięcy temu, w pewne październikowe popołudnie. Poczuła wówczas ulgę, chociaż jeszcze nie wolność.
„Wolność poczuję dzisiaj”, pomyślała Aleksandra, nie spuszczając wzroku z sędzi.
Wilczewska, kobieta może po czterdziestce, może po pięćdziesiątce (toga dodawała jej lat i powagi), spojrzała najpierw na powódkę, później na pozwanego i na jego pełnomocnika. Wyglądała tak, jakby próbowała przewidzieć wynik starcia na sądowym ringu.
Aleksandra popatrzyła na męża.
Siedział w ławce naprzeciwko. Zimnoniebieskooki. Wystrojony jak na… rozwód? Ostrzyżony, przystrzyżony, we włoskim garniturze, w półbutach z licowej skóry.
„I z adwokatem”, zorientowała się Aleksandra. „Jednak z adwokatem”.
Zauważyła go przed rozprawą, ale pomyślała, że to dobry znajomy Roberta. Na takiego wyglądał. Żartował z Krachem. Śmiał się z nim. Pozwolił, żeby Krach poklepał go po ramieniu.
„Po co mu adwokat?”, zdziwiła się Aleksandra. Przecież Robert się zgodził na rozwód bez orzekania. Siedem miesięcy wcześniej zależało mu na formalnym rozstaniu. Zakochał się jak szczeniak w studentce medycyny. Kiedy w pierwszej połowie roku mignął Aleksandrze kilka razy na korytarzach w Świętym Szczepanie, wyglądał na mężczyznę w średnim wieku, któremu życie układa się jak świeżutkie pranie w szafie.
„Zmienił plany”, pomyślała Aleksandra. „Na pewno zmienił plany”. Strach przyłożył Aleksandrze lewym prostym i doprawił ciosem od dołu. „I te baby”, wzdrygnęła się na widok ławniczek.
Ta po lewej stronie sędzi oglądała swoje paznokcie.
Ta po prawej patrzyła na Aleksandrę ze zdziwieniem. Jakby pytała: „Co ty robisz, dziewczyno? Rozwodzisz się z pączkiem nadziewanym różaną konfiturą?”.
Aleksandra poczuła mdłości, jak po pączku nadziewanym krowią masą. I twarde oparcie ławki wbijające się w plecy.
Sędzia Wilczewska zaczęła posiedzenie.
Ustaliła, kto jest kim i z jakiego powodu pojawił się na sali rozpraw. Po wstępnych formalnościach kazała Aleksandrze wstać.
Malicka-Krach ruszyła w stronę barierki.
– Może pani zostać na miejscu – powiedziała sędzia.
Protokolantka skierowała oko kamery na Aleksandrę.
– Napisała pani, że między nią a pozwanym ustała wszelka wspólnota – oznajmiła sędzia. – Co to znaczy?
Malicka-Krach wyjaśniła, że stół i łoże przestała dzielić z pozwanym osiem, może dziewięć miesięcy przed wyprowadzką. Mniej więcej w lutym dwa tysiące siedemnastego roku. Niezgodność charakterów zamknęła w krótkiej opowieści o różnych temperamentach. Ona była domatorką, jej mąż, to znaczy pozwany, lubił wyjazdy: na weekend do Paryża lub Madrytu, na urlop trochę dalej, na przykład do Dubaju. I często na narty. W sezonie.
Aleksandra źle znosiła podróże samolotem, jeszcze gorzej zmiany czasu i klimatu. A na nartach nigdy nie nauczyła się jeździć.
– Myślę, że miałam inną wizję związku – powiedziała.
Ona chciała mieć dziecko, pozwany przeciwnie. Ona lubiła oszczędzać pieniądze, pozwany lubił wydawać. Ona była wegetarianką, pozwany lubił tatar z przepiórczym żółtkiem i steki z jagnięciny.
Zeznała na koniec, że nie rości sobie praw do wspólnego majątku. Jedyną wartościową rzeczą, jaką wniosła do małżeństwa, jest stuletnia szafa.
Przy tej informacji obie ławniczki podniosły głowy. Jedna znad paznokci, druga znad zegarka.
Szafa?
Aleksandra na koniec oświadczyła, że liczy na rozwód bez orzekania o winie, jak również na dobrą wolę pozwanego. Skończyła. Usiadła na miejscu. Czuła się jak po trzydziestosześciogodzinnym dyżurze. Spojrzała na Kracha. Na jego twarzy dostrzegła grymas lekceważenia. Spotkała się wzrokiem z jego adwokatem. Patrzył na nią z politowaniem, przesuwając wypielęgnowaną dłonią po brodzie.
„Najgorsze za mną”, pomyślała Aleksandra.
Sześć lat temu myślała, że najlepsze przed nią.
Była przekonana, że złapała Pana Boga za nogi w szpilkach od Louboutina.
Ona, jedna z wielu młodych pielęgniarek na oddziale chirurgii w szpitalu klinicznym Świętego Szczepana.
On, jeden z najzdolniejszych chirurgów, który popisowo operował nie tylko w Świętym Szczepanie i prowadził zajęcia ze studentami.
Ona pewnego dnia wymknęła się z pokoju pielęgniarek na dobrą herbatę.
On w przerwie między ćwiczeniami szukał miejsca, w którym serwują znośną kawę.
Spotkali się przy szpitalnym automacie.
Pobrali się trzy miesiące później w polskim konsulacie w Wenecji, w słoneczny kwietniowy dzień. Słoneczny tylko do południa. Po południu barwne miasto w ciągu kliku godzin zmieniło się w ściek cuchnący wodą z cmentarnych gazonów.
Aleksandra pomyślała, że to zły omen. Że to matka mówi do niej w deszczu i zapachu trupów. Odsunęła od siebie tę myśl. Czuła się szczęśliwa. Jak w tych wszystkich książkach, które mówią o miłości. O tym, że żyli długo i szczęśliwie.
Żadna z nich nie wspominała, że tylko do rozwodu. Bo rok po ślubie Robert zaczął zdradzać Aleksandrę. Zmieniał kochanki jak lateksowe rękawiczki. O rozstaniu z Aleksandrą nie chciał jednak słyszeć. Przez ponad pięć lat. W końcu znudził się żoną.
Znalazł kobietę młodą, wykształconą…
– … i piękną – poinformował żonę w pewien jesienny poranek między kawą a kęsem gryczano-ryżowego amerykańskiego tostu z jajkiem. – Ma na imię Sylwia.
Aleksandra dolała kawy do filiżanki męża.
– Chcesz rozwodu? – zapytała.
Przed domem, w czerwonym minivanie, czekała już na niego Sylwia. Zatrąbiła.
– Napisz pozew i zajmij się formalnościami. Nie mam na to czasu. – Robert wstał od stołu. – Śpieszę się.
Wtedy się śpieszył.
Teraz zwolnił. On i jego adwokat, który wolno podniósł się z ławki. Wolno położył ręce na sosnowym blacie stołu. I oświadczył, że się nie zgadza na rozwód bez orzekania o winie.
– Powódka mija się z prawdą – powiedział mecenas Kracha. – Powódka, Wysoki Sądzie, kłamie.
Aleksandra wbiła paznokcie w uda.
– Do tego, by stwierdzić całkowity rozkład pożycia małżeńskiego, potrzeba co najmniej sześciu miesięcy – oznajmił mecenas. – Otóż pięć miesięcy temu, dokładnie dwudziestego dziewiątego grudnia dwa tysiące siedemnastego roku, między godziną trzynastą a trzynastą trzydzieści, powódka odbyła, wedle zeznań pozwanego, stosunek seksualny z pozwanym. W domu pozwanego, do którego miała klucze. Z zeznań pozwanego wynika, że wciąż ich nie oddała.
Aleksandra wbiła jeszcze mocniej paznokcie w uda.
– Czy ostatni stosunek seksualny nastąpił za obopólną zgodą stron? – zapytała sędzia.
Krach szeroko rozłożył ręce.
Wstał.
– Oczywiście, że tak – powiedział.
I usiadł.
Wilczewska spojrzała na Aleksandrę.
– W pozwie napisała pani o zupełnym i trwałym rozkładzie pożycia – zwróciła się do Malickiej-Krach. – Czy rozumie pani, co znaczy pojęcie „zupełny i trwały”? – zapytała.
– Tak – oznajmiła Aleksandra.
– Proszę wstać, kiedy pani odpowiada – pouczyła sędzia Malicką-Krach.
Aleksandra wstała.
– Rozumie pani – sędzia Wilczewska lekko wychyliła się w jej stronę – że między małżonkami całkowicie, podkreślam, całkowicie ustają więzi ekonomiczne, uczuciowe i fizyczne? W świetle tego, co zeznał pozwany, część więzi nie ustała.
Mecenas Roberta chrząknął.
– Czy doszło między panią a pozwanym do stosunku seksualnego dwudziestego dziewiątego grudnia ubiegłego roku? – zapytała Wilczewska.
– Tak – odpowiedziała cicho Aleksandra.
– Czy potwierdza pani, że stosunek seksualny, który miał miejsce dwudziestego dziewiątego grudnia ubiegłego roku, nastąpił za obopólną zgodą? – uściślała sędzia.
Aleksandra dotknęła jedwabnej apaszki w słoneczniki.
Krach podrapał się za uchem.
Adwokat skreślił parę słów w notesie.
Wilczewska uderzyła dwa razy długopisem w blat sędziowskiego stołu.
– Proszę pani – ponagliła Malicką-Krach. – Czy potwierdza pani…?
– Potwierdzam! – krzyknęła Aleksandra.
Przestraszyła się, że dostanie karę.
Tysiąc złotych za obrazę sądu. Dwa tysiące złotych za obrazę ławniczek. I jeszcze tysiąc za to, że w ogóle zdecydowała się na rozwód.
Czekała.
Doczekała się kolejnego pytania.
– Czy po tym stosunku seksualnym wróciła pani do regularnego współżycia z pozwanym? – Wilczewska poprawiła fioletowy żabot przy szyi.
– Nie.
– Może pani usiąść. – Sędzia skinęła głową w stronę Aleksandry. – Mecenasie? – zwróciła się do adwokata.
Orłowski wstał.
– Mój klient chciałby dodać, że od momentu, w którym powódka złożyła pozew rozwodowy, dwukrotnie udzielił jej wsparcia finansowego na łączną kwotę tysiąca trzystu złotych – oznajmił mecenas.
„Ja pierdzielę”, jęknęła w duchu Aleksandra. „To prawda”.
I zarazem nieprawda.
W październiku, po jednym z rozkosznych weekendów z Sylwią, Krach miał tak dobry humor, że sfinansował przewóz szafy Aleksandry do podwarszawskiego mieszkania, które wynajęła na szybko w ciągu jednego popołudnia.
„Na mój koszt”, powiedział szefowi ekipy od przeprowadzek.
Poklepał samochód po pace, kopnął oponę i kazał zjeżdżać.
W styczniu natomiast przesłał Aleksandrze trzysta złotych na trzydzieste urodziny.
Zdziwiła ją wówczas hojność Kracha.
Teraz zrozumiała, że w styczniu rozstał się z młodą, piękną, wykształconą panną i zaczął gromadzić pierwsze dowody przeciw Aleksandrze.
– W świetle tego, co powódka napisała, a następnie potwierdziła podczas przesłuchania, jak również w świetle wiarygodnych zeznań mojego klienta – kontynuował mecenas – odrzucamy wniosek o rozwód bez orzekania o winie. Jednocześnie wnosimy o rozwód z orzeczeniem wyłącznej winy powódki.
Adwokat Roberta usiadł na ławie.
Krach poklepał go po przedramieniu. Wyraźnie zadowolony.
Sędzia popatrzyła na Aleksandrę.
– A pani? Chciałaby pani zgłosić ostatni wniosek?
Aleksandra wstała. Popatrzyła na sędzię. Na Roberta. Na jego papugę.
– Ostatni wniosek? – powtórzyła pytanie. – Ostatni wniosek… Tak. – Podniosła głowę. – Wnoszę o rozwód z orzeczeniem wyłącznej winy pozwanego.
Krach parsknął śmiechem.
Wilczewska przywołała go do porządku i ogłosiła – o ile Aleksandra dobrze usłyszała – że sąd zobowiązuje strony do tego, by do kolejnego posiedzenia sądu w lipcu powołały świadków oraz przedstawiły dowody.
Tylko tyle.
Aż tyle.
DANIEL
Orłowski wyszedł z Krachem przed gmach sądu.
Chirurg zerknął na zegarek.
– Powinienem zdążyć na zabieg – powiedział. Wyciągnął rękę w stronę adwokata. – Dziękuję, mecenasie – dodał. – Naprawdę dziękuję. I… – Spojrzał Orłowskiemu prosto w oczy. – Wie pan? Nie wiem, na co liczy moja żona.
– Potrzebujemy dowodów – odpowiedział Daniel.
– Mam kilka. Bardzo mocnych. – Krach znalazł kluczyki w kieszeni. – Aleks tylko wygląda jak anioł. Nie uwierzy pan, ale przeszedłem przez nią piekło. – Westchnął. – A teraz przepraszam. Żylaki prezesa banku.
Skinął głową na pożegnanie i ruszył na parking.
Daniel dostrzegł, jak wsiada do granatowego lexusa RX L i rusza w stronę Woli.
Na alei Solidarności robił się coraz większy ruch.
W kieszeni Daniela rozdzwoniła się komórka.
– Tak, mamo? – zapytał. – Nie mogłem odebrać. Byłem w sądzie. Teraz? Nie, nie jestem w kancelarii. Ale będę. Za pół godziny. Może za godzinę. Dla ciebie zawsze znajdę czas – powiedział. Zmarszczył czoło. – Mamo? Czy ty rozmawiasz przez telefon podczas jazdy? Tyle razy ci mówiłem, że… Mamo? Jakie drugie połączenie? Mamo!
Ale matka Daniela, Agnieszka Orłowska, się rozłączyła.
„Wciąż to robi”, pomyślał Daniel. „Gada przez telefon, kiedy prowadzi samochód”. Ostrzegał matkę. Prosił. Tłumaczył. Groził. „Nie licz na to, że będę cię wyciągał z tarapatów, kiedy w końcu stracisz prawo jazdy”, powtarzał. Widocznie za rzadko. Agnieszka wciąż łamała prawo.
Daniel wrzucił telefon do kieszeni marynarki.
Przy jego nogach wylądował czarny gołąb. Nastroszył pióra. Zaczął krążyć wokół pstrej gołębicy. Panna zignorowała zaloty kawalera. Odwróciła się, podreptała w drugą stronę. Kawaler za nią. Panna odleciała. Kawaler za nią. Z amorami. Kiedy się pojawił kolejny adorator, tym razem siwy, panna zwiała na drugą stronę alei Solidarności. Zostawiła chłopaków na środku chodnika.
Daniel się uśmiechnął. Po raz pierwszy od dawna przyglądał się gołębiom. Zapomniał, że w ogóle istnieją. Odetchnął głęboko. W hałasie miasta usłyszał śpiew sikor i pohukiwanie sierpówek.
Stał na chodniku. Z torbą na ramieniu. Z togą w ręku. Ktoś go szturchnął. Ktoś na niego burknął, że co tak stoi na środku drogi.
„Muszę wracać do kancelarii”, stwierdził Daniel, ale gołębie znowu zaczęły godowy taniec. Przyglądał im się z zainteresowaniem. Reguły gry były proste. Zwyciężał silniejszy. Pomyślał, że ruda-chuda to żadna przeciwniczka.
– Wystarczy – powiedział do siebie Daniel. – Matka czeka.
Wyjął z kieszeni marynarki klucze od kilkuletniej mazdy w kolorze, nomen omen, gołębiego błękitu.
Poczuł jednak na sobie czyjś wzrok. Odwrócił się. Na schodach sądu dostrzegł żonę Roberta Kracha. Przyglądała mu się z uwagą. Z jej torebki wystawała apaszka w słoneczniki.
„Jeszcze chwila, a zgubi tę szmatkę”, pomyślał Daniel. Z daleka dostrzegł, że ruda-chuda ma doskonałe nogi. Lepsze niż miała Pola.
Ruszył w stronę Malickiej-Krach, lecz kobieta się cofnęła.
„To jak gołębi taniec”, pomyślał Orłowski.
– Pani Aleksandro! – rzucił w stronę Malickiej-Krach. – Pani chustka…!
Żona chirurga w tym samym momencie się potknęła, może o schodek, może o własne buty, i upadła. Na plecy. Jęknęła.
Daniel rzucił togę na chodnik. Podbiegł do żony Kracha.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
Po twarzy Aleksandry spływały łzy.
– W najlepszym – odrzekła.
Daniel pochylił się nad Malicką-Krach. Spojrzał w jej zielone, pełne nienawiści oczy. Dostrzegł piegi na nosie. Ciemny pieprzyk nad lewym kącikiem ust. Bursztynowego anioła na szyi.
– Apaszka – powiedział. – Wypadła pani apaszka.
Podniósł chustkę. Wyciągnął rękę w stronę kobiety.
Zlekceważyła jego gest. Wstała sama. Bez pomocy. Poprawiła płaszcz. Rozmasowała dolną część pleców z grymasem bólu na twarzy.
Daniel podał Aleksandrze chustę.
Schowała ją głęboko do torby. Bez: „Dziękuję” albo: „To miłe z pana strony”. Lub: „Wciąż mi się to przydarza”.
– Dobrze się pani czuje? – zapytał.
– Obchodzi to pana? – odpowiedziała.
– Nie. Chyba nie. – Daniel podrapał się po głowie. – Z drugiej strony to przeze mnie pani upadła. Może panią, nie wiem, podwiozę? – zaproponował. – Dokąd pani chce? Do domu?
– Chyba pogrzebowego – mruknęła Aleksandra.
– To może do szpitala?
– Wariatów – powiedziała Malicka-Krach. – Jak dla mnie może pan w nim zostać na zawsze. Wszystko przez pana – mruknęła Malicka-Krach. – Niech pan zjeżdża.
Malicka-Krach wyciągnęła z kieszeni płaszcza chusteczkę higieniczną. Otarła twarz i dłonie.
– Nie to nie. – Orłowski wzruszył ramionami. – Chciałem pomóc. Jak człowiekowi. Zwyczajnie.
– Pomaga pan. Ale mojemu mężowi. – Malicka-Krach spojrzała na Orłowskiego. – Mnie pan wykończy.
– Histeryczka – burknął Daniel.
– Kłamca. – Aleksandra nie pozostała dłużna.
– Stąd tylko dwoma autobusami do Tworek – parsknął Orłowski.
– I jednym na cmentarz. – Malicka-Krach zeszła na dół. – Najlepsze miejsce dla adwokatów w zafajadanej… – Zamilkła. Wskazała ręką chodnik, na którym leżała toga Daniela.
Bezpański pies robił na nią właśnie…
– Wynocha! – Orłowski odpędził kundla.
Burek podkulił ogon i pobiegł przed siebie. Kupa, wielka kupa została na miejscu.
– To do trzynastego lipca – powiedziała Malicka-Krach.
– Jasna cholera. – Daniel podniósł togę z chodnika. Otrzepał. – Co do trzynastego lipca? – zapytał.
– Do trzynastego lipca wymyśli pan historię o mojej winie? – zapytała Malicka-Krach.
– A pani historię o swojej niewinności? – wypalił Orłowski.
Twarz Aleksandry poczerwieniała. Kobieta zacisnęła usta. Wbiła wzrok w Daniela.
– Jest pan skurwysynem, mecenasie – powiedziała. – Jak mój mąż.
– W takim razie pani… – Orłowski skrzywił się na widok tego, co zrobił pies. – Pani jest żoną skurwysyna.
Malicka-Krach zmrużyła zielone oczy.
– Tylko do następnej rozprawy – oznajmiła.
– To się okaże – odrzekł Daniel.
Żona chirurga włożyła chusteczkę do kieszeni płaszcza.
– Każdy rozwód się kiedyś kończy. – Poprawiła torbę na ramieniu.
– Kosztami – dodał Daniel. – Jeżeli pani przegra, zapłaci pani za proces. Dużo droższy niż ta toga. – Wpakował sądowy uniform do najbliższego kosza na śmieci. – Stać panią?
Malicka-Krach zsunęła z głowy na nos okulary przeciwsłoneczne. Schowała za nimi zmęczone oczy.
– Zapłacę – powiedziała. – Z przyjemnością zapłacę. Wie pan dlaczego?
Orłowski milczał.
– Bo wolność jest dla mnie bezcenna.
Lekko kulejąc, ruszyła w stronę przystanku autobusowego.
W kieszeni Daniela zawibrował telefon.
– Za godzinę, mamo.
ALEKSANDRA
– Za gorąca, chociaż powiem ci, że jak na taką z automatu, to całkiem niezła. – Natalia oblizała usta. Trzymała w dłoni tekturowy kubek z kawą. Rozejrzała się po holu w Świętym Szczepanie. Zerknęła na siostrę. – A jak twoja czekolada?
– Kiedyś była lepsza – odpowiedziała Aleksandra.
– Wszystko się ułoży. – Natalia pogłaskała siostrę po dłoni. – Zobaczysz.
Aleksandra przesuwała palcem po krawędzi papierowego kubka.
– Puste konto zobaczę – powiedziała. – Krach mnie wykończy.
– Powiesz w końcu, jak było? – Starsza siostra od trzech godzin czekała na relację z rozprawy.
Trzy godziny wcześniej, po wyjściu z sądu, Aleksandra pojechała na Mokotów, do Natalii. W małym mieszkaniu na Cieszyńskiej wzięła tabletki na ból głowy. Zdrzemnęła się na niewygodnej sofie. Kiedy się obudziła, wzięła długi prysznic. Włożyła miękki szlafrok Natalii i usiadła przy kuchennym stole.
– Później – odrzekła Aleksandra.
Skubnęła trochę ryżu z jarmużem i fasolką mung. Obejrzała odcinek telenoweli, w której co chwila padały kwestie: „Muszę z tobą porozmawiać” i „Czy wszystko w porządku?”.
Aleksandra z nikim nie chciała rozmawiać.
A w jej życiu wszystko było nie w porządku.
– Powiesz coś? – zapytała Natalia, sprzątając talerze ze stołu.
Aleksandra tylko pokręciła głową.
Jej siostra wzruszyła ramionami i zadzwoniła do koleżanki. Skończyła z nią gadać tuż przed osiemnastą.
Aleksandra szykowała się do wyjścia z mieszkania Natalii. Z Mokotowa do Świętego Szczepana miała trzydzieści pięć minut metrem. Spojrzała w lustro.
„Jezu”, jęknęła w duchu. „Wyglądam gorzej niż źle”
– Ty dokąd? – zapytała Natalia z telefonem w ręku.
– Na dyżur – odrzekła.
– Miałaś załatwić zastępstwo.
– Nie wyszło – powiedziała Aleksandra.
Włożyła czarne koturny.
I zdjęła.
– Pożycz mi jakieś trampki – poprosiła. – I ciuchy.
Aleksandra się przebrała.
– Podwiozę cię – zaoferowała się Natalia. – No już. Zbieraj się.
Młodsza siostra tym razem skorzystała z propozycji. Nie miała siły nawet na krótką podróż komunikacją miejską.
Po kwadransie znalazła się razem z Natalią w szpitalnym holu.
– Będziesz wszystko dusić w sobie? Emocje to nie gulasz – powiedziała Natalia. – Dawaj, kobieto.
Aleksandra oparła głowę o ścianę. Z za słodkim kakao w dłoniach. Z intensywnym zapachem kawy Natalii w nozdrzach.
Przypomniała jej się matka. Ostatnie wspólne śniadanie przed dwudziestu dwu laty pachniało świeżo zmieloną arabiką. I jajecznicą z pomidorami i ze szczypiorkiem.
– Pozmywasz po śniadaniu? – zapytała Olę mama.
Dziewczynka skinęła głową.
Mama szykowała się do wyjścia. Do pracy. Do szpitala. Do Świętego Szczepana. Krzątała się po dużym pokoju, którego ogromną część zajmowała szafa. Mama podeszła do szafy, zdjęła z wieszaka biały żakiet z podwijanymi rękawami. Z szuflady wyciągnęła apaszkę w białe grochy. Zerknęła do lustra, które znajdowało się po wewnętrznej stronie mebla. Umalowała usta. Na czerwono.
Biały żakiet.
Białe grochy.
I biały cukier, w którym Ola grzebała palcem, kiedy matka podeszła, żeby ją pocałować.
Na czerwono.
– Znowu pudło – powiedziała dziewczynka.
Pocałunek matki zamiast na policzku, wylądował między uchem a szyją.
Ola poczuła tłustą szminkę na skórze.
Matka się zaśmiała. Pogłaskała córkę po włosach. Szarpnęła. Trochę za mocno.
– No prosiłam, żebyś tak nie robiła – mruknęła Ola.
Już nigdy więcej tak nie zrobiła. Wyszła z domu i nie wróciła. Zginęła w drodze na dyżur do Świętego Szczepana. W jej samochód wjechał pijany kierowca. Zmarła na miejscu.
Aleksandra została z zapachem kawy i jajecznicy w nozdrzach, z pamięcią o niezgrabnym pocałunku matki i o jej dłoni szarpiącej włosy.
Spojrzała na Natalię, która dopiła kawę i wrzuciła kubek do szpitalnego kosza na śmieci.
– Co powiedziałaby o tym wszystkim nasza matka? – zapytała Aleksandra.
– Nic – odrzekła Natalia.
– Świnia jesteś.
– Gdybyś potraktowała ją tak samo jak mnie, nie miałaby ci nic do powiedzenia. Co można powiedzieć komuś, kto milczy? – zirytowała się Natalia. – Jadę. Trzymaj się.
Natalia wstała z krzesła.
– Usiądź. – Aleksandra poklepała sąsiedni zydel z pożółkłego plastiku.
– Po co?
– Krach w sądzie… – zaczęła Aleksandra.
Popłynęła krótka opowieść, po której Natalia rzuciła „kurwą”, słodszą niż czekolada w kubku Aleksandry.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki