- W empik go
Odległe echo. Karen Pirie. Tom 1 - ebook
Odległe echo. Karen Pirie. Tom 1 - ebook
Bestsellerowa, uhonorowana wieloma nagrodami autorka Val McDermid prezentuje swoją jak do tej pory najbardziej zaskakującą historię. „Odległe echo” to misternie skonstruowana, dająca do myślenia opowieść o morderstwie i zemście.
Czwarta nad ranem, środek grudnia. Śnieg przykrywa grubą warstwą uniwersyteckie miasteczko St. Andrews, gdy Alex Gilbey i jego trzej przyjaciele wracają pijani do domu i przypadkiem natykają się na ciało młodej kobiety. Rosie Duff została zgwałcona, dźgnięta nożem i porzucona na śmierć na pradawnym piktyjskim cmentarzysku. Jedynymi podejrzanymi stają się czterej studenci uwalani jej krwią.
Dwadzieścia pięć lat później policja wraca do starych nierozwiązanych spraw, a morderstwo Rosie Duff jest jedną z nich. Jednak ktoś ma własny pomysł na to, jak wymierzyć sprawiedliwość. Jeden z czwórki dawnych podejrzanych umiera w podejrzanym pożarze, a niedługo potem ginie kolejny. Alex obawia się najgorszego. Ktoś mści się za śmierć Rosie, a jeśli nie uda mu się odkryć, kto naprawdę stoi za jej zabójstwem, sam może pożegnać się z życiem…
"McDermid stworzyła garść najbardziej pociągających postaci w literaturze kryminalnej obecnych czasów. Wykorzystując ten gatunek, napisała powieść, która nade wszystko wysławia życie i lojalność." – „TLS”
"Prawdziwie wciągająca lektura i kolejny triumf McDermid." – „Observer”
"Fabuła nakreślona przez McDermid to klasyk. Autorka daje z siebie wszystko, by oddać wrażenie narastającej udręki, gdy jej bohater próbuje się uporać z licznymi fałszywymi tropami, decyzją, wobec kogo pozostać lojalnym, rozbieżnymi celami policji i skomplikowanymi więzami rodzinnymi. Bezbłędna powieść." – „Guardian”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67339-94-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_McDermid stworzyła garść najbardziej pociągających postaci w literaturze kryminalnej obecnych czasów. Wykorzystując ten gatunek, napisała powieść, która nade wszystko wysławia życie i lojalność._
— „TLS”
_Prawdziwie wciągająca lektura i kolejny triumf McDermid_.
— „Observer”
_Fabuła nakreślona przez McDermid to klasyk. Autorka daje z siebie wszystko, by oddać wrażenie narastającej udręki, gdy jej bohater próbuje się uporać z licznymi fałszywymi tropami, decyzją, wobec kogo pozostać lojalnym, rozbieżnymi celami policji i skomplikowanymi więzami rodzinnymi. Bezbłędna powieść._
— „Guardian”
_Przypomina jeden z thrillerów Ruth Rendell napisanych pod pseudonimem Barbara Vine. Jeszcze kilka podobnych przebiegłych powieści w starym dobrym stylu, a autorka dołączy do krzepkich szeregów królowych kryminału i będzie na dobrej drodze do przybrania tytułu lady Val lub baronowej McDermid._
— „Sunday Times”
_Prawdziwa mistrzyni porywających psychologicznych thrillerów._
— Jenni Murray, „Daily Express”
_Mocna historia o morderstwie i zemście… pasjonująca lektura, od której trudno się oderwać_.
— „Sunday Telegraph”
_Zdolność McDermid do zanurzenia się w wypaczonym umyśle dewianta posuwającego się do zbrodni jest tak przekonująca, że wywołuje dreszcze._
— Marcel Berlins, „The Times”PROLOG
_Listopad 2003 roku_
_St. Andrews, Szkocja_
ZAWSZE LUBIŁ PRZEBYWAĆ na tym cmentarzu o świcie. Nie dlatego, że wstający dzień dawał jakąkolwiek obietnicę nowego początku, ale dlatego, że o tej porze było za wcześnie, by pojawił się tam ktoś poza nim. Nawet w środku zimy, gdy blade światło zalewało świat dość późno, miał zagwarantowaną samotność. Żadnych wścibskich obserwatorów, ciekawych tego, kim jest, po co się tu znalazł i dlaczego pochyla głowę nad tym konkretnym grobem. Żadnych nadmiernie zainteresowanych osób, kwestionujących jego prawo do stania w tym miejscu.
Przebył długą i uciążliwą drogę, by się tu znaleźć. Był jednak wyjątkowo biegły w odkrywaniu informacji. Można by rzec, że obsesyjny. Sam wolał określenie „uparty”. Nauczył się, jak przeszukiwać oficjalne i nieoficjalne źródła, aż w końcu, po miesiącach szperania, znalazł odpowiedzi, których szukał. Choć nie przyniosły mu spodziewanej satysfakcji, przynajmniej udało mu się dzięki nim zdobyć namiary na ten cmentarz. Dla niektórych ludzi grób reprezentował koniec. Nie dla niego. On postrzegał go jako swego rodzaju początek.
Zawsze wiedział, że sam w sobie ten grób nie wystarczy. Czekał więc, licząc na znak, który wskaże mu dalszą drogę. I w końcu znak się pojawił. Gdy niebo zmieniło kolor z ciemnego granatu zewnętrznej części małżowej muszli na perłowy kremowy jej wnętrza, sięgnął do kieszeni i rozłożył artykuł, który wyciął z lokalnej gazety.
POLICJA Z FIFE REWIDUJE NIEROZWIĄZANE SPRAWY
Jak ogłosiła w tym tygodniu Komenda Główna Policji, nierozwiązane dochodzenia dotyczące morderstw w hrabstwie Fife z ostatnich trzydziestu lat zostaną ponownie zbadane w pełnozakresowej rewizji starych spraw.
Komendant Główny Policji Sam Haig oświadczył, że dokonujące się przełomowe postępy w dziedzinie kryminalistyki oznaczają, iż sprawy, które na wiele lat utknęły w martwym punkcie, teraz można będzie wznowić z nadzieją na powodzenie. Stare materiały dowodowe leżące przez dziesięciolecia w policyjnych magazynach zostaną poddane takim badaniom, jak np. analiza DNA, by sprawdzić, czy dzięki nim uda się popchnąć dochodzenia do przodu.
Rewizję nadzorować będzie Zastępca Komendanta Głównego Policji, zwierzchnik Wydziału Kryminalnego James Lawson. W wywiadzie z dziennikarzem „Kuriera” stwierdził: „Nigdy nie zamykamy śledztw dotyczących morderstw. Jesteśmy winni ofiarom i ich rodzinom nieustającą pracę nad nimi. W niektórych przypadkach mieliśmy w swoim czasie mocnych podejrzanych, lecz nie dysponowaliśmy dostatecznym materiałem dowodowym, by powiązać ich ze zbrodniami. Jednakże przy użyciu nowoczesnych metod kryminalistycznych pojedynczy włos, plamka krwi lub ślad nasienia mogą nam zapewnić wszystko, czego potrzebujemy, by uzyskać wyrok skazujący. Nie tak dawno mieliśmy w Anglii kilka spraw, w których z powodzeniem udało się skazać sprawców po dwudziestu latach, a nawet dłuższym okresie. Zespół naszych śledczych uczyni teraz z tych dochodzeń swój priorytet”.
Zastępca komendanta Lawson nie chciał zdradzić, jakie konkretnie sprawy znajdą się na szczycie listy zadań jego podwładnych. Bez wątpienia trafi na nią jednak między innymi tragiczne morderstwo Rosie Duff.
Dziewiętnastolatka ze Strathkinness została zgwałcona, ugodzona nożem i pozostawiona na pewną śmierć na wzgórzu Hallow Hill niemal dwadzieścia pięć lat temu. Do tej pory nikt nie został aresztowany w związku z jej brutalnym morderstwem.
Brat dziewczyny, Brian (46 l.), który wciąż mieszka w ich rodzinnym domu, Caberfeidh Cottage, i pracuje w fabryce papieru w Guardbridge, zwierzył nam się zeszłego wieczoru: „Nigdy nie porzuciliśmy nadziei, że pewnego dnia zabójcę Rosie dosięgnie sprawiedliwość. W czasie śledztwa wytypowano kilku podejrzanych, ale policja nigdy nie zdołała znaleźć wystarczająco wielu dowodów, by wsadzić ich do więzienia. Niestety, moi rodzice spoczęli w grobie, zanim doczekali się odpowiedzi na pytanie, kto tak strasznie skrzywdził Rosie. Ale być może teraz dostaniemy wyjaśnienia, na jakie zasługiwali”.
Potrafił wyrecytować treść artykułu z pamięci, ale lubił na niego spoglądać.
Wycinek stał się talizmanem, który przypominał mu, że jego życie nie było już bezcelowe. Przez tak długi czas pragnął znaleźć kogoś, kogo mógłby obwiniać. Ledwie śmiał żywić nadzieję na zemstę. Ale teraz, po długim wyczekiwaniu, być może w końcu się jej doczeka.ROZDZIAŁ PIERWSZY
_Rok 1978_
_St. Andrews, Szkocja_
CZWARTA RANO, środek grudnia. Cztery niewyraźne sylwetki brnęły chwiejnie w tumanach śniegu, sypiącego w kapryśnych smagnięciach przenikliwego północnowschodniego wiatru nadciągającego przez Morze Północne aż spod Uralu.
Osiem potykających się stóp samozwańczych Laddies fi’ Kirkcaldy1 podążało znajomą ścieżką – ich skrótem przez Hallow Hill do Fife Park, najnowocześniejszego skupiska domów studenckich z kilku stref zakwaterowania przyłączonych do Uniwersytetu w St. Andrews, do pokojów, gdzie ich wiecznie niepościelone łóżka rozdziawiały się, ziewając na powitanie z wywieszonymi jęzorami prześcieradeł i koców zwisających aż do podłogi.
Rozmowa toczyła się po torach równie dobrze im znanych, jak ta dróżka.
– Mówię wam, Bowie to król – wybełkotał głośno Sigmund Malkiewicz. Rysy jego zazwyczaj niewzruszonej twarzy rozluźniły się nieco pod wpływem alkoholu.
Kilka kroków za nim Alex Gilbey szarpnięciem zacisnął szczelniej wokół twarzy kaptur swojej parki i zachichotał w duchu, bezgłośnie formując w ustach odpowiedź, która musiała zaraz paść.
– Bzdura – zaperzył się Davey Kerr. – Bowie to tylko zniewieściały typas. Pink Floydzi są od niego o niebo lepsi. _Dark Side of the Moon_ to dopiero klasa. Bowie nie stworzył nic, co sięgałoby tej płycie do pięt. – Jego długie, ciemne kędziory rozprostowywały się pod ciężarem topniejących płatków śniegu. Odsunął je niecierpliwie ze swej filigranowej twarzy.
I się zaczęło. Niczym magowie ciskający w siebie nawzajem bitewnymi zaklęciami, Sigmund i Davey przerzucali się tytułami piosenek, tekstami i riffami gitarowymi w rytualnym tańcu sprzeczki, którą ciągnęli już od sześciu czy siedmiu lat. To, że obecnie muzyka wprawiająca w drżenie okna ich studenckich pokojów była raczej wytworem takich zespołów jak The Clash, The Jam albo The Skids, nie miało znaczenia. Nawet przezwiska chłopaków stanowiły wyraz ich wczesnych pasji. Już od tamtego popołudnia, kiedy zgromadzili się po lekcjach w pokoju Alexa, by po raz pierwszy posłuchać zakupionej przez niego płyty _The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars_, stało się oczywiste, że charyzmatyczny Sigmund będzie już na zawsze znany jako Ziggy, trędowaty mesjasz. Inni musieli się pogodzić z tym, że będą Pająkami. Alex został Gillym, mimo jego protestów, że to babskie przezwisko dla kogoś, kto bardzo się starał, by wypracować sobie krzepką posturę gracza rugby. Ze względu na jego nazwisko ta sprawa nie podlegała jednak dyskusji. Żaden z nich nie miał także cienia wątpliwości, że czwartego członka ich kwartetu trzeba ochrzcić wyjątkowo adekwatnym przezwiskiem Weird. Bo Tom Mackie był dziwny, bez dwóch zdań. Najwyższy z ich rocznika, z długimi patykowatymi kończynami, wyglądającymi jak zmutowane i pasującymi do jego charakteru, przez który odnajdował radość w przewrotnych zachowaniach.
Po tym został jeszcze Davey, który dochował wierności Floydom, nieugięcie odmawiając przyjęcia jakiegokolwiek przydomka związanego z kanonem Bowiego. Przez jakiś czas bez większego entuzjazmu mówili na niego Pink, ale po tym, jak po raz pierwszy wszyscy usłyszeli _Shine on, You Crazy Diamond_, wszelkie debaty się skończyły – Davey był jak szalony diament, określenie pasowało jak ulał. Zdarzały mu się nagłe, niespodziewane wybuchy, a wyciągnięty ze swej strefy komfortu czuł się nerwowo i nieswojo. Diamond wkrótce przekształcił się w Monda i miano to przylgnęło do Davey’ego Kerra na czas ich ostatniego roku liceum, a potem przeniosło się wraz z nim na uniwersytet.
Alex potrząsnął głową w zdumieniu. Nawet przez mącącą mu umysł mgłę wywołaną spożyciem nadmiernej ilości piwa zadziwiał go fakt, że jakieś spoiwo zdołało wciąż mocno łączyć ich czwórkę mimo upływu lat. Ta myśl wywołała rozgrzewający rumieniec, który odsunął od niego bezwzględne uczucie chłodu. Wtedy potknął się o wystający korzeń ukryty pod miękką pierzyną śniegu.
– Cholera – wyburczał, wpadając na Weirda, który sprzedał mu przyjacielskiego kuksańca. Alex poleciał do przodu, rozpościerając ramiona. Wymachując rękoma, by utrzymać równowagę, pozwolił, by impet poniósł go dalej, i zatoczył się na niewielkie wzniesienie, nagle rozradowany, że czuje śnieg na swej zarumienionej skórze. Gdy dotarł na szczyt wzgórza, trafił na niespodziewane zagłębienie, które ścięło go z nóg. Poleciał w dół na łeb na szyję.
Jego upadek zatrzymało coś miękkiego. Alex z trudem próbował się podciągnąć, odpychając się od tego, na czym wylądował. Parskając śniegiem, otarł oczy mrowiącymi palcami. Oddychał ciężko przez nos, usiłując oczyścić go z lodowatego, topniejącego puchu. W chwili, w której rozejrzał się wokoło, by sprawdzić, co zamortyzowało jego lądowanie, głowy trzech jego towarzyszy wychynęły z ciemności, by napawać się jego komiczną katastrofą.
Nawet w upiornym półmroku rozjaśnianym jedynie przez śnieg dostrzegł, że to, co powstrzymało jego upadek, nie było okazem flory. Zarysu ludzkiego ciała nie dało się z niczym pomylić. Ciężkie białe płatki topniały zaraz po zetknięciu z nim, przez co Alex zdołał poznać, że należało do kobiety. Wilgotne kosmyki jej ciemnych włosów były rozrzucone na śniegu niczym loki Meduzy. Spódnicę miała podciągniętą do pasa, a wysokie czarne kozaki odcinały się osobliwie od jej bladych nóg. Dziwne ciemne plamy znaczyły jej ciało i jasną bluzkę przylegającą do piersi. Alex wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, nic nie rozumiejąc, po czym skierował wzrok na swoje dłonie i zobaczył tę samą ciemną substancję brudzącą jego własną skórę.
Krew. Zrozumienie spłynęło na niego w tej samej chwili, w której śnieg w jego uszach stopniał i pozwolił mu usłyszeć nikły, lecz chrapliwy świst jej oddechu.
– Jezu Chryste – wykrztusił Alex, gwałtownie próbując uciec od horroru, na który wpadł. Gdy jednak odsuwał się do tyłu, obijał się plecami o coś przypominającego w dotyku niewielkie kamienne murki. – Jezu Chryste. – Rozpaczliwie spojrzał w górę, jakby widok towarzyszy mógł złamać zaklęcie i sprawić, że ten straszny majak zniknie. Zerknął z powrotem na koszmarny obraz na śniegu. To nie były alkoholowe zwidy. To się działo naprawdę. Odwrócił się znów do przyjaciół. – Tu jest jakaś dziewczyna! – zawołał.
Usłyszał przedziwnie brzmiący głos Weirda Mackiego.
– Szczęściarz z ciebie, skurczybyku.
– Nie, przestań się wygłupiać, ona krwawi.
Śmiech Weirda przeciął noc.
– To jednak mniej tego szczęścia, Gilly.
Alex poczuł, jak wzbiera w nim nagła furia.
– Kurwa, ja nie żartuję. Chodźcie tu. Ziggy, chłopie, zrób coś.
Teraz usłyszeli, jak naglący był jego ton. Z Ziggym na czele, jak zawsze, zaczęli przedzierać się przez zaspy ku grzbietowi pagórka. Ziggy przebył zbocze rwącym się biegiem, Weird dał nura w stronę Alexa głową naprzód, a Mondo podążał ostatni, ostrożnie stawiając krok za krokiem.
Weird ostatecznie wywinął kozła, lądując na Alexie i spychając ich obu na ciało kobiety. Miotali się przez chwilę, próbując się rozdzielić, podczas gdy Weird chichotał jak idiota.
– Hej, Gilly, chyba jeszcze nigdy nie byłeś tak blisko żadnej kobitki.
– Za dużo przyćpałeś, bałwanie – warknął gniewnie Ziggy.
Odepchnął go na bok i kucnął przy dziewczynie, macając jej szyję, by zbadać tętno. Wyczuł puls, ale przerażająco słaby. Lęk sprawił, że Ziggy natychmiast wytrzeźwiał, gdy zdał sobie sprawę, na co patrzy w mdłym świetle. Był tylko studentem ostatniego roku medycyny, ale potrafił rozpoznać zagrażające życiu obrażenia.
Przykucnięty Weird odchylił się do tyłu na piętach i zmarszczył brwi.
– Hej, wiecie, gdzie jesteśmy? – Nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale i tak ciągnął: – To piktyjski cmentarz. Te górki w śniegu, jakby małe ścianki? To kamienie, których używali jako trumien. Ja jebię, Alex znalazł ciało na cmentarzu. – Jego chichot rozbrzmiał niesamowicie, tłumiony przez padający śnieg.
– Zamknij mordę, Weird. – Ziggy wciąż przebiegał dłońmi po torsie dziewczyny; czuł, jak głęboka rana pod jego badawczymi palcami zapada się, co wytrącało go z równowagi. Przechylił głowę na bok, próbując uważniej przyjrzeć się rannej. – Mondo, masz swoją zapalniczkę?
Mondo niechętnie podszedł bliżej i wyciągnął swoje zippo. Pstryknął kółeczkiem i wyciągnął ramię nad ciało kobiety, oświetlając jej twarz wątłym płomykiem. Drugą ręką zakrył usta, bezskutecznie próbując stłumić jęk. Jego niebieskie oczy rozwarły się szeroko z przerażenia, a ogienek zadrgał w ściskającej go dłoni.
Ziggy gwałtownie wciągnął powietrze. Płaszczyzny jego twarzy wyglądały upiornie w migotliwym świetle.
– Cholera – sapnął. – To Rosie z Lammas.
Alex nie sądził, że mógłby się poczuć jeszcze gorzej, ale słowa Ziggy’ego były jak cios w serce. Z cichym jękiem odwrócił się i zwymiotował na śnieg breję z piwa, chipsów i chleba czosnkowego.
– Musimy wezwać kogoś na ratunek – orzekł stanowczo Ziggy. – Ona wciąż żyje, ale w takim stanie długo już nie pociągnie. Weird, Mondo, zdejmijcie płaszcze. – Sam również ściągnął swój kożuch z owczej wełny i owinął nim delikatnie ramiona Rosie. – Gilly, jesteś najszybszy. Leć i sprowadź pomoc. Znajdź jakiś telefon. Wyciągnij ludzi z łóżka, jeśli będziesz musiał. Po prostu kogoś tu ściągnij, dobra? Alex?
Oszołomiony chłopak zmusił się, by wstać. Zsunął się z powrotem ze zbocza, ryjąc butami w śniegu, by znaleźć oparcie dla stóp. Wyszedł spomiędzy rozproszonych drzew w światło latarni biegnących wzdłuż niedawno ukończonej ślepej uliczki na nowym osiedlu mieszkaniowym, które wyrosło w tym miejscu na przestrzeni ostatnich sześciu lat. Uznał, że podąży z powrotem tą samą trasą, którą przyszli; tak będzie najszybciej.
Przycisnął podbródek do piersi i ruszył pędem środkiem drogi, ślizgając się i próbując pozbyć się z myśli obrazu tego, czego przed chwilą był świadkiem. Było to równie niemożliwe jak zachowanie stałego tempa na tym sypkim śniegu. Jakim cudem ta pokiereszowana powłoka pośród piktyjskich grobów mogła być Rosie z baru Lammas? Przecież pili tam dzisiaj, tego wieczoru, radośni i rozkrzyczani w ciepłym, żółtym świetle pubu, pochłaniali kufle piwa Tennent’s, wykorzystując w pełni ostatnie chwile uniwersyteckiej wolności przed nieuchronnym powrotem w krępujące okowy świąt Bożego Narodzenia, które mieli spędzić ze swymi rodzinami niespełna pięćdziesiąt kilometrów stąd.
Nawet rozmawiał z Rosie, flirtował z nią w niezdarny sposób, typowy dla dwudziestojednolatków niepewnych, czy wciąż są durnymi dzieciakami, czy też zrobili się już z nich dojrzali, światowi mężczyźni. Nie po raz pierwszy zapytał ją również, o której kończy pracę. Powiedział jej nawet, do kogo mieli później iść na imprezę. Nagryzmolił adres na odwrocie podkładki pod piwo i przesunął w jej stronę po wilgotnym drewnie barowego kontuaru. Posłała mu litościwy uśmiech i wzięła kartonik. Podejrzewał, że pewnie posłała go wprost do kubła na śmieci. W końcu czego dziewczyna pokroju Rosie mogłaby chcieć od takiego nieopierzonego młodzika jak on? Z takim wyglądem i figurą mogła sobie wybierać do woli, zdecydować się na kogoś, kto zapewniłby jej porządną rozrywkę, a nie na jakiegoś studenciaka bez grosza przy duszy, starającego się oszczędnie gospodarować swym uniwersyteckim grantem do czasu, aż w przerwie między zajęciami wróci do sezonowej pracy przy układaniu towaru na półkach w supermarkecie.
Więc jak ta dziewczyna leżąca we krwi w śniegu na Hallow Hill mogła być Rosie? Ziggy musiał się pomylić, przekonywał sam siebie Alex, skręcając w lewo i kierując się w stronę głównej drogi. Każdemu mogłoby się pomieszać w rozdygotanym mdłym blasku rzucanym przez zapalniczkę Monda. A poza tym Ziggy nigdy nie poświęcał zbyt wiele uwagi ciemnowłosej barmance. Zostawił to Alexowi i Mondowi. To musiała być jakaś nieszczęsna dziewczyna, która tylko przypominała Rosie z wyglądu. Na pewno tak było, utwierdzał się w swym przekonaniu. Pomyłka, ot co.
Alex zawahał się przez chwilę, łapiąc oddech i zastanawiając się, dokąd pobiec. W okolicy znajdowało się wiele domów, ale w żadnym nie paliło się światło. Nawet gdyby zdołał kogoś obudzić, wątpił, by ktokolwiek zechciał otworzyć drzwi spoconemu młodzieńcowi zalatującemu alkoholem w środku śnieżnej zamieci.
Potem coś sobie przypomniał. O tej porze jeden z policyjnych radiowozów regularnie stał zaparkowany przy głównym wejściu do Ogrodów Botanicznych, niecałe pół kilometra stąd. Widywali go dosyć często, gdy zataczając się, zmierzali do akademika we wczesnych godzinach porannych, świadomi, że samotny funkcjonariusz siedzący w środku rzuca okiem w ich stronę. Wtedy próbowali udawać trzeźwych, żeby nie musiał ich zatrzymać. Ten widok zawsze pobudzał Weirda do wygłoszenia jednej z jego gniewnych tyrad o tym, jak skorumpowani i gnuśni są policjanci. „Powinni polować na prawdziwych przestępców, łapać tych oszustów w garniturach, którzy zdzierają kasę z reszty z nas, a nie siedzieć tak przez całą noc z termosem herbaty i paczką ciastek, licząc na to, że trafi im się jakiś pijaczek obszczywający żywopłot albo dureń przekraczający dozwoloną prędkość w drodze do domu. Leniwe dranie”.
Cóż, może dzisiaj życzenie Weirda częściowo się spełni. Wyglądało bowiem na to, że tej nocy leniwy drań z radiowozu dostanie więcej, niż się spodziewał.
Alex odwrócił się w stronę ulicy Canongate i wznowił bieg. Świeży śnieg skrzypiał mu pod butami. Żałował teraz, że wycofał się z treningów rugby, bo dopadł go kłujący ból w boku, zmieniając rytm jego biegu w wykoślawione skoki, gdy walczył, by wciągać do płuc dość powietrza. „Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów”, mruknął do siebie. Nie mógł się teraz zatrzymać, skoro życie Rosie prawdopodobnie zależało od jego szybkiego tempa. Wytężał wzrok, patrząc przed siebie, ale śnieg sypał coraz gęściej i Alex ledwo dostrzegał cokolwiek oddalonego o więcej niż parę metrów.
Prawie wpadł na policyjny samochód, zanim go zauważył. Nawet pomimo ulgi zalewającej jego pocące się ciało, poczuł, jak obawa ściska mu serce. Otrzeźwiony szokiem i wysiłkiem zdał sobie sprawę, że w ogóle nie przypomina szanowanego obywatela z rodzaju tych, którzy zazwyczaj zgłaszają spostrzeżone przestępstwa. Był rozczochrany, spocony i uwalany krwią, w dodatku chwiał się i wyglądał wyjątkowo nieszczęśliwie. W jakiś sposób musiał przekonać policjanta, który już na wpół wygramolił się ze swego autka typu panda, że nic mu się nie uroiło ani nie próbuje go w żaden sposób nabrać. Zwolnił i zatrzymał się parę kroków od radiowozu, próbując sprawiać wrażenie niegroźnego. Zaczekał, aż kierowca całkiem wysiądzie.
Policjant poprawił czapkę na swych krótkich, ciemnych włosach. Przekrzywił głowę na bok, z rezerwą taksując Alexa spojrzeniem. Mimo że ciężka służbowa kurtka z kapturem maskowała jego sylwetkę, Alex widział, jak mężczyzna się napina.
– Co się stało, synku? – zapytał.
Chociaż użył zdrobnienia, zwracając się do niego, nie wyglądał na o wiele starszego od Alexa. Spowijała go aura niepewności, która nie pasowała do munduru.
Chłopak próbował opanować oddech, ale mu się nie udało.
– Na Hallow Hill leży dziewczyna – wyrzucił z siebie. – Ktoś ją zaatakował. Bardzo krwawi, źle z nią. Potrzebuje pomocy.
Policjant zmrużył oczy przed śniegiem i zmarszczył brwi.
– Zaatakowana, powiadasz. Skąd ta pewność?
– Jest cała we krwi i… – Alex urwał, by zebrać myśli. – Nie jest ubrana odpowiednio do pogody. Nie ma na sobie płaszcza. Czy może pan wezwać karetkę, doktora czy coś? Naprawdę stała jej się krzywda.
– A tobie przez przypadek udało się ją znaleźć w środku burzy śnieżnej, co? Piłeś coś, synku? – Słowa funkcjonariusza były protekcjonalne, lecz głos zdradzał niepokój.
Alex nie sądził, by podobne wypadki często się zdarzały w środku nocy w spokojnym, prowincjonalnym St. Andrews. Musiał jakoś przekonać tego gliniarza, że mówi poważnie.
– Jasne, że piłem – odparł tonem ociekającym frustracją. – Z jakiego innego powodu byłbym na dworze o tej godzinie? Słuchaj pan, razem z kumplami szliśmy skrótem do akademików i wygłupialiśmy się trochę. Wbiegłem na szczyt wzgórza, potknąłem się i wylądowałem prosto na niej. – Jego głos uniósł się błagalnie. – Proszę. Musi nam pan pomóc. Ona może tam umrzeć.
Policjant lustrował go wzrokiem przez chwilę, która wydawała się trwać długie minuty, po czym zgiął się, wsunął do samochodu i pogrążył w niedosłyszalnej rozmowie przez radio. Potem wytknął głowę przez okno.
– Wsiadaj. Podjedziemy do Trinity Place. Lepiej, żeby to nie były żadne wygłupy, synku – rzekł ponuro.
Auto ślizgało się na jezdni na oponach nieodpowiednich do warunków pogodowych. Kilka samochodów, które wcześniej przejechały tą drogą, zostawiło ślady, teraz stanowiące jedynie ledwo zauważalne bruzdy na gładkiej, białej powierzchni będącej świadectwem wielkiego natężenia opadów śniegu. Policjant zaklął pod nosem, gdy przy skręcie samochód wpadł w poślizg i niemal uderzył w latarnię. Gdy dojechał do końca Trinity Place, odwrócił się do Alexa.
– No dobra, zaprowadź mnie do niej.
Alex ruszył truchtem, podążając po swych wcześniejszych, znikających już szybko śladach w śniegu. Raz po raz zerkał do tyłu, by sprawdzić, czy funkcjonariusz wciąż za nim idzie. W pewnym momencie poruszał się prawie na oślep. Jego oczy potrzebowały paru chwil, by przyzwyczaić się do większego mroku w miejscu, gdzie pnie drzew zasłoniły światła ulicznych lamp. Śnieg zdawał się promieniować własnym, dziwnym blaskiem, wyolbrzymiając zwaliste kępy krzewów i zmieniając ścieżkę we wstęgę węższą, niż się zazwyczaj wydawało.
– Tędy – powiedział Alex, zbaczając w lewo. Szybko zerknął przez ramię, by upewnić się, że jego towarzysz jest tuż za nim.
Policjant zawahał się.
– Na pewno nie brałeś żadnych prochów, synku? – zapytał podejrzliwie.
– Niech się pan pospieszy – zawołał ponaglająco Alex, gdy dostrzegł ciemne kształty wyżej na wzgórzu.
Nie czekając, by się przekonać, czy gliniarz idzie za nim, zaczął piąć się prędko po zboczu. Był już niemal u celu, gdy młody funkcjonariusz wyprzedził go, potrącając go przy tym lekko, i zatrzymał się gwałtownie parę kroków od niewielkiej grupki.
Ziggy wciąż pochylał się nad dziewczyną. Koszula mokra od mieszaniny śniegu i potu lepiła się do jego szczupłego torsu. Weird i Mondo stali za nim. Krzyżowali ręce na piersiach, dłonie trzymali pod pachami, a głowy kulili między uniesionymi ramionami. Próbowali tylko zachować ciepło po tym, jak zdjęli płaszcze, ale tak się niefortunnie złożyło, że wyglądali z tego powodu arogancko.
– No, co tu się wyprawia, chłopaki? – zapytał policjant agresywnym tonem, próbując w ten sposób przydać sobie autorytetu mimo przewagi liczebnej otaczających go młodzieńców.
Ziggy podniósł się ze zmęczeniem i odsunął z oczu mokre kosmyki włosów.
– Spóźniliście się. Już nie żyje.
------------------------------------------------------------------------
1 Chłopcy z Kirkcaldy. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.