- W empik go
Odkrycie policyjne. Z tragedii życia - ebook
Odkrycie policyjne. Z tragedii życia - ebook
Leo Belmont w swoim opowiadaniu „Odkrycie policyjne. Z tragedii życia” łączy elementy kryminału i romansu. Akcja książki rozgrywa się w XIX-wiecznej Polsce. Pewien mężczyzna, wskutek rewizji policyjnej, znajduje list miłosny, który wywraca jego życie do góry nogami. Książka jest wiernym obrazem epoki, w której rozgrywają się wydarzenia. „Odkrycie policyjne. Z tragedii życia” to obowiązkowa lektura dla wszystkich miłośników romansów i kryminałów.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-532-6 |
Rozmiar pliku: | 65 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— A żona to u pana — krasawica! — mówił prystaw, cmokając językiem i biorąc w tłuste palce jedną po drugiej fotografię z pośród gęsto ustawionych szeregiem na biurku.
Ze wszystkich fotografii, oprawnych w ramki ozdobne, patrzyła jedna i ta sama twarz — prawdziwie ładna — ówdzie en face roześmiana, z ustami jakby ułożonemi do pocałunku, ówdzie en trois quart z wyrazem figlarności niewysłowionej, ówdzie z oczyma rozmarzonemi, z włosami rozwianemi na wietrze, uchwycona gdzieś na tle krajobrazu morskiego, ówdzie przystrojona kapeluszem eleganckim o piórach wspaniałych; tam napoły ukryta pod wachlarzem, umieszczona na zgrabnej szyjce, pół osłoniętej przez sortie du bal, gdzieindziej w chabrach i makach polnych, zdjęta wraz z całą postacią w kostjumie bretonki gdzieś na łące — coraz to inny wyraz, inna poza, inny układ i strój — wszędzie ta sama piękność, szczęśliwy utwór natury, pełnia wdzięku, coś niesłychanie ciepłego, pociągającego duszę i zmysły...
— Blondinka ili brunetka? — zapytywał prystaw...
Było to pytanie cokolwiek niedyskretne, nie licujące zupełnie z chwilą, z zajęciem osoby, dokonywującej właśnie rewizyi i winnej tego chaosu, który panował na biurku, zarzuconem gęsto mnóstwem papierów, powyrzucanych z otwartych szufladek.
Literat namarszczył nieco brwi... Ale czuł się zobowiązanym względem prystawa, który zkądinąd okazał się przed chwilą bardzo delikatnym, odsuwając na stronę, jako rzecz bez wagi politycznej, wiązkę listów, przy dotknięciu której zauważył na twarzy literata mocny niepokój i w oczach wyraz błagalny. Skorzystał z tego że towarzysze dodani do rewizyi „porządkowali” w sąsiednim pokoju, i dał się unieść popędowi wspaniałomyślności z uszczerbkiem dla sumienności służbowej. Gromadził na stole do wzięcia dla „ochrany” listy, które mu podsunął rewirowy, unikając kompromitujących...
— Blondynka... z czarnemi oczyma — odrzekł zainterpelowany, nie zdając sobie sprawy, że uprzejmie rozszerzona odpowiedź była już wynikiem nie prostej wdzięczności, ale połechtanej przyjemnie próżności mężowskiej, biorącej górę nad „oburzeniem” z powodu niedyskrecyi osoby urzędowej.
— A gdzie wasza żena, jeżeli możno sprosit’? — indagował łamanym językiem rozmowny prystaw.
— Wyjechała... do wód...
— To dobrze... Bo my tu robimy panu bezporiadek... a damy tego kriepko nie lubią...
— O, żona moja ten nieporządek jeszcze zobaczy... bo wraca dziś nad ranem o szóstej...
— To bardzo nie przyjemnie — tłomaczył się prystaw — ale co robić? Służba! Sam trzecią noc nie śpię. U pana dziś — moja druga rewizja, a mam jeszcze pięć do rana...
I biorąc do ręki jedną z fotografii znowu mimowoli cmoknął — i dodał:
— A wsio taki u was razkoszna żena!
Literat znowu namarszczył brwi... i mimowoli uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Wasze Wysokobłahorodie! Wasze Wysokobłahorodie — doleciał okrzyk z sąsiedniego pokoju — my tut czto to naszli!
Prystaw rozwiódł ręce, jakby dając znać rewidowanemu, że coś czynić musi wbrew własnej woli i ociężale podniósł się z fotelu...
Literat szedł za nim spokojny. Miał pewność, że alarm był fałszywy. Sąsiedni pokój był buduarem żony — nie mogło tam być żadnej „polityki”.
W buduarze panowała taka sama Sodoma i Gomora jak we wszystkich już zrewidowanych pokojach. Napół przyodziana służąca trzymała w ręku lampę, świecąc i klnąc w duszy nocnych gości, którzy przyczynili jej roboty na kilka godzin. Jeden żołnierz stał przy piecu senny, kołysząc się wraz z bronią, którą obejmował garściami. Drugi spał oparty o drzwi, przyłożywszy policzek do bagneta. Przy stole „pracował” policjant, zarzucając go sukniami, podawanemi przez jego kolegę z otwartej szafy; obaj pełnili swoją służbę z bezmyślnością automatów, przekonywujących się, że bomb i rewolwerów niema w mieszkaniu dopiero po gruntownym wyrzuceniu wszystkiego z szaf i skrytek. Stróż przypatrywał się ich robocie, jako świadek urzędowy — ze złośliwością ledwie ukrytą. Przy stole stała jeszcze jedna osoba urzędowa, ubrana jednak cywilnie — szpicel. Twarz tej osoby zarumieniona była teraz radośnie, oczy paliły się...
— Wasze Wysokobłagorodie — mówił szpicel — ot te pudełko wydobyli my z pod łachów. Tu musi być coś... schowane było mocno pod wszystkiem „bieljem”... I laki są — i szpagat... i napis jakiś polityczny!..
Prystaw zbliżył się z zaciekawieniem.
Na stole stało ogromne tekturowe pudło w rodzaju używanych do damskich konfekcyi — przewiązane kilkakroć szpagatem i zalakowane w kilku miejscach. Na białej pokrywie pudełka widniał napis czerwonym atramentem:
„Na wypadek mojej nagiej śmierci błagam osobę, która znajdzie to pudełko, aby spaliła je natychmiast, nie rozwiązując”.
— Czto eto? — zwrócił się prystaw do literata.
Oczy literata utkwiły w napisie na pudełku. Był blady śmiertelnie. Wargi jego drżały.
W jego własnym domu — w domu pełnym zawsze wesela — jakaś niepokojąca tajemnica zajrzała mu szyderczo w oczy.
Jej ręka — ręka rozkosznej trzpiotki — napisała wyrazy: „nagła śmierć”.
„Błagam spalić!”...
Dlaczego?..
Jakby ołowiem napełniła się atmosfera eleganckiego buduaru...
— Tego... tego... ruszać nie można... — bełkotał. To przyjaciółka mojej żony... powierzyła jej... Tajemnica prywatna... Tego my nie możemy otworzyć... Napis!.. napis!.. Tu z pewnością nic politycznego niema...
Tajny policjant patrzył na „prystawa” świdrującemi oczyma...
Prystaw rozwiódł ręce:
— Musimy... my musimy... Pan może nie patrzeć... Jeżeli nic niema, niech pan będzie spokojny... nie zabierzemy... Tajna przyjaciółki pańskiej żony będzie przez nas poszanowana...
Szpicel już trzymał kozik na pogotowiu. Szpagaty pękły... W pudełku było mnóstwo porządnie ułożonych listów w paczkach, przewiązanych kolorowemi wstążeczkami oraz trochę zwiędłych listków róż i kamelij... Aromat perfum wionął z pudełka...
Mąż przypatrywał się blady i milczący... Koperty zaadresowane były kilku charakterami pisma... posiadały marki zagraniczne... francuskie i niemieckie... Adresy były rozmaite... Nazwiska, których nie znał i nie słyszał nigdy z ust żony: Helena Recka, Czesława Kowalewska, Joanna Łącka... I wszędzie u dołu: poste restante...
Głowa jego wypełniała się ciężką mgłą... Czoło skuwała obręcz rozpalona... Nic nie rozumiał...
— Pozwoli pan — mówił delikatnie prystaw — ja tylko obaczę datę... jeżeli to przeszły rok... to my nie weźmiemy... My mamy przykaz brać tylko świeże listy...
I wyjmował z kopert wonne bileciki... i arkusze, zapisane drobnem pismem... nieraz całe foliały odrzucał:
— Nu! to rok 1903... a to 1899... a to 1905... Nu! wszystko stare... Można związać obratno... Przepraszamy pana...
Szpicel zachmurzył się, jak myśliwy, który spudłował...
Teraz „goście” zabierali się do domu... (do innego domu)...
* * *
Drzwi zatrzasnęły się...
On, zataczając się, jak pijany, szedł do stołu...
Nic nie rozumiał — ale zdawało mu się, że.........................