Odlot dzikich gęsi - ebook
Odlot dzikich gęsi - ebook
Z krawatem jednak pomylił się. Było to o cały rok później, nie październik 39 a październik 40 roku. Wówczas to zaprzestał noszenia krawatów. Na sugestie, tak to oględnie można nazwać, niejakiego Boczkowskiego. Kim był ów Boczkowski? I jaki był jego wpływ na życie Jassmonta? Otóż pan Mateusz, może Marian, nie, jednak Mateusz Boczkowski, sama poczciwość, dał zatrudnienie Jassmontowi w swoim tartaczku pod Pruszkowem. Mało kogo wojna tak dotknęła jak Boczkowskiego, nie w sensie strat, bo materialnie miał się dobrze, ale w ogromie strachu jaki dopadł tego nieszczęśnika. Widząc go po raz pierwszy Jassmont pomyślał - z Pana Boga jest wielki okrutnik, jeżeli takiemu poczciwinie robi takie świństwo każąc go życiem w czas wojny i okupacji. Przecież sama aparycja Boczkowskiego rozbrajała. Wybitnie pacyfistyczna figura. Zażywny, mocno łysawy, w typie fertnerowskim, łysieć biedak zaczął zaraz po skończeniu dwudziestu lat. Platfus staromodny. Pogodne, bardzo staroświeckie oczy - taki dziecinny staruszek, z buzią emerytowanego aniołka z zaczepnym podbródkiem. Różowe policzki, zadarty nos, słowem oblicze człowieka którego trudno brać poważnie. A jednak, jak teraz po latach Jassmont myślał o nim. Boczkowski wzbudzał podejrzenia - czy aby nie udawał? Co tam więcej, średni wzrost, średni wiek i tusza powyżej średniej. Donaszał z ostentacją garnitury z lepszych, czyli sanacyjnych, czasów i rozklejał się wspominając aromat Egipskich. Z tymi papierosami, to ciekawa rzecz palił, bo w zasadzie palił mało i co popadnie, a tu taka nostalgiczna egzaltacja. Stale narzekał, że go Niemcy i tak w końcu rozstrzelają, bo jest niefartowny, nawet jak inni majątków się dorabiali on ledwie zipiał - marudził. Zapowiadał że, już, już bankrutuje, a to że go Niemcy znacjonalizują , a jak nie Niemcy to nasi, mało to teraz różnych organizacji, sam siebie nazywał kolaborantem, a czasem cichym bohaterem. Wtedy żal było patrzeć, jak wysuwa tę, swoją nieporadną twarz do przodu, jakby chciał się jak najwięcej nałykać powietrza, pociąga noskiem i mruczy rozżalony. - Szanowny Panie, no niech pan sam powie, co ja winien jestem, że jest ta cholerna wojna, mnie nikt o zdanie nie pytał, daję na to kupieckie słowo honoru i podpiszę każdy weksel.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63972-06-6 |
Rozmiar pliku: | 806 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Motto: Podczas pożaru chłopi ratują nie cerkwie, lecz karczmy.
Fiodor Dostojewski
Wszystko się kończy, a nic się nie zaczyna. Rzeczy i przypadki istotne, najbliższe, oswojone, bledną, odchodzą, gasną i wiotczeją. To przemijanie. A zima trzyma. Śnieg pokazowy, leży w całej swojej potędze bogactwa bieli. Wielość - skala niewyobrażalna błyszczących i kruchych, jednakowo chłodnych szpilkowych łebków. Od silnego mrozu ludzie mieli malinowe nosy, policzki buraczane i jasnoróżowe palce, świat opętała jakaś niepojęta demoniczna pogoń za wszelką formą aberracji zdziwaczenia, albowiem w co bardziej chciał wierzyć, wszystko co widzi, to robocze szkice do obrazów scen rodzajowych mistrzów niderlandzkich.
Przyszło światu na ostatek - prorokowali starzy ludzie. Oni wiedzieli. Dali na to swoje przyzwolenie. On jednak nie mógł otrząsnąć się z przygnębiającego uczucia, że bezwolnie uczestniczy w czymś upiornie niefrasobliwym. ORP - Titanic, „Titanic” schodzi w wodne głębiny. Muzycy, jak mechanizmy, pakują instrumenty, ktoś przezorny i bezczelny wygasza światła. Jeszcze dogorywa kopiasty i smolisty zawis nad świecą, jeszcze po raz ostatni odezwała się zmęczonym głosem wiolonczela. „Titanic” tonie. Jest w tych dniach coś z tamtego dramatu. Wszystko kończy się, nic nie smakuje - papieros, poezja, książka, kobieta i cisza w lesie.
Ponownie szło na mróz. Zrezygnowany podszedł, krok po kroku, do okna. Człowiek ze swej natury nie potrafi patrzeć przez okno inaczej niż z nadzieją. Szczególna dewiacja gatunkowa. Z bólem spostrzegł, że niebo gęstnieje, podniesione, mgliste, robi się jakieś lepkie. Rozpełzło się to niebo po izbie, niespodzianie, jak domowy złodziej, albo gorzej jak ktoś kto kradnie w chwili pożaru, niema mozaika zamrozu na szybie okrzepła. Kątem oka zobaczył swoją twarz w owalnym lustrze, na bocznej ścianie. Twarz niby maska, ze spłowiałego wosku, niepewna, trudno uwierzyć że jego. Na termometrze piętnaście stopni, a to dopiero początek. Siwiały popielato chmury, albo to była jedna chmura ponad Baranowską Górą. Stara góra czerniała, pęczniała od mokrego mroku, cicha i bezbronna. Jeszcze godzina i dopadnie ich ciemność, wyciekała reszta dnia, ciemniało.
W gruncie rzeczy lubił tę skandynawską odmianę pogody, mnóstwo śniegu, dużo ostrego powietrza, czysto zielone, jak lakierowane, jodły i świerki już jak na Boże Narodzenie. Miał sposobność i wewnętrzną potrzebę aby się z taką pogodą, jej samotniczym spokojem, oswoić. Trochę jak z Nałkowskiej, ona trafnie to ujęła - Dalej już tylko las i psychologia, zupełnie jak w skandynawskiej powieści. Tym razem góry modne zatem dla niego nużące i las strzelisty, przez który idąc nosi się głowę wysoko, wiatr szedł górą obojętny. Gdy jest taka cisza, to cały świat, nawet ten dopowiedziany, rozszerza się nieprawdopodobnie szeroko przed oczami. Sentymenty, może. To przez ten sweter norweskiego fasonu, szorstki, bardzo męski, wręcz wyzywający, z nie gręplowanej wełny, jego wspomnienie tak go rozczuliło. Miał go również dziś na sobie, nie był to przypadek ale magiczny zabieg, wraz ze swetrem powróciło jedno dobre wspomnienie. W tamtych, lepszych czasach, bodaj po wydaniu „Pszczoły w czaszce” cmokierzy (tak nazywał egzaltowanych krytyków) wypisywali bez opamiętania, że oto wreszcie mamy, że objawił się w Polsce Dostojewski. Nasz, rodzimy. Otóż właśnie wtedy dał się sfotografować w tym swetrze. Sfotografować?
Nie, sfotografować, on dał się „zdjąć”. Fotograf użył tego archaicznego terminu - zdjąć podobiznę łaskawemu twórcy, co podłechtało jego słabo skrywaną inklinację ku niewinnym starociom. To było w Zakopanem, na ganku jednego z pensjonatów, bodaj czy nie była to postchoromańska Chimera. Ten cenny detal umknął pamięci. Pamiętał dobrze porę dnia. Krótko po obiedzie, pili z nudów białą wódkę, trzy, cztery osoby. Michała nie było z nimi, wiadomo, wówczas on, bywalec, zdaje się że wojażował z Ruth po Argentynie. Za to, w zamian ktoś z Warszawy, zawsze przypęta się ktoś z Warszawy, jakiś drobniejszy pisarz, lewicowiec, jakby inaczej, Róża i on. Wracając do fotografa, użytkownika archaizmów językowych, z semickim nosem, energiczny, był zapalczywy buńczucznie, więc w dwójnasób irytujący. I ten jego kciuk, bulwiasty przy paznokciu, kciuk mordercy, profesor Lombroso miałby używanie. Fotograf zasugerował, żeby obiekt, tak nazwał Jassmonta, sam się upozował. Zrobił to. Wszyscy odsunęli się, został na zdjęciu sam, samotny, tak chciał. Lepiej się komponował w pojedynkę. Na zdjęciu wygląda na zapóźnionego spacerowicza w wakacyjnej scenerii. Ważny był cień za plecami, rozległy jak zamczysko, aż nakrył łąkę schodzącą ku kamienistemu potokowi. Na zdjęciu cień zachował się szary i nobliwy, w rzeczywistości był czarnozielony i przez to drażniąco młody. Po roku, czy dwóch latach, podobne zdjęcie zrobił sobie we Wrzosowie. W tym samym swetrze, na ganku willi, tym razem zamiast cienia akacja, przyszło mu do głowy, że dobrze byłoby starzeć się pod takim drzewem. Dlaczego wtedy pomyślał o starości? Akacja, Robinia pseudoacacia L., drzewo nieeuropejskie, narodowiec powiedziałby wręcz demonstracyjnie iniepolskie. Cóż poradzić, że właśnie ono pasuje do niego. Na tamtym zakopiańskim zdjęciu ściska w dłoni zimną fajkę, kto mu ją włożył, zapewne tamten literat. Druga dłoń na kolumience, całkiem jak panienka z białego dworku na Kresach, gdzieś spod Baranowicz. Zdjęcie miało pobudzać wyobraźnię czytelników. Arct przymierzał się do wydania zbioru opowiadań. Miało iść na okładkę.
Raz jeszcze na termometr, siedemnaście stopni, a będzie więcej. W domu można wytrzymać, rano solidnie napalił, w rurach blaszane bulgotanie i parnowłóknisty odór suszonych na grzejnikach tkanin. Nauczyli się wykorzystywać, choćby przelotnie i doraźnie, każde ciepło. Przed wojną nie przyszłoby mu na myśl, jak podstępna może być wilgoć. Przez pięć lat nauczył się żyć z wilgotnymi zasłonami, chodził w podejrzanie chłodnych, na długo, koszulach. Na klawiaturze maszyny do pisania odnajdywał podobną strukturę. To było jak dotykanie zahibernowanego gada. Wojna, tak naprawdę, na co dzień, to, dla niego, wszechobecna wilgoć, bóle krzyża, kaszel. Co jeszcze? Natrętne myśli. Dlaczego Juno jest okrągłe? - zaskrzeczał slogan z ulicy. Wojna wsiąka w mózg, każdy, nawet jego, pisarza. Mózg twórcy, to produkt doskonały pierwszego z intelektualistów - Pana Boga.
Jeszcze kwadrans i pozwoli sobie na papierosa, trzy papierosy dziennie, nie można więcej, jest wojna. Można pisać. Tyle co przed wojną. W dobre dni, pensum trzy stronice, jako placebo. Tłumaczył Trakla i późne wiersze Rilkego. Trakl, mroczny łowca błękitnej zwierzyny i Rilke, mozartowski, blisko nieba. Pytanie, po co komu w Polsce Rilke lub Trakl. Wiedział to, pisarz nie powinien myśleć o czytelniku. Trakl będzie potrzebny kiedyś, to kwestia czasu. A co z Janem Jassmontem?
Na razie, nawet jeśli to na razie będzie trwało sto lat, wygrywają „tamci”. Tak się mówiło we Wrzosowie o Czerwonej Armii. Ich zaborczy oddech już parzył. Obecność, zwłaszcza nocami, to przelatujące nisko bombowce. Byli blisko, drapieżni, głodni, zamarli szykując się do wielkiego skoku. Za tydzień mogą być fizycznie, dotykalni, tutaj. Tak samo realni jak termometr, który nigdy się nie myli, i ta Biblia w subtelnym marokinie, delikatnym jak skóra młodej kobiety. Ostatnia pamiątka z domu rodzinnego. Biblia protestancka. Na wstępnej stronicy kroczy siewca dobrej nowiny, ma podwinięte rękawy. Są wyklejki w barwie z renesansu, rdzawobrązowa, płytkowa czerwień. Piękna rzecz i taka która nie lęka się czasu. Tak rzeczy, przedmioty książki zdjęcia, fajki, swetry, zegary bywają zwycięzcami w tych zapasach, człowiek zawsze jest tym przegranym.
Bo może dlatego że jest po tej jednej stronie. Jego domena to rzeczywistość, ba żeby doraźność, dotykalność, namacalność, na oczach całego świata jeden kontynent pochłania drugi. Azja - Europę. Patologia. Usiadł na bujaku, wyciągnął nogi, palcami przycisnął powieki. Bolały oczy, to przez ten nierozsądny spacer w parku, nad rzeką. Zapragnął normalności, nie wyszło na zdrowie. Ostrożnie dotknął czoła, ciepłe, chyba ma lekką gorączkę. Jak to było z tym wrzosowskim zdjęciem. Pierwsze w pełni wojenne lato, gdzieś pod koniec lipca, a może to już był sierpień, tak, było później, na brzózkach zaiskrzyły pojedyncze, żółte liście, zatem sierpień. Przyjechał z Warszawy, jak przed wojną, na letnisko, niczym bohaterowie z noweli Bunina. Róża z parasolką, w białej sukience, on w jasnych spodniach flanelowych, kremowe pantofle, nakrochmalony kołnierzyk, o nieco przygiętych rogach, staromodny, ale z wdziękiem. Krawat, jaki miał krawat? Angielski, to pewne, kolor, mocny seledyn, albo, co mniej prawdopodobne, irlandzka, trawiasta zieleń, nie, zdecydowanie mocny seledyn. Stateczny, choć, jak zauważył, drażniący miejscowych. Marynarka kroju pół sportowego, też angielska, w butonierce (pozwolił sobie na letnią ekstrawagancję) czerwona różyczka. Zerwana po drodze na piaszczystym wygonie zlanym suchym światłem. Jeszcze słomkowy canotier, z wstążeczką barwy navy. Do zdjęcia się przebrał, włożył norweski sweter i szare spodnie z gabardyny, butów nie zmienił, zdjęcie miało być od kolan. W ręku, zamiast zwyczajowego atrybutu powieściopisarza - fajki, on palił papierosy, więc fajka nie na miejscu, włożono, wciśnięto mu wieczne pióro, wyszło niefortunnie, bo pospolicie, jakby był jakimś nadętym bubkiem z MSZ na urlopie. Samo zdjęcie po latach odbierał jak najgorzej. Nieporadne, jakby nie pióro a metalową rurkę dzierżył, taki element przyrządu do nabijania tytoniu w gilzy. Jednak profetyczne. Wrażenie potęgowała chmura brązowego dymu, w rzeczywistości to była herbaciana para. Właśnie ktoś wniósł na ganek herbatę. A tak w ogóle, to wygląda jakbym był na lekkim rauszu, skomentował ad hoc kwaśno. Róża nic nie powiedziała, tylko, jak to ona, uśmiechnęła się uśmiechem zawstydzonej dziewczyny. To zdjęcie po raz pierwszy oglądali w przyćmionym, dusznym atelier pana Mariana Musiała. Tuż przy kościółku wrzosowskim, jednocześnie pod oknami przetaczał się chłopski pogrzeb, milkły zmęczone dzwony. Fotograf jakiś rozkojarzony kręcił się przy oknie, łypał za nie. Raz podniósł do gołej głowy dwa palce, czyżby komuś zasalutował, była w tym nieporadność człowieka przyłapanego na drobnej kradzieży . Jego spora głową pulsowała w puszystym, małomiasteczkowym, mdłym świetle, które wyraźnie nie radziło sobie z samym sobą. Dwie bezradności. Tymi samymi dwoma palcami potarł solidny nos, krótko przystrzyżona bródka migotała pierwszą metaliczną siwizną. Jassmont bez zawiści przyznał - interesujący mężczyzna, warto go opisać, ale miał też wady. Garbił się ponad miarę, przy rozmowie i skąpym uśmiechu demonstrował fatalny zgryz. Przyodziany w welwetowy kitel ze skórzanymi obszywkami na łokciach. Do tego gładki, czarny krawat, i jeszcze dobra woda kolońska. W pewnej chwili fotograf wzdrygnął się, skupił w sobie, czyżby się przestraszył? Lecz dosyć szybko, jak zawodowiec, powrócił do odpowiedniej stabilnej postawy. Z półprofilu zagadał z profesjonalną pouczającą zaczepnością - Panie Janie, to mylne wrażenie, na zdjęciu ani śladu kaca, jest za to nastrój, warto pomyśleć czy nie dać tego zdjęcia na okładkę.
- Oczywiście, ma pan pewnie rację, przyjmijmy że to żart, cóż mądrego mogłem powiedzieć, że sam sobie się nie podobam - odparł bez przekonania Jassmont.
Fotograf zapalczywie szarpnął srebrny trójkącik bródki, łatwo odgadnąć że to jego fetysz, w tym miejscu nie zachował się ani jeden czarny włos, gest jednocześnie chciwy i drapieżny, taki jednoznacznie do siebie wygarnięty. - A passe - partourt jakie pan wybiera, klasyczne czarne, czy spalona umbra, teraz modniejsze się robi to drugie.
Był przygarbionym o plecach żydowskiego krawca człowiekiem o smukłych, zręcznych palcach i lekkim tiku powstałym od trzymania w oku zegarmistrzowskiej lupy.
Jassmont zawahał się, w myślach uśmiechnął się do własnych upodobań, żeby można białe. - Nie ma pan szarego?
Szarego? Niestety, nie dysponuje tym asortymentem, pan wybaczy wojna - Musiał odkręcił nie patrząc na Jassmonta nakrętkę wiecznego pióra. Pochylony nad okrągłym stolikiem szykował się do notowania, w tym położeniu objawił początki łysiny.
Jeśli tak, to wezmę to klasyczne, trochę jak dla nieboszczyka, ale jest przecież wojna.
Tak, to bardzo rozsądny wybór i że tak powiem na czasie - zgodził się fotograf i w szkolnym kajecie z emblematem Ligi Morskiej i Kolonialnej położył równe trzy znaki, nie więcej niż trzy. Wystarczy, data, cena, komplet, jeszcze po krótkiej chwili tłusta krecha, aż zaiskrzyło, odcinająca zamówienie Jassmonta od następnego. Wyglądało trochę na szyfr, znowu wojna narzuca skojarzenia.
A jak tam interesy, panie Marianie? - Dużo teraz klientów? - zainteresowała się Róża.
Fotograf zasmucił się, ponownie szarpnął bródkę. - Ach, teraz, jakie mogą być interesy szanowna pani, szkoda strzępić języka, powszechna mizeria, tak nas nasi rządziciele wykierowali, a sojusznicy też diabła warci. Pamiętają państwo mieliśmy nie oddać nawet guzika, a co wyszło, ogromny guzik ta cała nasza Polska. Julka - krzyknął w głąb mieszkania za czarną, ciężką kotarę - zrób mi proszę szklankę herbaty, państwo się może napiją herbaty ze mną?
- Nie, może innym razem, dzisiaj brakuje nam czasu - wymówił się Jassmont.
Szczęśliwi ludzie, którzy w takich czasach nie mają czasu. Zazdroszczę, pan teraz chyba coś pisze.
Jassmont splótł dłonie. - Nie zupełnie, chwilowo, dopiero przygotowuje się.
To wspaniale, możemy liczyć, że jak się skończy ten cały koszmar to polska literatura wzbogaci się o nowe arcydzieło. Państwo do Wrzosowa na stałe, czy tylko aby przyjazdem? Dla odpoczynku, jeśli można? - tu zawiesił głos.
Chwilowo, przejazdem, i jak był pan uprzejmy powiedzieć dla odpoczynku - wyjaśniła Róża lekko rumieniąc się.
W tym epizodzie był jakiś absurd, ale i pewne otrzeźwienie. Jassmont czytał kiedyś, że Oskar Wilde uczył się hebrajskiego pragnąc zasmakować jak naprawdę brzmiało Kazanie na Górze. To też był absurd, literacki, po pierwsze Chrystus nauczał po aramejsku, a dodatkowo, co istotniejsze, rozkoszować się w pełni hebrajszczyzną można, jedynie wtedy, kiedy płynie z ust uprawomocnionego kohenity. On, Jassmont tak samo zapragnął niemożliwego, choć zbliżyć się do niepojętego. Wyszli, bo do atelier wtoczyła się rozgadana rodzinka, kramarze czy piekarze? Nie uszli paru kroków, gdy na ulicę wybiegł za nimi fotograf, przynaglająco machał rękami, niczym pływak tracący siłę. - Panie Jassmont!
Zatrzymali się. Podbiegł żywo, nieco sapał, przygarbiony. - Przepraszam, że pana sumituję, widzi pan jaką mam dziurawą głowę, ważna rzecz się stała. Pan Szyc wypytywał o Pana, koniecznie chciał się z panem widzieć. Jakieś interesy, albo afery, sam nie wiem co? Pan rozumie teraz takie czasy że lepiej za dużo nie wiedzieć.
Kiedy? Czy on jest tutaj? Dziwne, słyszałem że poszedł na Węgry - zdziwił się Jassmont.
Róża obejrzała się wokół po pustej uliczce.
Również fotograf rozejrzał się, chrząknął, nieco suchotniczo, tego się Jassmontowie nie spodziewali. - Aha, nie wiem czy obecnie jest, ale przedwczoraj był. Ponoć miał wyjechać do Jędrzejowa, potem miał zawadzić o Kielce - chciwie wpatrywał się w dekolt Róży, właściwie dekolcik, ale na tyle wyrazisty, że burzył oko. Falowała wiotka koroneczka - falbaneczka, biała, skromna i zupełnie nieskromnie na tę biel łuszczyło refleksy żółte światło.
- W takim razie niech jedzie z Bogiem tam gdzie chce - odetchnął Jassmont.
Zza pleców fotografa gruchnęło z gramofonu, rasowo, jakby inaczej, na całą parę, duszne tango - „Tę miłość utopię w mocnym winie”. Tak blisko i tak mocno, że znieruchomieli. Fotograf skrzywił się niezręcznie. - Żona uwielbia stare melodie, cóż muzyka koi ludziom skołataną duszę, podziela pan ze mną ten pogląd? - zajrzał Jassmontowi w oczy.
Zamiast niego odpowiedziała Róża, z tą nauczycielską pobłażliwością. - Jan woli Mozarta.
- I Czajkowskiego - dopowiedział Jassmont, musiał podnieść głos aby go usłyszano. Deklarując się bezmyślnie patrzył na ślady kozich raciczek w burym pasku - wymarłe iskry - skojarzył, przed wojną taką asocjację określiłby jako tandetną. Ale nie dziś. Kiedy podniósł, nie wiadomo dlaczego, zmęczone oczy fotograf znów z tym samym zapałem gapił się na dekolt Róży. Ten stan był irytujący ponad miarę, nawet tę okupacyjną. Wziął żonę za rękę, lekko przyciągnął ku sobie, tak się odciąga niewinne dziecko od obscenicznego widoku. Burknął pożegnanie i odeszli. Wolno, nie śpieszyli się. W tym spacerowym tempie minęli czyjeś podwórko. Poszarzałe niczym zeszłowieczna fabryka. Smętny pył, dwie puszki po konserwach, przy ścianie domku koło od roweru, od rdzy aż czerwone, nieopodal pniak w połowie, od ziemi, przegniły. Szparami pełzła zdradliwa i uparta tłustozielona pleśń, trochę posępnych, drobnych lichości. Minęli to w skupieniu. Następna posesja, nowszy dom, który jeszcze nie obrósł w ludzi. Czysty, bił w oczy świeżą bielą okiennic jak w podgórskim, czeskim uzdrowisku. Ganek wystylizowany jak w wielkomiejskiej willi, pomalowany okropnie na zielono, poligonowo, przykry kontrast bieli z zielenią. Stara kobieta stała na tym ganku, łokcie na balustradzie, łokcie ciemne, sękate, firankę do środka wydał przeciąg, firanka nieszczerze biała, bardzo sprana. Kobieta była nie tylko stara, była jeszcze zmęczona, brzydka i z pewnością źle pachniała. W zamian kot, który kobiecie towarzyszył prezentował się pięknie. Prawdziwy felis domesticus viator. W pełnym słońcu, miał niezwykłe, kocie ślepia, ale cieniutkie, zielono - czarne nitki, i takie chybotliwe. Bez pośpiechu prężył mocne ciało na zepsutym wiklinowym koszu na brudną bieliznę. Cień kota za koszem był zwarty i bardzo krótki. Dalej żółciła się sucha trawa i marszczyła promienie, ciemnozielone liście babki wsysały. Kwiaty w białoniebieskim wazonie w drugim oknie, wydawały się płaską imitacją. Kot ruszył z kosza, rytmiczne pasy nakryły go, słońce i cień sztachet. Po uliczce przemknął cień ptaka. Kot wskoczył na płot, pod płotem czaiła się stęchła, bo odwieczna woń uryny. Przekrzywił łepek, zamrugał i skoczył w ciepły ogród. Dopiero gdy to się zdarzyło, spostrzegli że stoją. Tak jak razem zatrzymali się, ruszyli też jednocześnie. Minęli wąsatego dorożkarza drzemiącego na koźle z otwartymi debilnie ustami. Srokaty wałach, połyskujący zdrowym potem powściągliwie wyjadał obrok z pękatej sakwy, kilka ziaren wysypało się na ubitą ziemię i złociło. Musieli się zatrzymać pod wielką lipą, we Wrzosowie znaną jako „Drzewo zakochanych”.
- Powiedz mi, Janie, czy pod tą lipą kiedyś jeszcze będą się ludzie całować - zapytała Róża.
Jassmont czekał na to pytanie, stał w mieszaninie światła i cienia, mieszaninie bardzo równomiernej, wyglądał na dotkniętego egzotyczną choroba, złudzenie, to przez żółtawe drobiny przetarte poprzez liście, konary, gałęzie i gałązki, całą istotę wielkiego drzewa. Tej lipy z diabłami, z marzeniami.
- Dlaczego milczysz?
- Nie wiem, naprawdę nie wiem.
Róża po staroświecku uśmiechnęła się, wystarczyło, zrozumiała. Ach, ten jej Jan, marzyciel i sceptyk i monstre charmant. Trzasnął na lipie głos ptaka, jak bulgot przelewanej wody w kamiennym naczyniu. Ponad drzewo, więc i ponad nimi od rzeki wysunęła się rachityczna chmura.
Posmutnieli. Ta chmura była jak pył i kurz po człowieku, który zawędrował na niebo. Mocniej zaszczypała w oczy czerwień dachu szkoły powszechnej, budynek sąsiedni kościoła.