- W empik go
Odłamki czasu - ebook
Odłamki czasu - ebook
Pamięć udostępnia nam zaledwie odłamki czasu, który przeżyliśmy. Z takich odłamków, które utkwiły w pamięci Włodzimierza Dajcza powstała książka. To historia człowieka wraz z tym, co stanowi jego tło — jego istotę, a więc z ludźmi, którzy jako przodkowie dali podstawę pewnemu systemowi wartości. Dzięki niej spełnia się pragnie autora, aby „nic nie ginęło ostatecznie, a zostało utrwalone w głębi największej tajemnicy wszechświata, do której poznania nieustannie dążymy od zarania świadomości”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-674-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Życie bez zmartwychwstania nie miałoby sensu”.
Jan Paweł II
Ta książka powstała z poskładanych odłamków czasu, a raczej ze śladów tych odłamków zapisanych w słabnącej pamięci kogoś, kto był świadomym obserwatorem pewnego ciągu wydarzeń, czynnym uczestnikiem pewnego spektaklu, ale też bezwolnym jego rekwizytem. Przedstawienie nadal trwa, choć inne jest już tempo akcji i scenografia, a aktorzy widowiska zmieniają się sukcesywnie. Przychodzą nowi w miejsce tych, co odeszli w inną, może wirtualną przestrzeń. Fabuła tej opowieści osnuta została wokół splotu losów ludzkich, powstała w oparciu o wydarzenia, o których nie wiadomo, kiedy się zaczęły ani kiedy nastąpi ich kres.
Istotę tej akcji stanowi przemijanie, które jest, jak się wydaje, pasem transmisyjnym życia, wprawdzie naznaczonym przekleństwem śmierci, ale też nadzieją na nieskończoność istnienia, skoro wszystko na tym świecie ma swoje przeciwieństwo. Jeśli dobro jest odwrotnością zła, a światło — ciemności, to, uznając tę zasadę za uniwersalną, nie można wykluczyć, że przemijanie ma swoje przeciwieństwo, a więc nic nie ginie ostatecznie, tylko zostaje utrwalone w głębi największej tajemnicy wszechświata, do której poznania nieustannie dążymy od zarania świadomości.Rozdział 3: Jak splatają się losy
Rodzina Motyków
Grudniowy dzień był krótki jak żywot motyla. Wojciech ścigał się z zapadającym zmierzchem, próbując zakończyć obrządek zwierząt gospodarskich jeszcze przed nastaniem nocy, bez potrzeby korzystania z elektrycznego światła. Wprawdzie błysk, choćby dwudziestopięciowatowej żarówki, w szybko zapadających zimowych ciemnościach był wielkim dobrodziejstwem, dość jednak kosztownym jak na możliwości finansowe zwykłego wiejskiego gospodarstwa, gdzie pieniądz był dobrem rzadkim. Z tej mocno ograniczonej dostępności pieniądza wynikała konieczność takiego sposobu gospodarowania na kilkuhektarowym areale, aby osiągnąć jak największą samowystarczalność, a zakupy dóbr ograniczyć do absolutnie niezbędnego minimum. W tym minimum mieścił się rachunek za prąd traktowany, całkiem słusznie, jako luksus. Zwykły rolnik mógł sobie pozwolić na tę odrobinę luksusu dlatego, że jasny strumień rozpraszający gęstą zimową ciemność służył także, a może przede wszystkim, jako środek produkcji. Tak można określić z perspektywy lat energię, dzięki której w jasno oświetlonej izbie kuchennej długie zimowe wieczory mogły być wykorzystane przez pracowite kobiety do wykonywania rozlicznych robót, bez których rodzina rolnika nie mogłaby funkcjonować. Niestety nie wszystkie zimowe prace gospodarskie można było wykonywać w ogrzanej i rozświetlonej izbie. W stodole czekało na obróbkę zebrane z pól pod palącym słońcem zboże. Wysuszone w letnie dni snopy żyta, pszenicy i jęczmienia, poukładane w sąsiekach stodoły, czekały na swój czas, kiedy ziemia skuta lodem i otulona śniegiem będzie miała swoje wakacje. Wtedy gospodarz, uwolniony od zabiegania o przychylność żywicielki, miał wreszcie czas ma zagospodarowanie owoców letniej harówki. Z nastaniem mrozów przychodził czas omłotów. Jak wieś długa i szeroka słychać było stukanie cepów w gliniane klepiska. Kłosy pełne wysuszonego ziarna, ułożone na klepisku czekały na uderzenie twardego drewnianego bijaka, który uwolni dorodne ziarna od plew i ości. Po zebraniu słomy na klepisku pozostawało ziarno, które trzeba było jeszcze oczyścić na wialni i posortować — na to najwyższej jakości, przeznaczane na mąkę i kaszę, oraz na poślad dla żywienia zwierząt. Łupu-cupu, łupu-cupu — słychać było równomierne uderzenia. Częstotliwość uderzeń wahała się, uzależniona od temperamentu i sprawności fizycznej młocarza, od pełnej dynamiki prowadzącej do szybkiej zadyszki po miarowe, jednostajne stukanie długodystansowców. Te różne rytmy dochodzące z sąsiadujących ze sobą stodół nakładały się na siebie, tworząc swego rodzaju harmonijną kompozycję, a raczej improwizację wystukiwaną przez zmęczonych, zlanych potem perkusistów, członków tej wielkiej orkiestry grającej w długim procesie pozyskiwania chleba naszego powszedniego. Ta szczególna muzyka urywała się u schyłku dnia. Wojciech zamiatał wtedy do czysta klepisko i zamykał stodołę. Zaczynał się wieczorny obrządek zwierząt. Gospodyni przynosiła w wiadrach do obory karmę dla świń sporządzoną z gotowanych ziemniaków, plew pszennych, owsianych lub seradelowych z domieszką otrąb i ciepłej wody. Wszystko to okraszone odrobiną mleka lub serwatki jako wzmacniającą apetyt zwierząt omastą. Po zadaniu karmy gospodarz ścielił zwierzętom legowiska, przecinając na kosie przyniesione ze stodoły świeże snopy słomy, na ogół żytniej, najlepiej spełniającej wymogi utrzymania trzody i bydła w czystości. Wbrew pozorom nie była to błaha czynność, a każde uchybienie dawało świadectwo o gospodarzu. Skutki jakiegokolwiek niedbalstwa dało się zobaczyć u bydła na pastwiskach i koni w zaprzęgach. Jeszcze przed ścielaniem należało zwierzęta napoić. Większość gospodarstw posiadała w zagrodach własne studnie, ale były też takie, które własnego ujęcia wody nie posiadały i były zmuszone do korzystania z uprzejmości sąsiadów i donoszenia wody wiadrami z dalszej odległości. Wojciech, gospodarz jak się patrzy, własną studnię posiadał, głęboką na dwanaście cembrowin, wykopaną niemałym kosztem we frontowym ogródku. Studni towarzyszyły rosnące tam dwa dorodne drzewa czarnej wiśni, w środku lata nęcące słodkimi, soczystymi owocami. Zimą stały oszroniałe nad oblodzoną studnią. Drewniany wałek skrzypiał kręcony korbą. Ocynkowane wiadro, zaczerpnąwszy wody, wpinało się do góry na końcu oblodzonego łańcucha. Zaczerpniętą wodę gospodarz nosił w dwóch wiadrach przez zaśnieżone podwórko. Krowy żywione suchą karmą piły zachłannie, robić jednak musiały krótkie przerwy, bo od zimnej wody łupało je w zębach. Po zakończeniu obrządku Wojciech stał przez chwilę w oborze, słuchając odgłosów wydawanych przez rozpychające się przy korycie świnie. Jakieś pokwikiwania, siorbanie słabnące w miarę zaspokajania niesamowitego świńskiego apetytu. Krowy z zapamiętaniem pochłaniały pachnące wakacjami siano. Koń przestępował z nogi na nogę, próbując wybrać z drobno pociętej słomianej sieczki ziarno owsa lub żyta, co mu się niekiedy udawało przy pomocy chrapów wydmuchujących lżejszą sieczkę ze żłóbka precz.
W takich chwilach Wojciech czuł się panem tego stworzenia powierzonego nu przez opatrzność pod opiekę i czuł się dumny, że potrafił z tak dobrym skutkiem czuwać nad inwentarzem, czerpiąc z jego posiadania zasłużone korzyści zaspokajające podstawowe potrzeby jego rodziny. Myślał zapewne, że to zadowolenie spływa na niego z mocy siły wyższej, co tak właśnie ułożyła ten świat. Nie wiedział, że to skutek działania jakiejś chemii, adrenaliny i nawet gdyby ktoś mu o tym powiedział i próbował przekonać do innego widzenia świata, to on, Wojciech Motyka, powszechnie szanowany gospodarz, człowiek prawy i pełen powagi, wierzący w Boską moc i opiekę nad całym światem, pomyślałby sobie, że ten ktoś oszukuje go we własnym interesie, i na pewno by nie uwierzył. Niezbyt długo Wojciech rozmyślał, był bowiem przekonany, że skoro Pan świata wszystko już ułożył, to rozmyślanie po próżnicy na pewno jest grzechem i obrazą Boską. Po tym krótkim oddaleniu od realiów życia Wojciech poczuł w sobie nagły przypływ głodu. Na dworze nie wiadomo kiedy zapadła ciemna noc. Szedł szybkim krokiem do domu. Mróz tężał, pod nogami skrzypiał śnieg. W sieni zdjął obszerne, wygodne trepy. Na nogach miał jeszcze grube, wełniane, robione na drutach skarpety. Nacisnął klamkę i otworzył drzwi do ogrzanej, oświetlonej żarówką elektryczną izby. W środku było ludno i gwarno. Odruchowo spojrzał do góry ku zwieńczeniu drzwi. Tuż nad ościeżnicą wisiała naftowa lampa. Popatrzył na nią, uśmiechając się pod blond wąsem. Widok tej lampy, pozostawionej jako rezerwowe źródło światła, przywoływał niezmiennie obrazy tkwiące głęboko w jego pamięci.
Życie rodzinne Motyków koncentrowało się w kuchni. Pokój, odświętnie utrzymany, na co dzień służył tylko do spania. Wejście do izby kuchennej poprzedzała sień z pokaźnym piecem do chleba i usytuowaną obok śpiżarnią. W izbie kuchennej centralnym miejscem był piec kuchenny nazywany po prostu kuchnią. Zbudowany z białych kafli połączonych przez zduna gliną, zaopatrzony w żeliwne płyty grzejne z fajerkami, należał w owych czasach do rzadkości. Dominowały piece zbudowane ze zwykłej cegły, obrzucone glinianą zaprawą, wyposażone w palenisko z rusztem nad dużą kotliną, czyli komorą spalania przystosowaną do spalania drobnych, suchych gałązek sosnowych uzbieranych w lesie. Grubym drewnem palono tylko podczas mrozów. Kuchnia kaflowa z małym paleniskiem wymagała opalania drogim i trudno dostępnym węglem. Latem palono na ogół w piecu umieszczonym w przybudówce, z powodu nieznośnego gorąca i w obronie przed plagą much. Piec, jakikolwiek był, posiadał popielnik i ruszt. Przez szpary w ruszcie spadał do popielnika żar. Rozżarzone węgielki świeciły jakiś czas, zanim nie zgasły i nie sczerniały zupełnie, zamieniając się na koniec w biały, lekki i ulotny popiół drzewny.
Z czerwonawą poświatą popielnika zaprzyjaźniła się na jakiś czas mała Kazia. W miejscowej szkole zaszczepiono jej przedziwną namiętność do słowa pisanego. Dziewczynka po opanowania sztuki płynnego czytania odkryła istnienie nowych światów, jakże innych od tego, w którym spełniało się jej dotychczasowe życie. Teraz poznawała losy ludzi, których nigdy nie widziała, ale wierzyła, że są, że istnieją naprawdę. Ten nowy, fascynujący świat z książek Rodziewiczówny, Sienkiewicza, Orzeszkowej, Prusa, z wierszy Konopnickiej zawładnął jej młodym umysłem. W gospodarstwie dzieci także musiały pracować od najmłodszych lat i choć na ogół szanowano obowiązek szkolny, to poza szkołą wylegiwanie się z książką było nie do pomyślenia. Zaczytane dzieci wiejskie mogły dla książek wyrwać czas tylko ze snu, a wiadomo, że i tak były one permanentnie niewyspane, bezlitośnie budzone wczesnym rankiem przez rodziców do czekających na nie obowiązków. Kazia potrzebowała snu nie mniej niż inne dzieci, ale bez żalu rezygnowała z niego na rzecz wędrówki po stronach swoich ulubionych książek. Niestety matka domagała się nieustępliwie, żeby Kazia gasiła światło i szła spać, bo szkoda nafty i pieniędzy na próżno wydanych. Z żalem w sercu dziewczynka gasiła lampę i przykucnięta obok popielnika, gdzie żarzyły się owe węgielki, usiłowała dalej śledzić losy swoich książkowych bohaterów. Może wtedy przychodziły jej na myśl słowa przedziwnej, tęsknej i smętnej, ballady:
Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga,
Chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa.
Była sobie cud królewna, pokochała grajka,
Król wyprawił im wesele i skończona bajka.
Tę właśnie lub podobną piosneczkę nuciła matka, Katarzyna z Cieślików, jej ojcu, kiedy był małym Wojtusiem i nie chodził jeszcze do szkoły na Wygodzie. Kazia czytała, korzystając ze słabiutkiej poświaty, aż do następnej, ostrej reprymendy leżącej już w łóżku matki i przymusowego przerwania pasjonującej lektury. W sercu dziewczynki rodziło się poczucie krzywdy z powodu braku zrozumienia ze strony własnej matki, które to poczucie nie miało jednak większego wpływu na silne więzi uczuciowe między nimi. Matka przecież w ten sposób uczyła ją szacunku dla ciężko zapracowanego grosza. Kazia zrozumiała to całkowicie dopiero, kiedy dorosła i sama zaczęła borykać się z problemami podrzucanymi przez życie.
Szkoła powszechna, kilka lat po zrzuceniu jarzma wiekowej rusyfikacji, była źródłem nie tylko podstawowej wiedzy, lecz także pomagała wychowywać w duchu miłości do ojczyzny. Patriotyzm po dziesiątkach lat zniewolenia nabrał charakteru świętości. Nie było dziecka, które nie znałoby piosenki o Jurku Bitschanie, spoczywającym na cmentarzu Orląt Lwowskich szesnastoletnim obrońcy Lwowa.
Mamo najdroższa, bądź zdrowa.
Do braci idę w bój!
Twoje uczyły mnie słowa,
Nauczył przykład twój.
Bije się Jurek w szeregu,
Krew się czerwieni na śniegu…
Dziewczęta z organizacji Strzelec, kiedy już dorosły, śpiewały tę pieśń swoim dzieciom, wyciskając sobie i im z oczu łzy. Nie inaczej było z Kazimierą, której dodatkowo wszczepiono owe mądrości, które czynią człowieka szlachetnym, a jego postępowanie rzetelnym i uczciwym. Zaszczepiono jej altruizm i wierność prawom zawartym w dekalogu, które to wartości mimo twardej lekcji, jaką otrzymała od realnego świata, zachowała do końca swoich dni. Przez całe życie korzystała z zasobów bibliotek, sama też kupowała książki i wymieniała się lekturami z sąsiadami. Chodziła do kina. Preferowała twórczość romantyczną, silnie uczuciową. Wybór lektur wynikał u niej z potrzeby serca, a jednocześnie książki, po które sięgała, uosabiały pewien etos, który od kobiet wymagał uczuciowości, a od mężczyzn siły i hartu ducha.
Zabudowania w zagrodzie Wojciecha nie zatraciły jeszcze całkiem świeżości typowej dla murowanego, nowego, typu budownictwa wiejskiego. Wprawdzie zanikał już żywiczny zapach drewnianych podłóg, ale farby nie całkiem zmatowiały, a szyby w dużych oknach błyszczały jak nowe lustra. Orzeźwiający zapach wapna też nie całkiem się ulotnił. Budowa nowej zagrody stała się jednak koniecznością — po tym, jak ogień spustoszył wszystko, pozbawiając dwie rodziny dachu nad głową. Zrządzeniem losu Marianna i Wojciech kilkanaście lat po ślubie, który odbył się w 1920 roku, z dziećmi Jankiem i Kazią stanęli przed życiowym wyzwaniem wybudowania nowej zagrody. Ten sam los podzieliła siostra Wojciecha, Józefa, z mężem i gromadką dzieci. Wojciechowi pożoga pozostawiła na sercu bolesne piętno, ale, zgodnie z jego naturą, na zewnątrz prezentował stoicki spokój, przyjmując pożar jako dopust Boży. Marianna natomiast strasznie rozpaczała. Po bolesnej utracie pierworodnego syna, urodzonego 10 października 1920 roku, obdarzonego przez męża jej imieniem jako wyraz wielkiego do niej uczucia, straciła też dach nad głową i dorobek kilkunastu lat małżeństwa. Przyzwyczajona była do tego dużego, drewnianego domostwa z sienią na przestrzał, podzielonego rejentalnie między męża i jego siostrę, Józefę Gąsior. Liczna rodzina Gąsiorów, zajmująca drugą połowę domu i część obory dla swojego inwentarza, też nie miała gdzie się podziać. Zanim ostygło pogorzelisko, szwagrowie zaczęli budować osobne zagrody. Wojciech, zgodnie z zapisem w księdze notariusza Grzankowskiego, wykopał fundamenty po zachodniej stronie działki i postanowił, zgodnie z nową modą, wymurować dom z czerwonej, wypalanej cegły i przykryć dachówką cementową. Oborę wzniósł z polnego kamienia, a stodołę tradycyjnie zbudował drewnianą. Oba budynki inwentarskie przykryła tradycyjna słomiana strzecha. Ile trudu ponad siły i drastycznych wyrzeczeń kosztowała Motyków ta nowa siedziba, wiedzieli tylko oni sami, a że nie zwykli się skarżyć, na zawsze pozostanie to tajemnicą.
Mimo przeciwności losu udało im się urządzić miejsce na ziemi na dalsze czterdzieści lat. Wojciech pomyślał, że mógłby podzielić się swoją radością z innymi mieszkańcami, dlatego zgodził się nieumeblowany jeszcze dom udostępnić młodzieży na wiejską zabawę. Pod oknami nowiutkiego domy zgromadziły się ciekawskie kobiety, starsze, w średnim wieku i młodsze, ale zamężne, czyli te, które nie mogły czynnie uczestniczyć w młodzieżowej pohulance. Zaharowane na co dzień, chciwe były takiej rozrywki — oglądania popisów młodzieży, a przede wszystkim fantastycznej możliwości zebrania informacji i spostrzeżeń do późniejszego plotkowania. Grajkowie w składzie: akordeonista, bębnista i skrzypek rżnęli na początek skoczne poleczki i szalone obertasy. Nowiutka podłoga dudniła pod lawiną szybkich tanecznych kroków. Publika za otwartymi oknami podziwiała tańczące pary. Gorące komentarze musiały poczekać na przerwę dla wytchnienia orkiestry. Ciepły powiew nosił skoczne rytmy od stawu do stawu przez calutką wieś. Po pierwszych tańcach partnerzy mający się ku sobie potworzyli pary. Nie wszyscy jednak młodzieńcy ze wsi przyszli od razu na zabawę. Kilku ucztowało najpierw w karczmie, gromadząc energię z wypitego alkoholu. Nieźle mieli już w czubach, kiedy dotarli na potańcówkę.
— Odbijany — krzyknął na cały głos prowodyr pijanych wyrostków i próbował wyszarpnąć innemu chłopakowi tańczącą z nim dziewczynę. W jednej chwili powstał w izbie straszny tumult. Łomot uderzeń, pisk kobiet i chrapliwe krzyki walczących zagłuszyły muzykę. Wojciech obchodził w tym czasie zagrodę, bacząc, żeby mu jakiś dureń przypadkiem nie podpalił stodoły. Odnalazła go Leokadia, żona siostrzeńca Władysława Gąsiora.
— Wujo, biją się w chałupie — krzyczała zadyszana.
Wojciech swoim zwyczajem nic nie powiedział, tylko ruszył ku przybudówce. Natychmiast jednak wrócił z błyszczącą siekierą na akacjowym stylisku. Spokojny był na pozór, ale można było poznać, że się wszystko w nim gotowało. Użyczył tym lekkoduchom z takim trudem wzniesiony dom, a oni, za nic mając przykazania Boże i jego pracę, wywołali bijatykę, narażając w dodatku na szwank ludzi, którym pozwolił potańczyć w swoim domu. Nie, tego było mu już za dużo. Ruszył, a kobiety za oknami krzyknęły przeraźliwie:
— Motyka! Motyka z siekierą!
Wojciech zaciął usta i, trzymając siekierę nad głową, wskoczył w sam środek zaciekłej bijatyki. Blady strach padł na awanturników. Przerażeni salwowali się ucieczką, skacząc przez okna wprost na obserwujące stamtąd widowisko kobiety. Wieś długo nie mogła zapomnieć sławnej szarży Wojciecha. Niektórzy nawet twierdzili, że byli świadkami cudu, bo na własne oczy widzieli, jak Motyka z siekierą w ręku unosił się nad kłębowiskiem szarpiących się bitników. Musiało to istotnie być ważne wydarzenie, skoro po upływie pół wieku zarówno świadkowie naoczni, jak i ci znający je tylko ze słyszenia wracali do słynnej szarży Wojciecha, opowiadając o starych dobrych czasach.
Wiśniowa Góra
Jeszcze nie całkiem zabliźniły się rany po zmaganiach trzech cesarzy, a już wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na nadchodzącą wojenną nawałnicę. Rzesza Niemiecka złowrogo prężyła muskuły, a pogłoski o wojnie docierające do wsi były coraz bardziej alarmujące. Budziły strach, który jednak po kilku dniach ustępował, bo wojny póki co nie było widać. Tak to wyglądało do czasu wywieszenia przez urzędników gminnych odezwy o powszechnej mobilizacji. Jeszcze nie wszystkich rezerwistów wzięto w kamasze, a już naprawdę się zaczęło. Pewnej nocy od Wielunia, od niemieckiej granicy, niosło się potężne, głuche dudnienie, a czerwono świecące niebo budziło w sercach trwogę. W całej okolicy zapanowała panika na wieść o zbliżających się niemieckich wojskach. Nie wiedzieć czemu gruchnęło po wsiach, że przed nadciągającą apokalipsą można się ratować tylko ucieczką do Wiśniowej Góry. Niemal natychmiast zaroiło się na wszystkich drogach od konnych zaprzęgów ciągnących w kierunku Łodzi. Kto żyw ładował na wóz, co miał najcenniejszego, i dołączał do długich kolumn bezładnie ciągnących chłopskich furmanek. Wojciech Motyka nie zasypiał gruszek w popiele i załadował na wóz dobytek dobrany według zaostrzonych kryteriów niezbędności i ograniczonej przecież ładowności chłopskiej fury o drewnianych, okutych żelaznymi obręczami kołach i możliwości pociągowych konia. Niewiele tego było: ubrania, pościel, trochę żywności, obrok dla konia i trochę innych, najpotrzebniejszych, przedmiotów codziennego użytku. Odjazdowi towarzyszył głośny lament Marianny, którą Wojciech ostro karcił za uleganie rozpaczy, choć sam ukradkiem ocierał łzy. Musiał te łzy skrzętnie ukrywać, skoro uchodził wśród bliskich za twardego chłopa, który w każdej sytuacji sobie poradzi. Razem z matką płakała piętnastoletnia Kazia, a dorastający już Janek szedł za wozem z opuszczoną głową i wzorem ojca nie okazywał wzruszenia.
Wojska niemieckie już pierwszego dnia wojny złamały polski opór pod Częstochową i dzień później starły się z wybranymi jednostkami dowodzonej przez generała Juliusza Rómmla Armią „Łódź”. Do bitwy doszło pod Borowskimi Górami, dziewięć kilometrów na południowy zachód od Woli Krzysztoporskiej. Trzech wzgórz bronił 2 Pułk Piechoty Legionów pod dowództwem pułkownika Ludwika Czyżewskiego, 301 Batalion Czołgów Lekkich majora Edmunda Karpowa i 7 Batalion CKM GO Piotrków generała brygady Wiktora Tommée. Rejon ten był kluczowym węzłem oporu na lewym skrzydle głównej pozycji obrony Armii „Łódź”. Atakował XVI Korpus Pancerny generała Ericha Höpnera. Heroiczne zmagania z niemiecką nawałnicą trwały od 2 do 5 września. Kilkakrotnie dochodziło do walki wręcz na bagnety, a wzgórza kilkakrotnie przechodziły z rąk do rąk. W dniu 4 września liczebniejsze i lepiej uzbrojone wojska niemieckie wyparły Polaków ze wzgórz. Pod osłoną nocy obrońcy wycofali się na rozkaz, pozostawiając 663 zabitych. Straty Niemców, które zatajono, były znacznie większe.
Lalkowie, Jakubikowie czy Grudniowie zabarykadowani w domach, jak wszyscy ci mieszkańcy Woli, którzy nie podążyli na mityczną Wiśniową Górę, nasłuchiwali dniem i nocą odgłosów budzących grozę zmagań na Borowskich Górach. Wydawało się przerażonym ludziom, że gdzieś w zasięgu wzroku człowieka, który znalazłby się na wieży parafialnego kościoła, utworzył się jakiś gigantyczny kokon pełen wściekłych jadowitych szerszeni, dzień i noc pulsujący zbliżającym się zatraceniem. Z tego piekielnego kotła wydobywały się złowrogie pomruki artyleryjskiego ostrzału, przeciągłe świsty pocisków, piekielny jazgot cekaemów i połączony w kanonadę huk setek karabinowych wystrzałów. Najgorsza była nagła i niespodziewana cisza poprzedzająca potworny wrzask ludzki.
— Idą na bagnety — szeptano sobie w zaimprowizowanych kryjówkach. Wraz z wrzaskiem wojny rozchodził się i snuł po dolinie gryzący dym spalonego prochu. Na progu trzeciej nocy zapadła cisza trzymająca ludzi w napięciu aż do rana. Zwycięski Wehrmacht, pozostawiając na wzgórzach górę trupów, wkroczył do wyglądającej na wymarłą Woli. Niemieccy żołnierze dobijali się do zamkniętych domów, wyciągając przerażonych ludzi. Woli Krzysztoporskiej przypadło jako jednej z pierwszych paść ofiarą Niemców w tej wojnie. W akcie podłej zemsty najeźdźcy rozstrzelali niewinnych ludzi. Śmierć od kul niemieckich zbrodniarzy ponieśli: Józef Kiereś, Antoni Lalek, Stanisław Jakubik, Jan Lalek, Wincenty, Tadeusz i Feliks Grudniowie.
Droga na mityczną Wiśniową Górę okazała się dla uciekających przed niemiecką potęgą drogą łez, przerażenia i śmierci. W kierunku Łodzi ciągnęły setki konnych pojazdów, chłopskich fur, dorożek, ciężkich platform i pańskich powozów. Nikt nie panował na tym panicznym exodusem pozostawionych samym sobie ludziom. W czasie kiedy elity rządowe szykowały się do ucieczki z płonącego kraju niemieccy lotnicy z premedytacją polowali po zakorkowanych drogach na uciekającą przed oddziałami najemców spanikowaną ludność. Wojskowe patrole usiłowały oczyścić z uciekinierów główne szlaki, robiąc miejsce dla wycofujących się oddziałów Armii „Łódź”. Na drogach panował niesamowity zgiełk, mieszały się ze sobą niespokojne rżenie koni, ryczenie przerażonego bydła, ludzki krzyk i płacz. Choć wszystkie pojazdy kierowały się na północ, to i tak zupełnie się zakleszczyły, i cały ten drgający wąż złożony z ludzi, zwierząt i pojazdów przestał się przesuwać i utknął zupełnie. Wojciechowi jakimś cudem udało się zjechać wozem na boczną, polną drogę. Marianna zaczęła swoim zwyczajem narzekać, że dali się wypchnąć z głównego traktu, i wtedy właśnie nadleciały samoloty z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Lecąc nisko, siały po drodze śmierć.
Po serii ogłuszających wybuchów łódzki trakt zamienił się w piekło. Wśród pogruchotanych, palących się resztek pojazdów i przewożonego na nich najcenniejszego dobytku leżeli zabici i ranni uciekinierzy. Wzdłuż poszarpanej drogi, nad głębokimi wyrwami po wybuchach bomb ścielił się bury dym i swąd palących się ciał. Działy się sceny straszliwe, takie, które potrafią w snach straszyć po nocach do końca życia. Krzyki przerażonych, jęk rannych. Kwik i rzężenie miotających się z wyrwanymi jelitami koni i krów dopełniały obrazu tego piekła na ziemi.
Niemal cudownie ocalona rodzina Motyków przemykała się z powrotem do Woli polnymi i leśnymi drożynami.
Kazia nie myślała o niczym, tylko o szczęśliwym powrocie do domu. Popłakując cichutko, marzyła, że znów jest pod jakże bezpiecznym dachem ich nowego murowanego domu i pomaga matce przy pieczeniu chleba. Zapach chleba kojarzył się jej z bezpieczeństwem. Zamykając oczy, widziała siebie w domu stojącą obok gorącego chlebowego pieca. W piecu na rozgrzanym ceglanym trzonie siedziały cztery duże bochny i nabierały rumieńców. Świeżo wypieczony chleb pachniał tak bajecznie, że aż język kręcił się w ustach i ciekła ślinka. Palce rwały się do odrywania chrupiącej skórki i dłubania w gorącym jeszcze ośrodku.
— Rany boskie! Kazia, Janek, co wy robicie?! Chleb zakalca dostanie — złościła się Marianna.
Zanim te wspaniałe bochny trafiły do pieca, Marianna wyrabiała ciasto z własnej białej mąki żytniej i wody. Ciasto o lejącej się konsystencji musiało wyrosnąć i wypełnić po brzegi drewnianą dzieżę. Siłą sprawczą pobudzającą do nabierania pulchności ciasta był zakwas. Wystarczyło dorzucić do dzieży porcję ciasta z poprzedniego wypieku, jako zaczyn do nowej fermentacji. Niekiedy dodawano też mleka, choć nie było to konieczne. Im mniej dodatków, tym lepszy chleb — to znana prawda. Pierwszą tajemnicą udanego wypieku była wysoka jakość mąki. „Nie z każdej mąki będzie chleb” — śpiewano. Tajemnica druga to wyrobienie ciasta; od wyrabiania bolały niestety ręce, zresztą wyrobić — to mało powiedziane, bo ciasto chlebowe trzeba wypieścić. Trzecia tajemnica kryła się w odpowiednim wygrzaniu pieca — przez spalanie na trzonie suchego drewna do momentu przemiany otwartego ognia w żar, który można było wygarnąć z pieca mokrym pomiotłem. Po ułożeniu bochnów na gorącym trzonie należało jeszcze określić czas wypieku, i to jest tajemnica czwarta i ostatnia. Po wydostaniu chlebów z pieca szeroką drewnianą łopatą należało jeszcze posmarować wodą wierzchnią skórkę, a potem pilnować Janka i Kazi, żeby zostawili wypiek w spokoju, dopóki nie wystygnie. Trudno się dziwić dziecinnym apetytom na świeżutki chleb, bo sczerstwiały po kilku dniach nie był już taki smaczny, a wypiek odbywał się nie częściej niż raz w tygodniu. Chleb, nazywany w pacierzu powszednim, wcale nie był tak ogólnie dostępny, więc oszczędzano go na wszystkie sposoby. Nawet tak przemyślnie, że podawano do jedzenia tyko czerstwy, którego jako mniej smacznego mniej też zjadano, a świeży trzymano w zamknięciu, dopóki nie sczerstwieje.
Kazia, idąc w kurzu wznoszonym przez zaprzęg w kierunku opuszczonego niedawno w pośpiechu domu, przewartościowała całe swoje dotychczasowe życie, które chwilami wydawało się jej trudne z nadmiaru obowiązków. Uznała je teraz za wspaniałe jak kromka pachnącego jeszcze rozgrzanym piecem chleba, posmarowanego masłem ubitym w kierzance ze śmietany zebranej z kwaszącego się w kamiennych garnkach mleka. Przypomniała sobie szkolne koleżanki i gromady usmarkanych żydowskich dzieciaków, biegających w koło obelisku Kościuszki, a także Zukina, krawca o biblijnym wyglądzie, krzyczącego na córkę:
— Sziwra! Sziwra!
Dziewczynka, popiskując ze strachu przed gniewem ojca, pędziła jak szalona do domu. Polskie dzieci wołały za nią:
— Sifra, Sifra, pokaż pięty! — i śmiały się do rozpuku.
Sziwra nosiła długą ni to sukienkę, ni to koszulinę, ale nie miała majteczek. Źle odżywiana dziewczynka cierpiała na nieustającą biegunkę i kucała, gdzie tylko naszła ją potrzeba, brudząc sobie przy wypróżnianiu pięty.
— Sifra ma obsrane pięty! Sifra ma obsrane pięty! — dokuczały jej dzieciaki z sąsiedztwa.
Kazia uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała, bo żal jej było upośledzonej dziewczynki. Jej imię w hebrajskim znaczy „piękna”. Kazia zapomniała na chwilę o trudnej ucieczce i bombardowaniu. Posypały się obrazki jak filmowe kadry, śmieszne gagi z niemych filmików wyświetlanych w szkole i różne zabawne domowe epizody. Jak ten z lampą naftową wiszącą w kuchni nad drzwiami. Pewnego dnia odwiedziła Motyków ciotka Helena Szczepanikowa. Pomagała siostrze przewijać na motowidle wcześniej uprzędzoną wełnę, przygotowywaną do farbowania. Kazia obserwowała z podziwem szybkość i sprawność ciotki w przewijaniu nici wełnianej z kłębków na motki. Ze stodoły dochodziły ostatnie przed zapadającą szybko ciemnością odgłosy uderzeń cepów. Marianna spodziewała się za chwilę męża w domu. Postawiła na kuchennym stole nakrytym ceratą talerz z gorącą zupą, obok położyła łyżkę i ogromniastą kromkę chleba ukrajaną przez cały bochenek. Wojciech właśnie wszedł w kuchenne drzwi w wysokiej, zimowej czapce z tak zwanego baranka, czyli tkaniny imitującej karakułę. Czapa sięgała górnej krawędzi futryny, nad którą wisiała słynna naftowa lampa, jeszcze po latach wspominana przez Wojciecha z uśmiechem, choć wtedy mu do śmiechu wcale nie było. Nagle obserwująca wejście ojca Kazia zamarła z przerażenia, kiedy on, przekraczając próg, zawadził czapką wiszącą lampę. Wojciech poczuł szarpnięcie, po czym rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Nie oglądając się, zawrócił i szybko wybiegł z domu. Ochłonął dopiero w szopie, gdzie zazwyczaj rąbał drewno. Stał tam chwilę, a złość w nim kipiała. Rozbita lampa i rozlana nafta stanowiły niemałą stratę. W rodzinie Wojciecha niszczenie dóbr dopisywano do siedmiu grzechów głównych. Gniew, zamiast ustąpić z czasem, narastał, aż do momentu eksplozji, kiedy uświadomił dobie, że wszystkiemu winna jest owa nieszczęsna czapka. Rzucił ją więc na pniak do rąbania drewna i ostrą siekierą zadał kilka szybkich ciosów, wymyślając jej po cichu, żeby sąsiedzi nie usłyszeli:
— Nie będziesz już, taka owaka, lamp tłukła.
Gdy złość zaczęła go opuszczać, począł się wstydzić sam przed sobą z powodu głupoty, jaką zrobił. Pozbierał resztki czapki i wrócił do domu, gdzie kobiety zdążyły już posprzątać bałagan po jego zderzeniu z lampą. Nie czyniły mu żadnych wyrzutów, wiedząc, że choć to człowiek gołębiego serca i denerwuje się niezwykle rzadko, to jak już się wkurzy, potrafi konia położyć na ziemi. Wojciech zaś nieśmiało usiadł przy stole i wziął z wiszącego na ścianie zasobnika przyrządy do ręcznego szycia i zaczął cierpliwie zszywać nieszczęsną baranicę. Naprawa udała mu się nieźle i tylko zaszywki na czapce, jak blizny, przypominały ślady uderzeń siekiery.
Kazimiera i Albin
W drugim domu na zachód od zagrody Motyków mieszkali Alberciakowie. Dom, drewniany, jednoizbowy, z dobudowaną sienią, poszarzały od słońca i deszczu, stał w głębi podwórka. Z wiejską ulicą łączyła go dróżka biegnąca wzdłuż ogródka pełnego tajemniczych krzewów i bylin. Z tyłu za domem stały szeregowo budynki gospodarcze. Obórka z polnych kamieni i drewniana stodółka schroniły się pod jednolitą, starą słomianą strzechą, inkrustowaną gęsto zielonymi kępkami mchu. Gospodarz obejścia, spowinowacony z Dajczami przez Mazerantów, był niemłodym już mężczyzną, o ciemnej karnacji, z twarzą pokrytą siwym, twardym zarostem. Piotrkowska mieszczanka Helena Mazerant wyposażyła swoje dwie córki, Teodorę i Romę, kupując im gospodarstwa rolne w Woli Krzysztoporskiej. Władysław Alberciak był mężem Teodory.
W tym miejscu o bajkowym wyglądzie zatrzymał się na jakiś czas Albin po brawurowej ucieczce z niemieckiego konwoju. Ostrożność nakazywała mu co prędzej opuścić zagrodę Glejzerów w Krężnej Koloni, bo nie wszyscy Niemcy we wsi byli godni zaufania, a ewentualna denuncjacja mogła okazać się tragiczna dla niego i jego niemieckich przyjaciół. Letnią porą stodółka wuja Władysława była dla niego doskonałą kryjówką, przynajmniej na jakiś czas. Noclegownia pod omszałym dachem służyła Albinowi jako wygodne miejsce wypoczynku po powrotach z nocnych wypadów po żywność do Rzeszy. Albin i jego grupa działali w zupełnej konspiracji, a wuj, nie mając pojęcia o nocnych pieszych wędrówkach chłopaków, przychodził rano do stodoły z przyganą dla syna Mariana i siostrzeńca za wylegiwanie się w biały dzień.
— Jeszcze śpita, jeszcze śpita! — krzyczał, stojąc na środku klepiska.
Wuj Władysław mówił zmodyfikowaną przez siebie miejscową gwarą, ozdobioną często wyszukanymi słowami, na ogół zresztą przekręconymi.
— Jak jo handluwoł, to jo się nie piernikuwoł — kontynuował.
Chłopaki w pierwszym śnie zupełnie nie reagowały na jego reprymendę, więc zrezygnowany wychodził na podwórko, mrucząc jeszcze pod nosem:
— Śpium i opium. Aeroplan leciał i tyż ich nie łobudził. Trzeba by im nad głuwami z braulinga wystrzelić.
Władysław ze swoimi licznymi drobnymi przywarami był w istocie człowiekiem uczciwym i życzliwym ludziom. Ale z powodu jego nieco biblijnego wyglądu bały się go chłopaki z pobliskich zagród i w odwecie za ten strach próbowały zrobić mu na złość. Biada jednak temu, kogo zastał na czynieniu jakiejś drobnej szkody. Wyciągał wtedy z kieszonki brzytwę do golenia, którą zawsze tam nosił, i z groźną miną pytał zaskoczonego na gorącym uczynku szkodnika:
— Miszony jesteś czy nie? A, niemiszony, no to dawaj jajka! — mówił z uśmiechem, a delikwent uciekał, gdzie pieprz rośnie. Trzeba dodać, że tę niedobrą renomę wśród dzieci robili Władysławowi sąsiedzi, używając nielegalnie i często złośliwie jego wizerunku do straszenia niesfornej dzieciarni. Wystarczyło, iż rodzic krzyknął, że Alberciak z brzytwą idzie, a chłopcy natychmiast przestawali rozrabiać i chowali się po kątach.
Albin miał dwadzieścia lat, a Kazimiera szesnaście. Widywali się czasem przelotnie, od kiedy los skrzyżował ich ścieżki. Na wsi nic w tajemnicy nie utrzymasz, więc zaraz poszło w eter, że wnuczek z miasta, co się pojawił u Heleny Mazerant, jakoś tak często przechodzi do wuja Władysława przez podwórko Motyków. Istotnie coś z prawdy niosły te wieści, bo Albin nie mógł nie zauważyć śmigłej jak sarenka, urodziwej dziewczyny o długich, zadbanych, falujących ciemnoblond włosach. W Woli, jak to we wsi, sąsiedzi, chodząc do siebie, nie paradowali główną ulicą. Służyły im do tego ścieżki wydeptane z zagrody do zagrody prowadzące do tajemnych przejść w ogrodzeniach. Trzeba było wiedzieć, którą sztachetę odsunąć, żeby bez problemu dostać się na podwórko sąsiada, a potem na następne. Tym sposobem można było przejść wieś, nie wychodząc wcale na wiejską ulicę. System ten który na co dzień doskonale służył mieszańcom, oszczędzając ich cenny czas, nabrał podczas okupacji wymiaru konspiracyjnego — chronił ludzi przed złymi oczami żandarmów i szpicli. Albin często korzystał z takich przejść, nie chcąc rzucać się w oczy różnym ludziom kręcącym się po wsi, tym bardziej, że ledwo co uciekł spod luf żandarmów. Z początku przemykał się przez podwórka rzadko, tylko w razie niecierpiącej zwłoki potrzeby. Z czasem przyciągało go coraz częściej to urocze, ukazujące się czasem na podwórku, zjawisko. Zaczęło się to od dnia, kiedy, przeciskając się przez owo ukryte przejście, niespodziewanie stanął oko w oko z przecudną dziewczyną. Prawie wpadli na siebie i on wtedy oniemiał z wrażenia, stał chwilę nieruchomo i patrzył, podziwiając jej niezwykłą urodę. Nie zamienili ani słowa, bo on zapomniał języka w gębie, a ona, zaskoczona niespodziewaną bliskością chłopaka z miasta, spłoszyła się i uciekła.
Wielki kryzys sprawił, że Albin miał krótkie dzieciństwo. Jako piętnastoletni chłopak zarabiał z konieczności na utrzymanie rodziny. Wcześnie wziął na siebie ciężar odpowiedzialności przeznaczony do dźwigania przez dorosłego mężczyznę. Tak młodo zdobyty certyfikat męskości mile łaskotał jego poczucie dumy, a jednocześnie obdarzył rozwagą właściwą człowiekowi, który brał się już z życiem na bary. Nie brakowało mu ambicji i chęci działania. Niestety brutalna i represyjna niemiecka okupacja odcięła mu możliwość uzupełnienia wykształcenia i szukania powodzenia w poważnym biznesie, który był jego wielkim marzeniem. Resztę szans na legalną działalność pogrzebała łapanka i ucieczka z niemieckiego konwoju. Pozostała mu tylko szara strefa, gdzie łatwo było o śmierć z rąk okupanta. Pewny azyl u rodziny w Woli otwierał przed nim, związaną wszak z wielkim ryzykiem, szansę na transgraniczny szmugiel żywności z Rzeszy. Między Kolonią Bogdanów a Postękalicami III Rzesza ustanowiła granicę z Generalnym Gubernatorstwem. Natychmiast po obstawieniu żandarmerią pasa granicznego poziom życia Polaków po obu stronach wymyślonego w Berlinie podziału okupowanych ziem Rzeczpospolitej zmienił się diametralnie. W Reichu Polacy żyli nędznie, w Guberni przymierali głodem. Pod osłoną nocy u znajomych, godnych zaufania chłopów w Postękalicach można było kupić i zaszlachtować świniaka i przenieść lasem półtusze do Bogdanowa. Trzeba się było nieźle nadźwigać i, bagatela, przedrzeć przez ruchome posterunki żandarmerii. Nocne wyprawy odsypiał Albin właśnie w tej urokliwej stodółce wuja Władysława. Sama stodółka jednak za kamuflaż nie starczała, więc żeby nie budzić podejrzeń, musiał wymyślić jakiś wyglądający wiarygodnie powód pobytu w Woli. Poprosił więc wujów o rozpowszechnienie wiadomości, że chcąc się usamodzielnić i wyzwolić spod dominacji ojca, przyjechał założyć tu sklep. Wieść szybko obiegła Wolę, a Albin jeszcze szybciej wynajął od Jana Lasoty, zięcia Cieślika, pokoik i otworzył tam sklep z mydłem, naftą i powidłem.
Kazia ukradkiem przyglądała się Albinowi. Inny był, różnił się od miejscowych chłopaków wyglądem i zachowaniem. Chodził wystrojony jak na niedzielę, według kanonów mody lat trzydziestych. Dziewczyna widywała podobnych amantów podczas niesłychanie rzadkich wizyt w kinie. Z tych nielicznych filmów, jakie udało jej się obejrzeć dzięki przynależności do organizacji „Strzelec”, największe wrażenie zrobił na niej wyświetlany w całej Polsce film ukazujący pogrzeb marszałka Piłsudskiego. Oglądając z koleżankami ze „Strzelca” inne, przeważnie komediowe, filmy, młoda dziewczyna nie mogła nie zwrócić uwagi na modne stroje miejskich elegantów na tle szaroburo odzianych zwykłych frajerów. Albin w jasnych spodniach i dobrze skrojonej kraciastej marynarce wyglądał znakomicie. Miejskiego szyku dodawały mu ciemnoblond włosy modnie zaczesane do góry. Mógł się podobać. Choć niewysoki, ale i nie niski, szczupłej budowy ciała, świetnie prezentował swoją wyprostowaną sylwetkę, a głowę nosił wysoko. Mimo młodego wieku emanowała z niego męska dojrzałość i budząca szacunek powaga. Od tego zaskakującego spotkania przy wewnętrznej furtce Kazia myślała o nim coraz częściej, porównując go w myślach do bohaterów przeczytanych powieści i romansów. Dołączyła Albina do swego wewnętrznego świata zbudowanego z przeżyć i wzruszeń doznanych podczas wędrówek po stronach ulubionych książek. Z dnia na dzień zajmował coraz więcej miejsca w jej świadomości. W odróżnieniu od tamtych, wymyślonych, postaci on był naprawdę obecny w jej życiu, choć nie zamieniła z nim jeszcze ani jednego słowa. Młodość rządzi się swoimi prawami i, chodząc sobie tylko znanymi ścieżkami, bezbłędnie odkryje przestrzeń dla wielkiego uczucia. W tę właśnie stronę kierowała Kazię dziewczęca ciekawość poszukująca sfery platonicznych uniesień. Nie przeszkodziły jej w tym traumatyczne okoliczności ucieczki przed nadciągającą wojną, brutalność okupantów i niepewność jutrzejszego dnia.
Albinowi wyrwanemu w dramatycznych okolicznościach z rodzinnego domu niezmiernie doskwierała tęsknota za rodzeństwem i rodzicami. Martwił się o ich los, nasłuchując pilnie napływających z miasta wiadomości. Skąpe to były informacje i często ze sobą sprzeczne. Targany niepokojem o nich, a szczególnie o los wywiezionego w nieznane przez Niemców brata, zabrał się okazyjną furmanką do Piotrkowa. Zdawał sobie sprawę, na jakie niebezpieczeństwo się naraża. Serce zabiło mu szybciej, kiedy furmanka zaczęła się toczyć po tak dobrze mu znanym bruku ulicy Bujnowskiej. Zeskoczył z fury przed kamienicą i, rozglądając się dokoła, wszedł w bramę. Zaskoczeni i uradowani rodzice zapłakali na widok cudownie uratowanego syna. Radość była podwójna. Bo wrócił też Irek, któremu udało się zbiec z niemieckiego transportu w Częstochowie. Nacieszywszy się spotkaniem z rodzicami i wieścią o ocalałym, ukrywającym się w mieście bracie, Albin wysłuchał po kolei opowieści Ignacego i Anieli o zmianach, jakie zaszły w domu podczas jego nieobecności. W mieście szeptano o konspiracji. Aniela i Ignacy, którzy niejako systemowo mieli w każdej sprawie odmienne stanowiska, w tej zadziwiali jednomyślnością. Walkę zbrojną z potężnym i zbrodniczym okupantem traktowali jako niebezpieczną mrzonkę, która niechybnie doprowadzi do większego jeszcze nieszczęścia. Ignacy wierzył święcie, że wszystko jest w rękach Boga, i był przekonany o nieuchronnej klęsce Hitlera będącego w jego mniemaniu diabelskim kompanem. Należało przeczekać zły czas, ratując się w miarę możliwości przed głodem, zimnem i represjami, nie dając Niemcom żadnego pretekstu do brutalnej w ich życie ingerencji. Tak samo myślała Aniela. Przemeblowali więc dawny sklep rzeźniczy na herbaciarnię, z nadzieją na skromne dochody, które z Boską pomocą miały im ułatwić przetrwanie aż do czasu klęski okupantów. Swoje nadzieje wspomagali codzienną, szczerą i głęboką, modlitwą. Przekornych i krytycznych wobec siebie małżonków jednoczyła też troska o dzieci, a szczególnie o synów poszukiwanych przez żandarmów. Pomysł na herbaciarnię się sprawdził. Lokal, choć skromny, miał swoich klientów, głównie pośród mężczyzn przyjeżdżających w interesach do młyna Warszawianka, do Sklejek, a nawet na kolej. Przychodzili też miejscowi załatwiać przy herbacie jakieś interesy, o których stojąca za ladą Aniela wolała nie wiedzieć. Nie mogła jednak nie zauważyć, że klienci nie tylko zajmują się jakimś szemranym handlem, ale coraz częściej zdarzają się tajemnicze szeptane rozmowy między nieznajomymi ludźmi. Dochodziły do jej uszu jakieś urwane nagle zdania, niedopowiedzenia. Spostrzegła też badawcze spojrzenia rozmówców w kierunku wchodzących nowych klientów. Któregoś dnia po zamknięciu domu na cztery spusty powiedziała o wszystkim Ignacemu, który, wierny swoim zasadom, nie chciał o niczym słyszeć i twardo zalecił żonie, żeby przestała zajmować się tym, co do niej nie należy i trzymała język za zębami. Wrodzona dociekliwość nie pozwoliła jednak Anieli pozostać obojętną na to, co dzieje się w jej domu. Zauważyła, że jacyś ludzie kontaktują się z mieszkającym we frontowym mieszkaniu na piętrze Stanisławem Musiałem. Zdeterminowana przycisnęła lokatora do muru i wydusiła z niego tylko jedno słowo: konspiracja. (Po latach wyszło na jaw, że właśnie Musiał zaproponował porucznikowi Gierczyńskiemu herbaciarnię Dajczów na konspiracyjny punkt kontaktowy). Albin, słuchając opowieści rodziców, zmartwił się, czując, jakie niebezpieczeństwo im grozi, skoro znaleźli się niespodziewanie w strukturach podziemnego ruchu oporu przeciw okupantowi i jeśli żandarmi wpadną na jakiś ślad prowadzonej w ich domu konspiracyjnej działalności. Wyszedł na podwórko, żeby ochłonąć. Popatrzył tu i ówdzie, zajrzał do pustego warsztatu. Pochodził po warzywnym ogródku. Miał już wracać do domu, gdy z jakiegoś zakamarka wyłonił się nagle Tadek Musiał.
— Alek, ty żyjesz! — nie potrafił się powstrzymać od okrzyku zdziwienia i radości. Tadeusz zmusił Albina do zdania relacji ze swojej brawurowej ucieczki spod niemieckich kul i zaproponował mu przystąpienie do konspiracji. Zaskoczony propozycją Albin wahał się przez chwilę. Pomyślał jednak, dlaczego by nie, przecież i tak ryzykował życiem, szmuglując żywność z Rzeszy, a rodzice i tak tkwią już po uszy w podziemnej organizacji.
Wracając do Woli, Albin nie przestawał myśleć o Kazi. Dręczyło go tylko jedno, wciąż to samo pytanie. Czy uczucie do niej, które od tamtego zaskakującego spotkania zawładnęło jego świadomością, może zostać odwzajemnione? Nie potrafił sobie udzielić konkretnej odpowiedzi, bo jakże mógłby oczekiwać wzajemności od dziewczyny, z którą nawet dłużej nie porozmawiał. Tliła się w nim jednak jakaś nadzieja, oparta na tej ulotnej wymianie spojrzeń rozciągającej między nimi kruchą nić wzajemnego zainteresowania. Wierzył, że idąc za głosem serca, może tę delikatną nić zawiązać w węzeł, który ich połączy. Nie poprzestał jednak na marzeniach, był przecież człowiekiem czynu. Wiedział, że musi podjąć męską decyzję. W najbliższą niedzielę wystrojony jak z żurnala zapukał do drzwi domu Motyków. Wizyta nie była dla Kazi zaskoczeniem. Wcześniej Albin próbował, z dobrym skutkiem, wysondować za pośrednictwem wspólnych znajomych, czy zostanie przez Motyków dobrze przyjęty. Zgodnie z panującym obyczajem pierwszą wizytę złożył w towarzystwie kuzyna pełniącego funkcję symbolicznego swata. Po krótkiej rozmowie z rodzicami nieobecnej panny o treści dalekiej od rzeczywistego celu wizyty Albin opuścił dom Motyków, niosąc ze sobą pozwolenie na ponowne odwiedziny.
Zbliżał się koniec grudnia 1941 roku. Świat kłębił się w wojennym chaosie. Po japońskim ataku na Pearl Harbor Stany Zjednoczone wypowiedziały Niemcom wojnę. Daleki Wschód tonął w wojennej pożodze, a niemal cała Europa jęczała pod hitlerowskim jarzmem. Wojenna zawierucha zbierała krwawe żniwo na wszystkich frontach. Państwa osi triumfowały, ale stratedzy wojennych gier oczekiwali już zasadniczego zwrotu na wszystkich wojennych scenach. Pod Moskwą armia radziecka przeszła do kontrataku, zwiastując przejęcie inicjatywy na całym froncie wschodnim. Do końca najtragiczniejszego w dziejach konfliktu zbrojnego było jednak jeszcze bardzo daleko, a czas jego trwania odmierzały cierpienie i śmierć milionów ludzi. W Polsce szalał okupacyjny terror, zmierzający do zaplanowanej eksterminacji całego narodu. Towarzyszyły mu głód i strach. Zdawać by się mogło, że to nie czas na miłość.
A jednak miłości nic nie powstrzyma. Nigdzie na świecie, i w Woli Krzysztoporskiej też. W niedzielę, trzy dni po tysiąc dziewięćset czterdziestej pierwszej rocznicy narodzin Jezusa w Betlejem przed ołtarzem stanęli: panna Kazimiera Motyka i kawaler Albin Dajcz. Jasno oświetloną elektrycznością nową wolską świątynię wypełnili krewni, przyjaciele i znajomi nowożeńców oraz liczni parafianie spragnieni jak nigdy piękna i nadziei, a ksiądz kanonik Ludwik Muszyński związał im ręce stułą na pięćdziesiąt lat.