Odkąd Cię poznałam - ebook
Odkąd Cię poznałam - ebook
Ta książka jest wytworem wyobraźni autorki. Wszyscy bohaterowie są wymyśleni. Ale przecież to wszystko mogło się wydarzyć. I to czyni tę historię jeszcze bardziej poruszającą.
Agata Targosz wciąż pracuje nad reportażem o Kamilu Przyborze, mężczyźnie skazanym za morderstwo, którego prawdopodobnie nie popełnił. Dziennikarka dociera do nowych informacji, ale czy to wystarczy, by doprowadzić do ponownego procesu? Cała sprawa pochłania kobietę na tyle, że odsuwa się od męża. On natomiast postanawia ratować ich związek.
Kamil stara się posklejać to, co zostało z jego życia, ale każdy dzień to dla niego pole bitwy. Po dwudziestu latach za kratami powrót do szarej zwyczajności to droga pełna dziur i zakrętów.
A demony przeszłości nie śpią i dają o sobie znać. Agata i Kamil mierzą się ze wspomnieniami i przykrymi doświadczeniami. Czy są w stanie uratować siebie nawzajem i zacząć na nowo żyć? Na kogo mogą liczyć w tej nierównej walce?
Drugi tom serii Nieobojętność autorstwa Klaudii Bianek to przejmująca historia o szukaniu sprawiedliwości, odnajdywaniu siebie i ogromnej potrzebie bliskości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67176-56-9 |
Rozmiar pliku: | 558 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Robert Targosz stanowił uosobienie władzy, wpływów i sukcesu.
Odkąd wszedł, miałem wrażenie, że moja i tak naprawdę niewielka kawalerka jeszcze bardziej się skurczyła. Rozglądał się z lekko uniesioną brwią, a wyraz odrazy na jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości, co myśli o miejscu mojego zamieszkania.
Serce wybijało mi w piersi mocny, szybki rytm. Byłem zdenerwowany, bo doskonale wiedziałem, co sprowadzało do mnie tego człowieka. Romans, który nawiązałem z jego żoną, miałem wypisany na twarzy. Chociaż nawet gdybym wspiął się na wyżyny aktorstwa, i tak niczego by to nie zmieniło. Ten facet wiedział o wszystkim i przyszedł tu, by rozgnieść mnie pod swoim butem jak nic nieznaczącego robaka.
– Powinieneś pomyśleć o czymś lepszym, nie sądzisz? – zagadnął, przerywając przedłużającą się między nami ciszę. Przeczesał palcami swoje posiwiałe włosy i uniósł brew jeszcze wyżej. – Albo wyremontować to, co już masz.
– Wszystko w swoim czasie – odparłem wymijająco, bo naprawdę nie zamierzałem urządzać sobie z nim fałszywie przyjemnych pogaduszek, skoro obaj wiedzieliśmy, że nie do tego zmierzało to spotkanie.
– Tak myślisz? – W jego głosie pobrzmiewała drwina, która przeszyła mnie dreszczem na wskroś.
– Owszem – powiedziałem, starając się nie stracić rezonu.
On i tak miał mnie w garści, ale nie mogłem się poddać bez jakiejkolwiek walki. W pierdlu potrafiłem sobie radzić, więc dlaczego poza kratami dopadało mnie tak beznadziejne zagubienie? Tam przyszło mi funkcjonować wśród najgorszych przestępców, a jednak dawałem sobie radę lepiej niż tutaj… Wziąłem głęboki oddech i popatrzyłem na Roberta z całkowitą powagą. Zacmokał ustami w niemal groteskowy sposób. Mięśnie raptownie mi się napięły.
– Wiesz, w zasadzie powinniśmy coś ustalić… – zaczął i podszedł do mnie bliżej. Nie ruszyłem się z miejsca, chociaż rosła we mnie potrzeba ucieczki.
– Co takiego? – Włożyłem sporo wysiłku, by głos nie zadrżał mi na tym krótkim pytaniu.
– Wyobraźmy sobie, że facet w twojej sytuacji życiowej wpada na cholernie głupi pomysł, by położyć swoje łapy na czymś, co nie należało, nie należy i nigdy nie będzie należeć do niego…
Zamarłem. A on zbliżał się do mnie coraz bardziej, jakby chciał zasiać we mnie strach, i kontynuował z pewnością siebie, która mroziła mi krew w żyłach:
– Myślę, że to mogłoby się dla takiego gościa źle skończyć. Też masz takie wrażenie? – Przechylił lekko głowę.
Jego oczy były jak kostki lodu. Chociaż wszedł na mój teren, to on tu rozdawał karty, i doskonale o tym wiedział. Osaczał mnie niczym wilk, który lada moment rzuci się na swoją ofiarę i rozerwie ją na strzępy. Tą ofiarą, oczywiście, byłem ja. Zaschło mi w ustach i chociaż Targosz zakończył swoją wypowiedź pytaniem i prawdopodobnie czekał na jakąś reakcję z mojej strony, ja nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa.
Znów zacmokał, jakby poczuł się mną rozczarowany. Nagle jego dłoń opadła na moje ramię. Jej ciężar wywołał we mnie uczucie niepokoju. Pochylił się lekko i przysunął swoją twarz do mojego ucha.
– Następnym razem, gdy przyjdą ci do głowy głupie pomysły spoufalania się z kobietami, którym nie dorastasz do pięt, pamiętaj, że jeden mój telefon do odpowiedniej osoby i będziesz stracony, a twój warunek pójdzie w zapomnienie… – wyszeptał głosem ostrym jak brzytwa.
Wstrzymałem oddech i nie ruszyłem się nawet o milimetr. Robert zacmokał kolejny raz i odsunął się, a po chwili, która dla mnie zdawała się wiecznością, opuścił moje mieszkanie i zrobiło się cicho, jakby nigdy go tu nie było.
Pozostawił jednak po sobie to, co chciał. Groźbę ciężką jak ołów. Wiedział, że udało mu się dotrzeć do tych zakamarków mojej psychiki, które odpowiadały za podejmowanie racjonalnych decyzji. Jego wizyta nie trwała zbyt długo, ale była intensywna i wycieńczająca emocjonalnie. Dał mi do zrozumienia, że wie o mnie i Agacie. Może powinienem ją ostrzec, poinformować, że jej mąż zorientował się, że coś między nami zaszło? Zapewne była już tego świadoma. A jeśli nie, to niebawem będzie. A moja rozmowa z Robertem musiała zostać między mną a nim. Więzienie nauczyło mnie, że skarżąc, mogę tylko napytać sobie więcej biedy.
Na razie Targosz wolał się pilnować. Liczył już zapewne w głowie te tysiące, które mógł zarobić na mojej historii, więc choćby w jego żyłach płynęła czysta nienawiść, w mojej obecności musiał trzymać emocje na wodzy – by nie stracić szansy na zdobycie fortuny.
Nie poczułem ani ulgi, ani spokoju. Wokół serca owinął mi się bolesny cierń, a strach pełzał uparcie wzdłuż kręgosłupa. Znałem to koszmarne uczucie zapędzenia w kozi róg aż za dobrze. Ten uścisk paniki utrudniający zaczerpnięcie kolejnego oddechu, gdy wiesz, że nie masz żadnej drogi ucieczki.
Pośród tej gęstej mgły utkanej z każdej złej emocji zdołałem doszukać się jednej dobrej, jasnej i pozytywnej.
A było nią wspomnienie o Agacie.
*
W kawalerce zaczynało brakować mi powietrza. Chodziłem nerwowym krokiem z kąta w kąt. Po wizycie Roberta nie potrafiłem już docenić tego, że wreszcie mam do dyspozycji metraż większy niż przez ostatnie dwadzieścia lat mojego życia.
Musiałem opuścić miejsce, w którym dopiero co panoszył się Robert. Zabawił zaledwie chwilę, ale to wystarczyło, bym stracił poczucie bezpiecznego azylu. Postanowiłem skorzystać z pochmurnej i wietrznej pogody, która pozwalała skryć się pod kapturem. Ryzykowałem, lecz teraz nie miało to dla mnie zbyt dużego znaczenia.
Łatwo poddawałem się panice. Byłem człowiekiem zaszczutym i ktoś taki jak Robert Targosz doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Co ja w ogóle sobie myślałem? Na co liczyłem, idąc z Agatą do łóżka? Opuściłem gardę i pozwoliłem, by kierowała mną namiętność, a to nie mogło się dobrze skończyć.
Byłem tak spragniony dobrych emocji i bliskości drugiego człowieka, że bezmyślnie poszedłem za odrobiną ciepła ofiarowaną mi przez tę kobietę. Nie liczyłem na więcej, niż chciałaby mi dać. Zachłysnąłem się nią. Zignorowałem na chwilę przeszłość i w ogóle nie myślałem o przyszłości.
Z nią liczyło się tylko tu i teraz.
Jednak czyny, podobnie jak słowa, to coś, czego nie da się wymazać ani cofnąć. Mleko już się rozlało. A mąż Agaty postanowił zainterweniować i przypomnieć mi, gdzie moje miejsce. Sądząc po tym, co powiedział, najlepiej, gdyby było ono nadal za kratami. A jeśli poza nimi, to tylko z daleka od jego żony.
Myśl, że miałbym jej już więcej nie zobaczyć i nie usłyszeć tego dobrego, ciepłego głosu, niespodziewanie raniła mi serce. Ale głos rozsądku tym razem był mocniejszy. Ostrożność. Ponad wszystko. To stanowiło moją jedyną broń, czy to w kontaktach z Agatą, czy też z kimkolwiek innym.
Wyszedłem z mieszkania, nie mówiąc o niczym pani Aldonie. Zamknęła się u siebie z listem od mojej siostry i miałem pewność, że właśnie zapoznawała się z jego treścią. Wręcz desperacko potrzebowałem chwili dla siebie. Nadmiar bodźców mnie otumaniał. Jeśli teraz miałbym się mierzyć jeszcze ze słowami napisanymi ręką Agnieszki, to chyba byłoby już za dużo…
Świat zewnętrzny nie gwarantował mi żadnej ochrony. O ile w pierdlu ciągle byłem obserwowany – czy to przez klawiszy, czy przez innych więźniów – o tyle po drugiej stronie muru wszystko działo się tuż obok, przy mnie, bez żadnych barier. Ze wszystkim mierzyłem się sam. Czułem się jak mały kociak, który skrył się pod maską samochodu niczym pasażer na gapę, cudem przeżył przejażdżkę, a następnie wyskoczył w jakimś nieznanym miejscu i nie wiedział, czego się spodziewać za rogiem.
I tak bardzo się bał.
Początkowo miałem w planach udać się na grób mamy i taty. Doszedłem na przystanek, gdzie, według skomplikowanej rozpiski, zatrzymywał się autobus jadący w kierunku cmentarza Góreckiego. Jednak wtedy wpadła mi w oko wypisana na kartce z rozkładem nazwa ulicy, przy której, jak doskonale pamiętałem, kiedyś znajdowały się ogródki działkowe. Dwie dekady temu jeden z nich należał do moich rodziców.
Czekałem z sercem szalejącym w piersi i nisko opuszczoną głową. Kaptur skrywał mnie przed spojrzeniami tej garstki osób, która podobnie jak ja zdecydowała się opuścić zacisze własnego mieszkania w tę mało sprzyjającą pogodę.
Wsiadłem do pojazdu komunikacji miejskiej ostatnim wejściem. Kiedyś drzwi autobusów miały klamki, teraz otwierały się automatycznie. Nowoczesność atakowała mnie na każdym kroku, zaskakiwała, bo przecież wciąż miałem w głowie obrazy z lat mojej dawno minionej młodości. Usiadłem na pojedynczym fotelu przy oknie. Zsunąłem się nisko i założyłem ramiona na piersi. Starałem się nie zwracać na siebie uwagi. Moja twarz pojawiała się w prasie i telewizji, więc w każdej chwili jakiś pasażer mógł mnie rozpoznać. A bardzo tego nie chciałem. Konfrontacja ze społeczeństwem, które widziało we mnie mordercę, jawiła mi się jako najgorszy koszmar.
Miałem wrażenie, jakby podróż ciągnęła się w nieskończoność. Czujnie obserwowałem krajobraz za oknem, tak obcy i porażający udziwnieniami, których mechanizmu nie byłem w stanie pojąć. Z ulgą wysiadłem na ostatnim przystanku, a razem ze mną ubrana na czarno para nastolatków, którzy przez całą drogę nie mogli się od siebie odkleić.
Jak kiedyś ja i Joanna…
Schowałem dłonie w kieszeniach spodni i poszedłem w kierunku ogródków działkowych. Na ogrodzonych kawałkach ziemi kwitły kwiaty i rozwijały się zadbane warzywniki. Doskonale pamiętałem, gdzie niegdyś znajdowała się działka moich rodziców. Wiosną, latem i późną jesienią spędzaliśmy tam sporo czasu.
Mama zawsze uprawiała dużo warzyw i owoców, a do zbiorów angażowała całą rodzinę – tatę, mnie i Agnieszkę. Wkładaliśmy rękawiczki i robiliśmy to, co nam poleciła. W nagrodę gotowała nam później przepyszny kompot, a na deser piekła ciasto z ogromną ilością słodkiej kruszonki.
To była droga przez wspomnienia. Przywoływałem w pamięci te dobre czasy, gdy problemy tak naprawdę wcale nimi nie były. Miałem obok siebie bliskich, łączyły nas miłość i wzajemne wsparcie. Życie wydawało się po prostu dobre.
Dotarłem na miejsce. Patrząc na ten skrawek ziemi, przed oczami stawała mi mama w kapeluszu i z rękawiczkami ogrodowymi na dłoniach. Tata lubił siedzieć w pobliżu altany, której teraz już nie było. Huśtawki z deski i sznurka, która wisiała na wierzbie płaczącej, dawniej zapewniającej nam w upalne dni trochę cienia, też już nie było, pozostało tylko drzewo.
Nowa właścicielka działki upiększyła ją kwiatami. W oddali zauważyłem małe oczko wodne oraz wiklinowe fotele i stół. Drewniany domek dla dzieci ze zjeżdżalnią dopełniał tego sielskiego obrazka.
Stałem tam i patrzyłem, jakbym spodziewał się, że zza rzędu tuj rosnących przy płocie wyłoni się nagle mama, zaraz za nią tata i Agnieszka. Niebo nad moją głową coraz bardziej ciemniało od ciężkich chmur, wiatr wzmagał się z chwili na chwilę i wszelkie symptomy pogodowe wskazywały, że powinienem jak najszybciej wracać, by zdążyć na przystanek przed deszczem.
Jednak ja lubiłem deszcz. Miał w sobie coś oczyszczającego i kojącego. Krople na skórze przypominały o wolności, bo w więzieniu zazwyczaj nie było szansy, by nacieszyć się czymś tak prostym i zwyczajnym…
W mojej głowie panowała gonitwa myśli. Wspomnienia bombardowały mnie ze wszystkich stron. Łzy zaczęły ostrzegawczo piec pod powiekami. Dłonie drżały, dlatego zaciskałem je w pięści, by powstrzymać ten niekontrolowany ruch.
To bolało. Cholernie mocno. Gdzieś bardzo głęboko we mnie rodziło się uczucie i rozlewało palącą falą na całe ciało. To miejsce, kawałek porośniętej trawą ziemi, było kolejnym symbolem mojej nieodżałowanej straty. Przyjechałem tu, bo potrzebowałem oddechu. A zafundowałem sobie emocjonalną zawieruchę. Moja rodzina dawno zniknęła. Nie miałem już szansy, by ją odzyskać. Śmierć zabrała moich rodziców zbyt wcześnie. Zabrała ich, zanim otrzymałem możliwość udowodnienia, że kara została mi wymierzona niesłusznie.
Była już tylko Agnieszka… Moja młodsza, jedyna siostra. Ta, która w dzieciństwie nie odstępowała mnie niekiedy na krok. Ta, która czasem przychodziła, żeby się wypłakać i powiedzieć, że chłopcy są do bani. Przypomniałem sobie zagubienie w jej oczach, wtedy, zanim wyprowadzili mnie z sali rozpraw po ogłoszeniu wyroku skazującego…
Znów pomyślałem o liście napisanym do pani Aldony. Agnieszka zareagowała na moje zwolnienie warunkowe. Mogłem zgadywać, jak dużo w niej było nienawiści i złości względem mnie…
– Hej, ty! Masz może fajkę?!
Drgnąłem przerażony, gdy nieznany głos zadał mi pytanie. Ocknąłem się i z przerażeniem rozejrzałem wokół. Żelazna dłoń zacisnęła mi się raptownie wokół szyi, podskórnie czułem, że atak paniki zbliża się wielkimi krokami.
Tylko nie teraz, tylko nie teraz…
Dostrzegłem ubraną na czarno parę nastolatków, którzy szli ku mnie, trzymając się za ręce. Chłopak był wysoki i chudy, natomiast dziewczyna stanowiła jego fizyczne przeciwieństwo – niska i pulchna. Oboje mieli czarne włosy i kolczyki w różnych miejscach na twarzy. Wyglądali jak bunt w czystej postaci. Dopiero po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że pytali mnie o papierosa, a dokładniej to dziewczyna pytała. A pełnoletniości z pewnością nie osiągnęli.
Zaśmiałem się w duchu na te rozważania… Rzekomy przestępca na zwolnieniu warunkowym, który jako nastolatek sam sięgał po niedozwolone używki, teraz miałby umoralniać tych młodych?
Zacisnąłem usta, naciągnąłem mocniej kaptur na głowę i odchrząknąłem.
– Nie mam – odparłem krótko i natychmiast ruszyłem w kierunku, z którego kilkanaście minut temu przyszedłem.
Czułem na sobie przeszywający wzrok tej dwójki. Adrenalina natychmiast wypełniła moje żyły. Miałem ochotę uciekać, ukryć się, zrobić coś, by zapomnieli, że mnie widzieli.
– Ej! To był ten koleś, o którym tyle teraz mówią…
Słowa chłopaka dotarły do mnie jakby zza gęstej mgły. Ich sens wywołał we mnie przerażenie. Przyspieszyłem kroku, bo nie chciałem wiedzieć, co odpowiedziała temu nastolatkowi jego partnerka. Desperacko potrzebowałem znaleźć się jak najdalej od nich.
I nagle znów moja kawalerka zaczęła mi się jawić jako jedyny bezpieczny azyl.
Odliczałem każdą sekundę do przyjazdu autobusu, a później modliłem się, by jak najszybciej wysiąść. W międzyczasie zdążyło się rozpadać. Najpierw na szybie pojawiło się kilka rozmytych kropel, a po chwili lunęło z całą mocą.
Ludzie na ulicach zaczęli uciekać, kryć się w kawiarniach i pod parasolami. A ja wolałem zmoknąć… I poczuć tę swobodę, wolność. Choć przez chwilę.
*
Wróciłem do mieszkania z ubraniami przyklejonymi do ciała i ciężkimi od nadmiaru wody. Kropelki spływały mi po skórze, ale w ogóle nie zwracałem na to uwagi.
Poszedłem do łazienki, gdzie doprowadziłem się do porządku i przebrałem w coś suchego. Doceniłem ten drobny luksus posiadania takiego pomieszczenia na wyłączność, z drzwiami z klamką i zamkiem. Przez minione dwadzieścia lat naturalnym stało się dla mnie załatwianie potrzeb przy współwięźniach i ignorowanie, gdy oni robili to w mojej obecności. Nagość pod wspólnymi natryskami też nie robiła już na mnie wrażenia.
Zwykły człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie to szczęście pielęgnować swoją prywatność w tak prosty sposób, jakim jest branie prysznica bez narażania się na spojrzenia innych ludzi. Zjedzenie na śniadanie jajecznicy, wypicie ciepłej i aromatycznej kawy. Albo komoda pełna ubrań. Dla większości ludzi to wszystko jest rzeczą zwyczajną i normalną, a dla mnie stanowiło dziś coś na miarę wygranej na loterii. Nie potrafiłem jeszcze w pełni cieszyć się tymi drobiazgami, ale z całą mocą je doceniałem. Bo lata, które mi odebrano, pokazały, że nic nie jest nam dane na zawsze i w pewnych warunkach coś zupełnie zwyczajnego zaczynamy postrzegać jako jedno z najwspanialszych udogodnień.
W ciągu ostatnich lat status życia więźniów znacząco się poprawił – liczne skargi pisane do władz oraz powoływanie się na Europejską Konwencję Praw Człowieka sprawiły, że zaczęło nam się żyć lepiej. O tyle, o ile to możliwe za kratami. Jednak to przytłoczenie, zamknięcie, wszechogarniające zło, konsekwentne odczłowieczanie niemające nic wspólnego z resocjalizacją – w miejscach takich jak więzienie pewne rzeczy zawsze pozostaną niezmienne.
Stałem pod prysznicem bardzo długo. Początkowo pod zimną wodą, chociaż i tak już czułem silny chłód po spacerze w siekącym deszczu. Po chwili zacząłem jednak stopniowo przekręcać kurek, by strumień stał się cieplejszy. Kabina prysznicowa ze starodawnym brodzikiem pamiętała czasy mojej młodości. I te dni, gdy kąpałem się szybko przed spotkaniem z Joanną. Wieczory, gdy zmywałem z siebie farbę malarską po całym dniu pracy…
Każdy przedmiot w tej kawalerce, gdyby potrafił mówić, wiele mógłby opowiedzieć o moich czasach przed więzieniem, może nawet podarowałby mi wspomnienie, które mej pamięci umknęło. Bo sporo ich straciłem, przytłoczony tym, co mnie spotkało.
Za kratami lepiej nie myśleć o tym, co dobre. W moim przypadku pozytywne wspomnienia tylko wzmagały ból. A i tak bolało cholernie mocno, bo przecież siedziałem tam, chociaż nie powinienem. Bo nic nie zrobiłem. I w swojej naiwności mówiłem o tym głośno. A później obrywałem, gdyż bestie, które dzieliły ze mną los, chciały mi ciosami wybić z głowy te „pierdolone dyrdymały”.
– Zajebałeś tego chłoptasia, więc przestań się kompromitować, dzieciaku – powiedział mi kiedyś Bols.
Otworzyłem usta, by znów coś powiedzieć, lecz on popatrzył na mnie srogo i uniósł palec ku górze. Dał mi ostrzeżenie. Wiedziałem, że mam się zamknąć, co też od razu uczyniłem. Bols od początku wzbudzał mój respekt, więc wolałem z nim nie zadzierać. A do tego dawał mi ochronę, bez której nie przeżyłbym jednego dnia.
Z kolejnej trudnej wycieczki w przeszłość wybiło mnie pukanie do drzwi. Od razu wiedziałem czyje, rozpoznałem rytm ustalony z panią Aldoną. W pośpiechu wyszedłem spod prysznica i wytarłem się ręcznikiem. Narzuciłem na siebie pierwsze lepsze ubrania, które akurat wpadły mi w rękę, i pobiegłem otworzyć.
Wiedziałem, po co przyszła.
Przyniosła mi list od Agnieszki.Agata
Siedziałam przy laptopie od godziny ósmej i w okolicach piętnastej miałam już dosyć. W głowie wirowały mi setki chaotycznych myśli, a literki wystukiwane na klawiaturze zaczęły już podskakiwać.
W bólach tworzyłam rozdział, którego roboczy tytuł brzmiał Pragnienie wolności. Dwa słowa o cholernie patetycznym wydźwięku, które w pierwszym odruchu chciałam usunąć, ale jednak doszłam do wniosku, że tak właśnie ma być.
Zamierzałam przedstawić uczucia Kamila tuż po wtrąceniu za kraty. Niełatwe zadanie. Zależało mi na przedstawieniu faktów, to oczywiste, lecz ważniejsze w tym wypadku były jego emocje, a o tym musiałam z nim jeszcze dokładnie porozmawiać.
Choć na zewnątrz padało, zaproponowałam Brunowi wspólny jogging – deszcz nigdy nas nie zniechęcał. Przyjął mój pomysł z ogromnym entuzjazmem i godzinę później spotkaliśmy się przed wejściem do apartamentowca, skąd ruszyliśmy truchtem w kierunku parku.
– Wyglądasz na zmęczoną, i nie mam tu na myśli tego, że od biegania – powiedział z poważnym wyrazem twarzy po kilku chwilach. Obserwował mnie ukradkiem, odkąd tylko do niego dołączyłam.
– Przeczołgało mnie pisanie – odparłam z nadzieją, że nic więcej w tym temacie nie będę musiała dodawać.
Zostawiłam wszystkie notatki i laptopa na stole w jadalni, bo zamierzałam wieczorem jeszcze do nich zajrzeć. Każdy dzień zwłoki i odkładania obowiązków na później niczemu dobremu nie służył, o czym przekonałam się już kilka razy.
Biegliśmy w milczeniu przez jakieś czterdzieści minut. Słuchaliśmy na sparowanych ze sobą bezprzewodowych słuchawkach piosenki, którą ostatnio podpowiedział Brunowi algorytm na Spotify. Była dynamiczna i motywowała do wysiłku fizycznego, więc co jakiś czas na chwilę zwiększaliśmy tempo, by poczuć satysfakcjonujący ból mięśni nóg. Deszcz przyjemnie chłodził nam skórę, a choć dotarliśmy do apartamentowca przemoczeni do suchej nitki, żadne z nas nie zamierzało narzekać. Świetnie truchtało się po opustoszałych ulicach wśród kropel spadających z nieba.
Bruno wyciągnął telefon z kieszeni sportowych spodni i wyłączył muzykę, a ja oddałam mu słuchawkę. W tej chwili rozległo się pojedyncze brzdęknięcie, bo przyszło jakieś powiadomienie.
Mój przyjaciel popatrzył na mnie z uśmiechem.
– Akurat mam coś dla ciebie – oznajmił zadowolony.
– Co takiego?
– Namiary na Lechosława Krzeszowicza.
Zmarszczyłam brwi. W pierwszej chwili nie byłam w stanie skojarzyć, o kim mowa.
– Gdzieś już słyszałam to imię i nazwisko. Coś mi to mówi… – mruknęłam pod nosem.
Uśmiech Bruna stał się jeszcze szerszy.
– Profiler, który współpracował z policją przy sprawie Joachima Sowy – powiedział z dumą.
Wówczas w mojej głowie wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Rzeczywiście! Miałam tego człowieka na liście osób, z którymi chciałabym się spotkać i porozmawiać przed postawieniem ostatniej kropki w reportażu. Bałam się jednak, że nie uda mi się dotrzeć do Krzeszowicza. Z tego, co wyczytałam, rok temu uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu, dostał orzeczenie o niepełnosprawności i od tego momentu nie był już w stanie pracować w zawodzie psychologa policyjnego. Chodziły pogłoski, że choruje na depresję i nie jest w stanie pogodzić się z tym, że musiał porzucić zawód, który tak bardzo kochał. To wskazywało na niewielkie szanse rozmowy z nim. Dlatego jego nazwisko nie znajdowało się na szczycie mojej listy. Uznałam, że zacznę szukać kontaktu za parę tygodni, bo teraz byłam w kluczowym momencie prac nad reportażem i nie chciałam tracić czasu na coś, co raczej i tak nie zakończyłoby się powodzeniem. Jednak w chwili gdy Bruno oznajmił, że ma na niego namiary, poczułam napływ doskonale mi znanej dziennikarskiej ekscytacji.
– Jesteś najlepszy, mówiłam ci to już? – Przytuliłam go, nie zważając na to, że oboje byliśmy przemoczeni do suchej nitki.
– Wieki już tego nie słyszałem – odparł i ucałował mnie w skroń. – Masz już wszystko na swojej poczcie.
– Jak tylko dopadnę do telefonu lub laptopa, to sprawdzę – powiedziałam i raz jeszcze zarzuciłam mu ręce na szyję. – Jestem ci bardzo wdzięczna – dodałam, chociaż te słowa były zbędne, bo wdzięczność miałam wymalowaną na twarzy i wyraziłam ją już czynami.
– Trzymam kciuki – zapewnił, a ja wiedziałam, że naprawdę tak jest.
Przestępowałam nerwowo z nogi na nogę, gdy winda nieznośnie powoli jechała na dwudzieste piętro. Nieoczekiwanie moje plany na wieczór uległy zmianie, bo teraz, zamiast dalej ślęczeć nad rozpoczętym rano rozdziałem, zamierzałam poświęcić czas researchowi na temat Lechosława Krzeszowicza i jego zawodu, by dokładnie wiedzieć, o co pytać, jeśli uda mi się z nim spotkać.
Czy profil sprawcy, który opracował, pokrywał się z osobowością Kamila Przybory? Bardzo chciałam się tego dowiedzieć. Jako dziennikarka marzyłam, by spojrzeć temu człowiekowi w oczy i zapytać, czy wierzy w niewinność zwolnionego warunkowo mordercy. Moje myśli szalały. Byłam nakręcona i podekscytowana, bo oto pojawiła się nowa ścieżka, którą chciałam jak najszybciej podążyć.
Wszystko jednak roztrzaskało się w drobny mak, gdy otworzyłam drzwi apartamentu. Stanęłam jak wmurowana, ujrzawszy Roberta, ubranego w garnitur i z nonszalancko rozpiętą marynarką, siedzącego przy stole w jadalni i bezwstydnie przeglądającego wszystkie moje notatki. Pozostawiłam je tam, bo przecież mąż miał nie wracać aż do późnych godzin wieczornych. Z niesmakiem przyjęłam jego nagłą zmianę planów, o której nie raczył mnie poinformować. Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz, bo czytając notatki do reportażu, naruszał w pewnym sensie moją bardzo prywatną sferę.
– Och, jesteś! – Uśmiechnął się, gdy zauważył, że podeszłam bliżej stołu. – Zmokłaś.
Brawo, Sherlocku – pomyślałam ironicznie.
– Co robisz? – zapytałam z uniesionymi brwiami, chociaż przecież doskonale znałam odpowiedź. Gardło miałam ściśnięte ze złości.
– Przeglądam twoje postępy – odparł tonem, który bardzo mi się nie spodobał. – A ty co robiłaś?
– Biegałam.
– Sama? – Uniósł brew.
– Z Brunem. – Nie zamierzałam kłamać.
Rozpoczęła się nasza walka na spojrzenia. Nie chciałam odpuścić, on też nie. Byłam śmiertelnie poważna, natomiast na jego twarzy malowała się doprowadzająca mnie do szału fałszywa wesołość.
Po kilku długich sekundach opuścił głowę, westchnął i wstał. Podszedł na tyle blisko, by wywołać we mnie silną potrzebę cofnięcia się, lecz nie wysunął dłoni, by nawiązać jakikolwiek fizyczny kontakt. Całe szczęście.
– Dużo ostatnio myślałem… – zaczął spokojnie, a ja poczułam, jak robi mi się gorąco, bo w jego przypadku tego typu słowa nigdy nie oznaczały dla mnie niczego dobrego. Zamilkł i czekał, aż zareaguję.
– O czym? – Dałam mu to, czego chciał.
– O tym reportażu. Jesteś taka przemęczona i zapracowana. Przykro mi na to patrzeć. Nie mamy dla siebie czasu i powinniśmy to zmienić. – Musnął palcami mój podbródek, a ja wstrzymałam oddech; bynajmniej nie oznaczało to jakichś przyjemnych doznań wynikających z jego dotyku. – Planuję dla nas urlop w jakimś pięknym miejscu. Nie poznasz dnia ani godziny. Po prostu porwę cię z chwili na chwilę i zabiorę gdzieś, gdzie będziemy tylko my. Żadnej pracy, zmartwień i uporczywych telefonów…
Zrobiło mi się zimno. Patrzyłam na męża szeroko otwartymi oczami i bałam się mrugnąć, żeby przypadkiem nie ocknąć się w koszmarze, który opisywał swoim spokojnym, niemal rozmarzonym głosem. Czułam, jakby jakaś niewidzialna dłoń z sekundy na sekundę zaciskała mi się na gardle coraz mocniej.
Odchrząknęłam.
– To taki trudny moment na urlop, wiesz? – zaczęłam z wystudiowanym uśmiechem. – Jestem w ważnym momencie prac nad reportażem, zdobyłam nowe kontakty do osób, z którymi będę chciała porozmawiać, mam też jakieś terminy, które sobie narzuciłam, żeby wszystko było gotowe na czas…
Po raz kolejny uśmiechnął się w sposób, który strasznie mi się nie podobał. Odkąd ja i Kamil zbliżyliśmy się do siebie, Robert stał się dla mnie jeszcze bardziej odpychający. Bycie z innym mężczyzną tak blisko, czucie wszystkiego, czego od lat nie czułam w towarzystwie swojego męża…
To mnie zmieniło. Już na zawsze, z pewnością. Agata, którą byłam na co dzień, zrzuciła maskę, i to za sprawą człowieka skazanego za morderstwo, poranionego tak bardzo, że nie mieściło mi się to w głowie. A jednak w jakiś przedziwny sposób przy nim czułam się ocalona… Nawet jeśli to nic trwałego, a wręcz coś ulotnego, jak bańki mydlane na wietrze, to chciałam cieszyć się tym uczuciem.
Przeżyć. Smakować. Rozkoszować się każdą sekundą z Kamilem.
A potem wracałam do klatki, stworzonej dla mnie przez Roberta, który czerpał przyjemność z każdej chwili dominacji nade mną, z zaznaczania i przypominania mi, jak mocno jestem od niego zależna.
– Skarbie… – Zbliżył się jeszcze bardziej i ujął moją twarz w dłonie. Zamknęłam oczy, by uciec przed jego wzrokiem, niby czułym, a jednak pałającym żądzą posiadania. – W zasadzie jest jeszcze coś…
O nie…
– Co takiego? – wydukałam.
– Uważam, że nadszedł czas, by ktoś inny kontynuował pracę nad reportażem o Przyborze.
Poczułam, jakby spuścił mi na szyję gilotynę. W pierwszej chwili sądziłam, że tylko się przesłyszałam, lecz szaleńcze bicie serca i dreszcze na całym ciele uświadomiły mi, że on naprawdę to powiedział. Nie dowierzałam. Zaczęłam się bać. Wewnętrznie szamotać. A potem z wolna w mojej piersi zaczął rodzić się bunt.
Raptownie, lecz zdecydowanie odsunęłam się od Roberta. Popatrzył na mnie zmrużonymi oczami, lekko przekrzywiając głowę na bok, jakby tylko czekał, aż wybuchnę.
– Nie ma takiej opcji – powiedziałam ostro tonem nieznoszącym sprzeciwu. Usta mojego męża zadrgały, jakby powstrzymywał wybuch śmiechu. Krew jeszcze mocniej zawrzała mi w żyłach. – Poświęciłam niezliczoną ilość godzin na ten reportaż, zdobyłam ważne materiały i kontakty do istotnych osób, a Kamil wreszcie zaczął mi ufać, więc nie oddam nikomu tego projektu, bo to moja praca! – Na koniec podniosłam głos prawie do krzyku.
Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że moje dłonie samowolnie zacisnęły się w pięści. Nie posiadałam się z oburzenia. Już dawno nikt tak bardzo nie wyprowadził mnie z równowagi, a z każdą mijającą chwilą docierało do mnie, że Robert umyślnie mnie prowokował. I mu się udało.
– Ileż emocji i buntu w twojej postawie – skomentował sarkastycznie i uniósł lekko jedną brew.
– A dziwisz mi się? – palnęłam bezmyślnie i już sekundę później miałam ochotę popukać się w czoło. Po wyrazie twarzy męża wiedziałam, że strzeliłam sobie samobója.
– No właśnie tak się zastanawiam, czy powinienem ci się dziwić, czy jednak zacząć się martwić… – W jego tonie było tyle insynuacji, że od razu zrobiło mi się gorąco ze zdenerwowania.
Przybrałam na twarz maskę sugerującą, że nie zrozumiałam aluzji Roberta. Ale w mojej głowie zaczęła wyć syrena alarmowa. Patrzył na mnie wzrokiem przeszywającym i ciężkim. Osaczał, nawet nie dotykając. Za pomocą samej mimiki twarzy. Tylko on tak potrafił.
– Nie rozumiem, co masz na myśli – wydukałam.
Wysiliłam wszystkie moje umiejętności aktorskie, byleby tylko zachować spokój i nie zdradzić się z tym, jak bardzo biło w tej chwili moje serce. Chwila nieuwagi i zdradę mogłam mieć wypisaną na twarzy. A Robert wyglądał, jakby tylko na to czekał.
– Myślę, kochanie… – zaczął i ponownie ujął moją twarz w dłonie, a kciukiem prawej przejechał po mojej dolnej wardze. Jego spojrzenie było lodowate, a usta wykrzywiały się w grymasie triumfu, jakby próbował mi przypomnieć, że i tak należę do niego, bo lata temu kupił mnie sobie. Brzmiało to strasznie, ale takie były fakty. – Myślę, że doskonale wiesz. A jeśli nie, to niebawem wszystko stanie się jasne.
To zabrzmiało jak zawoalowana groźba. Chociaż nie. To była groźba. Oboje mieliśmy tego pełną świadomość. Przełknęłam ślinę z niemałym trudem, a on się uśmiechnął.
Kot, który za moment zatopi pazury w swojej bezbronnej zdobyczy.
I wtedy wpił się we mnie ustami. Mocno, boleśnie, zadziornie. Przygryzł moją dolną wargę i pociągnął, aż syknęłam z bólu. A po chwili poczułam w ustach krew.
– Zapraszam pod prysznic – wyszeptał chłodno, nie pozostawiając mi miejsca na sprzeciw.
Wiedziałam, co się zaraz wydarzy. Mój mąż dobiegał pięćdziesiątki, ale jego niesłabnące libido i poczucie samczej dominacji pozostawały niezmienne mimo upływu lat. Gdy wyczuwał zagrożenie, czy to ze strony Bruna wcześniej, czy teraz w związku z Kamilem, zawsze brał mnie na seks. Taki, który bolał i podniecał jednocześnie i który przez kilka kolejnych dni wspominałam za każdym razem, gdy próbowałam usiąść.
Od jakiegoś czasu nie dopuszczałam do siebie Roberta. Rósł we mnie gwałtowny sprzeciw, gdy tylko inicjował dotyk. Teraz też tego nie chciałam, ale niczym bezwładna lalka pozwoliłam, by mocno i zdecydowanie złapał mnie za przedramię, by poprowadził do łazienki, a potem zdjął ze mnie ubrania.
Protest byłby jak przyznanie się do zdrady, a choć Robert zachowywał się, jakby o wszystkim wiedział, ja nie mogłam dać mu ostatecznego potwierdzenia. Jeszcze nie teraz. Mój mąż zniszczyłby Kamila bez zastanowienia i mrugnięcia okiem. Dla zemsty zignorowałby nawet ogromne pieniądze wiążące się ze sprzedażą historii Przybory.
Robert Targosz był urodzonym zwycięzcą. Ktoś, kto mu zagrażał, musiał ponieść surową karę. On porażek nie znosił, nie brał pod uwagę, nie akceptował – niezależnie od tego, jakiej sfery życia by dotyczyły.
Wzrokiem pustym i pozbawionym emocji patrzyłam, jak pozbywa się swoich ubrań. Pociągnął mnie w kierunku dużego oszklonego prysznica znajdującego się naprzeciwko zajmującego całą ścianę lustra. Uruchomił deszczownicę i zaczął mnie myć. Jego pozornie czuły i delikatny dotyk był jak subtelne torowanie sobie drogi do miejsca, w którym zada mi cios i położy na łopatki.
Ugryzł płatek mojego ucha i zamruczał, gdy syknęłam z bólu. Oczekiwał reakcji. Znałam już sposób jego działania oraz niezmiennie te same oczekiwania. Wbrew sobie przysunęłam się bliżej, zarzucając mu ręce na szyję. Miałam ochotę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że na miejscu Roberta jest Kamil.
Choć z Kamilem nic nie było łatwe i przejrzyste, to wolałam każdą skomplikowaną minutę z nim niż to kłamliwie dobre i dostatnie życie u boku mojego męża.
Gdy pocałowałam szorstki od zarostu podbródek Roberta, ten gwałtownym ruchem odwrócił mnie plecami do siebie. To był znak, że brak dziś miejsca na czułość i sensualną zabawę. W końcu zamierzał dać mi coś do zrozumienia, przypomnieć to, o czym jak sądził, zapomniałam.
Wszedł we mnie ostro i mocno, a ja wygięłam plecy w łuk i pisnęłam niekontrolowanie. To bolało, ale gdzieś w środku, choć brzydziłam się w tej chwili tym uczuciem, podniecało. Zacisnął dłonie na moich piersiach bez krzty delikatności.
I zaczął pieprzyć. To nie był zwykły seks. To nie było uprawianie miłości. To było pieprzenie, po którym miałam czuć ból w konkretnych miejscach. Akt okazania siły i dominacji ze strony mojego męża. On nie tolerował niesubordynacji. Zawsze szedł po swoje. A choć sam miał na boku kochankę – kto wie, czy tylko jedną – to uważał, że mnie ma na własność. Czy tego chciałam, czy nie.
Pozornie nie miałam innego wyjścia. W praktyce – już zaczynałam go szukać, coraz bardziej desperacko i gorączkowo. Być może Robert czuł, że mu się wymykam, że jestem inna, odkąd w moim życiu pojawił się Kamil. Gwałtowna reakcja, gdy zasugerował, że odda ten projekt komuś innemu, świadczyła o moim emocjonalnym połączeniu nie tyle z tematem, co z tym mężczyzną.
Tuż po tym, jak szczytował, położył mi dłoń na szyi i przycisnął ciasno do siebie. Poczułam jego przyspieszony, nierówny oddech w okolicy ucha.
– Zastanowię się jeszcze, co zrobić z Przyborą – wyszeptał poprzez szum lecącej na nas wody z deszczownicy. – A my przestajemy się zabezpieczać. Nadszedł czas, by powiększyć naszą rodzinę. – Pocałował mnie w policzek dla przypieczętowania tych słów, po czym wyszedł spod prysznica, owinął się w pasie ręcznikiem i opuścił łazienkę.
Pozostawił uchylone drzwi, przez które po chwili wsunął się Precel. Patrzyliśmy na siebie poprzez mokrą szybę kabiny. Psiak był niespokojny, jak zwykle podczas obecności Roberta w apartamencie. Zaczął węszyć w powietrzu, po czym skulił się w kłębek na moich przepoconych ubraniach do biegania, najwyraźniej stwierdziwszy, że utnie sobie krótką drzemkę.
Osunęłam się po chłodnej marmurowej ścianie i usiadłam skulona w kącie, a woda cały czas opadała na mnie przyjemnie ciepłym strumieniem. Z oczu trysnęły mi łzy. Robert wyszedł i już nie musiałam udawać. Ostatnie pół godziny w jego towarzystwie wykończyło mnie psychicznie. Działał na mnie jak wampir energetyczny. Jego maniakalna potrzeba sprawowania władzy i aura grozy, którą roztaczał, sprawiły, że miałam dość. Jeszcze bardziej niż wcześniej.
Dziś – za pomocą swoich spojrzeń i uśmiechów – uświadomił mi, że się sprzedałam. Byłam wtedy tak zagubiona, zgnębiona przez ojca alkoholika, udręczona widokiem maltretowanej regularnie mamy, że gdy zainteresował się mną elegancko ubrany, pewny siebie i wpływowy mężczyzna, bezmyślnie zaczęłam za nim podążać. Gdy pewnego dnia otarł się o mnie niby przypadkiem w redakcyjnym kąciku kuchennym i przekonałam się, że był podniecony naszym pozornie niewinnym flirtem, dostałam małpiego rozumu.
Zainteresowanie ze strony takiego mężczyzny dawało mi poczucie wyjątkowości. A przecież nigdy wcześniej nie miałam okazji się tak czuć. Każdego pieprzonego dnia wracałam do miejsca, w którym śmierdziało alkoholem i rzygowinami. Eleganckie ubrania, które kupiłam na wyprzedaży przed rozpoczęciem stażu, zmieniałam zawsze na te zwyczajne, jeszcze zanim przekroczyłam próg znienawidzonego przeze mnie budynku, z trudem nazywanego domem, bo gdyby ojciec zobaczył te koszule i spódnice… Najpierw zacząłby wrzeszczeć, skąd miałam pieniądze, potem uznałby, że pewnie ukradłam jemu – i za mocno by się nie pomylił, bo rzeczywiście mama podbierała mu niekiedy kilka banknotów z kieszeni, gdy wracał zalany w trupa po odebraniu kolejnej wypłaty od faceta, który zatrudniał go nielegalnie na budowie – a potem wyładował złość na którejś z nas.
Zagubiona i spragniona uwagi, byłam dla Roberta łatwą zdobyczą. Gdy pewnego wieczoru zwierzyłam mu się z brudów mojego życia, obiecał, że uratuje mnie i mamę, a ojciec nigdy nas nie odnajdzie.
Niespełna tydzień później dotrzymał danego słowa. Zgarnął nas z miejsca, które wskazał wcześniej w wysłanej do mnie wiadomości, zawiózł do mieszkania na prywatnym osiedlu i powiedział, że od dziś to nowy dom mojej rodzicielki. Mnie natomiast zabrał do siebie. Nie posiadałam się ze szczęścia… Nie wierzyłam w to, ile dobra nas spotkało.
I byłoby pięknie, gdyby z czasem pojawiły się uczucia. Te, które sprawiają, że człowiek ma ochotę tańczyć w deszczu, wąchać z uśmiechem kwiatki i rozmyślać o tej drugiej osobie przed zaśnięciem. Tego zabrakło. Jego pracoholizm i ustawiczne wymuszanie na mnie, bym zachowywała się i wyglądała wedle jego własnej wizji, sprawiły, że zamiast miłości zaczęła rodzić się niechęć. W tej krainie mlekiem i miodem płynącej poczułam się samotna, przytłoczona, nieszczęśliwa. Ale głosik w mojej głowie co rusz szeptał i drwił, że jestem niewdzięczna. Robiłam więc wszystko, by tę wdzięczność okazać.
Do dnia, gdy dowiedziałam się o romansie mojego męża z Lindą. Wówczas zaczął się mój subtelny bunt. To wtedy stałam się żoną co najwyżej poprawną, już nie tą idealnie pasującą do bogatego biznesmena.
Bezpieczeństwo i spokój mojej mamy były dla mnie najważniejsze. Dlatego trwałam u boku Roberta. Spychałam w przepaść marzenia o związku wypełnionym głębokim uczuciem. Skupiłam się na pracy, a miłość, którą miałam do ofiarowania, przelewałam na mojego małego Precelka. Wegetowałam. Żyłam z dnia na dzień, jednocześnie nie przeżywając prawdziwie i emocjonalnie ani jednego dnia.
I w końcu się obudziłam – patrząc w oczy człowieka skazanego dwie dekady temu za morderstwo, którego nie popełnił.
I zrozumiałam, że w ciągu naszej krótkiej znajomości zdołał napełnić mnie czymś, czego Robertowi nie udało się okazać przez kilka wspólnych lat.
*
Ten płacz pod prysznicem dobrze mi zrobił. Oczyściłam nieco głowę i byłam w stanie z pokerową twarzą wyjść do mojego męża. Opuścił apartament w ciągu godziny, stwierdziwszy, że ma pilne spotkanie. Przyjęłam to z ogromną ulgą i pocałowałam go w policzek, byleby tylko zniknął jak najszybciej.
Umościłam się z Precelkiem na kanapie i włączyłam telewizor, bo nade wszystko potrzebowałam czegoś na odmóżdżenie. A na Netflixie mogłam znaleźć sporo takich filmów. Wybrałam coś dla młodzieży, z fabułą oklepaną do granic możliwości.
Ale nie wytrzymałam nawet do połowy seansu. Poszłam po laptopa, otoczyłam się notatkami i zaczęłam zgłębiać temat profilowania kryminalnego.
Podczas pracy nad reportażem czułam, że jestem bliżej Kamila. Sytuacja między nami była więcej niż skomplikowana, a teraz, gdy Robert się zorientował, wszystko jawiło mi się w jeszcze bardziej ponurych barwach. Istny Trójkąt Bermudzki.
Nie widziałam Przybory od kilku dni i łapałam się na irracjonalnych rozważaniach: że za nim tęsknię, że chciałabym, by mnie dotknął, choćby delikatnie i tylko przez chwilę. Takie myśli stanowiły sygnał ostrzegawczy. Zatracałam się. Powoli i konsekwentnie. Musiałam w porę się opamiętać, by wszystko nie posypało się jak domek z kart jeszcze przed premierą reportażu.
Kamil zasługiwał, by doprowadzić całą sprawę do końca i odtrąbić sukces. Obrałam sobie za cel udowodnienie jego niewinności. Podobny zresztą przyświecał Katarzynie Makowskiej, która zapewne najchętniej przegryzłaby mi krtań za to, że „położyłam swoje dziennikarskie łapy na jej kliencie”.
Co mógł w tej chwili robić? Czy chociaż od czasu do czasu o mnie myślał?
Pacnęłam się w czoło, zażenowana samą sobą. Nie byłam już nastolatką, by pozwalać sobie na takie myśli. Musiałam skupić się na pracy. I chronić Kamila przed Robertem.
W ramach researchu wygooglowałam Lechosława Krzeszowicza. Poczytałam o jego karierze i sukcesach w zawodzie psychologa policyjnego. Serce wypełniło mi się znajomym uczuciem ekscytacji. Przygryzłam dolną wargę, lecz zaraz się skrzywiłam, gdyż poczułam ból po ugryzieniu Roberta. Wystukałam w telefonie numer, który przesłał mi na skrzynkę mailową Bruno, i czekałam na odzew z drugiej strony. Szanse na nawiązanie kontaktu oceniałam jako minimalne, ale nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała.
Wstrzymałam oddech, gdy głos Lechosława Krzeszowicza rozległ się w głośniku mojego smartfona.
Ciąg dalszy w wersji pełnej