Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Odliczając z tobą - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
29 stycznia 2025
E-book: EPUB, MOBI
38,90 zł
Audiobook
49,90 zł
38,90
3890 pkt
punktów Virtualo

Odliczając z tobą - ebook

Błyskotliwy i romantyczny debiut young adult.

Powściągliwa nastolatka ma dwadzieścia osiem dni, by podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu.

Czy zgodzi się na udawaną randkę ze szkolnym bad boyem?

Jak sprawić, by jeden miesiąc trwał całe życie?

Karina Ahmed ma plan. Trzymać głowę nisko, skończyć szkołę średnią bez problemów i postępować zgodnie z narzuconymi zasadami – nawet jeśli oznacza to poświęcenie swoich własnych marzeń. Kiedy jej rodzice wyjeżdżają na cztery tygodnie do Bangladeszu, Karina oczekuje ciszy i spokoju. Zamiast tego jedno proste kłamstwo komplikuje wszystko.

Udzielanie korepetycji szkolnemu bad boyowi to już przesada. Udawanie jego dziewczyny? Nie ma nawet takiej opcji. Ale Ace Clyde robi wszystko dobrze – przynosi Karinie rano kawę, bez wysiłku imponuje jej przyjaciołom, a nawet obiecuje, że będzie jej kupował tuzin książek na tydzień, jeśli zgodzi się na jego układ. Choć dziewczyna daje się przekonać, nie może przestać odliczać do powrotu swoich rodziców.

Pozostało dwadzieścia osiem dni, aż wszystko wróci do normy – ale co, jeśli Karina już nie będzie tego chciała?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68350-88-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

_Droga Czy­tel­niczko, drogi Czy­tel­niku!_

Czeka nas kilka cudow­nych godzin spę­dzo­nych w świe­cie emo. _Odli­cza­jąc z tobą_ to opo­wieść pły­nąca wprost z serca, list do dziew­cząt o brą­zo­wym odcie­niu skóry. Nie tak dawno ja także byłam brą­zo­wo­skórą nasto­latką, choć i teraz, w wieku dwu­dzie­stu jeden lat, rów­nież nie czuję się doro­sła. Im jestem star­sza, tym wyraź­niej do mnie dociera, że nie ma „wła­ści­wego” spo­sobu repre­zen­to­wa­nia nas wszyst­kich, bo nie jeste­śmy jed­na­kowe. Wycho­wa­ły­śmy się w odmien­nych śro­do­wi­skach, mamy różne doświad­cze­nia. Do tej opo­wie­ści zde­cy­do­wa­łam się podejść bar­dzo oso­bi­ście. Jej główna boha­terka, Karina Ahmed, to uoso­bie­nie moich doświad­czeń, lecz nie doświad­czeń wszyst­kich osób. W tej książce chcia­łam dać jej poczu­cie spraw­czo­ści oraz zapew­nić prze­strzeń do roz­woju. Choć nie­wąt­pli­wie jest to opo­wieść o miło­ści, Karina nie czeka, by od życio­wych zawi­ro­wań ura­to­wał ją rycerz w lśnią­cej zbroi. To jej opo­wieść i jej wła­sne decy­zje. My także nie możemy ufać, że ura­tują nas inni ludzie. W walce o sie­bie musimy wyka­zać się walecz­nym ser­cem.

Do nie­dawna czę­sto towa­rzy­szyło mi poczu­cie bez­rad­no­ści. Nie zawsze mamy wyma­rzoną swo­bodę. W mło­do­ści, przy ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ściach ochrony, nie­ła­two sta­wić czoło sytu­acji. Chcę wam jed­nak powie­dzieć, że to się zmie­nia na lep­sze. Nawet jeśli trudno w to uwie­rzyć, szcze­gól­nie kiedy przy­szłość wydaje się tak przy­gnę­bia­jąca, taka jest prawda. Chcę się z wami podzie­lić radą, którą dosta­łam w wieku szes­na­stu lat: _Bądź jak naj­sil­niej­sza_. Tyle możemy zro­bić. Być może nie jeste­śmy w sta­nie wal­czyć ani ucie­kać, ale możemy zacho­wać wiarę w lep­szą przy­szłość. Mam nadzieję, że towa­rzy­sząc Kari­nie, odnaj­dzie­cie poczu­cie przy­na­leż­no­ści i zro­zu­mie­nie. Bycie zauwa­żo­nym to naj­czul­sza postać miło­ści, a ja was zauwa­żam. Naprawdę.

Dzię­kuję za czas poświę­cony na prze­czy­ta­nie tych słów. Nawet jeśli niniej­sza książka ma ci dać tylko jedną rzecz, niech to będzie nadzieja.

Całuję,
_Tashie_Rozdział 1

1

T-MINUS 28 DNI

Na lot­ni­skach zawsze panuje chaos.

Wokół mnie za dużo się dzieje. Zbyt dużo ludzi się spie­szy, zbyt wiele osób krąży bez celu, z gło­śni­ków sły­chać za dużo ogło­szeń. Jest też zde­cy­do­wa­nie zbyt wiele łza­wych poże­gnań.

W moim kąciku panuje anar­chia. Mama wisi na tele­fo­nie, żegna­jąc się z dzie­się­cioma milio­nami przy­ja­ciół, a tata spra­wia wra­że­nie, jakby już żało­wał, że zgo­dził się z nią jechać na mie­sięczną wyprawę do Ban­gla­de­szu. Na lot­ni­sku imie­nia J.F. Ken­nedy’ego jest zbyt gło­śno nawet w słu­chaw­kach.

Chcia­ła­bym być gdzie indziej.

Obok stoi mój młod­szy brat, Samir, ja zaś sączę napój, po który wysła­łam go do Star­bucksa. W dru­giej ręce dla zabi­cia czasu trzy­mam otwartą książkę.

Dadu, czyli babci ze strony taty, nie podoba się jego koszula.

– Wpuść ją w spodnie – prosi po ben­gal­sku.

Kiedy jej syn nie­chęt­nie wyko­nuje pole­ce­nie, ukry­wam uśmiech za napo­jem. Z Dadu nie ma żar­tów.

– Jak długo będziemy cze­kać? – pytam Samira, wyjąw­szy uprzed­nio słu­chawkę.

– Któż to może wie­dzieć – odpo­wiada. – Aż mama wresz­cie skoń­czy roz­ma­wiać.

Nie na wiele się to zdało.

– Czyli… ni­gdy.

W dal­szym ciągu jestem prze­ko­nana, że na początku marca jest zbyt chłodno, by jechać na waka­cje, ale o ile znam wła­snych rodzi­ców, dziś praw­do­po­dob­nie były naj­tań­sze bilety na samo­lot.

Choć ich kocham, cie­szy mnie ich wyjazd na mie­sięczne odwie­dziny u rodziny ze strony mamy. Jakaś część mnie żałuje, że nie mogę jechać, bo uwiel­biam wizyty w Ban­gla­de­szu, uwiel­biam cudowną, ruchliwą ener­gię Dhaki, ale jed­no­cze­śnie prze­raża mnie wizja spę­dze­nia całego mie­siąca w oto­cze­niu krew­nych. Na szczę­ście liceum ma pierw­szeń­stwo przed odwie­dzi­nami u rodziny. Cza­sem dobrze mieć szes­na­ście lat.

Ale tylko cza­sem.

Mama wresz­cie odrywa się od tele­fonu i gestem wska­zuje walizkę. – Samir, chodź mi pomóc.

Kiedy brat asy­stuje pod­czas odprawy baga­żo­wej, ja ukrad­kiem staję przy Dadu i opie­ram się o nią ramie­niem. Od kilku dni mieszka u nas, by pomóc moim rodzi­com w pako­wa­niu.

– Co tam, Myro? – pyta, zwra­ca­jąc się do mnie moim „dak nam”, imie­niem uży­wa­nym w gro­nie rodziny. Choć wolę ofi­cjalne imię, Karina, czyli „bhalo nam”, „dobre imię”, któ­rym posłu­gują się wszy­scy moi przy­ja­ciele, nie mam nic prze­ciwko, by Dadu mówiła do mnie Myra.

– Hej, Dadu. Jesteś gotowa na drugą podróż Ube­rem? – pytam. – Baba powie­dział, że do domu wró­cimy innym.

– Innym? – pyta, ści­ska­jąc mój nad­gar­stek. Jej skóra, pomarsz­czona ze sta­ro­ści i od wie­lo­go­dzin­nej cięż­kiej pracy, jest cie­pła i dobrze znana. – Myślisz, że tym razem ktoś spró­buje nas porwać?

– Inszal­lah – odpo­wia­dam żar­tem, co zna­czy „jeśli taka jest wola Boga”.

Roze­śmiana Dadu kle­pie mnie w ramię.

– Myro, nie rób sobie głu­pich żar­tów.

Z sze­ro­kim uśmie­chem odpo­wia­dam:

– Prze­pra­szam.

Lubię takie lek­kie, pro­ste roz­mowy. Nie­zbyt czę­sto się zda­rzają, bo bab­cia na stałe mieszka w New Jer­sey. Co roku w lecie bła­gam rodzi­ców, by pozwo­lili mi do niej jechać. Zwy­kle odma­wiają, do czasu, aż wkra­cza Dadu, twier­dząc, że za mną tęskni. Rów­nie dobrze mogłaby powie­dzieć „twoja córka przy­jeż­dża do mnie w odwie­dziny, czy ci się to podoba, czy nie”.

Wra­cają rodzice z baga­żem pod­ręcz­nym. Mama kręci głową, bo tata poka­zuje jej coś na tele­fo­nie.

– Samir, potra­fisz pobrać z Netlifksa filmy na tele­fon, prawda? – pyta tata, zna­cząco patrząc na mamę.

Samir kiwa pota­ku­jąco głową, lecz mama się krzywi.

– Już ci mówi­łam, że nie mam miej­sca.

– Bo masz na tele­fo­nie milion apli­ka­cji modli­tew­nych – rzuca Baba pod nosem. – Nawet Allah by uznał, że jedna wystar­czy.

Mama kle­pie go w ramię.

– Nie mów takich rze­czy przy dzie­ciach. Dasz im zły przy­kład. Prze­cież wiesz, że to przez Candy Crush i Face­bo­oka. Może pobie­rzesz filmy na swój tele­fon?

Baba pry­cha.

– Marze­nia. Pobra­łem wszyst­kie odcinki _Bre­aking Bad_. Nie mam miej­sca na twoje dra­maty.

Mama sku­bie grzbiet nosa.

– Już jeste­śmy po odpra­wie. Jeśli chcemy lecieć, musimy się zbie­rać – mówi do babci, a póź­niej z wycze­ku­ją­cym spoj­rze­niem odwraca się do mnie.

Z nie­pew­no­ści żołą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła. W myślach odli­czam wstecz, sta­ra­jąc się zrzu­cić z serca nie­wy­godny cię­żar. Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

Wiem, że mogę być roz­e­mo­cjo­no­wana. Prze­cież żegnam rodzi­ców na cały mie­siąc. Dzie­lić nas będzie nie­mal osiem tysięcy mil i dzie­się­cio­go­dzinna róż­nica czasu.

To bar­dzo dużo.

I za mało.

T-minus 28 dni.

Prze­cież to moi rodzice, nie mogę pozwo­lić, by wyle­cieli bez poże­gna­nia.

Pochy­lam się, by uści­snąć mamę. Pach­nie różami i szam­po­nem cytru­so­wym. Tka­nina jej sal­war kamiz dra­pie mnie w szyję. Jestem roz­darta pomię­dzy pra­gnie­niem moc­niej­szego przy­tu­le­nia się do niej, a chę­cią, by zna­la­zła się bar­dzo daleko.

– Do zoba­cze­nia, mamo – mówię, po czym przy­tu­lam tatę, od któ­rego czuć paskudną wodę koloń­ską, praw­do­po­dob­nie by zro­bić wra­że­nie na krew­nych mamy. Z uśmie­chem strze­puję mu z bar­ków jakiś paproch, a póź­niej się cofam.

– Do zoba­cze­nia, Babo.

– Myro, tylko dzwoń do nas codzien­nie – poleca mama. – Choć będziesz miesz­kać z Dadu, nie wszystko ci wolno. Masz się sto­sow­nie zacho­wy­wać i wię­cej czasu poświę­cać nauce, zamiast czy­tać te głu­pie książki.

Uśmiech zamiera mi na ustach. Czuję się jak pies, któ­remu wła­śnie kazano się tur­lać. Muszę sobie przy­po­mnieć, że mama chce dobrze.

– Jasne, mamo.

Teraz mama odwraca się do brata i zaczyna gru­chać, zacze­su­jąc mu przy tym włosy. Przy­gry­zam poli­czek, by nie zacząć wyć. Natu­ral­nie dla niego nie ma pro­tek­cjo­nal­nych upo­mnień.

– Samir, powiedz Dadu, jak zgłod­nie­jesz, dobrze? Zrobi ci wszystko, na co będziesz miał ochotę.

– Daj już spo­kój, mamo – odpo­wiada mój brat, odpy­cha­jąc jej dło­nie. Uśmie­cha się przy tym pro­mien­nie niczym stu­wa­towa żarówka, co z wielu powo­dów trudno mi znieść. Chyba ni­gdy nie uśmie­cha­łam się do rodzi­ców w taki spo­sób.

Tata robi krok naprzód, co przy­kuwa moją uwagę. Na jego minę nieco łatwiej patrzeć.

– Myro, infor­muj nas na bie­żąco o swo­ich stop­niach – prosi, ści­ska­jąc mnie za ramię. – Jesteś w przed­ostat­niej kla­sie. Wiesz prze­cież, że aby zostać leka­rzem, musisz mieć same piątki.

A jeśli nie chcę? Co wtedy?

– Dobrze, Babo – odpo­wia­dam, bo prze­cież nie mogę powie­dzieć nic innego. – Tak zro­bię.

Zaraz potem odcho­dzą w kie­runku ochrony, a my zosta­jemy tylko we troje. Na­dal sły­szę, jak się kłócą o Net­flixa.

– Chodź już, Myro – pona­gla Dadu, sztur­cha­jąc mnie w ramię.

Odwra­cam wzrok od odda­la­ją­cych się ple­ców rodzi­ców.

– Poszu­kajmy Ubera.

– Ja to zro­bię – mówi Samir, kiedy ruszamy do wyj­ścia. Jed­no­cze­śnie wyciąga tele­fon i gestem daje mi znak, że mam się nie wtrą­cać.

Wzno­szę oczy do nieba, choć wcale mnie nie dziwi, że chce prze­jąć dowo­dze­nie. Kiedy po raz ostatni patrzę przez ramię na rodzi­ców, Dadu deli­kat­nie cią­gnie mnie za ucho.

– To o czym teraz czy­tasz? – pyta.

Zasko­czona, odwra­cam się do niej. Choć po upo­mnie­niu mamy zamknę­łam książkę, histo­ria cią­gle krąży mi po gło­wie.

– Naprawdę chcesz wie­dzieć?

– No pew­nie – odpo­wiada Dadu z cie­płym uśmie­chem. – Możesz mi to opo­wie­dzieć w Ube­rze, w dro­dze do domu.

Zbli­żamy się do wyj­ścia, a mnie serce ska­cze z rado­ści.

– Świetny pomysł.

Tym razem kiedy się odwra­cam, nie widać już ani śladu rodzi­ców. I choć wiem, że to nie w porządku, odczu­wam wyłącz­nie ulgę.Rozdział 2

2

T-MINUS 27 DNI

W liceum nie jest tak źle, jak poka­zują w tele­wi­zji. Ni­gdy nie widzia­łam, by ktoś kogoś wepchnął do szafki lub publicz­nie pognę­bił przy drzwiach sto­łówki. I wolę, aby tak zostało. Bo prze­cież to brzmi jak czy­sty kosz­mar.

W mojej szkole mogę się spo­dzie­wać naj­wy­żej powie­wa­ją­cych przed budyn­kiem pur­pu­rowo-zło­tych cho­rą­gwi przed­sta­wia­ją­cych ogromne wilki rodem z kre­skó­wek. Tą próbą nada­nia szkole atmos­fery, przy­naj­mniej moim zda­niem, pogar­dza nawet sam dyrek­tor. Liceum Midland High School sły­nie z przed­mio­tów ści­słych, w tym mate­ma­tyki, i wła­śnie dla­tego rodzice uznali je za naj­lep­szą dla mnie i mojego brata szkołę w Long Island. Choć Samir jest w pierw­szej, a ja w przed­ostat­niej kla­sie, to przez pół roku w tym miej­scu osią­gnął w dzie­dzi­nie nauk ści­słych znacz­nie wię­cej niż ja. Przede wszyst­kim dla­tego, że ja tych przed­mio­tów nie cier­pię.

Pomimo to poko­cha­łam jed­nak swoją szkołę. I jej jaskra­wo­żółte szafki, paste­lowe ściany oraz zadbane pod­łogi pokryte pur­pu­ro­wym lino­leum, dzięki czemu przy­po­mina raczej książki dr. Seussa niż pla­cówkę edu­ka­cyjną.

Kiedy wcho­dzę do sto­łówki, moje przy­ja­ciółki sie­dzą już przy limon­ko­wo­zie­lo­nym sto­liku przy auto­ma­tach, więc z sze­ro­kim uśmie­chem podą­żam w ich stronę. Dziś mam szcze­gól­nie dobry nastrój, bo bab­cia obu­dziła mnie wcze­śniej na para­thę i omlet. To miła nie­spo­dzianka, bo zwy­kle dostaję bato­nik muesli.

– Dzień dobry – mówię, obej­mu­jąc dwie ulu­bione dziew­czyny. – Ależ piękny dzień, prawda?

Nan­dini prze­wraca oczami, jed­no­cze­śnie prze­cią­ga­jąc dło­nią po krót­kich locz­kach, jesz­cze wil­got­nych po kon­tak­cie z ponurą pogodą.

– Karino, pada.

– To prawda – potwier­dzam, wci­ska­jąc się pomię­dzy nią a Corę, która ze śmie­chem robi mi miej­sce.

Pozna­ły­śmy się w pierw­szej kla­sie na lek­cji wło­skiego i od tam­tej pory jeste­śmy nie­roz­łączne. Co roku wybie­ramy zaję­cia z nadzieją na podobny plan lek­cji. Jak dotąd nam się udało.

W tym roku, choć codzien­nie mamy wolną pierw­szą lek­cję, przy­cho­dzimy wcze­śniej, żeby wspól­nie spę­dzić czas.

– Jak ci minął pierw­szy dzień bez rodzi­ców? – pyta Cora, odsu­wa­jąc na plecy włosy w kolo­rze pla­ty­no­wego blondu, a następ­nie poda­jąc mi kubek cie­płej kawy. – Widzę, że zaczę­łaś nosić krót­kie topy i poprze­cie­rane dżinsy.

W odpo­wie­dzi uśmie­cham się blado, zer­ka­jąc na swój strój. Nawet jeśli nie jest bar­dzo odważny, odsła­nia nieco wię­cej niż zwy­kle.

– Od wielu mie­sięcy ukry­wa­łam te rze­czy na dnie komody.

– To przy­naj­mniej wresz­cie ujrzały świa­tło dzienne – stwier­dza Nan­dini, dźga­jąc mnie w pępek.

Ze śmie­chem upi­jam łyk gorz­kiej kawy, usi­łu­jąc się nie krzy­wić. Cora naj­czę­ściej zapo­mina, jaką kawę lubię, ale nie narze­kam, bo nad­ło­żyła drogi, żeby mi ją kupić.

– Wczo­raj obej­rza­łam trzy filmy, poło­ży­łam się o pierw­szej, a Dadu nie powie­działa ani słowa. Może­cie w to uwie­rzyć? To naprawdę super.

– Ech, żałuję, że nie mam tak samo. Odkąd wpro­wa­dzili się do nas dziad­ko­wie, cały czas oku­pują tele­wi­zor, a oglą­da­nie na lap­to­pie to nie to samo – ciężko wzdy­cha Nan­dini. – Zasta­na­wiam się, czy kolej­nego czeku nie prze­zna­czyć na tele­wi­zor do swo­jego pokoju.

– To dobry pomysł – przy­znaje Cora, patrząc na nią roz­ja­śnio­nym spoj­rze­niem swych orze­cho­wych oczu. – Pomy­śl­cie tylko, jakie mara­tony fil­mowe mogły­by­śmy orga­ni­zo­wać.

Nan­dini naj­pierw uśmie­cha się od ucha do ucha, a potem prze­nosi wzrok na mnie.

– A tak poważ­nie, słonko, to cie­szę się twoim szczę­ściem. Potrze­bo­wa­łaś tego.

Odpo­wia­dam lek­kim uśmie­chem.

– Tak, naprawdę potrze­bo­wa­łam.

Kilka ostat­nich mie­sięcy było bar­dzo trud­nych, o czym wie­dzą zarówno Nan­dini, jak i Cora. Ni­gdy nie było powodu, by mieć przed sobą tajem­nice. Kiedy w dru­giej kla­sie Nan­dini zde­cy­do­wała, że nie chce już zapusz­czać wło­sów, nie­za­leż­nie od tego, czy należy do Sikhów, czy też nie, to naj­pierw nam o tym powie­działa. To my poszły­śmy z nią do fry­zjera, i to my trzy­ma­ły­śmy ją przez cały czas za rękę. Rok temu, gdy Cora odkryła wła­sną bisek­su­al­ność, nasz czat gru­powy do samego rana był roz­grzany do czer­wo­no­ści. Naza­jutrz zja­wi­ły­śmy się w szkole z jed­na­ko­wymi siń­cami pod oczami i na znak soli­dar­no­ści posy­ła­ły­śmy sobie zdra­dza­jące zmę­cze­nie uśmie­chy.

Na początku roku dotarło do mnie, że nie chcę być ani lekarką, ani inży­nie­rem, ani w ogóle nie chcę mieć nic wspól­nego z tech­niką ani naukami ści­słymi. I to było zde­cy­do­wa­nie naj­gor­sze doświad­cze­nie w moim dotych­cza­so­wym życiu. I jest na­dal.

Kiedy hipo­te­tycz­nie wspo­mnia­łam rodzi­com o moż­li­wo­ści stu­dio­wa­nia cze­goś innego niż medy­cyna – nie mówiąc ani słowa o filo­lo­gii angiel­skiej – usły­sza­łam strasz­liwe kaza­nie. Cią­gnęło się przez wiele tygo­dni, a jego kres zawdzię­czam jedy­nie ich przy­go­to­wa­niom do podróży.

Ich reak­cja była urze­czy­wist­nie­niem hor­roru. Do tam­tej pory w ogóle nie mia­łam poję­cia, że umiem odczu­wać lęk. Nie mogłam jed­nak zaprze­czyć jego ist­nie­niu, kiedy sie­dząc samot­nie w swoim pokoju, wal­czy­łam wśród łez o oddech, a piersi przy­gnia­tał mi coraz więk­szy cię­żar.

Z per­spek­tywy czasu sądzę, że lęk towa­rzy­szy mi od zawsze. Po pro­stu ni­gdy wcze­śniej nie przy­brał takich roz­mia­rów jak teraz, kiedy tuż za rogiem czeka na mnie przy­szłość, zara­zem tak nie­praw­do­po­dob­nie odle­gła, jak i bliż­sza niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

Nan­dini i Cora na­dal sądzą, że powin­nam dążyć do dyplomu z języka angiel­skiego. Mnie samej wydaje się jed­nak, że po takiej pró­bie rodzice mogą się mnie wyrzec. Tym jed­nak nie muszę się mar­twić przez kolejny mie­siąc. Jestem wolna od nie­ustan­nego cię­żaru ich krzy­wych spoj­rzeń.

T-minus 27 dni. Zamie­rzam wyko­rzy­stać każdy z nich.

– Jak wam minął week­end? – pytam, opie­ra­jąc łok­cie na stole.

Sze­roko uśmiech­nięta Cora odpo­wiada:

– W porządku, bo zna­la­złam w gale­rii naj­pięk­niej­szą parę butów. Po powro­cie do domu prze­ślę ci zdję­cie na Snap­cha­cie. Są naprawdę super. Ide­alne na bal młod­szych klas.

– Nie chcę wię­cej sły­szeć o balu – wtrąca Nan­dini, która opiera mi brodę na ramie­niu. – Coro, to dla prze­gry­wów.

– Ale z was nudziary – jęczy Cora. – Zoba­czy­cie, będzie faj­nie! Prze­cież nie musimy nikogo zapra­szać. Możemy iść tylko we trzy, dla wprawy przed praw­dzi­wym balem.

– Powo­dze­nia w prze­ko­ny­wa­niu moich rodzi­ców, żeby się zgo­dzili na jaki­kol­wiek bal – mówię. Choć brzmi to nie­fra­so­bli­wie, do Nan­dini i Cory natych­miast dociera powaga sytu­acji.

Choć Nan­dini ma czy­sto indyj­skie korze­nie, Cora jest na wpół Chinką, moi rodzice są bar­dziej rygo­ry­styczni niż ich razem wzięci. Rzadko wolno mi robić cokol­wiek bez gwa­ran­cji nad­zoru rodzi­ciel­skiego. Łama­nie tych zasad zwy­kle nie jest warte pie­kiel­nych wrza­sków, jakie za sobą pociąga. Wiem, że chcą mnie chro­nić, ale i tak utrud­nia mi to życie towa­rzy­skie. To skom­pli­ko­wana sytu­acja.

W tym momen­cie nawet nie ma mowy o balu.

– Zacznę pisać pety­cję – obie­cuje Cora, wyj­mu­jąc przy tym pla­ner, w któ­rym chce coś zano­to­wać. – Chcia­ła­bym zoba­czyć, co powie twoja mama na widok pię­ciu­set pod­pi­sów.

Powstrzy­muję śmiech.

– Skąd, do licha, chcesz wziąć pięć­set pod­pi­sów? Nie sądzę, żeby znało mnie aż tyle osób.

– Słu­chaj, prze­cież nie muszą cię znać. Cho­dzi o spra­wie­dli­wość spo­łeczną. Rodzice pozba­wiają cię prawa do uczest­nic­twa w balu, a to powinno być zaka­zane pra­wem! – Pod­no­sząc głos, dodaje. – To twoja prze­strzeń. To twój obszar. Nie mogą ci tego zro­bić.

– Poważ­nie mówisz? – pytam ze śmie­chem. – Wiesz, jak teraz brzmisz? Czy to dla­tego, że twój tata jest biały?

Nan­dini pry­cha.

– Dokład­nie tak – odpo­wiada. – Coro, ty głu­polu. Kocham cię.

– Nie trak­tuj mnie pro­tek­cjo­nal­nie – rzuca Cora, ostrze­gaw­czo kie­ru­jąc w stronę Nan­dini swój ołó­wek, a póź­niej po chwili waha­nia, dodaje: – Ale ja też cię kocham.

Pry­cham.

– Obie zacho­wu­je­cie się jak bła­zny.

– Cicho bądź. – Nan­dini stuka mnie bar­kiem. – Jeśli trzeba, same cię porwiemy na ten bal. Chyba się zmie­ścisz do torby podróż­nej. Trzeba cię będzie tro­chę ści­snąć, ale myślę, że we trzy damy sobie radę.

– Na Boga, czy to ozna­cza, że taki jest plan? – pyta Cora, nie­mal wrzesz­cząc mi przy tym do ucha. Kilka osób sie­dzą­cych na końcu stołu patrzy na nas ze zło­ścią, więc posy­łam im prze­pra­sza­jący uśmiech. – To ofi­cjalna wia­do­mość. Trójca NCK idzie na bal!

– Czemu ja zawsze paplam bez zasta­no­wie­nia? – pyta szep­tem Nan­dini, wbi­ja­jąc wzrok w sufit.

Na­dal uśmiech­nięta, opie­ram Nan­dini głowę na ramie­niu. Choć moje naj­lep­sze przy­ja­ciółki lubią się wygłu­piać, to jed­nak są moje i nie zamie­ni­ła­bym ich na nic w świe­cie.

Nan­dini nieco się garbi, by mi było wygod­niej, a sie­dząca z dru­giej strony Cora splata palce z moimi.

– Naprawdę bym chciała iść z wami na bal – mówię. – Ale moi rodzice… No nie wiem.

Cora ści­ska mi dłoń.

– Karino, prze­cież wiesz, co mówią poeci. Jeśli bar­dzo mocno cze­goś chcesz, nic cię nie powstrzyma, czy coś w tym stylu. Mam rację, Nan­dini?

Nan­dini pota­kuje ruchem głowy, uśmie­cha­jąc się przy tym na widok mojej poiry­to­wa­nej miny. Ujmuje moją drugą rękę w obie dło­nie, a póź­niej splata mały palec z moim.

– Nie możesz pozwo­lić całemu światu decy­do­wać o two­jej przy­szło­ści. Słońce, to twoje życie. Jeśli chcesz iść na bal, powin­naś iść na bal. Raz na jakiś czas powin­naś na pierw­szym miej­scu posta­wić wła­sne szczę­ście.

– Po pro­stu jestem realistką – rzu­cam pod nosem, ale kiedy obie ści­skają mi dło­nie, nie pozo­staję im dłużna.

Nan­dini pry­cha.

– No jasne, Karino. Zaak­cep­tu­jemy ten fakt.

– Naprawdę tak jest – odpo­wia­dam gło­śniej.

Cora mru­czy, uno­sząc swą ide­alną brew.

– Uwie­rzę, kiedy zoba­czę.

– Nie­ważne. – Wzno­szę oczy do nieba. – Czy nie mia­ły­ście nad­ra­biać pracy domo­wej?

– O cho­lera – stwier­dza Cora, gwał­tow­nie prze­glą­da­jąc segre­ga­tor. – Czy któ­raś z was zro­zu­miała zada­nie z wło­skiego? Bo ja wcale. Co w ogóle zna­czy pyta­nie trze­cie?

Choć patrzę, jak Nan­dini jej to wyja­śnia, nie­ustan­nie wra­cam myślami do roz­mowy. Chwi­lowa nie­obec­ność rodzi­ców daje mi więk­szą swo­bodę, ale nie ozna­cza, że na wszystko mogę sobie pozwo­lić. To prze­cież potrwa tylko jakiś czas.

Do ich powrotu mam zale­d­wie dwa­dzie­ścia sie­dem dni, a wtedy moja pozła­cana klatka znów się zamknie.Rozdział 3

3

T-MINUS 27 DNI

Przed pierw­szą lek­cją każda idzie w swoją stronę. Sia­dam z tyłu klasy i zamiast słu­chać nauczy­ciela, całą uwagę poświę­cam bez­ce­lo­wemu gry­zmo­le­niu w pamięt­niku. Choć nie mam szcze­gól­nych uzdol­nień, cza­sem w gło­wie pano­szy mi się poezja, którą zapi­suję w każ­dej wol­nej chwili.

_Tonę w bla­sku księ­życa,_
_me płuca pełne gwiazd_

Po dzwonku pakuję swoje rze­czy i zatło­czo­nymi kory­ta­rzami ruszam do szafki, któ­rej wnę­trze odpo­wiada sta­nowi mojego umy­słu. Na każ­dej powierzchni znaj­dują się moje zdję­cia z Nan­dini i Corą. Są tam także rysunki boha­te­rów fil­mo­wych oraz ulu­bio­nych scen z ksią­żek. Na tablicy na wewnętrz­nej stro­nie drzwi znaj­dują się naba­zgrane przy­po­mnie­nia. Z tyłu wisi repro­duk­cja chu­s­teczki Des­de­mony z wzo­rem tru­ska­wek z _Otella_, do któ­rej przy­cze­pi­łam kilka wła­snych wier­szy.

Odło­żyw­szy pod­ręcz­nik, idę na kolejne ulu­bione zaję­cia, czyli język angiel­ski. Bar­dzo potrze­buję wytchnie­nia po fizyce dla zaawan­so­wa­nych. Broń Boże, by moi rodzice się kie­dy­kol­wiek zorien­to­wali, jak duży mam z nią pro­blem.

W pra­cowni angiel­skiego cho­wam się z tyłu, tuż przy oknie. Wraz z Corą i Nan­dini zaję­ły­śmy sobie to miej­sce już na początku roku, bo stąd łatwiej dys­kret­nie wysy­łać wia­do­mo­ści.

– Na WF-ie zda­rzyło się coś dziw­nego – mówi Nan­dini, pada­jąc na sto­jące obok mnie krze­sło. Na tablicy nauczy­cielka, panna Can­non, bazgroli już ćwi­cze­nie wstępne, nie­mal nie zwra­ca­jąc na nas uwagi. – Powiem wam przy lun­chu.

Uno­szę brwi.

– Cze­kam z nie­cier­pli­wo­ścią.

Kiedy roz­lega się dzwo­nek, do klasy wpada Cora, która zaj­muje miej­sce po dru­giej stro­nie Nan­dini.

– Koniecz­nie musia­łam się wysi­kać – wyznaje zdy­szana.

Ze współ­czu­ciem podaję jej butelkę z wodą.

Panna Can­non kla­śnię­ciem przy­wo­łuje naszą uwagę.

– Zacznijmy oma­wiać _Wiel­kiego Gatsby’ego_…

Jestem dziś w tak dobrym humo­rze, że zgła­szam się zaraz na początku dys­ku­sji. Zwy­kle, jeśli nie mam nic do powie­dze­nia, nerwy nie pozwa­lają mi tego zro­bić. Nie lubię czuć na sobie czy­je­goś wzroku, kiedy nie umiem powie­dzieć nic mądrego.

– Moim zda­niem tak naprawdę nie ma zna­cze­nia, czy Gatsby mówi prawdę o sobie lub wła­snej prze­szło­ści, bo czy to w ogóle ma wpływ na jego przy­szłość? Może prze­cież opo­wie­dzieć dowolną bajkę, ponie­waż i tak nie będzie to rów­nie istotne, jak spo­sób przed­sta­wie­nia jego miło­ści do Daisy. Śmiem twier­dzić, że to naj­waż­niej­szy aspekt jego całego wize­runku.

– To inte­re­su­jące stwier­dze­nie, Karino – oznaj­mia panna Can­non z uśmie­chem. – Czy ktoś chciałby się z tym nie zgo­dzić lub roz­wi­nąć ten wątek?

Zgła­sza się ktoś inny.

– Zga­dzam się z Kariną. Na stro­nie sto pięć­dzie­sią­tej jest napi­sane…

Kiwam pota­ku­jąco głową, szu­ka­jąc tego frag­mentu.

Roz­mowa trwa jesz­cze dzie­sięć minut, a póź­niej dzie­limy się na grupy. Rzecz jasna, zsu­wamy ławki: Cora, Nan­dini i ja.

– No dobra, jesz­cze nie zaczę­łam czy­tać – wyznaje Nan­dini, spraw­dziw­szy, czy panna Can­non zaj­muje się inną grupą. – Wczo­raj do późna pra­co­wa­łam w kinie, a musia­łam jesz­cze skoń­czyć laborkę z fizyki, więc… z cze­goś trzeba było zre­zy­gno­wać.

– A ja przej­rza­łam więk­szość, ale nic tak naprawdę nie zro­zu­mia­łam – dorzuca Cora, dra­piąc się w nos. – Karino, możesz nam wytłu­ma­czyć?

Bez zdzi­wie­nia wzno­szę oczy do nieba. Każda z nas jest dobra z innego przed­miotu. Nan­dini uwiel­bia nauki przy­rod­ni­cze, Cora histo­rię, a ja lite­ra­turę.

– Czyli zasad­ni­czo chce­cie „Gatsby’ego dla opor­nych”, tak?

– O tak, dokład­nie na to liczę – potwier­dza Nan­dini.

Z wes­tchnie­niem kiwam głową.

– Niech będzie. No więc Nick jedzie z Gats­bym, który gada i gada, to histo­ria mojego życia, a tylko Bóg wie, czemu Nick w ogóle go słu­cha. A potem Gatsby cwa­nia­kuje, zaczyna opo­wia­dać, czego to on nie robił, w stylu: „nie uwie­rzysz, ale zebra­łem te wszyst­kie klej­noty w Euro­pie, polo­wa­łem na gru­bego zwie­rza, w I woj­nie świa­to­wej dosta­łem medale w wielu kra­jach Europy”. A Nick zacho­wuje się jak… Jak sądzi­cie? Za to Gatsby… „Patrz, to mój medal z Czar­no­góry, a tu z kum­plami gram w kry­kieta w Oxfor­dzie i bla, bla, bla”.

– Uwiel­biam cię – wyznaje szcze­rze Cora. – Jesteś anio­łem i dała­bym się za cie­bie pokroić. Ni­gdy wię­cej nie prze­czy­tam żad­nej książki.

– A powinno być dokład­nie na odwrót – odpo­wia­dam, kopiąc ją pod ławką. – Poczy­taj jakąś książkę, bar­dzo cię pro­szę.

– No, zoba­czymy – mówi Cora, pod­kre­śla­jąc to non­sza­lanc­kim gestem.

Gdy wyja­śni­łam dal­szy ciąg roz­działu, tuż przed dzwon­kiem wybie­ramy temat do omó­wie­nia w pracy domo­wej. Potem wsta­jemy, by iść na lunch, w dro­dze do drzwi sły­szę jed­nak, jak panna Can­non mówi:

– Karino, mogę cię pro­sić na sekundę?

Z waha­niem zer­kam na przy­ja­ciółki.

– Pocze­kamy pod klasą – obie­cuje Nan­dini, kle­piąc mnie w ramię. Z wdzięcz­nym uśmie­chem pod­cho­dzę do biurka, na któ­rym pełno jest ksią­żek i jakichś papie­rów.

Panna Can­non to moja ulu­biona nauczy­cielka. Star­sza od nas o zale­d­wie kilka lat, zawsze pro­wa­dzi naj­cie­kaw­sze lek­cje. Kiedy wyzna­łam jej, że lubię czy­tać wszystko, od kla­syki po bele­try­stykę z gatunku „young adult”, pod­po­wie­działa mi kilka naj­lep­szych pozy­cji, a póź­niej zapro­po­no­wała, bym jej asy­sto­wała pod­czas godzin­nych zajęć wyrów­naw­czych, odby­wa­ją­cych się codzien­nie po dzie­wią­tej lek­cji.

Z początku się waha­łam, bo nie­zbyt dobrze sobie radzę poza wła­sną bańką spo­łeczną, czyli Nan­dini i Corą. Zaję­cia poza­lek­cyjne ozna­czają jed­nak kil­ku­mi­nu­towe wspar­cie dla jed­nej osoby, z czym umiem sobie pora­dzić nawet ja.

Kolej­nym pro­ble­mem była zgoda rodzi­ców, ale z nimi roz­ma­wiała panna Can­non. Jak można się było spo­dzie­wać, zażą­dali oso­bi­stego spo­tka­nia, i dopiero po nim pozwo­lili mi codzien­nie zosta­wać w szkole mię­dzy pięt­na­stą a szes­na­stą.

Oczy­wi­ście bez waha­nia wyra­zili zgodę na spo­tka­nia kółka dla przy­szłych leka­rzy we wtor­kowe popo­łu­dnia, choć to ozna­czało spę­dze­nie w szkole kolej­nej godziny, ponie­waż zaję­cia kółka zaczy­nają się dopiero po zaję­ciach wyrów­naw­czych. Szkoda, że takiej samej pobłaż­li­wo­ści nie oka­zują we wszyst­kich innych kwe­stiach, ale chyba za dużo wyma­gam. I tak rzadko cho­dzę na te spo­tka­nia. Nikt się nie cze­pia, kiedy ktoś opusz­cza zaję­cia kółka, pod warun­kiem, że jego nazwi­ska nie ma na tablicy elek­tro­nicz­nej. A mnie z całą pew­no­ścią nie ma na tablicy kółka dla przy­szłych leka­rzy.

Kiedy opie­ram się o ławkę, panna Can­non mówi:

– Zanim odmó­wisz, wysłu­chaj, co chcę powie­dzieć.

– Ojej – odpo­wia­dam. – To nie brzmi obie­cu­jąco.

– Och, wiem, dosko­nale to wiem. – Panna Can­non cicho wzdy­cha, bawiąc się swym rudym dre­dem. – Jak wiesz, wiel­kimi kro­kami zbli­żają się egza­miny Regents z angiel­skiego.

Pota­kuję ruchem głowy. To egza­miny sta­nowe, do któ­rych zgod­nie z nowo­jor­skim pra­wem obo­wiąz­kowo pod­cho­dzimy co roku. W tym roku zdaję z angiel­skiego, fizyki, wło­skiego i histo­rii USA.

– Jeden z moich uczniów popro­sił o pomoc – mówi panna Can­non. – Chwilę z nim pra­co­wa­łam, ale moim zda­niem wię­cej sko­rzy­sta ze wspar­cia rówie­śnika. Zasta­no­wisz się nad dawa­niem mu pry­wat­nych lek­cji?

Uno­szę brwi.

– Ja? Chyba wybrała pani nie­wła­ściwą osobę.

– Na pewno dobrze wybra­łam – odpo­wiada nauczy­cielka z uśmie­chem, choć po chwili znów przy­biera poważną minę i ściąga usta. – Wiem, że pro­szę o wiele, ale zamiast poma­gać mi pod­czas zajęć wyrów­naw­czych, ten czas możesz poświę­cić jemu.

Zasy­cha mi w ustach.

– Pięć dni w tygo­dniu?

Panna Can­non się krzywi.

– Tak byłoby naj­le­piej, bo to zastąpi czas, który poświę­casz na asy­sto­wa­nie mnie. To tylko trzy mie­siące, Karino, a ty jesteś moją naj­lep­szą uczen­nicą. Wiem, że dasz radę.

Kręcę głową, a serce bije mi jak osza­lałe.

– Nie wiem, czy…

– Jeśli się zgo­dzisz, nie będziesz musiała robić pro­jektu z poezji – prze­rywa mi panna Can­non. – Po pro­stu zali­czę ci tę pomoc zamiast niego.

Zaczy­nam się wahać. Pro­jekt z poezji to dwa­dzie­ścia pro­cent oceny. Mamy napi­sać dzie­sięć wła­snych wier­szy zgod­nie z wymo­gami róż­nych form poetyc­kich, np. haiku, lime­ryk, wiersz biały i tak dalej. Ter­min jest do przy­szłego mie­siąca. Jeden z tych dzie­się­ciu utwo­rów mamy wybrać do pre­zen­ta­cji na forum klasy.

Choć uwiel­biam poezję, nie cier­pię wystą­pień publicz­nych. Co gor­sza, abso­lut­nie nie podoba mi się wizja zdra­dza­nia swych naj­głęb­szych, naj­skryt­szych myśli. Zwol­nie­nie z tego obo­wiązku na rzecz kore­pe­ty­cji dla jakie­goś loso­wego typa i to w cza­sie, gdy i tak poma­ga­ła­bym pan­nie Can­non? Być może warto.

Mimo to jed­nak…

– Karino, zawsze masz naj­wyż­sze stop­nie w kla­sie, a na doda­tek bar­dzo poma­gasz innym – cią­gnie panna Can­non, ści­ska­jąc mnie za ramię. – Nikt nie nadaje się do tego lepiej niż ty.

Wiem, że usi­łuje mnie zachę­cić, ale jej słowa tylko nasi­lają nie­po­kój. Nie chcę jej zawieść, a przy­naj­mniej nie wtedy, gdy tak bar­dzo we mnie wie­rzy.

Na samą myśl o zmie­rze­niu się z jej roz­cza­ro­wa­niem żołą­dek zawią­zuje mi się na supeł. Z bole­snym opo­rem wyra­żam zgodę.

Twarz panny Can­non roz­świe­tla sze­roki uśmiech.

– Bar­dzo ci dzię­kuję, Karino.

– Kim jest ten uczeń? – pytam, cho­wa­jąc dło­nie w kie­sze­niach, by ukryć drże­nie pal­ców.

– Cho­dzi do tej klasy – odpo­wiada, wska­zu­jąc gestem dłoni lewą część sali. – Ali­stair.

Ogar­nia mnie nie­po­kój, jakby ktoś poło­żył mi na bar­kach cię­żar. Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

– Ali­stair? – powta­rzam. – Ali­stair Clyde? Ace Clyde?

Panna Can­non zasta­na­wia się przez chwilę.

– Tak. A to jakiś pro­blem?

Pra­wie wybu­cham histe­rycz­nym śmie­chem. Naj­wy­raź­niej cały świat się sprzy­siągł prze­ciwko mnie.

– Nie. Oczy­wi­ście, że nie.

Przy­gląda mi się bacz­nie, a na widok wyrazu mojej twa­rzy unosi brwi.

Mina jej rzed­nie, a ja mam wra­że­nie, że serce roz­py­cha mi się w piersi, aż trudno mi oddy­chać. Nawet naj­mniej­szy cień dez­apro­baty zawsze budzi we mnie nie­wy­po­wie­dziany lęk. Choć trudno w to uwie­rzyć, bo teraz jest to bole­śnie oczy­wi­ste, dotarło to do mnie zale­d­wie przed kil­koma mie­sią­cami.

– Czy mam przyjść do pani do klasy po dzie­wią­tej lek­cji? – pytam, by mieć to wresz­cie za sobą. Nie tylko mogę to zro­bić, ale po pro­stu to zro­bię.

Ponie­waż panna Can­non nie spusz­cza ze mnie wzroku, z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem prze­ły­kam nie­wy­godną kulę w gar­dle. Po chwili też się do mnie uśmie­cha.

– Byłoby super, gdy­byś mogła od razu iść do biblio­teki. Popro­szę, żeby tam się z tobą spo­tkał – odpo­wiada nauczy­cielka, poda­jąc mi teczkę. – Przy­go­to­wa­łam zarys gra­fiku tych zajęć, ale jeśli wymy­ślisz coś lep­szego, po pro­stu go zmień, żeby paso­wał wam obojgu.

Uśmie­cham się ner­wowo.

– Dobrze. Dzię­kuję, pro­szę pani.

Gdy wło­ży­łam teczkę do torby i wyszłam z sali, po dru­giej stro­nie kory­ta­rza dostrze­gam Nan­dini i Corę pogrą­żone w cichej roz­mo­wie.

Choć uśmie­chają się na mój widok, nie­mal natych­miast Cora znów poważ­nieje.

– Wszystko w porządku? Masz jakieś pro­blemy?

– Nie – odpo­wia­dam, moc­niej chwy­ta­jąc paski torby. – Nic się nie stało. Wszystko… – prze­ry­wam, ponie­waż nie jestem w sta­nie powie­dzieć nic wię­cej.

Cora z zanie­po­ko­joną miną rusza w moją stronę, lecz Nan­dini chwyta ją za nad­gar­stek.

– Coro, daj jej tro­chę czasu – prosi Nan­dini. Łączy nas ciche poro­zu­mie­nie, za co jestem tak wdzięczna, że zbiera mi się na płacz. – O co cho­dzi, kwia­tuszku?

W odpo­wie­dzi kręcę głową, po czym pędzę do naj­bliż­szej łazienki. Tam cho­wam się w kabi­nie, zatrza­skuję za sobą drzwi, a póź­niej zmu­szam się do głę­bo­kich odde­chów, przy­ci­ska­jąc przy tym dło­nie do oczu. Potrze­buję tylko chwili. Zaraz się pozbie­ram.

Choć pra­wie nie znam Ace’a Clyde’a, poma­ga­nie mu brzmi jak naj­gor­szy z moich kosz­ma­rów. To słynny leser.

A na samą myśl, że panna Can­non będzie zawie­dziona, czuję bole­sny skurcz w płu­cach.

Jak mam to zro­bić? – zasta­na­wiam się w duchu.

Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

Dosko­nale. Wszystko w porządku. Znów mogę sta­wić czoło światu bez obawy, że wybuchnę pła­czem.

Z unie­sioną głową otwie­ram kabinę. Kiedy pod­cho­dzę do umy­walki, by prze­myć twarz wodą, Cora i Nan­dini, które stoją w drzwiach łazienki, nie odzy­wają się ani sło­wem.

Na widok wła­snego odbi­cia w pokry­tym smu­gami lustrze wyraź­nie wraca do mnie wspo­mnie­nie nocy, kiedy zapy­ta­łam rodzi­ców, czy­sto hipo­te­tycz­nie, o moż­li­wość zmiany kie­runku stu­diów. Co prawda wtedy wyglą­da­łam gorzej, na twa­rzy mia­łam ślady łez, byłam kom­plet­nie roz­bita, lecz oczy płoną mi takim samym gorącz­ko­wym bla­skiem.

Potrze­bo­wa­łam tro­chę czasu, by upo­rać się ze świa­do­mo­ścią, że odczu­wam lęk. Choć wyma­gało to dłu­gich poszu­ki­wań w Google’u i roz­mów z Nan­dini i Corą, powoli nauczy­łam się to akcep­to­wać. To część mnie i ni­gdy się to nie zmieni. Po pro­stu muszę pamię­tać o odli­cza­niu, a wszystko będzie w porządku.

Nie pogar­dzi­ła­bym pomocą pro­fe­sjo­na­li­sty, ale to wyma­ga­łoby roz­mowy z rodzi­cami. Być może któ­re­goś dnia, kiedy będę w col­lege’u, kiedy będę mieć więk­szą swo­bodę, uda mi się cho­dzić na jakąś tera­pię. Do tego czasu muszę sobie jed­nak radzić sama.

Zmu­szam się do ostat­niego głę­bo­kiego odde­chu. Wszystko w porządku.

– No więc? – pyta Cora, sta­jąc przede mną. Pod­suwa mi paczkę chu­s­te­czek. – Czego chciała panna Can­non?

Odpo­wia­dam zde­ner­wo­wa­nym uśmie­chem. Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

– Żebym poma­gała Ace’owi Clyde’owi.

Cisza aż dzwoni w uszach. I jesz­cze raz.

I jesz­cze raz.

I jesz­cze…

A póź­niej Corze chu­s­teczki wypa­dają z ręki.

– Co takiego?Rozdział 4

4

T-MINUS 27 DNI

Nan­dini, która wła­śnie wyszła z kolejki po lunch, wsuwa mi do ręki kawa­łek pizzy, za co dzię­kuję uśmie­chem.

– Jesteś naj­lep­sza.

– Karino, nie igno­ruj mnie. Poważ­nie mówisz? – pyta Cora, zde­cy­do­wa­nie zbyt agre­syw­nie dzio­biąc sałatkę. – Ace Clyde?

Prze­wró­ciw­szy oczami, rzu­cam w nią ser­wetką. Udało mi się uspo­koić serce, które bije teraz mia­rowo, a choć na­dal nie jest dobrze, bli­skość przy­ja­ció­łek bar­dzo mi pomaga.

– Ależ z cie­bie plot­kara.

– No i co z tego? – pyta Cora, odrzu­ca­jąc do tyłu włosy. – Ale poważ­nie, Ace Clyde?

– Tak – odpo­wia­dam z wes­tchnie­niem. – Ace Clyde. A teraz mogła­byś prze­stać w kółko powta­rzać jego imię i nazwi­sko? Bo mam wra­że­nie, że zaraz pojawi się tuż za mną niczym Krwawa Mary.

– Nan­dini, słabo mi – oznaj­mia Cora. – Jak ona może zacho­wać spo­kój?

– Chcesz znać prawdę? Moim zda­niem jest w szoku – odpo­wiada Nan­dini, krę­cąc głową. – Może nie rozu­mie powagi sytu­acji.

– Na miłość boską, tak, rozu­miem – wtrą­cam bez prze­ko­na­nia.

Cora i Nan­dini zde­cy­do­wa­nie lepiej ode mnie znają taj­niki życia towa­rzy­skiego liceum Midland High. Nie pomaga fakt, że mamy ponad dwa tysiące uczniów. Wszy­scy zwy­kle trzy­mają się wła­snego rocz­nika i krę­gów spo­łecz­nych. Oprócz osób, z któ­rymi przez te wszyst­kie lata cho­dzi­łam na zaję­cia, znam tylko garstkę pierw­sza­ków ze względu na brata, a i słowo „znam” to zde­cy­do­wa­nie za dużo.

Jed­nakże nawet przy tak nie­wiel­kim kręgu zna­jo­mych, nie spo­sób nie znać naj­słyn­niej­szych nazwisk w naszym rocz­niku. Do tej grupy należy Ace.

Jego star­szy brat, Xan­der Clyde, jest prze­wod­ni­czą­cym samo­rządu uczniow­skiego w naszym liceum. Ten przy­stojny, bogaty, popu­larny i inte­li­gentny chło­pak cho­dzi do ostat­niej klasy. Chcą się z nim umó­wić nie­mal wszyst­kie dziew­czyny oraz część chło­paków. A wszy­scy inni pra­gną jego towa­rzy­stwa.

Ace także zachwyca urodą i bogac­twem, choć jego popu­lar­ność i inte­li­gen­cja są kwe­stią sporną.

A w naszej kla­sie zde­cy­do­wa­nie cie­szy się nie­sławą. Sie­dzi sam, a jeśli ktoś na niego krzywo spoj­rzy, każe mu się odwa­lić. Na swe­ter­kach od zna­nych pro­jek­tan­tów mody nosi skó­rzaną kurtkę, a na doda­tek więk­szość czasu olewa nauczy­cieli.

– Naprawdę nie sądzę, żeby to do cie­bie dotarło – szar­pie mnie za rękę Cora. – Wiesz, kto to jest?

– Tak, Coro. I wiem, że to będzie kosz­mar – odpo­wia­dam z gory­czą. Że też aku­rat ja musia­łam tra­fić na chło­paka, który lek­ce­waży wszyst­kie normy i kon­we­nanse, a przy tym wygląda tak układ­nie. – Czemu panna Can­non mi to robi?

– Czemu się skar­żysz? – pyta Cora, uno­sząc do góry ręce. – Prze­cież Ace jest naj­faj­niej­szym face­tem w kla­sie.

– Nie cier­pię się zga­dzać z Corą, ale tym razem ma rację – dodaje Nan­dini, wzru­sza­jąc ramio­nami pod wpły­wem mojego scep­tycz­nego spoj­rze­nia. – Karino, czy ty go w ogóle widzia­łaś? Jest dosłow­nie wspa­niały.

Moje przy­ja­ciółki są śmieszne. Naprawdę tak jest, choć je uwiel­biam.

– O tak, ale wiesz, ja mam mu pomóc w nauce. A nie iść z nim na randkę. Bar­dziej mar­twi mnie fakt, że ten facet ni­gdy nie uważa na lek­cjach. To jak mam go cze­go­kol­wiek nauczyć?

– Jesteś bez­na­dziejna, Karino – rzuca Cora, ścią­ga­jąc usta. – Jak w takiej chwili możesz myśleć o nauce? Prze­cież nasza roz­mowa doty­czy Ali­sta­ira Clyde’a! Na litość boską, musisz go w sobie roz­ko­chać, a my będziemy prze­ży­wać to uczu­cie za twoim pośred­nic­twem. Karino, prze­cież wła­śnie do tego zmie­rzało całe twoje dotych­cza­sowe życie.

– Prze­stań się wygłu­piać – pro­szę, krę­cąc głową. – Ostat­nią rze­czą, jaka mi teraz cho­dzi po gło­wie, jest facet, nie wspo­mi­na­jąc nawet o Ali­sta­irze. Cudem będzie, jeśli w ogóle uda mi się z nim poroz­ma­wiać i nie wyjść na durną.

– Karina i Ali­stair sie­dzą na drze­wie i się CAŁUJĄ – pod­śpie­wuje Cora, koły­sząc się na boki. Pod­daję się, ponie­waż kiedy zaczyna się tak zacho­wy­wać, nie mam naj­mniej­szych szans.

Zwra­cam się po wspar­cie do Nan­dini, która jed­nak patrzy na mnie w zadu­mie. Pod wpły­wem jej wzroku prze­cho­dzą mnie ciarki, bo taka mina zdra­dza, że na pewno coś knuje.

– Mam dość was obu – rzu­cam, pod­kre­ślam to obraź­li­wym gestem, a póź­niej zaj­muję się pizzą. – Potrze­buję nowych przy­ja­ció­łek.

Na te słowa Cora wybu­cha śmie­chem, lecz Nan­dini w zamy­śle­niu stuka pal­cem w brodę.

– Zasta­na­wiam się, co wło­żymy na ślub. Chło­pak jest biały, co utrud­nia sprawę, ale może uda ci się go prze­ko­nać do brą­zo­wych stro­jów ślub­nych.

– Już pomi­ja­jąc nie­do­rzecz­ność tego wszyst­kiego, czy waszym zda­niem rodzice wyra­zi­liby zgodę na mój ślub z bia­łym chło­pa­kiem? – pytam z nie­do­wie­rza­niem. – Mia­ły­ście z nimi kon­takt?

Po chwili zasta­no­wie­nia, Nan­dini stwier­dza:

– To może ich po pro­stu nie zapro­simy. Do ołta­rza popro­wa­dzi cię Samir.

Z wes­tchnie­niem kręcę głową.

– Ty już lepiej nic nie mów. Naprawdę zamilcz.

– Prze­cież tylko pod­po­wia­dam poten­cjalne roz­wią­za­nia – odpo­wiada Nan­dini, w obron­nym geście poka­zu­jąc wnę­trze dłoni.

– Jakie niby poten­cjalne? Czy twoim zda­niem Ace chciałby się umó­wić z losową brą­zo­wo­skórą dziew­czyną, która pomaga mu w angiel­skim, choć rzuca się na niego tylu uczniów tej szkoły? Chyba zgu­bi­łaś wątek – rzu­cam, a póź­niej wska­zuję na nią pal­cem. – Wspo­mi­na­łaś o jakiejś drace na WF-ie. To będzie lep­szy temat do roz­mowy.

– Psu­jesz zabawę. – Cora marsz­czy nos, choć przy tym prze­nosi wzrok na Nan­dini, co ozna­cza, że tamta roz­mowa fak­tycz­nie dobie­gła końca. Al-ḥamdulillah. Dzięki Bogu.

Kiedy Nan­dini opo­wiada o jakimś chło­paku z WF-u, który poka­zał się nago całej kla­sie, odpły­wam myślami.

Nie powinno mnie dzi­wić, że Ace ma pro­blem z angiel­skim. Dziwi jedy­nie, że popro­sił o pomoc.

Żałuję tylko, że to ja mam poma­gać.

Ace się nie poja­wia.

Sie­dzę w biblio­tece całe pół godziny, lecz jego nie ma. To bar­dziej niż fru­stru­jące, a gdyby na samą myśl o pój­ściu na górę powie­dzieć o wszyst­kim pan­nie Can­non żołą­dek nie zwi­nął mi się w bole­sną kulkę, już bym to zro­biła.

Nie chcę jed­nak, żeby pomy­ślała, że rezy­gnuję, zanim jesz­cze spró­buję. Cze­kam jesz­cze chwilę, a póź­niej zer­kam do pod­ręcz­nika do histo­rii USA, żeby w tym nie­spo­dzie­wa­nym wol­nym cza­sie odro­bić wła­sną pracę domową. Jeśli już muszę tu być, mogę coś zro­bić.

O czwar­tej dzwoni dzwo­nek koń­czący zaję­cia wyrów­naw­cze. Biblio­tekę zaczy­nają opusz­czać ucznio­wie zmie­rza­jący na zaję­cia kółek.

Sta­ram się zła­go­dzić złość wywo­łaną pustym krze­słem po dru­giej stro­nie sto­lika.

Na cza­cie gru­po­wym z Nan­dini i Corą nie­ustan­nie przy­cho­dzą powia­do­mie­nia, co odrywa mnie od pracy domo­wej.

CORA ZHANG-AGRE­STE:
I JAK??? JAK POSZŁO??? CZY #KAR­STAIR TO JUŻ OFI­CJALNE?

NAN­DINI KAUR:
Chcę mieć czarno na bia­łym, że wolę #ACE­KA­RINA!!!
Ale też INFOR­MUJ NA BIE­ŻĄCO O SYTU­ACJI

JA:
Dosłow­nie nie zno­szę ŻAD­NEJ z was!!! Nawet się nie poja­wił więc…

CORA ZHANG-AGRE­STE:
fuj, faceci to takie świ­nie

CORA ZHANG-AGRE­STE:
naprawdę nie potra­fią nic zro­bić dobrze

NAN­DINI KAUR:
chyba powin­ni­śmy o tym wie­dzieć. faj­nie było mieć jakieś 2 sekundy nadziei, przy­naj­mniej wg mnie

JA:
nie chcę powie­dzieć a nie mówi­łam, choć mówi­łam!!! Na doda­tek NIE USI­ŁUJĘ SIĘ Z NIM SPO­TY­KAĆ WIĘC MOŻE­CIE WYLU­ZO­WAĆ

CORA ZHANG-AGRE­STE:
wylu­zo­wać? ni­gdy o tym nie sły­sza­łam!

Idę do szafki, pakuję rze­czy i biorę para­sol. Pada deszcz, musiało się roz­pa­dać w ciągu ostat­niej godziny. Kolejny powód do iry­ta­cji.

Gdy­bym lubiła kon­fron­ta­cje, dopa­dła­bym Ace’a i zażą­dała wyja­śnień, czemu mnie wpę­dza w tak nie­zręczną sytu­ację, która powo­duje potworny lęk.

Ale ponie­waż jest jak jest, mogę tylko cze­kać do jutra.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij