Odliczając z tobą - ebook
Błyskotliwy i romantyczny debiut young adult.
Powściągliwa nastolatka ma dwadzieścia osiem dni, by podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu.
Czy zgodzi się na udawaną randkę ze szkolnym bad boyem?
Jak sprawić, by jeden miesiąc trwał całe życie?
Karina Ahmed ma plan. Trzymać głowę nisko, skończyć szkołę średnią bez problemów i postępować zgodnie z narzuconymi zasadami – nawet jeśli oznacza to poświęcenie swoich własnych marzeń. Kiedy jej rodzice wyjeżdżają na cztery tygodnie do Bangladeszu, Karina oczekuje ciszy i spokoju. Zamiast tego jedno proste kłamstwo komplikuje wszystko.
Udzielanie korepetycji szkolnemu bad boyowi to już przesada. Udawanie jego dziewczyny? Nie ma nawet takiej opcji. Ale Ace Clyde robi wszystko dobrze – przynosi Karinie rano kawę, bez wysiłku imponuje jej przyjaciołom, a nawet obiecuje, że będzie jej kupował tuzin książek na tydzień, jeśli zgodzi się na jego układ. Choć dziewczyna daje się przekonać, nie może przestać odliczać do powrotu swoich rodziców.
Pozostało dwadzieścia osiem dni, aż wszystko wróci do normy – ale co, jeśli Karina już nie będzie tego chciała?
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68350-88-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku!_
Czeka nas kilka cudownych godzin spędzonych w świecie emo. _Odliczając z tobą_ to opowieść płynąca wprost z serca, list do dziewcząt o brązowym odcieniu skóry. Nie tak dawno ja także byłam brązowoskórą nastolatką, choć i teraz, w wieku dwudziestu jeden lat, również nie czuję się dorosła. Im jestem starsza, tym wyraźniej do mnie dociera, że nie ma „właściwego” sposobu reprezentowania nas wszystkich, bo nie jesteśmy jednakowe. Wychowałyśmy się w odmiennych środowiskach, mamy różne doświadczenia. Do tej opowieści zdecydowałam się podejść bardzo osobiście. Jej główna bohaterka, Karina Ahmed, to uosobienie moich doświadczeń, lecz nie doświadczeń wszystkich osób. W tej książce chciałam dać jej poczucie sprawczości oraz zapewnić przestrzeń do rozwoju. Choć niewątpliwie jest to opowieść o miłości, Karina nie czeka, by od życiowych zawirowań uratował ją rycerz w lśniącej zbroi. To jej opowieść i jej własne decyzje. My także nie możemy ufać, że uratują nas inni ludzie. W walce o siebie musimy wykazać się walecznym sercem.
Do niedawna często towarzyszyło mi poczucie bezradności. Nie zawsze mamy wymarzoną swobodę. W młodości, przy ograniczonych możliwościach ochrony, niełatwo stawić czoło sytuacji. Chcę wam jednak powiedzieć, że to się zmienia na lepsze. Nawet jeśli trudno w to uwierzyć, szczególnie kiedy przyszłość wydaje się tak przygnębiająca, taka jest prawda. Chcę się z wami podzielić radą, którą dostałam w wieku szesnastu lat: _Bądź jak najsilniejsza_. Tyle możemy zrobić. Być może nie jesteśmy w stanie walczyć ani uciekać, ale możemy zachować wiarę w lepszą przyszłość. Mam nadzieję, że towarzysząc Karinie, odnajdziecie poczucie przynależności i zrozumienie. Bycie zauważonym to najczulsza postać miłości, a ja was zauważam. Naprawdę.
Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie tych słów. Nawet jeśli niniejsza książka ma ci dać tylko jedną rzecz, niech to będzie nadzieja.
Całuję,
_Tashie_Rozdział 1
1
T-MINUS 28 DNI
Na lotniskach zawsze panuje chaos.
Wokół mnie za dużo się dzieje. Zbyt dużo ludzi się spieszy, zbyt wiele osób krąży bez celu, z głośników słychać za dużo ogłoszeń. Jest też zdecydowanie zbyt wiele łzawych pożegnań.
W moim kąciku panuje anarchia. Mama wisi na telefonie, żegnając się z dziesięcioma milionami przyjaciół, a tata sprawia wrażenie, jakby już żałował, że zgodził się z nią jechać na miesięczną wyprawę do Bangladeszu. Na lotnisku imienia J.F. Kennedy’ego jest zbyt głośno nawet w słuchawkach.
Chciałabym być gdzie indziej.
Obok stoi mój młodszy brat, Samir, ja zaś sączę napój, po który wysłałam go do Starbucksa. W drugiej ręce dla zabicia czasu trzymam otwartą książkę.
Dadu, czyli babci ze strony taty, nie podoba się jego koszula.
– Wpuść ją w spodnie – prosi po bengalsku.
Kiedy jej syn niechętnie wykonuje polecenie, ukrywam uśmiech za napojem. Z Dadu nie ma żartów.
– Jak długo będziemy czekać? – pytam Samira, wyjąwszy uprzednio słuchawkę.
– Któż to może wiedzieć – odpowiada. – Aż mama wreszcie skończy rozmawiać.
Nie na wiele się to zdało.
– Czyli… nigdy.
W dalszym ciągu jestem przekonana, że na początku marca jest zbyt chłodno, by jechać na wakacje, ale o ile znam własnych rodziców, dziś prawdopodobnie były najtańsze bilety na samolot.
Choć ich kocham, cieszy mnie ich wyjazd na miesięczne odwiedziny u rodziny ze strony mamy. Jakaś część mnie żałuje, że nie mogę jechać, bo uwielbiam wizyty w Bangladeszu, uwielbiam cudowną, ruchliwą energię Dhaki, ale jednocześnie przeraża mnie wizja spędzenia całego miesiąca w otoczeniu krewnych. Na szczęście liceum ma pierwszeństwo przed odwiedzinami u rodziny. Czasem dobrze mieć szesnaście lat.
Ale tylko czasem.
Mama wreszcie odrywa się od telefonu i gestem wskazuje walizkę. – Samir, chodź mi pomóc.
Kiedy brat asystuje podczas odprawy bagażowej, ja ukradkiem staję przy Dadu i opieram się o nią ramieniem. Od kilku dni mieszka u nas, by pomóc moim rodzicom w pakowaniu.
– Co tam, Myro? – pyta, zwracając się do mnie moim „dak nam”, imieniem używanym w gronie rodziny. Choć wolę oficjalne imię, Karina, czyli „bhalo nam”, „dobre imię”, którym posługują się wszyscy moi przyjaciele, nie mam nic przeciwko, by Dadu mówiła do mnie Myra.
– Hej, Dadu. Jesteś gotowa na drugą podróż Uberem? – pytam. – Baba powiedział, że do domu wrócimy innym.
– Innym? – pyta, ściskając mój nadgarstek. Jej skóra, pomarszczona ze starości i od wielogodzinnej ciężkiej pracy, jest ciepła i dobrze znana. – Myślisz, że tym razem ktoś spróbuje nas porwać?
– Inszallah – odpowiadam żartem, co znaczy „jeśli taka jest wola Boga”.
Roześmiana Dadu klepie mnie w ramię.
– Myro, nie rób sobie głupich żartów.
Z szerokim uśmiechem odpowiadam:
– Przepraszam.
Lubię takie lekkie, proste rozmowy. Niezbyt często się zdarzają, bo babcia na stałe mieszka w New Jersey. Co roku w lecie błagam rodziców, by pozwolili mi do niej jechać. Zwykle odmawiają, do czasu, aż wkracza Dadu, twierdząc, że za mną tęskni. Równie dobrze mogłaby powiedzieć „twoja córka przyjeżdża do mnie w odwiedziny, czy ci się to podoba, czy nie”.
Wracają rodzice z bagażem podręcznym. Mama kręci głową, bo tata pokazuje jej coś na telefonie.
– Samir, potrafisz pobrać z Netlifksa filmy na telefon, prawda? – pyta tata, znacząco patrząc na mamę.
Samir kiwa potakująco głową, lecz mama się krzywi.
– Już ci mówiłam, że nie mam miejsca.
– Bo masz na telefonie milion aplikacji modlitewnych – rzuca Baba pod nosem. – Nawet Allah by uznał, że jedna wystarczy.
Mama klepie go w ramię.
– Nie mów takich rzeczy przy dzieciach. Dasz im zły przykład. Przecież wiesz, że to przez Candy Crush i Facebooka. Może pobierzesz filmy na swój telefon?
Baba prycha.
– Marzenia. Pobrałem wszystkie odcinki _Breaking Bad_. Nie mam miejsca na twoje dramaty.
Mama skubie grzbiet nosa.
– Już jesteśmy po odprawie. Jeśli chcemy lecieć, musimy się zbierać – mówi do babci, a później z wyczekującym spojrzeniem odwraca się do mnie.
Z niepewności żołądek podchodzi mi do gardła. W myślach odliczam wstecz, starając się zrzucić z serca niewygodny ciężar. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
Wiem, że mogę być rozemocjonowana. Przecież żegnam rodziców na cały miesiąc. Dzielić nas będzie niemal osiem tysięcy mil i dziesięciogodzinna różnica czasu.
To bardzo dużo.
I za mało.
T-minus 28 dni.
Przecież to moi rodzice, nie mogę pozwolić, by wylecieli bez pożegnania.
Pochylam się, by uścisnąć mamę. Pachnie różami i szamponem cytrusowym. Tkanina jej salwar kamiz drapie mnie w szyję. Jestem rozdarta pomiędzy pragnieniem mocniejszego przytulenia się do niej, a chęcią, by znalazła się bardzo daleko.
– Do zobaczenia, mamo – mówię, po czym przytulam tatę, od którego czuć paskudną wodę kolońską, prawdopodobnie by zrobić wrażenie na krewnych mamy. Z uśmiechem strzepuję mu z barków jakiś paproch, a później się cofam.
– Do zobaczenia, Babo.
– Myro, tylko dzwoń do nas codziennie – poleca mama. – Choć będziesz mieszkać z Dadu, nie wszystko ci wolno. Masz się stosownie zachowywać i więcej czasu poświęcać nauce, zamiast czytać te głupie książki.
Uśmiech zamiera mi na ustach. Czuję się jak pies, któremu właśnie kazano się turlać. Muszę sobie przypomnieć, że mama chce dobrze.
– Jasne, mamo.
Teraz mama odwraca się do brata i zaczyna gruchać, zaczesując mu przy tym włosy. Przygryzam policzek, by nie zacząć wyć. Naturalnie dla niego nie ma protekcjonalnych upomnień.
– Samir, powiedz Dadu, jak zgłodniejesz, dobrze? Zrobi ci wszystko, na co będziesz miał ochotę.
– Daj już spokój, mamo – odpowiada mój brat, odpychając jej dłonie. Uśmiecha się przy tym promiennie niczym stuwatowa żarówka, co z wielu powodów trudno mi znieść. Chyba nigdy nie uśmiechałam się do rodziców w taki sposób.
Tata robi krok naprzód, co przykuwa moją uwagę. Na jego minę nieco łatwiej patrzeć.
– Myro, informuj nas na bieżąco o swoich stopniach – prosi, ściskając mnie za ramię. – Jesteś w przedostatniej klasie. Wiesz przecież, że aby zostać lekarzem, musisz mieć same piątki.
A jeśli nie chcę? Co wtedy?
– Dobrze, Babo – odpowiadam, bo przecież nie mogę powiedzieć nic innego. – Tak zrobię.
Zaraz potem odchodzą w kierunku ochrony, a my zostajemy tylko we troje. Nadal słyszę, jak się kłócą o Netflixa.
– Chodź już, Myro – ponagla Dadu, szturchając mnie w ramię.
Odwracam wzrok od oddalających się pleców rodziców.
– Poszukajmy Ubera.
– Ja to zrobię – mówi Samir, kiedy ruszamy do wyjścia. Jednocześnie wyciąga telefon i gestem daje mi znak, że mam się nie wtrącać.
Wznoszę oczy do nieba, choć wcale mnie nie dziwi, że chce przejąć dowodzenie. Kiedy po raz ostatni patrzę przez ramię na rodziców, Dadu delikatnie ciągnie mnie za ucho.
– To o czym teraz czytasz? – pyta.
Zaskoczona, odwracam się do niej. Choć po upomnieniu mamy zamknęłam książkę, historia ciągle krąży mi po głowie.
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
– No pewnie – odpowiada Dadu z ciepłym uśmiechem. – Możesz mi to opowiedzieć w Uberze, w drodze do domu.
Zbliżamy się do wyjścia, a mnie serce skacze z radości.
– Świetny pomysł.
Tym razem kiedy się odwracam, nie widać już ani śladu rodziców. I choć wiem, że to nie w porządku, odczuwam wyłącznie ulgę.Rozdział 2
2
T-MINUS 27 DNI
W liceum nie jest tak źle, jak pokazują w telewizji. Nigdy nie widziałam, by ktoś kogoś wepchnął do szafki lub publicznie pognębił przy drzwiach stołówki. I wolę, aby tak zostało. Bo przecież to brzmi jak czysty koszmar.
W mojej szkole mogę się spodziewać najwyżej powiewających przed budynkiem purpurowo-złotych chorągwi przedstawiających ogromne wilki rodem z kreskówek. Tą próbą nadania szkole atmosfery, przynajmniej moim zdaniem, pogardza nawet sam dyrektor. Liceum Midland High School słynie z przedmiotów ścisłych, w tym matematyki, i właśnie dlatego rodzice uznali je za najlepszą dla mnie i mojego brata szkołę w Long Island. Choć Samir jest w pierwszej, a ja w przedostatniej klasie, to przez pół roku w tym miejscu osiągnął w dziedzinie nauk ścisłych znacznie więcej niż ja. Przede wszystkim dlatego, że ja tych przedmiotów nie cierpię.
Pomimo to pokochałam jednak swoją szkołę. I jej jaskrawożółte szafki, pastelowe ściany oraz zadbane podłogi pokryte purpurowym linoleum, dzięki czemu przypomina raczej książki dr. Seussa niż placówkę edukacyjną.
Kiedy wchodzę do stołówki, moje przyjaciółki siedzą już przy limonkowozielonym stoliku przy automatach, więc z szerokim uśmiechem podążam w ich stronę. Dziś mam szczególnie dobry nastrój, bo babcia obudziła mnie wcześniej na parathę i omlet. To miła niespodzianka, bo zwykle dostaję batonik muesli.
– Dzień dobry – mówię, obejmując dwie ulubione dziewczyny. – Ależ piękny dzień, prawda?
Nandini przewraca oczami, jednocześnie przeciągając dłonią po krótkich loczkach, jeszcze wilgotnych po kontakcie z ponurą pogodą.
– Karino, pada.
– To prawda – potwierdzam, wciskając się pomiędzy nią a Corę, która ze śmiechem robi mi miejsce.
Poznałyśmy się w pierwszej klasie na lekcji włoskiego i od tamtej pory jesteśmy nierozłączne. Co roku wybieramy zajęcia z nadzieją na podobny plan lekcji. Jak dotąd nam się udało.
W tym roku, choć codziennie mamy wolną pierwszą lekcję, przychodzimy wcześniej, żeby wspólnie spędzić czas.
– Jak ci minął pierwszy dzień bez rodziców? – pyta Cora, odsuwając na plecy włosy w kolorze platynowego blondu, a następnie podając mi kubek ciepłej kawy. – Widzę, że zaczęłaś nosić krótkie topy i poprzecierane dżinsy.
W odpowiedzi uśmiecham się blado, zerkając na swój strój. Nawet jeśli nie jest bardzo odważny, odsłania nieco więcej niż zwykle.
– Od wielu miesięcy ukrywałam te rzeczy na dnie komody.
– To przynajmniej wreszcie ujrzały światło dzienne – stwierdza Nandini, dźgając mnie w pępek.
Ze śmiechem upijam łyk gorzkiej kawy, usiłując się nie krzywić. Cora najczęściej zapomina, jaką kawę lubię, ale nie narzekam, bo nadłożyła drogi, żeby mi ją kupić.
– Wczoraj obejrzałam trzy filmy, położyłam się o pierwszej, a Dadu nie powiedziała ani słowa. Możecie w to uwierzyć? To naprawdę super.
– Ech, żałuję, że nie mam tak samo. Odkąd wprowadzili się do nas dziadkowie, cały czas okupują telewizor, a oglądanie na laptopie to nie to samo – ciężko wzdycha Nandini. – Zastanawiam się, czy kolejnego czeku nie przeznaczyć na telewizor do swojego pokoju.
– To dobry pomysł – przyznaje Cora, patrząc na nią rozjaśnionym spojrzeniem swych orzechowych oczu. – Pomyślcie tylko, jakie maratony filmowe mogłybyśmy organizować.
Nandini najpierw uśmiecha się od ucha do ucha, a potem przenosi wzrok na mnie.
– A tak poważnie, słonko, to cieszę się twoim szczęściem. Potrzebowałaś tego.
Odpowiadam lekkim uśmiechem.
– Tak, naprawdę potrzebowałam.
Kilka ostatnich miesięcy było bardzo trudnych, o czym wiedzą zarówno Nandini, jak i Cora. Nigdy nie było powodu, by mieć przed sobą tajemnice. Kiedy w drugiej klasie Nandini zdecydowała, że nie chce już zapuszczać włosów, niezależnie od tego, czy należy do Sikhów, czy też nie, to najpierw nam o tym powiedziała. To my poszłyśmy z nią do fryzjera, i to my trzymałyśmy ją przez cały czas za rękę. Rok temu, gdy Cora odkryła własną biseksualność, nasz czat grupowy do samego rana był rozgrzany do czerwoności. Nazajutrz zjawiłyśmy się w szkole z jednakowymi sińcami pod oczami i na znak solidarności posyłałyśmy sobie zdradzające zmęczenie uśmiechy.
Na początku roku dotarło do mnie, że nie chcę być ani lekarką, ani inżynierem, ani w ogóle nie chcę mieć nic wspólnego z techniką ani naukami ścisłymi. I to było zdecydowanie najgorsze doświadczenie w moim dotychczasowym życiu. I jest nadal.
Kiedy hipotetycznie wspomniałam rodzicom o możliwości studiowania czegoś innego niż medycyna – nie mówiąc ani słowa o filologii angielskiej – usłyszałam straszliwe kazanie. Ciągnęło się przez wiele tygodni, a jego kres zawdzięczam jedynie ich przygotowaniom do podróży.
Ich reakcja była urzeczywistnieniem horroru. Do tamtej pory w ogóle nie miałam pojęcia, że umiem odczuwać lęk. Nie mogłam jednak zaprzeczyć jego istnieniu, kiedy siedząc samotnie w swoim pokoju, walczyłam wśród łez o oddech, a piersi przygniatał mi coraz większy ciężar.
Z perspektywy czasu sądzę, że lęk towarzyszy mi od zawsze. Po prostu nigdy wcześniej nie przybrał takich rozmiarów jak teraz, kiedy tuż za rogiem czeka na mnie przyszłość, zarazem tak nieprawdopodobnie odległa, jak i bliższa niż kiedykolwiek wcześniej.
Nandini i Cora nadal sądzą, że powinnam dążyć do dyplomu z języka angielskiego. Mnie samej wydaje się jednak, że po takiej próbie rodzice mogą się mnie wyrzec. Tym jednak nie muszę się martwić przez kolejny miesiąc. Jestem wolna od nieustannego ciężaru ich krzywych spojrzeń.
T-minus 27 dni. Zamierzam wykorzystać każdy z nich.
– Jak wam minął weekend? – pytam, opierając łokcie na stole.
Szeroko uśmiechnięta Cora odpowiada:
– W porządku, bo znalazłam w galerii najpiękniejszą parę butów. Po powrocie do domu prześlę ci zdjęcie na Snapchacie. Są naprawdę super. Idealne na bal młodszych klas.
– Nie chcę więcej słyszeć o balu – wtrąca Nandini, która opiera mi brodę na ramieniu. – Coro, to dla przegrywów.
– Ale z was nudziary – jęczy Cora. – Zobaczycie, będzie fajnie! Przecież nie musimy nikogo zapraszać. Możemy iść tylko we trzy, dla wprawy przed prawdziwym balem.
– Powodzenia w przekonywaniu moich rodziców, żeby się zgodzili na jakikolwiek bal – mówię. Choć brzmi to niefrasobliwie, do Nandini i Cory natychmiast dociera powaga sytuacji.
Choć Nandini ma czysto indyjskie korzenie, Cora jest na wpół Chinką, moi rodzice są bardziej rygorystyczni niż ich razem wzięci. Rzadko wolno mi robić cokolwiek bez gwarancji nadzoru rodzicielskiego. Łamanie tych zasad zwykle nie jest warte piekielnych wrzasków, jakie za sobą pociąga. Wiem, że chcą mnie chronić, ale i tak utrudnia mi to życie towarzyskie. To skomplikowana sytuacja.
W tym momencie nawet nie ma mowy o balu.
– Zacznę pisać petycję – obiecuje Cora, wyjmując przy tym planer, w którym chce coś zanotować. – Chciałabym zobaczyć, co powie twoja mama na widok pięciuset podpisów.
Powstrzymuję śmiech.
– Skąd, do licha, chcesz wziąć pięćset podpisów? Nie sądzę, żeby znało mnie aż tyle osób.
– Słuchaj, przecież nie muszą cię znać. Chodzi o sprawiedliwość społeczną. Rodzice pozbawiają cię prawa do uczestnictwa w balu, a to powinno być zakazane prawem! – Podnosząc głos, dodaje. – To twoja przestrzeń. To twój obszar. Nie mogą ci tego zrobić.
– Poważnie mówisz? – pytam ze śmiechem. – Wiesz, jak teraz brzmisz? Czy to dlatego, że twój tata jest biały?
Nandini prycha.
– Dokładnie tak – odpowiada. – Coro, ty głupolu. Kocham cię.
– Nie traktuj mnie protekcjonalnie – rzuca Cora, ostrzegawczo kierując w stronę Nandini swój ołówek, a później po chwili wahania, dodaje: – Ale ja też cię kocham.
Prycham.
– Obie zachowujecie się jak błazny.
– Cicho bądź. – Nandini stuka mnie barkiem. – Jeśli trzeba, same cię porwiemy na ten bal. Chyba się zmieścisz do torby podróżnej. Trzeba cię będzie trochę ścisnąć, ale myślę, że we trzy damy sobie radę.
– Na Boga, czy to oznacza, że taki jest plan? – pyta Cora, niemal wrzeszcząc mi przy tym do ucha. Kilka osób siedzących na końcu stołu patrzy na nas ze złością, więc posyłam im przepraszający uśmiech. – To oficjalna wiadomość. Trójca NCK idzie na bal!
– Czemu ja zawsze paplam bez zastanowienia? – pyta szeptem Nandini, wbijając wzrok w sufit.
Nadal uśmiechnięta, opieram Nandini głowę na ramieniu. Choć moje najlepsze przyjaciółki lubią się wygłupiać, to jednak są moje i nie zamieniłabym ich na nic w świecie.
Nandini nieco się garbi, by mi było wygodniej, a siedząca z drugiej strony Cora splata palce z moimi.
– Naprawdę bym chciała iść z wami na bal – mówię. – Ale moi rodzice… No nie wiem.
Cora ściska mi dłoń.
– Karino, przecież wiesz, co mówią poeci. Jeśli bardzo mocno czegoś chcesz, nic cię nie powstrzyma, czy coś w tym stylu. Mam rację, Nandini?
Nandini potakuje ruchem głowy, uśmiechając się przy tym na widok mojej poirytowanej miny. Ujmuje moją drugą rękę w obie dłonie, a później splata mały palec z moim.
– Nie możesz pozwolić całemu światu decydować o twojej przyszłości. Słońce, to twoje życie. Jeśli chcesz iść na bal, powinnaś iść na bal. Raz na jakiś czas powinnaś na pierwszym miejscu postawić własne szczęście.
– Po prostu jestem realistką – rzucam pod nosem, ale kiedy obie ściskają mi dłonie, nie pozostaję im dłużna.
Nandini prycha.
– No jasne, Karino. Zaakceptujemy ten fakt.
– Naprawdę tak jest – odpowiadam głośniej.
Cora mruczy, unosząc swą idealną brew.
– Uwierzę, kiedy zobaczę.
– Nieważne. – Wznoszę oczy do nieba. – Czy nie miałyście nadrabiać pracy domowej?
– O cholera – stwierdza Cora, gwałtownie przeglądając segregator. – Czy któraś z was zrozumiała zadanie z włoskiego? Bo ja wcale. Co w ogóle znaczy pytanie trzecie?
Choć patrzę, jak Nandini jej to wyjaśnia, nieustannie wracam myślami do rozmowy. Chwilowa nieobecność rodziców daje mi większą swobodę, ale nie oznacza, że na wszystko mogę sobie pozwolić. To przecież potrwa tylko jakiś czas.
Do ich powrotu mam zaledwie dwadzieścia siedem dni, a wtedy moja pozłacana klatka znów się zamknie.Rozdział 3
3
T-MINUS 27 DNI
Przed pierwszą lekcją każda idzie w swoją stronę. Siadam z tyłu klasy i zamiast słuchać nauczyciela, całą uwagę poświęcam bezcelowemu gryzmoleniu w pamiętniku. Choć nie mam szczególnych uzdolnień, czasem w głowie panoszy mi się poezja, którą zapisuję w każdej wolnej chwili.
_Tonę w blasku księżyca,_
_me płuca pełne gwiazd_
Po dzwonku pakuję swoje rzeczy i zatłoczonymi korytarzami ruszam do szafki, której wnętrze odpowiada stanowi mojego umysłu. Na każdej powierzchni znajdują się moje zdjęcia z Nandini i Corą. Są tam także rysunki bohaterów filmowych oraz ulubionych scen z książek. Na tablicy na wewnętrznej stronie drzwi znajdują się nabazgrane przypomnienia. Z tyłu wisi reprodukcja chusteczki Desdemony z wzorem truskawek z _Otella_, do której przyczepiłam kilka własnych wierszy.
Odłożywszy podręcznik, idę na kolejne ulubione zajęcia, czyli język angielski. Bardzo potrzebuję wytchnienia po fizyce dla zaawansowanych. Broń Boże, by moi rodzice się kiedykolwiek zorientowali, jak duży mam z nią problem.
W pracowni angielskiego chowam się z tyłu, tuż przy oknie. Wraz z Corą i Nandini zajęłyśmy sobie to miejsce już na początku roku, bo stąd łatwiej dyskretnie wysyłać wiadomości.
– Na WF-ie zdarzyło się coś dziwnego – mówi Nandini, padając na stojące obok mnie krzesło. Na tablicy nauczycielka, panna Cannon, bazgroli już ćwiczenie wstępne, niemal nie zwracając na nas uwagi. – Powiem wam przy lunchu.
Unoszę brwi.
– Czekam z niecierpliwością.
Kiedy rozlega się dzwonek, do klasy wpada Cora, która zajmuje miejsce po drugiej stronie Nandini.
– Koniecznie musiałam się wysikać – wyznaje zdyszana.
Ze współczuciem podaję jej butelkę z wodą.
Panna Cannon klaśnięciem przywołuje naszą uwagę.
– Zacznijmy omawiać _Wielkiego Gatsby’ego_…
Jestem dziś w tak dobrym humorze, że zgłaszam się zaraz na początku dyskusji. Zwykle, jeśli nie mam nic do powiedzenia, nerwy nie pozwalają mi tego zrobić. Nie lubię czuć na sobie czyjegoś wzroku, kiedy nie umiem powiedzieć nic mądrego.
– Moim zdaniem tak naprawdę nie ma znaczenia, czy Gatsby mówi prawdę o sobie lub własnej przeszłości, bo czy to w ogóle ma wpływ na jego przyszłość? Może przecież opowiedzieć dowolną bajkę, ponieważ i tak nie będzie to równie istotne, jak sposób przedstawienia jego miłości do Daisy. Śmiem twierdzić, że to najważniejszy aspekt jego całego wizerunku.
– To interesujące stwierdzenie, Karino – oznajmia panna Cannon z uśmiechem. – Czy ktoś chciałby się z tym nie zgodzić lub rozwinąć ten wątek?
Zgłasza się ktoś inny.
– Zgadzam się z Kariną. Na stronie sto pięćdziesiątej jest napisane…
Kiwam potakująco głową, szukając tego fragmentu.
Rozmowa trwa jeszcze dziesięć minut, a później dzielimy się na grupy. Rzecz jasna, zsuwamy ławki: Cora, Nandini i ja.
– No dobra, jeszcze nie zaczęłam czytać – wyznaje Nandini, sprawdziwszy, czy panna Cannon zajmuje się inną grupą. – Wczoraj do późna pracowałam w kinie, a musiałam jeszcze skończyć laborkę z fizyki, więc… z czegoś trzeba było zrezygnować.
– A ja przejrzałam większość, ale nic tak naprawdę nie zrozumiałam – dorzuca Cora, drapiąc się w nos. – Karino, możesz nam wytłumaczyć?
Bez zdziwienia wznoszę oczy do nieba. Każda z nas jest dobra z innego przedmiotu. Nandini uwielbia nauki przyrodnicze, Cora historię, a ja literaturę.
– Czyli zasadniczo chcecie „Gatsby’ego dla opornych”, tak?
– O tak, dokładnie na to liczę – potwierdza Nandini.
Z westchnieniem kiwam głową.
– Niech będzie. No więc Nick jedzie z Gatsbym, który gada i gada, to historia mojego życia, a tylko Bóg wie, czemu Nick w ogóle go słucha. A potem Gatsby cwaniakuje, zaczyna opowiadać, czego to on nie robił, w stylu: „nie uwierzysz, ale zebrałem te wszystkie klejnoty w Europie, polowałem na grubego zwierza, w I wojnie światowej dostałem medale w wielu krajach Europy”. A Nick zachowuje się jak… Jak sądzicie? Za to Gatsby… „Patrz, to mój medal z Czarnogóry, a tu z kumplami gram w krykieta w Oxfordzie i bla, bla, bla”.
– Uwielbiam cię – wyznaje szczerze Cora. – Jesteś aniołem i dałabym się za ciebie pokroić. Nigdy więcej nie przeczytam żadnej książki.
– A powinno być dokładnie na odwrót – odpowiadam, kopiąc ją pod ławką. – Poczytaj jakąś książkę, bardzo cię proszę.
– No, zobaczymy – mówi Cora, podkreślając to nonszalanckim gestem.
Gdy wyjaśniłam dalszy ciąg rozdziału, tuż przed dzwonkiem wybieramy temat do omówienia w pracy domowej. Potem wstajemy, by iść na lunch, w drodze do drzwi słyszę jednak, jak panna Cannon mówi:
– Karino, mogę cię prosić na sekundę?
Z wahaniem zerkam na przyjaciółki.
– Poczekamy pod klasą – obiecuje Nandini, klepiąc mnie w ramię. Z wdzięcznym uśmiechem podchodzę do biurka, na którym pełno jest książek i jakichś papierów.
Panna Cannon to moja ulubiona nauczycielka. Starsza od nas o zaledwie kilka lat, zawsze prowadzi najciekawsze lekcje. Kiedy wyznałam jej, że lubię czytać wszystko, od klasyki po beletrystykę z gatunku „young adult”, podpowiedziała mi kilka najlepszych pozycji, a później zaproponowała, bym jej asystowała podczas godzinnych zajęć wyrównawczych, odbywających się codziennie po dziewiątej lekcji.
Z początku się wahałam, bo niezbyt dobrze sobie radzę poza własną bańką społeczną, czyli Nandini i Corą. Zajęcia pozalekcyjne oznaczają jednak kilkuminutowe wsparcie dla jednej osoby, z czym umiem sobie poradzić nawet ja.
Kolejnym problemem była zgoda rodziców, ale z nimi rozmawiała panna Cannon. Jak można się było spodziewać, zażądali osobistego spotkania, i dopiero po nim pozwolili mi codziennie zostawać w szkole między piętnastą a szesnastą.
Oczywiście bez wahania wyrazili zgodę na spotkania kółka dla przyszłych lekarzy we wtorkowe popołudnia, choć to oznaczało spędzenie w szkole kolejnej godziny, ponieważ zajęcia kółka zaczynają się dopiero po zajęciach wyrównawczych. Szkoda, że takiej samej pobłażliwości nie okazują we wszystkich innych kwestiach, ale chyba za dużo wymagam. I tak rzadko chodzę na te spotkania. Nikt się nie czepia, kiedy ktoś opuszcza zajęcia kółka, pod warunkiem, że jego nazwiska nie ma na tablicy elektronicznej. A mnie z całą pewnością nie ma na tablicy kółka dla przyszłych lekarzy.
Kiedy opieram się o ławkę, panna Cannon mówi:
– Zanim odmówisz, wysłuchaj, co chcę powiedzieć.
– Ojej – odpowiadam. – To nie brzmi obiecująco.
– Och, wiem, doskonale to wiem. – Panna Cannon cicho wzdycha, bawiąc się swym rudym dredem. – Jak wiesz, wielkimi krokami zbliżają się egzaminy Regents z angielskiego.
Potakuję ruchem głowy. To egzaminy stanowe, do których zgodnie z nowojorskim prawem obowiązkowo podchodzimy co roku. W tym roku zdaję z angielskiego, fizyki, włoskiego i historii USA.
– Jeden z moich uczniów poprosił o pomoc – mówi panna Cannon. – Chwilę z nim pracowałam, ale moim zdaniem więcej skorzysta ze wsparcia rówieśnika. Zastanowisz się nad dawaniem mu prywatnych lekcji?
Unoszę brwi.
– Ja? Chyba wybrała pani niewłaściwą osobę.
– Na pewno dobrze wybrałam – odpowiada nauczycielka z uśmiechem, choć po chwili znów przybiera poważną minę i ściąga usta. – Wiem, że proszę o wiele, ale zamiast pomagać mi podczas zajęć wyrównawczych, ten czas możesz poświęcić jemu.
Zasycha mi w ustach.
– Pięć dni w tygodniu?
Panna Cannon się krzywi.
– Tak byłoby najlepiej, bo to zastąpi czas, który poświęcasz na asystowanie mnie. To tylko trzy miesiące, Karino, a ty jesteś moją najlepszą uczennicą. Wiem, że dasz radę.
Kręcę głową, a serce bije mi jak oszalałe.
– Nie wiem, czy…
– Jeśli się zgodzisz, nie będziesz musiała robić projektu z poezji – przerywa mi panna Cannon. – Po prostu zaliczę ci tę pomoc zamiast niego.
Zaczynam się wahać. Projekt z poezji to dwadzieścia procent oceny. Mamy napisać dziesięć własnych wierszy zgodnie z wymogami różnych form poetyckich, np. haiku, limeryk, wiersz biały i tak dalej. Termin jest do przyszłego miesiąca. Jeden z tych dziesięciu utworów mamy wybrać do prezentacji na forum klasy.
Choć uwielbiam poezję, nie cierpię wystąpień publicznych. Co gorsza, absolutnie nie podoba mi się wizja zdradzania swych najgłębszych, najskrytszych myśli. Zwolnienie z tego obowiązku na rzecz korepetycji dla jakiegoś losowego typa i to w czasie, gdy i tak pomagałabym pannie Cannon? Być może warto.
Mimo to jednak…
– Karino, zawsze masz najwyższe stopnie w klasie, a na dodatek bardzo pomagasz innym – ciągnie panna Cannon, ściskając mnie za ramię. – Nikt nie nadaje się do tego lepiej niż ty.
Wiem, że usiłuje mnie zachęcić, ale jej słowa tylko nasilają niepokój. Nie chcę jej zawieść, a przynajmniej nie wtedy, gdy tak bardzo we mnie wierzy.
Na samą myśl o zmierzeniu się z jej rozczarowaniem żołądek zawiązuje mi się na supeł. Z bolesnym oporem wyrażam zgodę.
Twarz panny Cannon rozświetla szeroki uśmiech.
– Bardzo ci dziękuję, Karino.
– Kim jest ten uczeń? – pytam, chowając dłonie w kieszeniach, by ukryć drżenie palców.
– Chodzi do tej klasy – odpowiada, wskazując gestem dłoni lewą część sali. – Alistair.
Ogarnia mnie niepokój, jakby ktoś położył mi na barkach ciężar. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
– Alistair? – powtarzam. – Alistair Clyde? Ace Clyde?
Panna Cannon zastanawia się przez chwilę.
– Tak. A to jakiś problem?
Prawie wybucham histerycznym śmiechem. Najwyraźniej cały świat się sprzysiągł przeciwko mnie.
– Nie. Oczywiście, że nie.
Przygląda mi się bacznie, a na widok wyrazu mojej twarzy unosi brwi.
Mina jej rzednie, a ja mam wrażenie, że serce rozpycha mi się w piersi, aż trudno mi oddychać. Nawet najmniejszy cień dezaprobaty zawsze budzi we mnie niewypowiedziany lęk. Choć trudno w to uwierzyć, bo teraz jest to boleśnie oczywiste, dotarło to do mnie zaledwie przed kilkoma miesiącami.
– Czy mam przyjść do pani do klasy po dziewiątej lekcji? – pytam, by mieć to wreszcie za sobą. Nie tylko mogę to zrobić, ale po prostu to zrobię.
Ponieważ panna Cannon nie spuszcza ze mnie wzroku, z przyklejonym do twarzy uśmiechem przełykam niewygodną kulę w gardle. Po chwili też się do mnie uśmiecha.
– Byłoby super, gdybyś mogła od razu iść do biblioteki. Poproszę, żeby tam się z tobą spotkał – odpowiada nauczycielka, podając mi teczkę. – Przygotowałam zarys grafiku tych zajęć, ale jeśli wymyślisz coś lepszego, po prostu go zmień, żeby pasował wam obojgu.
Uśmiecham się nerwowo.
– Dobrze. Dziękuję, proszę pani.
Gdy włożyłam teczkę do torby i wyszłam z sali, po drugiej stronie korytarza dostrzegam Nandini i Corę pogrążone w cichej rozmowie.
Choć uśmiechają się na mój widok, niemal natychmiast Cora znów poważnieje.
– Wszystko w porządku? Masz jakieś problemy?
– Nie – odpowiadam, mocniej chwytając paski torby. – Nic się nie stało. Wszystko… – przerywam, ponieważ nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej.
Cora z zaniepokojoną miną rusza w moją stronę, lecz Nandini chwyta ją za nadgarstek.
– Coro, daj jej trochę czasu – prosi Nandini. Łączy nas ciche porozumienie, za co jestem tak wdzięczna, że zbiera mi się na płacz. – O co chodzi, kwiatuszku?
W odpowiedzi kręcę głową, po czym pędzę do najbliższej łazienki. Tam chowam się w kabinie, zatrzaskuję za sobą drzwi, a później zmuszam się do głębokich oddechów, przyciskając przy tym dłonie do oczu. Potrzebuję tylko chwili. Zaraz się pozbieram.
Choć prawie nie znam Ace’a Clyde’a, pomaganie mu brzmi jak najgorszy z moich koszmarów. To słynny leser.
A na samą myśl, że panna Cannon będzie zawiedziona, czuję bolesny skurcz w płucach.
Jak mam to zrobić? – zastanawiam się w duchu.
Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
Doskonale. Wszystko w porządku. Znów mogę stawić czoło światu bez obawy, że wybuchnę płaczem.
Z uniesioną głową otwieram kabinę. Kiedy podchodzę do umywalki, by przemyć twarz wodą, Cora i Nandini, które stoją w drzwiach łazienki, nie odzywają się ani słowem.
Na widok własnego odbicia w pokrytym smugami lustrze wyraźnie wraca do mnie wspomnienie nocy, kiedy zapytałam rodziców, czysto hipotetycznie, o możliwość zmiany kierunku studiów. Co prawda wtedy wyglądałam gorzej, na twarzy miałam ślady łez, byłam kompletnie rozbita, lecz oczy płoną mi takim samym gorączkowym blaskiem.
Potrzebowałam trochę czasu, by uporać się ze świadomością, że odczuwam lęk. Choć wymagało to długich poszukiwań w Google’u i rozmów z Nandini i Corą, powoli nauczyłam się to akceptować. To część mnie i nigdy się to nie zmieni. Po prostu muszę pamiętać o odliczaniu, a wszystko będzie w porządku.
Nie pogardziłabym pomocą profesjonalisty, ale to wymagałoby rozmowy z rodzicami. Być może któregoś dnia, kiedy będę w college’u, kiedy będę mieć większą swobodę, uda mi się chodzić na jakąś terapię. Do tego czasu muszę sobie jednak radzić sama.
Zmuszam się do ostatniego głębokiego oddechu. Wszystko w porządku.
– No więc? – pyta Cora, stając przede mną. Podsuwa mi paczkę chusteczek. – Czego chciała panna Cannon?
Odpowiadam zdenerwowanym uśmiechem. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
– Żebym pomagała Ace’owi Clyde’owi.
Cisza aż dzwoni w uszach. I jeszcze raz.
I jeszcze raz.
I jeszcze…
A później Corze chusteczki wypadają z ręki.
– Co takiego?Rozdział 4
4
T-MINUS 27 DNI
Nandini, która właśnie wyszła z kolejki po lunch, wsuwa mi do ręki kawałek pizzy, za co dziękuję uśmiechem.
– Jesteś najlepsza.
– Karino, nie ignoruj mnie. Poważnie mówisz? – pyta Cora, zdecydowanie zbyt agresywnie dziobiąc sałatkę. – Ace Clyde?
Przewróciwszy oczami, rzucam w nią serwetką. Udało mi się uspokoić serce, które bije teraz miarowo, a choć nadal nie jest dobrze, bliskość przyjaciółek bardzo mi pomaga.
– Ależ z ciebie plotkara.
– No i co z tego? – pyta Cora, odrzucając do tyłu włosy. – Ale poważnie, Ace Clyde?
– Tak – odpowiadam z westchnieniem. – Ace Clyde. A teraz mogłabyś przestać w kółko powtarzać jego imię i nazwisko? Bo mam wrażenie, że zaraz pojawi się tuż za mną niczym Krwawa Mary.
– Nandini, słabo mi – oznajmia Cora. – Jak ona może zachować spokój?
– Chcesz znać prawdę? Moim zdaniem jest w szoku – odpowiada Nandini, kręcąc głową. – Może nie rozumie powagi sytuacji.
– Na miłość boską, tak, rozumiem – wtrącam bez przekonania.
Cora i Nandini zdecydowanie lepiej ode mnie znają tajniki życia towarzyskiego liceum Midland High. Nie pomaga fakt, że mamy ponad dwa tysiące uczniów. Wszyscy zwykle trzymają się własnego rocznika i kręgów społecznych. Oprócz osób, z którymi przez te wszystkie lata chodziłam na zajęcia, znam tylko garstkę pierwszaków ze względu na brata, a i słowo „znam” to zdecydowanie za dużo.
Jednakże nawet przy tak niewielkim kręgu znajomych, nie sposób nie znać najsłynniejszych nazwisk w naszym roczniku. Do tej grupy należy Ace.
Jego starszy brat, Xander Clyde, jest przewodniczącym samorządu uczniowskiego w naszym liceum. Ten przystojny, bogaty, popularny i inteligentny chłopak chodzi do ostatniej klasy. Chcą się z nim umówić niemal wszystkie dziewczyny oraz część chłopaków. A wszyscy inni pragną jego towarzystwa.
Ace także zachwyca urodą i bogactwem, choć jego popularność i inteligencja są kwestią sporną.
A w naszej klasie zdecydowanie cieszy się niesławą. Siedzi sam, a jeśli ktoś na niego krzywo spojrzy, każe mu się odwalić. Na sweterkach od znanych projektantów mody nosi skórzaną kurtkę, a na dodatek większość czasu olewa nauczycieli.
– Naprawdę nie sądzę, żeby to do ciebie dotarło – szarpie mnie za rękę Cora. – Wiesz, kto to jest?
– Tak, Coro. I wiem, że to będzie koszmar – odpowiadam z goryczą. Że też akurat ja musiałam trafić na chłopaka, który lekceważy wszystkie normy i konwenanse, a przy tym wygląda tak układnie. – Czemu panna Cannon mi to robi?
– Czemu się skarżysz? – pyta Cora, unosząc do góry ręce. – Przecież Ace jest najfajniejszym facetem w klasie.
– Nie cierpię się zgadzać z Corą, ale tym razem ma rację – dodaje Nandini, wzruszając ramionami pod wpływem mojego sceptycznego spojrzenia. – Karino, czy ty go w ogóle widziałaś? Jest dosłownie wspaniały.
Moje przyjaciółki są śmieszne. Naprawdę tak jest, choć je uwielbiam.
– O tak, ale wiesz, ja mam mu pomóc w nauce. A nie iść z nim na randkę. Bardziej martwi mnie fakt, że ten facet nigdy nie uważa na lekcjach. To jak mam go czegokolwiek nauczyć?
– Jesteś beznadziejna, Karino – rzuca Cora, ściągając usta. – Jak w takiej chwili możesz myśleć o nauce? Przecież nasza rozmowa dotyczy Alistaira Clyde’a! Na litość boską, musisz go w sobie rozkochać, a my będziemy przeżywać to uczucie za twoim pośrednictwem. Karino, przecież właśnie do tego zmierzało całe twoje dotychczasowe życie.
– Przestań się wygłupiać – proszę, kręcąc głową. – Ostatnią rzeczą, jaka mi teraz chodzi po głowie, jest facet, nie wspominając nawet o Alistairze. Cudem będzie, jeśli w ogóle uda mi się z nim porozmawiać i nie wyjść na durną.
– Karina i Alistair siedzą na drzewie i się CAŁUJĄ – podśpiewuje Cora, kołysząc się na boki. Poddaję się, ponieważ kiedy zaczyna się tak zachowywać, nie mam najmniejszych szans.
Zwracam się po wsparcie do Nandini, która jednak patrzy na mnie w zadumie. Pod wpływem jej wzroku przechodzą mnie ciarki, bo taka mina zdradza, że na pewno coś knuje.
– Mam dość was obu – rzucam, podkreślam to obraźliwym gestem, a później zajmuję się pizzą. – Potrzebuję nowych przyjaciółek.
Na te słowa Cora wybucha śmiechem, lecz Nandini w zamyśleniu stuka palcem w brodę.
– Zastanawiam się, co włożymy na ślub. Chłopak jest biały, co utrudnia sprawę, ale może uda ci się go przekonać do brązowych strojów ślubnych.
– Już pomijając niedorzeczność tego wszystkiego, czy waszym zdaniem rodzice wyraziliby zgodę na mój ślub z białym chłopakiem? – pytam z niedowierzaniem. – Miałyście z nimi kontakt?
Po chwili zastanowienia, Nandini stwierdza:
– To może ich po prostu nie zaprosimy. Do ołtarza poprowadzi cię Samir.
Z westchnieniem kręcę głową.
– Ty już lepiej nic nie mów. Naprawdę zamilcz.
– Przecież tylko podpowiadam potencjalne rozwiązania – odpowiada Nandini, w obronnym geście pokazując wnętrze dłoni.
– Jakie niby potencjalne? Czy twoim zdaniem Ace chciałby się umówić z losową brązowoskórą dziewczyną, która pomaga mu w angielskim, choć rzuca się na niego tylu uczniów tej szkoły? Chyba zgubiłaś wątek – rzucam, a później wskazuję na nią palcem. – Wspominałaś o jakiejś drace na WF-ie. To będzie lepszy temat do rozmowy.
– Psujesz zabawę. – Cora marszczy nos, choć przy tym przenosi wzrok na Nandini, co oznacza, że tamta rozmowa faktycznie dobiegła końca. Al-ḥamdulillah. Dzięki Bogu.
Kiedy Nandini opowiada o jakimś chłopaku z WF-u, który pokazał się nago całej klasie, odpływam myślami.
Nie powinno mnie dziwić, że Ace ma problem z angielskim. Dziwi jedynie, że poprosił o pomoc.
Żałuję tylko, że to ja mam pomagać.
Ace się nie pojawia.
Siedzę w bibliotece całe pół godziny, lecz jego nie ma. To bardziej niż frustrujące, a gdyby na samą myśl o pójściu na górę powiedzieć o wszystkim pannie Cannon żołądek nie zwinął mi się w bolesną kulkę, już bym to zrobiła.
Nie chcę jednak, żeby pomyślała, że rezygnuję, zanim jeszcze spróbuję. Czekam jeszcze chwilę, a później zerkam do podręcznika do historii USA, żeby w tym niespodziewanym wolnym czasie odrobić własną pracę domową. Jeśli już muszę tu być, mogę coś zrobić.
O czwartej dzwoni dzwonek kończący zajęcia wyrównawcze. Bibliotekę zaczynają opuszczać uczniowie zmierzający na zajęcia kółek.
Staram się złagodzić złość wywołaną pustym krzesłem po drugiej stronie stolika.
Na czacie grupowym z Nandini i Corą nieustannie przychodzą powiadomienia, co odrywa mnie od pracy domowej.
CORA ZHANG-AGRESTE:
I JAK??? JAK POSZŁO??? CZY #KARSTAIR TO JUŻ OFICJALNE?
NANDINI KAUR:
Chcę mieć czarno na białym, że wolę #ACEKARINA!!!
Ale też INFORMUJ NA BIEŻĄCO O SYTUACJI
JA:
Dosłownie nie znoszę ŻADNEJ z was!!! Nawet się nie pojawił więc…
CORA ZHANG-AGRESTE:
fuj, faceci to takie świnie
CORA ZHANG-AGRESTE:
naprawdę nie potrafią nic zrobić dobrze
NANDINI KAUR:
chyba powinniśmy o tym wiedzieć. fajnie było mieć jakieś 2 sekundy nadziei, przynajmniej wg mnie
JA:
nie chcę powiedzieć a nie mówiłam, choć mówiłam!!! Na dodatek NIE USIŁUJĘ SIĘ Z NIM SPOTYKAĆ WIĘC MOŻECIE WYLUZOWAĆ
CORA ZHANG-AGRESTE:
wyluzować? nigdy o tym nie słyszałam!
Idę do szafki, pakuję rzeczy i biorę parasol. Pada deszcz, musiało się rozpadać w ciągu ostatniej godziny. Kolejny powód do irytacji.
Gdybym lubiła konfrontacje, dopadłabym Ace’a i zażądała wyjaśnień, czemu mnie wpędza w tak niezręczną sytuację, która powoduje potworny lęk.
Ale ponieważ jest jak jest, mogę tylko czekać do jutra.