Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oddycham twoim oddechem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oddycham twoim oddechem - ebook

W pewne majowe popołudnie mecenas Daniel Orłowski pojawia się w warszawskim sądzie w roli pełnomocnika doktora Roberta Kracha.

Aleksandra, żona Roberta, jest pielęgniarką w jednym ze stołecznych szpitali. Ma nadzieję na szybkie rozstanie z mężem. Czeka ją jednak przykra niespodzianka, której autorem jest Daniel Orłowski.

Między Aleksandrą a Danielem rodzi się głęboka niechęć.

Przypadek sprawia, że do akcji wkracza matka Daniela. To przez Agnieszkę Orłowską, uroczą manipulantką, miłośniczkę harlekinów, w życiu Aleksandry i Daniela zmienia się wszystko. Naprawdę wszystko.

Kobieta i mężczyzna zaczynają się mierzyć z trudnymi emocjami, z rodzącymi się uczuciami, lecz przede wszystkim z demonami przeszłości, które nigdy nie odpuszczają.

 

 

Kierownik literacki: Katarzyna Franus

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7408-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

DANIEL

– Może krowy powi­nie­nem doić? – mruk­nął mece­nas Daniel Orłow­ski.

Zatrzy­mał się na scho­dach Sądu Okrę­go­wego w War­sza­wie. Spoj­rzał z góry na ludzi. Podra­pał się po gło­wie. Prze­su­nął dło­nią po bro­dzie. Nie. Jed­nak nie. Krowy odpa­dają. Dużo łatwiej doić nie­szczę­śni­ków w miej­scach rów­nie śmier­dzą­cych jak obora Cycka Józe­fo­wi­cza, lecz znacz­nie czyst­szych i bar­dziej docho­do­wych. Poza tym prze­stał tęsk­nić za sie­lan­ko­wym życiem w Uro­czy­skach, za bajką, która się skoń­czyła wraz ze śmier­cią Poli. Uro­czy­ska odpa­dały. Liczyła się tylko War­szawa. Kan­ce­la­ria BUT­KIE­WICZ I ORŁOW­SKI. I sprawy roz­wo­dowe, któ­rych Daniel miał tyle, że nie mógł zna­leźć chwili nawet na spo­tka­nie z matką.

„A myśla­łem, że Cycek tylko w Uro­czy­skach”, wes­tchnął.

Nie tylko.

Daniel zro­zu­miał, dla­czego przy­po­mniał mu się kolega z mazur­skiej wsi. Tuż obok niego zatrzy­mał się na scho­dach męż­czy­zna w prze­po­co­nej mary­narce. Cuch­nęła jak kle­pi­sko w obo­rze Józe­fo­wi­cza.

– Do kibla pan wie któ­rędy? – zapy­tał męż­czy­zna.

Wyglą­dał na zde­spe­ro­wa­nego.

Orłow­ski wska­zał prze­po­co­nej mary­narce drogę do męskiej toa­lety na trze­cim pię­trze, cho­ciaż do tej na dru­gim było dużo bli­żej. Do tej na dru­gim sam poszedł. W toa­le­cie rzu­cił na niski para­pet skó­rzaną torbę i togę.

Daniel sta­nął przed lustrem. Spoj­rzał na zadbany kil­ku­dniowy zarost. Na świeżo ostrzy­żone, szpa­ko­wate na skro­niach włosy.

„Prze­cież mam dopiero trzy­dzie­ści sześć lat”, pomy­ślał.

Trzy­dzie­ści sześć lat. Wyborny wiek, żeby żyć albo umrzeć.

„Ewen­tu­al­nie schud­nąć”, stwier­dził Orłow­ski.

Bo chyba przy­tył. Przyj­rzał się sobie.

– Nie, jed­nak nie – mruk­nął.

Odkrę­cił kran. Zanu­rzył dło­nie w zim­nej wodzie. Prze­mył twarz. Znowu kiep­sko spał. Śniła mu się Pola. Tak jak zawsze. W bia­łej koszuli do kolan. Spa­ce­ro­wała po pomo­ście w Uro­czy­skach. Kusiła spoj­rze­niem. Pach­niała zmierz­chem, wia­trem i wodą. I mig­da­łami.

Daniel wycią­gnął rękę, żeby jej dotknąć.

Pola zro­biła krok do tyłu. Roz­pły­nęła się we mgle spo­wi­ja­ją­cej pomost. Zosta­wiła Daniela nad brze­giem Jeziora Uro­czy­skiego.

„Może Jakub ma rację?”

Orłow­ski się­gnął po papie­rowy ręcz­nik. Wytarł twarz i ręce. „Może powi­nie­nem wresz­cie uło­żyć sobie życie?”

Prze­su­nął dło­nią po czole. Wyszcze­rzył zęby w lustrze. Przyj­rzał im się dokład­nie. Czy­ste. Nie ma nic gor­szego niż ozdoba ze szpi­naku mię­dzy gór­nymi jedyn­kami. A wła­śnie kanapkę ze szpi­na­kiem zjadł w Adwo­katce – małej knaj­pie przy sądzie.

– Dobra, stary – powie­dział Orłow­ski, patrząc na swoje odbi­cie w lustrze. – Żad­nego uża­la­nia się nad sobą. Żad­nego uty­ski­wa­nia, bez względu na to, co ci się przy­śniło.

Do łazienki, z któ­rej Daniel wła­śnie wycho­dził, wpadł męż­czy­zna w prze­po­co­nej mary­narce.

– Na górze sracz zapchany! – krzyk­nął.

Orłow­ski pomy­ślał, że zapchany sracz na górze to meta­fora całego sądow­nic­twa.

Wyszedł na kory­tarz. Z daleka ujrzał dok­tora Roberta Kra­cha.

– Klient do wydo­je­nia – mruk­nął. – Tym razem byczek.

Krach stu­dio­wał wokandę.

„Wylu­zuj, czło­wieku”, pomy­ślał Daniel. „Har­mo­no­gram roz­praw to nie budowa, nie wiem, krę­go­słupa?”

Popra­wił togę zsu­wa­jącą się z ramie­nia. Nagle dostrzegł, jak na Kra­cha wpada kobieta obła­do­wana doku­men­tami. Doku­menty wylą­do­wały na pod­ło­dze, a kobieta na Kra­chu.

To była Jowita Jaskuła, sekre­tarka jed­nego z wydzia­łów cywil­nych. Cały sekre­ta­riat, ba! cały sąd wie­dział, że od dawna szuka męża mię­dzy dobrze wyglą­da­ją­cymi i jesz­cze lepiej roku­ją­cymi pra­wie roz­wod­ni­kami.

Dok­tor Robert Krach prze­rwał stu­dia nad wokandą. Obró­cił się w stronę Jowity. Zatrzy­mał wzrok na jej twa­rzy, następ­nie zer­k­nął na biust i na talię. Uniósł głowę. Spoj­rzał kobie­cie w oczy. Roz­ło­żył ręce. Moż­liwe, że powie­dział: „Prze­pra­szam”. Moż­liwe, że dodał: „To przeze mnie”. Schy­lił się i zaczął zbie­rać doku­menty z pod­łogi. Wciąż zer­kał na łydki i kolana kobiety. W końcu się pod­niósł. Wrę­czył sekre­tarce plik papie­rów. Dorzu­cił poca­łu­nek w dłoń.

„Wystar­czy”, pomy­ślał Orłow­ski.

Pod­szedł do Kra­cha i do Jaskuły.

– Pani Jowito. – Lekko popchnął sekre­tarkę w kie­runku scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro. – Sędzia Jawor­ska czeka. Wła­śnie od niej wra­cam.

Jaskuła pod­sko­czyła. Zaczer­wie­niła się, mruk­nęła: „Prze­pra­szam”, i znik­nęła mię­dzy ludźmi.

– Spóź­nił się pan, mece­na­sie – oznaj­mił Krach. Spoj­rzał na zega­rek w różo­wym zło­cie.

– To pan przy­szedł za wcze­śnie, dok­to­rze – odrzekł Daniel.

Uści­snął dłoń klienta. Pewną, zde­cy­do­waną, mocną.

„Gotową na ostre cię­cie”, pomy­ślał Daniel.

– Czy pana żona będzie z adwo­ka­tem? – zapy­tał.

Wyłącz­nie z cie­ka­wo­ści.

Dok­tor odpro­wa­dzał wzro­kiem Jowitę.

– Słu­cham? – zapy­tał mało uważ­nie.

Daniel powtó­rzył pyta­nie.

– Nie. Myślę, że nie – odpo­wie­dział Krach. – Wie pan, Aleks, to zna­czy moja żona, jest pie­lę­gniarką w Świę­tym Szcze­pa­nie. Święty Szcze­pan to publiczny szpi­tal. W dodatku zadłu­żony.

– Pan pra­cuje w pry­wat­nym? – zapy­tał Daniel.

– I cza­sem żałuję. – Dok­tor się uśmiech­nął. – W publicz­nych pla­ców­kach mia­łem dużo wię­cej cie­ka­wych przy­pad­ków. – Krach znowu zer­k­nął na zega­rek. – Ta sprawa, mece­na­sie. Długo potrwa? – zapy­tał.

– To zależy – odrzekł Daniel.

Zało­żył togę na mary­narkę. Popra­wił pod brodą zie­lony żabot.

– Od czego to zależy? – Chi­rurg patrzył na adwo­kata.

– To zależy od tego, co się wyda­rzy na sali sądo­wej.

– O czter­na­stej czter­dzie­ści pięć mam safe­nek­to­mię. To pro­sty zabieg, ale nie mogę się spóź­nić. – Krach wypro­sto­wał plecy. Spoj­rzał z góry na Orłow­skiego. – Myśli pan, że godzina wystar­czy na prze­słu­cha­nie mnie i… – Krach wska­zał dło­nią na kobietę, która zaj­mo­wała wła­śnie miej­sce na jed­nej z ławek tuż przy wej­ściu do sali dwie­ście dwa­na­ście – …mojej żony? Pro­szę spoj­rzeć. Przy­szła – dokoń­czył Krach.

Orłow­ski zer­k­nął na żonę chi­rurga.

Zoba­czył trzy­dzie­sto­latkę z burzą dłu­gich rudych krę­co­nych wło­sów. W bia­łej bluzce i w ciem­nej pli­so­wa­nej spód­nicy za kolano. W dłoni ści­skała jedwabną apaszkę, która paso­wała do jej stroju jak świni sio­dło.

„I to ona chce roz­wodu?”, zdzi­wił się Daniel. „Ta sie­rota?”

Orłow­ski pojął zachwyt, który Jowita chwilę wcze­śniej wzbu­dziła w Kra­chu. Przy niej tak zwana Aleks wyglą­dała jak pod­ku­chenna z przy­tułku dla bez­dom­nych.

„I te buty”. Daniel się skrzy­wił. Czarne koturny, w któ­rych nogi, chyba zgrabne…? Przyj­rzał się. Tak, cał­kiem zgrabne – wyglą­dały jak w wię­zien­nych cho­da­kach.

– Mój ojciec, który był leka­rzem… – zaczął Orłow­ski.

– Spe­cja­li­za­cja? – wtrą­cił się Krach.

Wzrok mece­nasa spo­tkał się ze wzro­kiem żony chi­rurga. W jej zie­lo­nych oczach dostrzegł pogardę.

– Der­ma­to­lo­gia – opo­wie­dział.

– Pro­fe­sor Andrzej Orłow­ski? – zapy­tał Krach. – Ten Orłow­ski?

Daniel potwier­dził.

– Uczy­łem się z pod­ręcz­ni­ków pana ojca. – Chi­rurg się uśmiech­nął. – I nie poszedł pan w jego ślady? – zdzi­wił się Krach. – Dla­czego?

– Czy ja wiem? – Orłow­ski wzru­szył ramio­nami. – Może zna­la­złem wła­sną drogę? Może gdy­bym poszedł w ślady ojca, zaszedł­bym w ślepą ulicę? – Zapiął guziki togi.

– Więc co pana ojciec?

– Powta­rzał, że w medy­cy­nie jak w kinie. Wszystko się może wyda­rzyć. Sala roz­praw jest jak sala ope­ra­cyjna. Kli­mat. Emo­cje. Zwroty akcji. Ni­gdy nie wia­domo, jak się skoń­czy pozor­nie pro­sta sprawa.

– Tym razem wia­domo. – Dok­tor Krach poło­żył dłoń na ramie­niu Orłow­skiego. – Moja sprawa, a wła­ści­wie roz­prawa z Aleks, mece­na­sie, powinna być… – Chi­rurg poki­wał głową. – Prze­cież pan pamięta.

– Dosko­nale – potwier­dził Orłow­ski.

Krach podo­bał mu się coraz bar­dziej.

Chi­rurg spoj­rzał z wyż­szo­ścią na żonę.

– Nie mogłem zna­leźć lep­szego peł­no­moc­nika.

Peł­no­moc­nika, który sły­nął z roz­wo­dów z pomyśl­nym zakoń­cze­niem, ale tylko dla tych, któ­rzy pła­cili mu za peł­no­moc­nic­two. W ciągu trzy­na­stu lat nie prze­grał żad­nej sprawy.

– Cie­szę się, że na pana tra­fi­łem – powie­dział Krach.

Dwa mie­siące wcze­śniej poja­wił się w Kan­ce­la­rii Adwo­kac­kiej BUT­KIE­WICZ I ORŁOW­SKI z pozwem żony, Alek­san­dry Malic­kiej-Krach. W gabi­ne­cie Daniela od razu poczuł się swo­bod­nie. Usiadł na sofie. Roz­ło­żył ręce na opar­ciu. Wypro­sto­wał nogi.

Orłow­ski pomy­ślał, że gość wie, czego chce. Pewny sie­bie, zde­ter­mi­no­wany i z peł­nym port­fe­lem.

– Wie pan, nie rozu­miem decy­zji żony – zaczął chi­rurg. – Prze­cież miała wszystko, czego chciała. Powiem panu, że nie­któ­rym kobie­tom w gło­wach się prze­wraca od nad­miaru. Oczy­wi­ście szczę­ścia – dodał.

– Pana żona wnio­skuje o roz­wód bez orze­ka­nia o winie – oznaj­mił Daniel, zer­ka­jąc do pisma. – Cała sprawa może się skoń­czyć szybko i bez­bo­le­śnie.

Krach wes­tchnął.

– Szybko i bez­bo­le­śnie – powtó­rzył. – Ni­gdy w życiu nie prze­pro­wa­dzi­łem ope­ra­cji, która byłaby szybka i bez­bo­le­sna. A roz­wód to ope­ra­cja. W pew­nym sen­sie. Mam rację?

Abso­lutną.

– Czego pan ocze­kuje? – zapy­tał Daniel.

– Dłu­giego i bole­snego pro­cesu. To nie ja, mece­na­sie, pono­szę odpo­wie­dzial­ność za roz­pad mał­żeń­stwa z Aleks. Chce pan wie­dzieć, jak było?

Jak zwy­kle.

Kłam­stwo. Zdrada. I pie­nią­dze.

„Pro­sta sprawa”, pomy­ślał Daniel.

Kiedy Krach wyszedł, Daniel otwo­rzył okno, żeby prze­wie­trzyć gabi­net. Uno­sił się w nim duszący zapach per­fum. Dobrych per­fum. Pola wie­dzia­łaby jakich. Ale Poli nie było.

Daniel zna­lazł w kan­ce­la­ryj­nej kuchni wspól­nika, Jakuba But­kie­wi­cza.

– Ten cały Krach – zaczął. Wyjął z lodówki zimną wodę. – Podobno skie­ro­wa­łeś go do mnie.

– Nie wiem – burk­nął Jakub.

Na jego łysi­nie poja­wiły się kro­ple potu.

– Jak to nie wiesz? – zdzi­wił się Daniel.

– Nie wiem, gdzie jest mój kubek. Wiesz który. – Jakub szpe­rał w szafce. – Pew­nie Kinga gdzieś go znowu wynio­sła.

– Co z Kra­chem? – Daniel odkrę­cił butelkę.

– Co ma być? Pytał mnie o naj­lep­szego adwo­kata. Lep­szego od cie­bie nie znam. To zna­czy jed­nego. – Wska­zał na sie­bie. – Cho­lera jasna. Gdzie ten kubek?

– W zmy­warce. – Orłow­ski oparł się o ścianę.

Pomy­ślał, że gdyby Jakub zaj­mo­wał się roz­wo­dami, byłby lep­szy od niego.

But­kie­wicz spe­cja­li­zo­wał się jed­nak w spra­wach spółek cywil­nych i w pra­wie gospo­dar­czym.

– Dzięki, stary. – Wspól­nik Daniela wycią­gnął ze zmy­warki kubek z nadru­kiem zdję­cia, na któ­rym razem z córką budo­wał zamek z pia­sku. Nad zdję­ciem wid­niał napis: NAJ­LEP­SZY TATA NA ŚWIE­CIE. – Słu­chaj. Zaj­mij się Kra­chem jak wła­snym bra­tem.

– Nie mam i nie mia­łem brata – odrzekł Daniel.

– Tym bar­dziej. – Jakub uru­cho­mił eks­pres do kawy. – Krach to w porządku czło­wiek i jesz­cze bar­dziej w porządku chi­rurg. Ura­to­wał Ani rękę.

Dwa albo trzy lata wcze­śniej córka Jakuba spa­dła z huś­tawki w ogro­dzie. Let­nia zabawa skoń­czyła się poważną ope­ra­cją.

– Chce wal­czyć z żoną, która nie chce walki – powie­dział Daniel.

– Od kiedy ci to prze­szka­dza? – zapy­tał Jakub.

Daniel uśmiech­nął się pod nosem.

– Od ni­gdy – powie­dział.

Może kie­dyś, na początku kariery, miał kilka wąt­pli­wo­ści, kilka pytań o sens swo­jej roboty. Wszyst­kie jed­nak znik­nęły po śmierci Poli. Daniel przyj­mo­wał każdą sprawę i dzia­łał jak śmierć, która zabrała Polę – bole­śnie, sku­tecz­nie, do ostat­niego odde­chu prze­ciw­nika albo prze­ciw­niczki. Płeć nie miała zna­cze­nia. Zna­cze­nie miała udręka. Taka sama, jaką czuł, kiedy Pola uto­nęła.

Roz­wód był jak mała śmierć. Przy­no­sił tyle samo bólu. Może wię­cej, ponie­waż pie­kło robili sobie ludzie, któ­rzy kie­dyś się kochali.

„Niech cier­pią”, myślał Daniel przy każ­dej kolej­nej spra­wie.

Żad­nej nie trak­to­wał oso­bi­ście.

– Więc po co pytasz o Kra­cha? – zapy­tał Jakub.

– Bo mam jedną sprawę w Szcze­ci­nie, drugą w Rze­szo­wie, a trze­cią…? – Daniel wypił tro­chę wody. Zakrę­cił butelkę. – Nie pamię­tam. Kinga tego pil­nuje.

– Stary, cho­dzi o Kra­cha. – Jakub opa­rzył usta kawą. Skrzy­wił się lekko.

– Wiem. Może Suł­kie­wicz by go wziął?

– Zapo­mnij. – Jakub posta­wił kubek na szkla­nym bla­cie stołu. – Po pierw­sze, Suł­kie­wicz po wypadku nie wró­cił do formy. Po dru­gie, Krach wybrał nas, a nie Suł­kie­wicza, któ­rego sława, umówmy się, to prze­szłość. Wiem, że masz sła­bość do Sułka. To w końcu twój men­tor. – Jakub prze­su­nął pal­cem po zdję­ciu na kubku. – Ale ty jesteś lep­szy. Obie­caj – Jakub spoj­rzał uważ­nie na Daniela – że Krach będzie zado­wo­lony.

Orłow­ski wrzu­cił butelkę do kubła.

– Wąt­pisz we mnie? – zapy­tał.

I oto dwa mie­siące póź­niej stał obok Kra­cha przed salą roz­praw. Skoro jego klient chciał uka­rać nie­wierną żonę dłu­gim i bole­snym roz­wo­dem – pro­szę bar­dzo. Daniel zamie­rzał dotrzy­mać obiet­nicy.

„To nie będzie trudne”, pomy­ślał. Zer­k­nął na żonę chi­rurga. Uśmiech­nął się w duchu. „To chu­chro?”, zdzi­wił się. „Nie­wierne? Kto by ją chciał?”

Ruda, chuda i wystra­szona. Sie­działa z opusz­czoną głową. Wpa­try­wała się w brudną pod­łogę. Pogła­dziła z namy­słem apaszkę i zawią­zała ją na szyi.

Daniel wyjął z torby teczkę. Zaj­rzał na wszelki wypa­dek do pozwu żony Kra­cha. Skła­dał się z dwóch stron. Kobieta pisała o nie­zgod­no­ści cha­rak­te­rów, a także o trwa­łym roz­kła­dzie poży­cia mał­żeń­skiego. Pod­kre­ślała („z całą mocą”), że w związku z pozwa­nym nie poja­wiło się potom­stwo. Na koniec wyja­śniła, że zależy jej na polu­bow­nym roz­wią­za­niu mał­żeń­stwa. Dla dobra obu stron.

Orłow­ski natych­miast roz­po­znał jeden z goto­wych wzo­rów pism roz­wo­do­wych.

„Z inter­netu”, stwier­dził.

– Mam nadzieję, że wyjdę stąd przed pięt­na­stą. – Krach znowu popa­trzył na zega­rek. – Żylaki pre­zesa banku nie wyba­czą mi spóź­nie­nia.

– Wyj­dzie pan. Z całą pew­no­ścią – powie­dział Daniel.

Z sali roz­praw wyszła pro­to­ko­lantka. Wyczy­tała sygna­turę akt. Wezwała Alek­san­drę Malicką-Krach i Roberta Kra­cha.

Tuż przed drzwiami Daniel się­gnął po tele­fon. Zauwa­żył trzy połą­cze­nia od matki. Wyci­szył komórkę. Wyci­szył matkę. Wyci­szył emo­cje.

Obie­cał Jaku­bowi, że Krach będzie zado­wo­lony.

– Jak ni­gdy wcze­śniej – mruk­nął Daniel i zamknął za sobą drzwi.

ALEKSANDRA

W sali roz­praw Alek­san­dra Malicka-Krach usia­dła we wska­za­nym miej­scu. I znowu opu­ściła głowę. Jak ska­zana. Nie wia­domo za co. Nie wia­domo na co. Nie wia­domo na jak długo.

Popra­wiła na szyi apaszkę. Jedyny kolo­rowy akcent w jej idio­tycz­nym stroju.

„Znowu posłu­cha­łam Nata­lii”, burk­nęła do sie­bie w myślach. „Bo co?” Bo Nata­lia to sio­stra? Bo o dwa­na­ście lat star­sza? Bo wycho­wała Alek­san­drę? Nie. Bo zawsze wie­działa lepiej. I jak każda star­sza sio­stra, która nie wyszła za mąż, dosko­nale zarzą­dzała życiem innych. Najdosko­nalej życiem młod­szej sio­stry.

Kilka godzin wcze­śniej przy­je­chała do pod­war­szaw­skiego miesz­ka­nia Alek­san­dry, spięła włosy (rów­nież rude) i zabrała się do roboty. Zro­biła śnia­da­nie, któ­rego Malicka-Krach pra­wie nie tknęła. Posprzą­tała w kuchni. Ogar­nęła bała­gan w dużym pokoju i łóżko w sypialni. W końcu posta­no­wiła, że wybie­rze sio­strze strój. Do sądu. Przej­rzała szafę i półkę z butami.

– To wło­żysz – zade­cy­do­wała.

Białą bluzkę, gra­na­tową spód­nicę z czte­rema pli­sami i buty na kotur­nie, w któ­rych naj­zgrab­niej­sze nogi wyglą­dały jak kolumny Zyg­munta.

– Wypchaj się – zapro­te­sto­wała Alek­san­dra. – Nie idę na maturę. I nie chcę tej apaszki.

Jedwab­nej. W sło­necz­niki.

– Zawsze przy­no­siła mamie szczę­ście – stwier­dziła Nata­lia.

Zarzu­ciła chustkę na szyję Alek­san­dry.

– To mama miała szczę­ście? – zdzi­wiła się młod­sza sio­stra.

– Do córek – powie­działa ze śmie­chem Nata­lia.

– Nie. – Alek­san­dra zdjęła chustkę. – Nie włożę jej.

– Bo?

– Bo nie. – Alek­san­dra scho­wała jedwabne sło­necz­niki do szafy.

– Pła­czesz? – Nata­lia pode­szła do sio­stry.

– Mam aler­gię – odpo­wie­działa Alek­san­dra.

– Od kiedy?

Alek­san­dra odwró­ciła się od Nata­lii.

– Może… – Rozej­rzała się po pokoju. – Może włożę tamtą. – Wska­zała chustkę wiszącą na opar­ciu fotela.

Gra­na­tową w róże.

– Nadaje się tylko na pogrzeby – par­sk­nęła Nata­lia.

– Prze­cież idę na pogrzeb – burk­nęła Alek­san­dra. – W pew­nym sen­sie.

Nata­lia pode­szła do szafy i wycią­gnęła jedwabne sło­necz­niki. Zarzu­ciła je na szyję sio­stry.

– No, no, no! – Nata­lia się ziry­to­wała. – Zostaw! Nie ścią­gaj!

– Zakrywa anioła. – Alek­san­dra pogła­skała bursz­ty­no­wego sera­fina na srebr­nym łań­cuszku.

Co to za pomysł, żeby kawa­łek szmaty przy­no­sił szczę­ście? Anioły przy­no­siły szczę­ście. I pocie­sze­nie.

Nata­lia uparła się jed­nak.

Dla­tego Alek­san­dra się pod­dała.

– Wyglą­dam gorzej niż Ber­nadka Zawal­ska – jęk­nęła, patrząc w lustro.

Naj­więk­sza bida w kla­sie. Na maturę przy­drep­tała w bia­łej bluzce od dresu, w baweł­nia­nej spód­nicy ze stra­ganu z uży­wa­nymi ciu­chami i w kotur­nach takich jak te, które Nata­lia kazała wło­żyć Alek­san­drze, a które nada­wały się tylko do kon­te­nera PCK.

– Irena mówiła, że im gorzej wyglą­dasz, tym lepiej wypad­niesz w sądzie – powie­działa Nata­lia. – Zresztą nie tylko Irena tak mówiła. Edyta jest po roz­wo­dzie. Justyna też. Obie powie­działy to samo. Cze­kaj. Włosy uczesz, skoro nie chcesz wią­zać. – Podała Alek­san­drze szczotkę.

Młod­sza sio­stra tylko wes­tchnęła. Wie­działa, że nie wygra z auto­ry­te­tem kole­ża­nek Nata­lii.

Zbun­to­wała się jed­nak, kiedy sio­stra chciała ją pod­wieźć do sądu samo­cho­dem.

– Spa­daj – burk­nęła. – Pojadę auto­bu­sem.

Poje­chała. I bar­dzo dobrze. Prze­ko­nała się, że nikt, ale to nikt, nie zwraca na nią uwagi. Ani na jej sta­ro­modną spód­nicę, ani na jej szpetne buty.

Przy­glą­dała im się teraz, na sali roz­praw, z nie­ocze­ki­waną nadzieją. To, że brzyd­kie, nie ozna­cza, że nie­szczę­śliwe. Może Alek­san­dra wyj­dzie w tych butach za pół godziny lub za godzinę jako wolna osoba.

Zro­biło jej się tro­chę lepiej.

Pod­nio­sła głowę. Popa­trzyła na sędzię Kata­rzynę Wil­czew­ską.

Sędzia prze­rzu­cała akta sprawy. Akta, na które skła­dały się dwie strony pozwu Alek­san­dry. Histo­ria mał­żeń­stwa zamknięta w kilku okrą­głych zda­niach. Pięć lat wspól­nego życia w kilku krót­kich aka­pi­tach.

„W kwiet­niu”, uświa­do­miła sobie Alek­san­dra. „W kwiet­niu minęła szó­sta rocz­nica ślubu”. Alek­san­dra obe­szła ją – ale tam i z powro­tem – na szpi­tal­nym kory­ta­rzu w Świę­tym Szcze­pa­nie. Aku­rat wypadł jej dyżur.

Z Kra­chem wytrzy­mała pięć i pół roku. Wypro­wa­dziła się od niego sie­dem mie­sięcy temu, w pewne paź­dzier­ni­kowe popo­łu­dnie. Poczuła wów­czas ulgę, cho­ciaż jesz­cze nie wol­ność.

„Wol­ność poczuję dzi­siaj”, pomy­ślała Alek­san­dra, nie spusz­cza­jąc wzroku z sędzi.

Wil­czew­ska, kobieta może po czter­dzie­stce, może po pięć­dzie­siątce (toga doda­wała jej lat i powagi), spoj­rzała naj­pierw na powódkę, póź­niej na pozwa­nego i na jego peł­no­moc­nika. Wyglą­dała tak, jakby pró­bo­wała prze­wi­dzieć wynik star­cia na sądo­wym ringu.

Alek­san­dra popa­trzyła na męża.

Sie­dział w ławce naprze­ciwko. Zim­no­nie­bie­sko­oki. Wystro­jony jak na… roz­wód? Ostrzy­żony, przy­strzy­żony, we wło­skim gar­ni­tu­rze, w pół­bu­tach z lico­wej skóry.

„I z adwo­ka­tem”, zorien­to­wała się Alek­san­dra. „Jed­nak z adwo­ka­tem”.

Zauwa­żyła go przed roz­prawą, ale pomy­ślała, że to dobry zna­jomy Roberta. Na takiego wyglą­dał. Żar­to­wał z Kra­chem. Śmiał się z nim. Pozwo­lił, żeby Krach pokle­pał go po ramie­niu.

„Po co mu adwo­kat?”, zdzi­wiła się Alek­san­dra. Prze­cież Robert się zgo­dził na roz­wód bez orze­ka­nia. Sie­dem mie­sięcy wcze­śniej zale­żało mu na for­mal­nym roz­sta­niu. Zako­chał się jak szcze­niak w stu­dentce medy­cyny. Kiedy w pierw­szej poło­wie roku mignął Alek­san­drze kilka razy na kory­ta­rzach w Świę­tym Szcze­pa­nie, wyglą­dał na męż­czy­znę w śred­nim wieku, któ­remu życie układa się jak świe­żut­kie pra­nie w sza­fie.

„Zmie­nił plany”, pomy­ślała Alek­san­dra. „Na pewno zmie­nił plany”. Strach przy­ło­żył Alek­san­drze lewym pro­stym i dopra­wił cio­sem od dołu. „I te baby”, wzdry­gnęła się na widok ław­ni­czek.

Ta po lewej stro­nie sędzi oglą­dała swoje paznok­cie.

Ta po pra­wej patrzyła na Alek­san­drę ze zdzi­wie­niem. Jakby pytała: „Co ty robisz, dziew­czyno? Roz­wo­dzisz się z pącz­kiem nadzie­wa­nym różaną kon­fi­turą?”.

Alek­san­dra poczuła mdło­ści, jak po pączku nadzie­wa­nym kro­wią masą. I twarde opar­cie ławki wbi­ja­jące się w plecy.

Sędzia Wil­czew­ska zaczęła posie­dze­nie.

Usta­liła, kto jest kim i z jakiego powodu poja­wił się na sali roz­praw. Po wstęp­nych for­mal­no­ściach kazała Alek­san­drze wstać.

Malicka-Krach ruszyła w stronę barierki.

– Może pani zostać na miej­scu – powie­działa sędzia.

Pro­to­ko­lantka skie­ro­wała oko kamery na Alek­san­drę.

– Napi­sała pani, że mię­dzy nią a pozwa­nym ustała wszelka wspól­nota – oznaj­miła sędzia. – Co to zna­czy?

Malicka-Krach wyja­śniła, że stół i łoże prze­stała dzie­lić z pozwa­nym osiem, może dzie­więć mie­sięcy przed wypro­wadzką. Mniej wię­cej w lutym dwa tysiące sie­dem­na­stego roku. Nie­zgod­ność cha­rak­te­rów zamknęła w krót­kiej opo­wie­ści o róż­nych tem­pe­ra­men­tach. Ona była doma­torką, jej mąż, to zna­czy pozwany, lubił wyjazdy: na week­end do Paryża lub Madrytu, na urlop tro­chę dalej, na przy­kład do Dubaju. I czę­sto na narty. W sezo­nie.

Alek­san­dra źle zno­siła podróże samo­lo­tem, jesz­cze gorzej zmiany czasu i kli­matu. A na nar­tach ni­gdy nie nauczyła się jeź­dzić.

– Myślę, że mia­łam inną wizję związku – powie­działa.

Ona chciała mieć dziecko, pozwany prze­ciw­nie. Ona lubiła oszczę­dzać pie­nią­dze, pozwany lubił wyda­wać. Ona była wege­ta­rianką, pozwany lubił tatar z prze­piór­czym żółt­kiem i steki z jagnię­ciny.

Zeznała na koniec, że nie rości sobie praw do wspól­nego majątku. Jedyną war­to­ściową rze­czą, jaką wnio­sła do mał­żeń­stwa, jest stu­let­nia szafa.

Przy tej infor­ma­cji obie ław­niczki pod­nio­sły głowy. Jedna znad paznokci, druga znad zegarka.

Szafa?

Alek­san­dra na koniec oświad­czyła, że liczy na roz­wód bez orze­ka­nia o winie, jak rów­nież na dobrą wolę pozwa­nego. Skoń­czyła. Usia­dła na miej­scu. Czuła się jak po trzy­dzie­sto­sze­ścio­go­dzin­nym dyżu­rze. Spoj­rzała na Kra­cha. Na jego twa­rzy dostrze­gła gry­mas lek­ce­wa­że­nia. Spo­tkała się wzro­kiem z jego adwo­ka­tem. Patrzył na nią z poli­to­wa­niem, prze­su­wa­jąc wypie­lę­gno­waną dło­nią po bro­dzie.

„Naj­gor­sze za mną”, pomy­ślała Alek­san­dra.

Sześć lat temu myślała, że naj­lep­sze przed nią.

Była prze­ko­nana, że zła­pała Pana Boga za nogi w szpil­kach od Loubo­utina.

Ona, jedna z wielu mło­dych pie­lę­gnia­rek na oddziale chi­rur­gii w szpi­talu kli­nicz­nym Świę­tego Szcze­pana.

On, jeden z naj­zdol­niej­szych chi­rur­gów, który popi­sowo ope­ro­wał nie tylko w Świę­tym Szcze­pa­nie i pro­wa­dził zaję­cia ze stu­den­tami.

Ona pew­nego dnia wymknęła się z pokoju pie­lę­gnia­rek na dobrą her­batę.

On w prze­rwie mię­dzy ćwi­cze­niami szu­kał miej­sca, w któ­rym ser­wują zno­śną kawę.

Spo­tkali się przy szpi­tal­nym auto­ma­cie.

Pobrali się trzy mie­siące póź­niej w pol­skim kon­su­la­cie w Wene­cji, w sło­neczny kwiet­niowy dzień. Sło­neczny tylko do połu­dnia. Po połu­dniu barwne mia­sto w ciągu kliku godzin zmie­niło się w ściek cuch­nący wodą z cmen­tar­nych gazo­nów.

Alek­san­dra pomy­ślała, że to zły omen. Że to matka mówi do niej w desz­czu i zapa­chu tru­pów. Odsu­nęła od sie­bie tę myśl. Czuła się szczę­śliwa. Jak w tych wszyst­kich książ­kach, które mówią o miło­ści. O tym, że żyli długo i szczę­śli­wie.

Żadna z nich nie wspo­mi­nała, że tylko do roz­wodu. Bo rok po ślu­bie Robert zaczął zdra­dzać Alek­san­drę. Zmie­niał kochanki jak latek­sowe ręka­wiczki. O roz­sta­niu z Alek­san­drą nie chciał jed­nak sły­szeć. Przez ponad pięć lat. W końcu znu­dził się żoną.

Zna­lazł kobietę młodą, wykształ­coną…

– … i piękną – poin­for­mo­wał żonę w pewien jesienny pora­nek mię­dzy kawą a kęsem gry­czano-ryżo­wego ame­ry­kań­skiego tostu z jaj­kiem. – Ma na imię Syl­wia.

Alek­san­dra dolała kawy do fili­żanki męża.

– Chcesz roz­wodu? – zapy­tała.

Przed domem, w czer­wo­nym mini­va­nie, cze­kała już na niego Syl­wia. Zatrą­biła.

– Napisz pozew i zaj­mij się for­mal­no­ściami. Nie mam na to czasu. – Robert wstał od stołu. – Śpie­szę się.

Wtedy się śpie­szył.

Teraz zwol­nił. On i jego adwo­kat, który wolno pod­niósł się z ławki. Wolno poło­żył ręce na sosno­wym bla­cie stołu. I oświad­czył, że się nie zga­dza na roz­wód bez orze­ka­nia o winie.

– Powódka mija się z prawdą – powie­dział mece­nas Kra­cha. – Powódka, Wysoki Sądzie, kła­mie.

Alek­san­dra wbiła paznok­cie w uda.

– Do tego, by stwier­dzić cał­ko­wity roz­kład poży­cia mał­żeń­skiego, potrzeba co naj­mniej sze­ściu mie­sięcy – oznaj­mił mece­nas. – Otóż pięć mie­sięcy temu, dokład­nie dwu­dzie­stego dzie­wią­tego grud­nia dwa tysiące sie­dem­na­stego roku, mię­dzy godziną trzy­na­stą a trzy­na­stą trzy­dzie­ści, powódka odbyła, wedle zeznań pozwa­nego, sto­su­nek sek­su­alny z pozwa­nym. W domu pozwa­nego, do któ­rego miała klu­cze. Z zeznań pozwa­nego wynika, że wciąż ich nie oddała.

Alek­san­dra wbiła jesz­cze moc­niej paznok­cie w uda.

– Czy ostatni sto­su­nek sek­su­alny nastą­pił za obo­pólną zgodą stron? – zapy­tała sędzia.

Krach sze­roko roz­ło­żył ręce.

Wstał.

– Oczy­wi­ście, że tak – powie­dział.

I usiadł.

Wil­czew­ska spoj­rzała na Alek­san­drę.

– W pozwie napi­sała pani o zupeł­nym i trwa­łym roz­kła­dzie poży­cia – zwró­ciła się do Malic­kiej-Krach. – Czy rozu­mie pani, co zna­czy poję­cie „zupełny i trwały”? – zapy­tała.

– Tak – oznaj­miła Alek­san­dra.

– Pro­szę wstać, kiedy pani odpo­wiada – pouczyła sędzia Malicką-Krach.

Alek­san­dra wstała.

– Rozu­mie pani – sędzia Wil­czew­ska lekko wychy­liła się w jej stronę – że mię­dzy mał­żon­kami cał­ko­wi­cie, pod­kre­ślam, cał­ko­wi­cie ustają więzi eko­no­miczne, uczu­ciowe i fizyczne? W świe­tle tego, co zeznał pozwany, część więzi nie ustała.

Mece­nas Roberta chrząk­nął.

– Czy doszło mię­dzy panią a pozwa­nym do sto­sunku sek­su­al­nego dwu­dzie­stego dzie­wią­tego grud­nia ubie­głego roku? – zapy­tała Wil­czew­ska.

– Tak – odpo­wie­działa cicho Alek­san­dra.

– Czy potwier­dza pani, że sto­su­nek sek­su­alny, który miał miej­sce dwu­dzie­stego dzie­wią­tego grud­nia ubie­głego roku, nastą­pił za obo­pólną zgodą? – uści­ślała sędzia.

Alek­san­dra dotknęła jedwab­nej apaszki w sło­necz­niki.

Krach podra­pał się za uchem.

Adwo­kat skre­ślił parę słów w note­sie.

Wil­czew­ska ude­rzyła dwa razy dłu­go­pi­sem w blat sędziow­skiego stołu.

– Pro­szę pani – pona­gliła Malicką-Krach. – Czy potwier­dza pani…?

– Potwier­dzam! – krzyk­nęła Alek­san­dra.

Prze­stra­szyła się, że dosta­nie karę.

Tysiąc zło­tych za obrazę sądu. Dwa tysiące zło­tych za obrazę ław­ni­czek. I jesz­cze tysiąc za to, że w ogóle zde­cy­do­wała się na roz­wód.

Cze­kała.

Docze­kała się kolej­nego pyta­nia.

– Czy po tym sto­sunku sek­su­al­nym wró­ciła pani do regu­lar­nego współ­ży­cia z pozwa­nym? – Wil­czew­ska popra­wiła fio­le­towy żabot przy szyi.

– Nie.

– Może pani usiąść. – Sędzia ski­nęła głową w stronę Alek­san­dry. – Mece­na­sie? – zwró­ciła się do adwo­kata.

Orłow­ski wstał.

– Mój klient chciałby dodać, że od momentu, w któ­rym powódka zło­żyła pozew roz­wo­dowy, dwu­krot­nie udzie­lił jej wspar­cia finan­so­wego na łączną kwotę tysiąca trzy­stu zło­tych – oznaj­mił mece­nas.

„Ja pier­dzielę”, jęk­nęła w duchu Alek­san­dra. „To prawda”.

I zara­zem nie­prawda.

W paź­dzier­niku, po jed­nym z roz­kosz­nych week­en­dów z Syl­wią, Krach miał tak dobry humor, że sfi­nan­so­wał prze­wóz szafy Alek­san­dry do pod­war­szaw­skiego miesz­ka­nia, które wyna­jęła na szybko w ciągu jed­nego popo­łu­dnia.

„Na mój koszt”, powie­dział sze­fowi ekipy od prze­pro­wa­dzek.

Pokle­pał samo­chód po pace, kop­nął oponę i kazał zjeż­dżać.

W stycz­niu nato­miast prze­słał Alek­san­drze trzy­sta zło­tych na trzy­dzie­ste uro­dziny.

Zdzi­wiła ją wów­czas hoj­ność Kra­cha.

Teraz zro­zu­miała, że w stycz­niu roz­stał się z młodą, piękną, wykształ­coną panną i zaczął gro­ma­dzić pierw­sze dowody prze­ciw Alek­san­drze.

– W świe­tle tego, co powódka napi­sała, a następ­nie potwier­dziła pod­czas prze­słu­cha­nia, jak rów­nież w świe­tle wia­ry­god­nych zeznań mojego klienta – kon­ty­nu­ował mece­nas – odrzu­camy wnio­sek o roz­wód bez orze­ka­nia o winie. Jed­no­cze­śnie wno­simy o roz­wód z orze­cze­niem wyłącz­nej winy powódki.

Adwo­kat Roberta usiadł na ławie.

Krach pokle­pał go po przed­ra­mie­niu. Wyraź­nie zado­wo­lony.

Sędzia popa­trzyła na Alek­san­drę.

– A pani? Chcia­łaby pani zgło­sić ostatni wnio­sek?

Alek­san­dra wstała. Popa­trzyła na sędzię. Na Roberta. Na jego papugę.

– Ostatni wnio­sek? – powtó­rzyła pyta­nie. – Ostatni wnio­sek… Tak. – Pod­nio­sła głowę. – Wno­szę o roz­wód z orze­cze­niem wyłącz­nej winy pozwa­nego.

Krach par­sk­nął śmie­chem.

Wil­czew­ska przy­wo­łała go do porządku i ogło­siła – o ile Alek­san­dra dobrze usły­szała – że sąd zobo­wią­zuje strony do tego, by do kolej­nego posie­dze­nia sądu w lipcu powo­łały świad­ków oraz przed­sta­wiły dowody.

Tylko tyle.

Aż tyle.

DANIEL

Orłow­ski wyszedł z Kra­chem przed gmach sądu.

Chi­rurg zer­k­nął na zega­rek.

– Powi­nie­nem zdą­żyć na zabieg – powie­dział. Wycią­gnął rękę w stronę adwo­kata. – Dzię­kuję, mece­na­sie – dodał. – Naprawdę dzię­kuję. I… – Spoj­rzał Orłow­skiemu pro­sto w oczy. – Wie pan? Nie wiem, na co liczy moja żona.

– Potrze­bu­jemy dowo­dów – odpo­wie­dział Daniel.

– Mam kilka. Bar­dzo moc­nych. – Krach zna­lazł klu­czyki w kie­szeni. – Aleks tylko wygląda jak anioł. Nie uwie­rzy pan, ale prze­sze­dłem przez nią pie­kło. – Wes­tchnął. – A teraz prze­pra­szam. Żylaki pre­zesa banku.

Ski­nął głową na poże­gna­nie i ruszył na par­king.

Daniel dostrzegł, jak wsiada do gra­na­to­wego lexusa RX L i rusza w stronę Woli.

Na alei Soli­dar­no­ści robił się coraz więk­szy ruch.

W kie­szeni Daniela roz­dzwo­niła się komórka.

– Tak, mamo? – zapy­tał. – Nie mogłem ode­brać. Byłem w sądzie. Teraz? Nie, nie jestem w kan­ce­la­rii. Ale będę. Za pół godziny. Może za godzinę. Dla cie­bie zawsze znajdę czas – powie­dział. Zmarsz­czył czoło. – Mamo? Czy ty roz­ma­wiasz przez tele­fon pod­czas jazdy? Tyle razy ci mówi­łem, że… Mamo? Jakie dru­gie połą­cze­nie? Mamo!

Ale matka Daniela, Agnieszka Orłow­ska, się roz­łą­czyła.

„Wciąż to robi”, pomy­ślał Daniel. „Gada przez tele­fon, kiedy pro­wa­dzi samo­chód”. Ostrze­gał matkę. Pro­sił. Tłu­ma­czył. Gro­ził. „Nie licz na to, że będę cię wycią­gał z tara­pa­tów, kiedy w końcu stra­cisz prawo jazdy”, powta­rzał. Widocz­nie za rzadko. Agnieszka wciąż łamała prawo.

Daniel wrzu­cił tele­fon do kie­szeni mary­narki.

Przy jego nogach wylą­do­wał czarny gołąb. Nastro­szył pióra. Zaczął krą­żyć wokół pstrej gołę­bicy. Panna zigno­ro­wała zaloty kawa­lera. Odwró­ciła się, podrep­tała w drugą stronę. Kawa­ler za nią. Panna odle­ciała. Kawa­ler za nią. Z amo­rami. Kiedy się poja­wił kolejny ado­ra­tor, tym razem siwy, panna zwiała na drugą stronę alei Soli­dar­no­ści. Zosta­wiła chło­pa­ków na środku chod­nika.

Daniel się uśmiech­nął. Po raz pierw­szy od dawna przy­glą­dał się gołę­biom. Zapo­mniał, że w ogóle ist­nieją. Ode­tchnął głę­boko. W hała­sie mia­sta usły­szał śpiew sikor i pohu­ki­wa­nie sier­pó­wek.

Stał na chod­niku. Z torbą na ramie­niu. Z togą w ręku. Ktoś go szturch­nął. Ktoś na niego burk­nął, że co tak stoi na środku drogi.

„Muszę wra­cać do kan­ce­la­rii”, stwier­dził Daniel, ale gołę­bie znowu zaczęły godowy taniec. Przy­glą­dał im się z zain­te­re­so­wa­niem. Reguły gry były pro­ste. Zwy­cię­żał sil­niej­szy. Pomy­ślał, że ruda-chuda to żadna prze­ciw­niczka.

– Wystar­czy – powie­dział do sie­bie Daniel. – Matka czeka.

Wyjął z kie­szeni mary­narki klu­cze od kil­ku­let­niej mazdy w kolo­rze, nomen omen, gołę­biego błę­kitu.

Poczuł jed­nak na sobie czyjś wzrok. Odwró­cił się. Na scho­dach sądu dostrzegł żonę Roberta Kra­cha. Przy­glą­dała mu się z uwagą. Z jej torebki wysta­wała apaszka w sło­necz­niki.

„Jesz­cze chwila, a zgubi tę szmatkę”, pomy­ślał Daniel. Z daleka dostrzegł, że ruda-chuda ma dosko­nałe nogi. Lep­sze niż miała Pola.

Ruszył w stronę Malic­kiej-Krach, lecz kobieta się cof­nęła.

„To jak gołębi taniec”, pomy­ślał Orłow­ski.

– Pani Alek­san­dro! – rzu­cił w stronę Malic­kiej-Krach. – Pani chustka…!

Żona chi­rurga w tym samym momen­cie się potknęła, może o scho­dek, może o wła­sne buty, i upa­dła. Na plecy. Jęk­nęła.

Daniel rzu­cił togę na chod­nik. Pod­biegł do żony Kra­cha.

– Wszystko w porządku? – zapy­tał.

Po twa­rzy Alek­san­dry spły­wały łzy.

– W naj­lep­szym – odrze­kła.

Daniel pochy­lił się nad Malicką-Krach. Spoj­rzał w jej zie­lone, pełne nie­na­wi­ści oczy. Dostrzegł piegi na nosie. Ciemny pie­przyk nad lewym kąci­kiem ust. Bursz­ty­no­wego anioła na szyi.

– Apaszka – powie­dział. – Wypa­dła pani apaszka.

Pod­niósł chustkę. Wycią­gnął rękę w stronę kobiety.

Zlek­ce­wa­żyła jego gest. Wstała sama. Bez pomocy. Popra­wiła płaszcz. Roz­ma­so­wała dolną część ple­ców z gry­ma­sem bólu na twa­rzy.

Daniel podał Alek­san­drze chu­stę.

Scho­wała ją głę­boko do torby. Bez: „Dzię­kuję” albo: „To miłe z pana strony”. Lub: „Wciąż mi się to przy­da­rza”.

– Dobrze się pani czuje? – zapy­tał.

– Obcho­dzi to pana? – odpo­wie­działa.

– Nie. Chyba nie. – Daniel podra­pał się po gło­wie. – Z dru­giej strony to przeze mnie pani upa­dła. Może panią, nie wiem, pod­wiozę? – zapro­po­no­wał. – Dokąd pani chce? Do domu?

– Chyba pogrze­bo­wego – mruk­nęła Alek­san­dra.

– To może do szpi­tala?

– Waria­tów – powie­działa Malicka-Krach. – Jak dla mnie może pan w nim zostać na zawsze. Wszystko przez pana – mruk­nęła Malicka-Krach. – Niech pan zjeż­dża.

Malicka-Krach wycią­gnęła z kie­szeni płasz­cza chu­s­teczkę higie­niczną. Otarła twarz i dło­nie.

– Nie to nie. – Orłow­ski wzru­szył ramio­nami. – Chcia­łem pomóc. Jak czło­wie­kowi. Zwy­czaj­nie.

– Pomaga pan. Ale mojemu mężowi. – Malicka-Krach spoj­rzała na Orłow­skiego. – Mnie pan wykoń­czy.

– Histe­ryczka – burk­nął Daniel.

– Kłamca. – Alek­san­dra nie pozo­stała dłużna.

– Stąd tylko dwoma auto­bu­sami do Two­rek – par­sk­nął Orłow­ski.

– I jed­nym na cmen­tarz. – Malicka-Krach zeszła na dół. – Naj­lep­sze miej­sce dla adwo­ka­tów w zafa­ja­da­nej… – Zamil­kła. Wska­zała ręką chod­nik, na któ­rym leżała toga Daniela.

Bez­pań­ski pies robił na nią wła­śnie…

– Wyno­cha! – Orłow­ski odpę­dził kun­dla.

Burek pod­ku­lił ogon i pobiegł przed sie­bie. Kupa, wielka kupa została na miej­scu.

– To do trzy­na­stego lipca – powie­działa Malicka-Krach.

– Jasna cho­lera. – Daniel pod­niósł togę z chod­nika. Otrze­pał. – Co do trzy­na­stego lipca? – zapy­tał.

– Do trzy­na­stego lipca wymy­śli pan histo­rię o mojej winie? – zapy­tała Malicka-Krach.

– A pani histo­rię o swo­jej nie­win­no­ści? – wypa­lił Orłow­ski.

Twarz Alek­san­dry poczer­wie­niała. Kobieta zaci­snęła usta. Wbiła wzrok w Daniela.

– Jest pan skur­wy­sy­nem, mece­na­sie – powie­działa. – Jak mój mąż.

– W takim razie pani… – Orłow­ski skrzy­wił się na widok tego, co zro­bił pies. – Pani jest żoną skur­wy­syna.

Malicka-Krach zmru­żyła zie­lone oczy.

– Tylko do następ­nej roz­prawy – oznaj­miła.

– To się okaże – odrzekł Daniel.

Żona chi­rurga wło­żyła chu­s­teczkę do kie­szeni płasz­cza.

– Każdy roz­wód się kie­dyś koń­czy. – Popra­wiła torbę na ramie­niu.

– Kosz­tami – dodał Daniel. – Jeżeli pani prze­gra, zapłaci pani za pro­ces. Dużo droż­szy niż ta toga. – Wpa­ko­wał sądowy uni­form do naj­bliż­szego kosza na śmieci. – Stać panią?

Malicka-Krach zsu­nęła z głowy na nos oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Scho­wała za nimi zmę­czone oczy.

– Zapłacę – powie­działa. – Z przy­jem­no­ścią zapłacę. Wie pan dla­czego?

Orłow­ski mil­czał.

– Bo wol­ność jest dla mnie bez­cenna.

Lekko kule­jąc, ruszyła w stronę przy­stanku auto­bu­so­wego.

W kie­szeni Daniela zawi­bro­wał tele­fon.

– Za godzinę, mamo.

ALEKSANDRA

– Za gorąca, cho­ciaż powiem ci, że jak na taką z auto­matu, to cał­kiem nie­zła. – Nata­lia obli­zała usta. Trzy­mała w dłoni tek­tu­rowy kubek z kawą. Rozej­rzała się po holu w Świę­tym Szcze­pa­nie. Zer­k­nęła na sio­strę. – A jak twoja cze­ko­lada?

– Kie­dyś była lep­sza – odpo­wie­działa Alek­san­dra.

– Wszystko się ułoży. – Nata­lia pogła­skała sio­strę po dłoni. – Zoba­czysz.

Alek­san­dra prze­su­wała pal­cem po kra­wę­dzi papie­ro­wego kubka.

– Puste konto zoba­czę – powie­działa. – Krach mnie wykoń­czy.

– Powiesz w końcu, jak było? – Star­sza sio­stra od trzech godzin cze­kała na rela­cję z roz­prawy.

Trzy godziny wcze­śniej, po wyj­ściu z sądu, Alek­san­dra poje­chała na Moko­tów, do Nata­lii. W małym miesz­ka­niu na Cie­szyń­skiej wzięła tabletki na ból głowy. Zdrzem­nęła się na nie­wy­god­nej sofie. Kiedy się obu­dziła, wzięła długi prysz­nic. Wło­żyła miękki szla­frok Nata­lii i usia­dła przy kuchen­nym stole.

– Póź­niej – odrze­kła Alek­san­dra.

Skub­nęła tro­chę ryżu z jar­mu­żem i fasolką mung. Obej­rzała odci­nek tele­no­weli, w któ­rej co chwila padały kwe­stie: „Muszę z tobą poroz­ma­wiać” i „Czy wszystko w porządku?”.

Alek­san­dra z nikim nie chciała roz­ma­wiać.

A w jej życiu wszystko było nie w porządku.

– Powiesz coś? – zapy­tała Nata­lia, sprzą­ta­jąc tale­rze ze stołu.

Alek­san­dra tylko pokrę­ciła głową.

Jej sio­stra wzru­szyła ramio­nami i zadzwo­niła do kole­żanki. Skoń­czyła z nią gadać tuż przed osiem­na­stą.

Alek­san­dra szy­ko­wała się do wyj­ścia z miesz­ka­nia Nata­lii. Z Moko­towa do Świę­tego Szcze­pana miała trzy­dzie­ści pięć minut metrem. Spoj­rzała w lustro.

„Jezu”, jęk­nęła w duchu. „Wyglą­dam gorzej niż źle”

– Ty dokąd? – zapy­tała Nata­lia z tele­fo­nem w ręku.

– Na dyżur – odrze­kła.

– Mia­łaś zała­twić zastęp­stwo.

– Nie wyszło – powie­działa Alek­san­dra.

Wło­żyła czarne koturny.

I zdjęła.

– Pożycz mi jakieś trampki – popro­siła. – I ciu­chy.

Alek­san­dra się prze­brała.

– Pod­wiozę cię – zaofe­ro­wała się Nata­lia. – No już. Zbie­raj się.

Młod­sza sio­stra tym razem sko­rzy­stała z pro­po­zy­cji. Nie miała siły nawet na krótką podróż komu­ni­ka­cją miej­ską.

Po kwa­dran­sie zna­la­zła się razem z Nata­lią w szpi­tal­nym holu.

– Będziesz wszystko dusić w sobie? Emo­cje to nie gulasz – powie­działa Nata­lia. – Dawaj, kobieto.

Alek­san­dra oparła głowę o ścianę. Z za słod­kim kakao w dło­niach. Z inten­syw­nym zapa­chem kawy Nata­lii w noz­drzach.

Przy­po­mniała jej się matka. Ostat­nie wspólne śnia­da­nie przed dwu­dzie­stu dwu laty pach­niało świeżo zmie­loną ara­biką. I jajecz­nicą z pomi­do­rami i ze szczy­pior­kiem.

– Pozmy­wasz po śnia­da­niu? – zapy­tała Olę mama.

Dziew­czynka ski­nęła głową.

Mama szy­ko­wała się do wyj­ścia. Do pracy. Do szpi­tala. Do Świę­tego Szcze­pana. Krzą­tała się po dużym pokoju, któ­rego ogromną część zaj­mo­wała szafa. Mama pode­szła do szafy, zdjęła z wie­szaka biały żakiet z pod­wi­ja­nymi ręka­wami. Z szu­flady wycią­gnęła apaszkę w białe gro­chy. Zer­k­nęła do lustra, które znaj­do­wało się po wewnętrz­nej stro­nie mebla. Uma­lo­wała usta. Na czer­wono.

Biały żakiet.

Białe gro­chy.

I biały cukier, w któ­rym Ola grze­bała pal­cem, kiedy matka pode­szła, żeby ją poca­ło­wać.

Na czer­wono.

– Znowu pudło – powie­działa dziew­czynka.

Poca­łu­nek matki zamiast na policzku, wylą­do­wał mię­dzy uchem a szyją.

Ola poczuła tłu­stą szminkę na skó­rze.

Matka się zaśmiała. Pogła­skała córkę po wło­sach. Szarp­nęła. Tro­chę za mocno.

– No pro­si­łam, żebyś tak nie robiła – mruk­nęła Ola.

Już ni­gdy wię­cej tak nie zro­biła. Wyszła z domu i nie wró­ciła. Zgi­nęła w dro­dze na dyżur do Świę­tego Szcze­pana. W jej samo­chód wje­chał pijany kie­rowca. Zmarła na miej­scu.

Alek­san­dra została z zapa­chem kawy i jajecz­nicy w noz­drzach, z pamię­cią o nie­zgrab­nym poca­łunku matki i o jej dłoni szar­pią­cej włosy.

Spoj­rzała na Nata­lię, która dopiła kawę i wrzu­ciła kubek do szpi­tal­nego kosza na śmieci.

– Co powie­dzia­łaby o tym wszyst­kim nasza matka? – zapy­tała Alek­san­dra.

– Nic – odrze­kła Nata­lia.

– Świ­nia jesteś.

– Gdy­byś potrak­to­wała ją tak samo jak mnie, nie mia­łaby ci nic do powie­dze­nia. Co można powie­dzieć komuś, kto mil­czy? – ziry­to­wała się Nata­lia. – Jadę. Trzy­maj się.

Nata­lia wstała z krze­sła.

– Usiądź. – Alek­san­dra pokle­pała sąsiedni zydel z pożół­kłego pla­stiku.

– Po co?

– Krach w sądzie… – zaczęła Alek­san­dra.

Popły­nęła krótka opo­wieść, po któ­rej Nata­lia rzu­ciła „kurwą”, słod­szą niż cze­ko­lada w kubku Alek­san­dry.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: